Zwrotnik Koziorożca - Henry Miller - ebook + książka

Zwrotnik Koziorożca ebook

Henry Miller

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

„Zwrotnik Koziorożca” jest trzecią częścią cyklu otwartego „Zwrotnikiem Raka” i obejmującego także „Czarną wiosnę”. Dzieło osnute jest na kanwie nowojorskiej egzystencji początkującego pisarza udręczonego niezrozumieniem i kompletną obojętnością, rozpaczliwie poszukującego ratunku w miłosnym upojeniu., ukazywane jest ono, z notoryczną determinacją w całej powieści, w najróżniejszych odmianach, z niczym nie skrępowaną otwartością opisową, językiem najdosłowniej niecenzuralnym. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna w Swarzędzu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

HENRY MILLER

ZWROTNIKKOZIOROŻCA

 

PrzełożyłaAnna Kołyszko

 

NOIR SUR BLANC

 

Tytuł oryginału: Tropic of Capricorn

 

© 1961 by Greenleaf Classics

© Estate of Henry MillerAll rights reserved

 

For the Polish edition

Copyright © 1999 by Noir sur Blanc, Warszawa

 

For the Polish translation

Copyright © 1989 by Anna Kołyszko

 

ISBN 83-86743-53-0

 

HISTORIA CALAMITATUM

(Historia moich niedoli)

 

Zdarza się często, że przykłady, daleko skuteczniej niż słowa, potrafią wzniecać lub koić ludzkie uczucia. Dlatego to natchnąwszy cię już niejaką otuchą w rozmowie naszej, postanowiłem jeszcze z oddali napisać do ciebie list właśnie o samych nawiedzeniach nieprzyjaznego mi losu, ażebyś się podniósł na duchu i uznawszy, że doświadczenia twoje w porównaniu z moimi albo w ogóle na miano cierpień nie zasługują, albo są bardzo znikome, cierpliwiej je znosił.

 

PIOTR ABELARD

(przełożył Leon Joachimowicz, PIW, Warszawa 1952)

 

W WAGONIE JAJNIKÓW

 

Skoro ktoś raz się pozbył upiora, wszystko następuje z niezachwianą pewnością, nawet pośród chaosu. Od początku był tylko i wyłącznie chaos — płyn, który mnie omywał i który wchłaniałem skrzelami. W substracie, gdzie księżyc rzucał jednostajny, mleczny blask, królował spokój i płodność; wyżej natomiast rozbrzmiewały waśnie i zgiełk. We wszystkim natychmiast dopatrywałem się przeciwieństw, sprzeczności, między zaś rzeczywistością a nierzeczywistością — ironii, paradoksu. Byłem swoim największym wrogiem. Nie znalazłoby się nic, co pragnąłbym robić, a czego robić bym nie mógł. Już nawet w dzieciństwie, kiedy na niczym mi nie zbywało, chciałem umrzeć: chciałem się poddać, bo nie widziałem sensu w walce. Czułem, że przedłużanie mojego istnienia, o które przecież nie prosiłem, niczego nie dowiedzie, nie przyczyni, nie doda ani nie ujmie. Wszyscy dokoła mnie byli skazani na porażki, a jeżeli nie na porażki, to na śmieszność. Zwłaszcza ci, którzy odnieśli sukces. Ludzie sukcesu nudzili mnie niepomiernie. Współczułem nieudolnym, chociaż bynajmniej nie z sympatii. Powodowało mną czysto negatywne uczucie, pewna słabość, która rozkwitała na widok ludzkiego nieszczęścia. Kiedy szedłem innym z pomocą, nie łudziłem się nadzieją, że to polepszy ich sytuację; pomagałem dlatego, że nie potrafiłem się temu oprzeć. Sama chęć zmiany stanu rzeczy wydawała mi się czcza; byłem przekonany, że nic się nie zmieni, chyba że za sprawą zmiany w sercu, ale kto zdoła zmienić serca ludzkie? Raz na jakiś czas któryś z moich znajomych się nawracał — aż mi się chciało rzygać. Bóg nie był mi potrzebny bardziej niż ja Jemu, a jeżeli w ogóle istnieje, jak sobie często mówiłem, spotkam się z Nim na chłodno i splunę Mu w twarz.

Najbardziej mi przeszkadzało to, że od pierwszego wejrzenia brano mnie zwykle za człowieka dobrego, życzliwego, szczodrego, lojalnego i wiernego. Może i miałem te wszystkie zalety, ale jeżeli nawet, to tylko dlatego, że pozostawałem obojętny — stać mnie było na dobroć, życzliwość, szczodrość, lojalność i tak dalej, bo byłem wolny od zazdrości. Jednej jedynej zazdrości ofiarą nigdy nie padłem. Nigdy nikomu ani niczemu nie zazdrościłem. Przeciwnie, dla wszystkich i dla wszystkiego czułem jedynie litość.

Od samego początku musiałem się przyuczać, żeby niczego zbyt gorliwie nie pragnąć. Od samego początku miałem pewną, aczkolwiek sztuczną niezależność. Nikt mi nie był potrzebny, bo chciałem być wolny, chciałem robić i dawać wyłącznie to, co mi podyktuje kaprys. Z chwilą, gdy czegokolwiek ode mnie oczekiwano albo żądano, natychmiast stawałem okoniem. Taką właśnie postać przybrała moja niezależność. Innymi słowy, byłem zepsuty, zepsuty, można by rzec, od zarania. Zupełnie jak gdyby matka wykarmiła mnie trucizną i chociaż wcześnie odstawiono mnie od piersi, owa trucizna nigdy nie opuściła mojego organizmu. Nawet kiedy matka odstawiła mnie od piersi, zachowałem całkowitą obojętność; dzieci na ogół się buntują albo przynajmniej udają bunt, a mnie to guzik obchodziło. Już w powijakach miałem naturę filozofa. Z zasady byłem przeciwny życiu. Jakaż to zasada? Zasada daremności. Wszyscy dokoła walczyli. Ja zaś, jeżeli na pozór dokładałem starań, to wyłącznie, żeby komuś sprawić przyjemność; w głębi duszy gówno mnie to obchodziło. A jeżeli ktoś zechce mi wyjaśnić, dlaczego tak właśnie było, wszystkiemu zaprzeczę, bo urodziłem się z przekleństwem, którego nic nie wymaże. Później, już jako dorosły człowiek, dowiedziałem się, że wyjęcie mnie z łona matki przysporzyło im nie lada kłopotów. Świetnie to rozumiem. Po co się niby ruszać? Po co wychodzić z miłego, ciepłego miejsca, z przytulnego schronienia, w którym wszystko dostaje się za darmo? Najwcześniejsze moje wspomnienie to zimno, śnieg i lód w rynsztoku, szron na szybach okiennych, chłód zaparowanych zielonych ścian kuchni. Dlaczego ludzie mieszkają w barbarzyńskich klimatach strefy umiarkowanej, jak się ją niesłusznie nazywa? Bo są z urodzenia idiotami, próżniakami i tchórzami. Dopiero w wieku dziesięciu lat zdałem sobie sprawę, że istnieją „ciepłe” kraje, całe obszary, na których nie trzeba wyciskać z siebie siódmych potów, żeby przeżyć, ani też drżeć z zimna i udawać, że to takie krzepiące i wesołe. Wszędzie tam, gdzie jest zimno, mieszkają ludzie, którzy zaharowują się jak dzicy, a kiedy wydają na świat potomstwo, prawią mu kazania o pracy — która jest w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie doktryną bezwładu. Moi rodacy byli do szpiku kości typami nordyckimi, a zatem idiotami. Wyznawali wszelkie niesłuszne idee, jakie kiedykolwiek objawiono. Pośród nich znalazła się doktryna czystości, nie wspominając już o prawości. Byli czyści aż do znudzenia. Za to w środku cuchnęli. Ani razu nie otworzyli drzwi prowadzących do wnętrza duszy; ani razu nie zamarzyło im się skoczyć na oślep w ciemność. Po obiedzie zmywano obowiązkowo naczynia i ustawiano je w kredensie; gazetę po przeczytaniu składano równiutko i kładziono na półkę; ubrania po upraniu prasowano, składano w kostkę i umieszczano w szufladach. Wszystko było gotowe na jutro, tyle że jutro nigdy nie nadchodziło. Teraźniejszość stanowiła jedynie pomost, i tak po dziś dzień wszyscy jęczą na tym pomoście wtórując jękom świata, a żaden z tych idiotów nie pomyśli o wysadzeniu owego pomostu w powietrze.

W swej goryczy często szukam powodów, żeby ich potępić po to, by jeszcze bardziej potępić siebie. Gdyż pod wieloma względami sam ich przypominam. Przez długi czas uważałem, że udało mi się zbiec, ale w miarę upływu czasu widzę, że wcale nie jestem lepszy, może nawet trochę gorszy, bo przecież widziałem znacznie wyraźniej niż oni, a mimo to nie zdołałem zmienić swojego życia. Kiedy patrzę na nie wstecz, wydaje mi się, że nigdy nie zrobiłem niczego z własnej woli, jedynie pod naciskiem innych. Ludzie często uważają mnie za faceta żądnego przygód; nic bardziej mylnego. Moje przygody zawsze były przygodne, zawsze mi narzucane, wcale ich nie szukałem, tylko musiałem je znosić. Jestem kwintesencją owych dumnych, chełpliwych nordyckich ludów, które nie miały najmniejszej smykałki do przygód, a mimo to przetrząsnęły całą ziemię, wywróciły ją na nice, zostawiając wszędzie po sobie szczątki i ruiny. Niespokojne duchy, lecz nie żądne przygód. Udręczone duchy, niezdolne do życia dniem dzisiejszym. Wszyscy, jak jeden mąż, nie wyłączając mnie, haniebni tchórze. Albowiem istnieje tylko jedna wielka przygoda, mianowicie wyprawa w głąb siebie, gdzie nie liczą się ani czas, ani przestrzeń, ani nawet czyny.

Raz na kilka lat już, już zbliżałem się do tego odkrycia, ale w typowy dla siebie sposób zawsze się jakoś wymigiwałem. Kiedy usiłuję znaleźć dobrą wymówkę, przychodzi mi jedynie do głowy otoczenie, znane mi ulice i zamieszkujący je ludzie. W całej Ameryce nie potrafię wskazać takiej ulicy ani jej mieszkańców, którzy mogliby człowieka doprowadzić do odkrycia własnej jaźni. Schodziłem ulice wielu krajów świata, ale nigdzie nie czułem się tak upodlony i upokorzony jak w Ameryce. W mojej głowie cały ten gąszcz amerykańskich ulic składa się na jedną wielką kloakę, kloakę ducha, która wszystko wsysa i odsącza, aż zostaje wieczne gówno. Nad tą kloaką duch pracy macha swą czarodziejską różdżką; tuż obok siebie wykwitają pałace i fabryki, zakłady amunicji, przedsiębiorstwa chemiczne, huty, sanatoria, więzienia i zakłady dla umysłowo chorych.

Cały ten kontynent to koszmar wytwarzający nieprzebrane mnóstwo największych nieszczęść. Byłem sam jeden, odosobniony, pośród największego festiwalu bogactwa i szczęścia (statystycznego bogactwa, statystycznego szczęścia), chociaż nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby naprawdę bogaty albo naprawdę szczęśliwy. Ale przynajmniej wiedziałem, że jestem nieszczęśliwy, niebogaty, wytrącony z równowagi, wybity z rytmu. W tym tkwiła jedyna moja pociecha, jedyna radość. Tyle że mi to nie wystarczało. Dla mojego spokoju ducha, dla mojego sumienia byłoby lepiej, gdybym wyraził jawnie swój bunt, gdybym poszedł zań do więzienia, gdybym tam zgnił i umarł. Byłoby lepiej, gdybym wzorem tego szaleńca Czołgosza zastrzelił jakiegoś zacnego prezydenta, choćby takiego jak właśnie McKinley, poczciwą duszę bez większego znaczenia, która nikomu nie wyrządziła najmniejszej krzywdy. W głębi bowiem mego serca czaiło się morderstwo; chciałem zobaczyć Amerykę w ruinie, zmiecioną z powierzchni ziemi. Chciałem to zobaczyć powodowany wyłącznie pragnieniem zemsty, jako zadośćuczynienie za zbrodnie popełnione przeciwko mnie i innym, mnie podobnym, którzy nigdy nie umieli podnieść głosu, żeby wykrzyczeć własną nienawiść, własny bunt, uzasadnioną żądzę krwi.

Byłem złym owocem złej ziemi. Gdyby jaźń nie była niezniszczalna, owo, ja”, o którym teraz piszę, już dawno uległoby zagładzie. Niektórzy mogą to uznać za wytwór wyobraźni, wszystko jednak, co wyobraźnia mi dzisiaj podsuwa, zdarzyło się naprawdę, przynajmniej mnie. Historia może temu przeczyć, bo nie odegrałem żadnej roli w dziejach moich rodaków, ale nawet jeżeli wszystko, co mówię, trąci złą wolą, obfituje w uprzedzenia, złośliwości, niechęć, nawet jeżeli nazwać mnie kłamcą i trucicielem, to i tak jest to prawda, którą należy przełknąć.

 

A zatem, co się zdarzyło...

Wszystko, co się zdarza, jeśli ma jakąkolwiek wagę, leży w naturze sprzeczności. Aż do pojawienia się tej, dla której piszę te słowa, wyobrażałem sobie, iż odpowiedź na wszystko leży gdzieś na zewnątrz, jak się to mówi, w samym życiu. Kiedy na Nią trafiłem, wydało mi się, że złapałem samo życie, coś, w co będę się mógł wgryźć. Tymczasem życie całkiem wymknęło mi się z rąk. Sięgnąłem, by móc się czegoś uchwycić... i nie znalazłem nic. Kiedy jednak sięgałem, żeby się zahaczyć, przytrzymać, ja, pozostawiony na mieliźnie, znalazłem wszak coś, czego wcale nie szukałem — siebie. Odkryłem, że przez całe życie wcale nie pragnąłem żyć — jeżeli zabiegania innych nazwać życiem — lecz wyrazić siebie. Uprzytomniłem sobie, że nigdy w najmniejszym stopniu nie interesowało mnie życie, tylko to, czemu się właśnie oddaję, a co biegnie równolegle do życia, z niego się wywodzi, a zarazem poza nie wykracza. Prawda czy nawet rzeczywistość mało mnie właściwie interesują; interesuje mnie natomiast własne o nich wyobrażenie, które dzień w dzień musiałem w sobie tłumić, aby móc żyć. Mniejsza o to, czy umrę dzisiaj, czy jutro, nigdy mnie to zresztą nie obchodziło, boli mnie natomiast i napawa goryczą fakt, że nawet dzisiaj, po latach prób, nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę myślę i czuję. Od wczesnego dzieciństwa trwam w pogoni za tym widmem, nic mnie nie cieszy, niczego nie pragnę, jak tylko tej siły, tej zdolności. Wszystko inne jest kłamstwem — wszystko, co dotąd robiłem bądź mówiłem, a co nie było podporządkowane temu jednemu jedynemu celowi. Innymi słowy, lwia część mojego życia.

 

Byłem sprzecznością, jak się to mówi, z natury rzeczy. Brano mnie za człowieka poważnego i szlachetnego, albo wesołego i lekkomyślnego, albo szczerego i uczciwego, albo nonszalanckiego i beztroskiego. Miałem wszystkie te cechy naraz, ponadto miałem coś jeszcze, czego nikt by się nie spodziewał, a już najmniej ja sam. W wieku sześciu czy siedmiu lat siadywałem na ławce w warsztacie dziadka i czytałem mu przy szyciu. Pamiętam go bardzo wyraźnie w tych chwilach, kiedy przyciskając oburącz gorące żelazko do szwu marynarki patrzył tęsknie w okno. Pamiętam wyraz jego twarzy, kiedy tak stał zatopiony w marzeniach, lepiej niż treść czytanych przeze mnie książek, lepiej niż nasze rozmowy czy moje zabawy na ulicy. Zachodziłem w głowę, o czym tak marzy, co go tak ciągnie na zewnątrz. Nie potrafiłem jeszcze wówczas śnić na jawie. Zawsze miałem klarowny umysł, żyłem daną chwilą, byłem poskładany. Jego marzenia bardzo mnie fascynowały. Wiedziałem, że odrywa się od tego, co akurat robi, że nie myśli wtedy o żadnym z nas, że pogrąża się w samotności, a zatem jest wolny. Ja zaś nigdy nie pogrążałem się w samotności, najmniej zresztą wtedy, kiedy byłem sam. Zawsze, odkąd pamiętam, miałem towarzystwo: przypominałem kawalątek dużego sera, zapewne świata, chociaż nie zaprzątałem sobie głowy takimi myślami. Wiem jednak, że nigdy nie istniałem poza nim, nigdy nie uważałem siebie — że się tak wyrażę — za duży ser. Nawet więc kiedy miałem powody do nieszczęścia, do narzekań i płaczu, ulegałem złudzeniu, że uczestniczę we wspólnym, powszechnym nieszczęściu. Kiedy płakałem, płakał cały świat — przynajmniej tak mi się zdawało. Zresztą płakałem bardzo rzadko. Przeważnie byłem szczęśliwy, śmiałem się, dobrze się bawiłem. A dobrze się bawiłem, ponieważ, jak już powiedziałem, naprawdę gówno mnie to wszystko obchodziło. Żyłem w przeświadczeniu, że jeżeli coś szło mi nie tak, wszędzie szło nie tak. Szło zaś na ogół nie tak wówczas, kiedy człowiek zanadto się przejmował. Wykoncypowałem to sobie bardzo wcześnie. Pamiętam chociażby przypadek kolegi z dzieciństwa, Jacka Lawsona. Chłopak leżał przez cały rok w łóżku, przechodząc najgorsze męczarnie. Był moim najlepszym przyjacielem, a w każdym razie tak się o nim mówiło. Z początku pewno było mi go żal, nawet od czasu do czasu wpadałem do jego domu, żeby o niego zapytać; ale po miesiącu czy dwóch całkiem się uodporniłem na jego cierpienie. Powiedziałem sobie, że chłopak musi przecież umrzeć, więc im prędzej, tym lepiej, co pomyślawszy zacząłem się stosownie do tego zachowywać, innymi słowy, natychmiast o nim zapomniałem, pozostawiłem go na pastwę losu. Miałem wtedy najwyżej dwanaście lat, pamiętam, jaki byłem dumny z tej decyzji. Pamiętam też pogrzeb — co za pożałowania godna impreza. Zgromadzili się tam wszyscy, koledzy i krewni, zawodzący nad marami niczym stado chorych małp. Zwłaszcza ta jego matka wnerwiła mnie jak mało kto. Była to wielce uduchowiona osoba, rzadki okaz, członkini, jeśli się nie mylę, Stowarzyszenia Nauki Chrześcijańskiej, i chociaż nie wierzyła ani w chorobę, ani w śmierć, podniosła taki rwetes, że chyba sam Pan Jezus powstałby z grobu. Tylko nie jej ukochany Jack! Nie, Jack leżał tam zimny jak lód, sztywny, nieczuły na jej wezwania. Ponad wszelką wątpliwość był trupem. Wiedziałem o tym i bardzo mnie to cieszyło. Nie roniłem z tego powodu niepotrzebnych łez. Nie mogłem powiedzieć, że mu teraz lepiej, bo przecież „on” już nie istniał. On znikł, a wraz z nim cierpienia, które musiał przejść i jakie mimo woli sprawił innym. Amen! — powiedziałem sobie w duchu, po czym ogarnięty lekką histerią puściłem głośno bąka tuż przy trumnie.

To całe nadmierne przejmowanie się — jeśli pamiętam, udzieliło mi się dopiero wówczas, kiedy się po raz pierwszy zakochałem. A i wtedy zbytnio się nie przejmowałem. Gdybym się naprawdę przejmował, nie mógłbym teraz o tym pisać; już dawno umarłbym ze złamanym sercem albo zawisnąłbym przez nie na stryczku. Samo to przeżycie kryło w sobie coś złego, gdyż nauczyło mnie żyć w kłamstwie. Nauczyło mnie uśmiechać się, mimo że wcale nie miałem ochoty na uśmiech, pracować, mimo że nie wierzyłem w pracę, żyć, mimo że nie miałem powodu żyć dalej. I nawet wtedy, kiedy Ją dawno zapomniałem, pozostał mi nawyk robienia tego, w co nie wierzę.

Jak już powiedziałem, od początku był tylko chaos. Czasem jednak zbliżałem się tak bardzo do środka, do samego sedna owego zamętu, że aż dziw bierze, iż nic wokół mnie nie wybuchło.

Przyjęło się wszystko składać na karb wojny. Oświadczam, że wojna nie wywarła najmniejszego wpływu ani na mnie, ani na moje życie. Kiedy inni zabiegali o wygodne synekury, ja się imałem kolejnych nędznych prac, a w żadnej nie zagrzałem miejsca dość długo, żeby utrzymać równowagę ciała i duszy. Zwalniano mnie równie prędko, jak zatrudniano. Na brak inteligencji nie narzekałem, a mimo to budziłem nieufność. Gdziekolwiek się znalazłem, wszędzie siałem niezgodę — nie dlatego, żebym był idealistą, ale dlatego, że niby reflektor obnażałem na każdym kroku głupotę i daremność wysiłków. Nie byłem przy tym rasowym lizydupem. A to już z całą pewnością przekreślało moje szanse. Kiedy ubiegałem się o pracę, od razu rzucało się w oczy, że guzik mnie obchodzi, czy ją dostanę, czy nie. No i najczęściej nie dostawałem. Po pewnym jednak czasie samo szukanie pracy przerodziło się dla mnie w zajęcie, żeby nie powiedzieć, w rozrywkę. Zachodziłem tu czy tam i pytałem o cokolwiek. Był to mój sposób zabijania czasu — moim zdaniem bynajmniej nie gorszy od pracy. Byłem sam sobie szefem, sam wyznaczałem sobie godziny urzędowania, tyle że, w odróżnieniu od innych szefów, doprowadzałem się wyłącznie do upadku, do bankructwa. Nie byłem zjednoczeniem ani trustem, ani stanem, ani federacją, ani administracją państwową — już raczej przypominałem Boga.

Taki stan rzeczy utrzymywał się mniej więcej od połowy wojny aż do... no, do dnia, w którym wpadłem w pułapkę. Nadszedł w końcu taki dzień, kiedy zaczęło mi strasznie zależeć na pracy. Bardzo mi była potrzebna. Nie mając ani chwili do stracenia, zdecydowałem się podjąć najpodlejszą pracę pod słońcem, mianowicie pracę posłańca. Pod koniec dnia wkroczyłem do biura kadr towarzystwa telegraficznego — Kosmodemonicznego Towarzystwa Telegraficznego Ameryki Północnej — gotów na wszystko. Szedłem właśnie z biblioteki publicznej, niosłem więc pod pachą kilka opasłych tomów na temat ekonomii i metafizyki. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu odmówiono mi tej posady.

Odmówił mi tej pracy mały konus, który obsługiwał pulpit sterowniczy. Najwidoczniej wziął mnie za studenta, chociaż z mojego podania wynikało niezbicie, że dawno ukończyłem szkoły. W życiorysie przypisywałem sobie nawet tytuł doktora nauk humanistycznych Uniwersytetu Columbia. Fakt ten najwyraźniej przeszedł nie zauważony albo wzbudził podejrzenia owego konusa, który podanie odrzucił. Szlag mnie trafił, tym bardziej że po raz pierwszy w życiu miałem naprawdę szczere zamiary. Musiałem też przełknąć własną dumę, która jest, na swój sposób, całkiem niemała. Żona, jak zwykle, wyszydziła mnie i wyśmiała. Ot, wykonałem czczy gest — brzmiał jej komentarz. Położyłem się do łóżka, mając nad czym rozmyślać, noc upływała, a ja coraz bardziej się tym gryzłem i wpadałem w coraz większą złość. Nie tyle bolało mnie to, że mam na utrzymaniu żonę i dziecko; nikt nie daje pracy człowiekowi tylko dlatego, że ten ma na utrzymaniu rodzinę — zdążyłem się o tym aż za dobrze przekonać. Nie, dopiekło mi do żywego, że odrzucono mnie, Henry'ego V. Millera, wykwalifikowanego, nieprzeciętnego osobnika, który ubiegał się o najpodlejszą pracę pod słońcem. To mnie dobiło. Nie mogłem tego przeboleć. Z samego rana wstałem cały w skowronkach, ogoliłem się, włożyłem najlepsze ubranie i pomknąłem do metra. Udałem się wprost do dyrekcji towarzystwa telegraficznego... na dwudzieste czwarte piętro czy gdzie tam mieściły się klitki prezesa i wiceprezesów. Poprosiłem o widzenie z prezesem. Prezes był, ma się rozumieć, w terenie albo też zbyt zajęty, żeby mnie przyjąć, ale może zechciałbym się z łaski swojej zobaczyć z wiceprezesem czy raczej z jego sekretarzem. Spotkałem się z sekretarzem wiceprezesa, niegłupim, taktownym gościem, powiedziałem mu więc to i owo do słuchu. Wyłożyłem swoje racje dyplomatycznie, nie unosząc się zanadto, dając mu wszakże do zrozumienia, że nie tak łatwo mnie zbyć.

Kiedy podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z dyrektorem generalnym, zrazu sądziłem, że to jakiś fortel, że będą mnie tak odsyłać jeden do drugiego, aż mi się znudzi. Gdy tylko zaczął mówić, natychmiast zmieniłem zdanie. Kiedy dotarłem do gabinetu dyrektora, który się mieścił w innym, oddalonym nieco budynku, już tam na mnie czekano. Rozsiadłem się w wygodnym skórzanym fotelu, przyjąłem jedno z podsuniętych mi dużych cygar. Ten osobnik od początku przejawiał żywe zainteresowanie sprawą. Poprosił, żebym mu opowiedział wszystko, łącznie z najdrobniejszymi szczegółami, nastawiał tylko wielkie owłosione uszy, żeby pochwycić najmniejsze okruchy informacji, które mogłyby poprzeć to czy tamto, co mu się roiło w tej jego łepetynie. Zrozumiałem, że jakimś trafem wyświadczyłem mu doprawdy przysługę. Dawałem się ciągnąć za język, aby zadośćuczynić jego życzeniom, a przez cały czas patrzyłem tylko, skąd wieje wiatr. Podczas rozmowy spostrzegłem, że facet coraz bardziej się do mnie przekonuje. Nareszcie ktoś choć trochę we mnie uwierzył! Tylko tego było mi trzeba, żeby podjąć jedną z moich ulubionych kwestii. Po latach bowiem uganiania się za pracą zyskałem w tej materii niejaką biegłość — wiedziałem nie tylko to, czego mam nie mówić, ale też wiedziałem, jakie rzucać aluzje i napomknienia. Wkrótce potem mój rozmówca wezwał zastępcę, który musiał wysłuchać mojej opowieści. Zdążyłem się już zorientować, w czym rzecz. Pojąłem, że Hymie — „ten mały gudłaj” wedle określenia dyrektora—nie ma prawa się podszywać pod kierownika do spraw zatrudnienia. Hymie uzurpował sobie ten przywilej, to jedno zdołałem stwierdzić. Nie ulegało poza tym wątpliwości, że Hymie jest Żydem, Żydzi zaś nie są najlepiej widziani przez dyrektora ani przez pana Twilligera, wiceprezesa, który stanowił zresztą cierń w jego boku.

Może właśnie Hymie, „ten parszywy mały gudłaj”, przesądził o tak wysokim procencie Żydów w składzie osobowym posłańców. Może Hymie we własnej osobie zajmował się zatrudnianiem w biurze kadr — przy Sunset Place, jak o nim mówiono. Panu Clancy’emu, dyrektorowi generalnemu, nadarzyła się zatem wspaniała okazja, żeby odwołać ze stanowiska niejakiego pana Burnsa, który —jak mnie poinformowano — blisko trzydzieści lat piastował funkcję kierownika do spraw zatrudnienia, a najwyraźniej już się teraz do tej pracy nie przykłada.

Nasza konferencja trwała dobrych kilka godzin. Przed jej zakończeniem Clancy odwołał mnie na stronę i zapowiedział, że ma zamiar mianować mnie szefem tej komórki. Zanim mi jednak powierzy to stanowisko, chciałby mnie prosić o pewną przysługę, a zarazem coś w rodzaju stażu, który bardzo mi się później przyda, mianowicie, żebym popracował jako specjalny posłaniec. Będę dostawał uposażenie kierownika do spraw zatrudnienia, tyle że z osobnej listy płac. Jednym słowem, miałem krążyć od jednej filii do drugiej i obserwować, co w trawie piszczy. Raz na jakiś czas miałem sporządzać raporcik, jak tam wszystko idzie. A od czasu do czasu, zgodnie z sugestią pana Clancy’ego, miałbym odwiedzić go w zaciszu jego domu, żeby sobie pogawędzić na temat warunków panujących w stu jeden oddziałach Kosmodemonicznego Towarzystwa Telegraficznego Miasta Nowy Jork. Innymi słowy, miałem przez kilka miesięcy zabawiać się w szpiega, po czym przejąć ster nad tą bandą. Może pewnego pięknego dnia mnie też mianują dyrektorem generalnym albo wiceprezesem. Oferta była, owszem, kusząca, chociaż ciągnął się za nią smród. Wyraziłem zgodę.

Po upływie kilku miesięcy siedziałem już w Sunset Place, zatrudniając i zwalniając jak opętany. Była to, jak Boga kocham, rzeźnia. Jeden wielki bezsens. Marnotrawstwo ludzi, materiałów, sił. Odrażająca farsa w dekoracjach potu i nieszczęścia ludzkiego. Podobnie jednak jak przedtem akceptowałem rolę szpiega, tak teraz akceptowałem zatrudnianie i zwalnianie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Godziłem się na wszystko. Jeżeli wiceprezes wydawał zarządzenie, że nie wolno zatrudniać kalek, nie zatrudniałem kalek. Jeżeli wiceprezes żądał, aby zwolnić bez wypowiedzenia wszystkich posłańców, którzy ukończyli czterdzieści pięć łat, zwalniałem ich bez wypowiedzenia. Wykonywałem wszystkie polecenia, ale tak, żeby tamci musieli za to płacić. Kiedy wybuchał strajk, siedziałem z założonymi rękami i czekałem, aż sam minie. Dopilnowywałem jedynie, żeby ich słono kosztował. Cały system był tak przegniły, tak nieludzki, tak parszywy, tak beznadziejnie skorumpowany i zawiły, że chyba tylko geniusz zdołałby mu nadać jakiś ład i sens, nie mówiąc już o zwykłej ludzkiej życzliwości czy wyrozumiałości. Występowałem sam jeden przeciwko całemu systemowi zatrudnienia w Ameryce, który jest przegniły do cna. Byłem piątym kołem u wozu, żadnej ze stron nie byłem do niczego potrzebny, najwyżej do tego, żeby mnie wyzyskiwać. Gdyż w gruncie rzeczy wszyscy tu padali ofiarami wyzysku — prezes i jego banda padali ofiarami niewidzialnych sił, podwładni ofiarami zwierzchników i tak dalej, i tak dalej, w całym przedsiębiorstwie bez wyjątku. Z mojej grzędy w Sunset Place rozciągał się widok z lotu ptaka na całe społeczeństwo amerykańskie. Zupełnie jakby ktoś wyrwał kartkę z książki telefonicznej. Według alfabetu, liczb porządkowych, statystyki, wszystko układało się w jakiś porządek. Ale jeżeli przyjrzeć się temu z bliska, jeżeli prześledzić te strony lub poszczególne części z osobna, jeżeli przypatrzyć się każdemu osobnikowi i zbadać, co się nań składa, zbadać powietrze, którym oddycha, żywot, jaki wiedzie, ryzyko, jakie podejmuje, widziało się coś tak obrzydliwego i upokarzającego, tak podłego i nieszczęsnego, tak niewymownie beznadziejnego i bezsensownego, że już lepiej chyba byłoby zajrzeć w głąb wulkanu. Widziało się całe życie amerykańskie — jego ekonomię, politykę, moralność, duchowość, sztukę, statystykę, patologię. Wyglądało to jak wielki szankier na sfatygowanym kutasie. A prawdę powiedziawszy coś jeszcze gorszego, bo trudno się tam było nawet dopatrzyć czegoś, co by przypominało kutasa. Może dawniej to coś miało w sobie życie, coś wytwarzało, dawało przynajmniej chwilową przyjemność, chwilową rozkosz. Jednak z mojej nowej perspektywy zepsucie wyglądało na znacznie większe niż to, które toczy najbardziej robaczywy ser. Aż dziw bierze, że ten smród ich wszystkich nie powalił... wciąż używam czasu przeszłego, ale przecież i dzisiaj jest tak samo, a może nawet gorzej. Tyle że teraz smród aż bije w nozdrza.

Zanim Valeska zjawiła się na scenie, zatrudniłem ładnych kilka korpusów posłańców. Moje biuro przy Sunset Place przypominało otwarty rynsztok i podobnie też cuchnęło. Okopałem się na pierwszej linii, toteż odór dolatywał mnie ze wszystkich stron naraz. Na początek umarł gość, którego wygryzłem. Na zawał serca, kilka tygodni po moim przyjściu. Wytrzymał tylko tyle, żeby mnie wprowadzić, po czym wyzionął ducha. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałem nawet czasu na skrupuły. Z chwilą mojego przyjścia do biura rozpoczynało się jedno wielkie piekło. Godzinę przed moim przyjściem do pracy — a zawsze się spóźniałem — już wszędzie tłoczyli się kandydaci. Musiałem łokciami torować sobie drogę po schodach i dosłownie szturmem przedzierać się do własnego biurka. Zanim jeszcze zdążyłem zdjąć kapelusz, musiałem odebrać kilkanaście telefonów. Na moim biurku stały trzy aparaty i wszystkie dzwoniły jednocześnie. Wyciskały ze mnie siódme poty, zanim wziąłem się na dobre do pracy. Nie miałem się nawet czasu wysrać — aż do piątej albo szóstej po południu. Hymie miał jeszcze gorzej niż ja, bo tkwił przykuty do pulpitu sterowniczego. Siedział tam od ósmej rano do szóstej po południu i rozsyłał krążowników. Krążownicy to byli posłańcy wypożyczani przez jedną filię drugiej na jeden dzień albo nawet część dnia. Żadna ze stu jeden filii nie miała nigdy pełnej obsady; Hymie musiał zabawiać grą w szachy krążowników, gdy ja tyrałem jak szalony, żeby załatać dziury. Jeżeli jakimś cudem udało mi się jednego dnia uzupełnić wszystkie wakaty, nazajutrz rano sytuacja była dokładnie taka sama jak poprzednio albo jeszcze gorsza. Najwyżej dwadzieścia procent załogi stanowili pracownicy etatowi; reszta to zbieranina. Etatowi przepędzali nowicjuszy. Sami zarabiali po czterdzieści do pięćdziesięciu dolarów tygodniowo, czasem sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt pięć, a czasem nawet i sto dolarów tygodniowo, czyli o wiele więcej od urzędników, często też więcej niż ich kierownicy. Nowicjusze zaś z trudem wyciągali dziesięć dolarów na tydzień. Niektórzy pracowali godzinę i odchodzili, nierzadko wyrzucając plik telegramów do śmieci albo do rynsztoka. A kiedy odchodzili, natychmiast żądali wypłaty, co było niemożliwe, bo w obowiązującej, bardzo skomplikowanej księgowości nikt nie umiał obliczyć przed upływem dziesięciu dni, ile dany posłaniec zarobił. Z początku zapraszałem takiego kandydata, żeby przy mnie usiadł, i tłumaczyłem mu wszystko szczegółowo. Tak postępowałem, dopóki nie straciłem głosu. Prędko jednak nauczyłem się oszczędzać siły na niezbędne spytki. Po pierwsze, co drugi chłopak był urodzonym kłamcą, czasem też na dobitkę oszustem. Wielu z nich już wielokrotnie zatrudniano i zwalniano. Niektórzy widzieli w tym znakomitą okazję do poszukania sobie kolejnej pracy, gdyż konieczność przywodziła ich do setek biur, w których normalnie ich noga by nie postała. Na szczęście McGovern, nasz stary wiarus, który pilnował drzwi i wręczał formularze, miał fotograficzną pamięć. Poza tym za moimi plecami znajdowały się wielkie księgi, gdzie odnotowywano każdego kandydata, który przewinął się przez ten młyn. Księgi przypominały akta policji; roiło się w nich od czerwonych ptaszków oznaczających takie czy inne wykroczenia. Sądząc z tej dokumentacji, znajdowałem się naprawdę w gnieździe szerszeni. Co drugie nazwisko było uwikłane w kradzież, malwersację, burdę, demencję, perwersję albo debilizm. „Uważaj, ten i ten jest epileptykiem!”, „Nie zatrudniaj go — to czarnuch!”, „Miej się na baczności — X siedział w Dannemora albo w Sing Sing”.

Gdybym pedantycznie przestrzegał obowiązującego ceremoniału, nigdy bym nikogo nie zatrudnił. Musiałem się uczyć w biegu, i to nie z akt ani od tych nade mną, lecz z własnego doświadczenia. Tysiąc jeden drobiazgów pozwalało rozszyfrować kandydata; musiałem rejestrować je wszystkie naraz, i to szybko, bo podczas jednego krótkiego dnia, nawet w tempie najszybszego baseballisty, można zatrudnić jedynie tyle a tyle osób. A niezależnie od liczby przeze mnie zatrudnionych, zawsze ich było za mało. Nazajutrz wszystko rozpocznie się od nowa. Wiedziałem, że niektórzy zabawią u nas tylko jeden dzień, mimo to musiałem ich zatrudnić. Cały system był z gruntu zły, ale nie do mnie należała jego krytyka. Do mnie należało wyłącznie zatrudnianie i zwalnianie. Znajdowałem się w samym środku tarczy obrotowej, która wirowała tak prędko, że nic się na niej nie utrzymało. Potrzebny był tu monter, zgodnie jednak z rozumowaniem naszych pryncypałów nic w tym mechanizmie nie szwankowało, wszystko grało, może z wyjątkiem przejściowych usterek. A te przejściowe usterki prowadziły do epilepsji, kradzieży, wandalizmu, perwersji, czarnuchów, Żydów, prostytutek i czego tam jeszcze — czasem też do strajków i lokautów. Wówczas zgodnie z tym rozumowaniem należało wziąć potężną miotłę i wymieść stajnię do czysta albo chwycić za pałki i rewolwery, po czym wbić trochę rozumu do głów tym nieszczęsnym idiotom, którzy żyli w złudnym przeświadczeniu, że z gruntu źle się tam dzieje. Dobrze było raz na jakiś czas pogwarzyć o Bogu albo dać im trochę pośpiewać, od czasu do czasu przydawała się i premia, kiedy już sprawy przybierały tak fatalny obrót, że gorzej być nie mogło. Najistotniejsze było jednak to, żeby zatrudniać i zwalniać; dopóki starczało ludzi i amunicji, należało przeć naprzód, bezustannie czyścić okopy. Tymczasem Hymie wciąż brał środki na przeczyszczenie — w takich ilościach, że powinny mu były wysadzić zadek w powietrze, gdyby w ogóle miał jeszcze zadek, bo przecież go już nie miał, wyobrażał sobie tylko, że chodzi się wysrać, że strzela kupę do klopa. Na dobrą sprawę ten nieborak działał jak w transie. Miał na głowie sto jeden filii, a w każdej mityczny, jeśli nie hipotetyczny, zestaw posłańców, czy zatem owi posłańcy byli prawdziwi czy nieprawdziwi, uchwytni czy nieuchwytni, Hymie musiał ich od świtu do nocy roztasowywać, ja tymczasem łatałem dziury, również zresztą urojone, bo kiedy wysyłano rekruta do danego biura, któż niby mógł przewidzieć, czy dotrze tam dzisiaj, jutro czy nigdy. Jedni z nich gubili się w metrze albo w podziemnych labiryntach drapaczy chmur; inni przez okrągły dzień jeździli kolejką nadziemną, bo uniform posłańca dawał im prawo do darmowych jazd, a zapewne wcześniej nie trafiła im się taka gratka. Niektórzy ruszali w kierunku Staten Island, a kończyli w Canarsie, bądź też policja przyprowadzała ich w stanie oszołomienia. Inni zapominali, gdzie mieszkają, i ginęli jak kamień w wodę. Inni, zatrudnieni przez nas dla biura w Nowym Jorku, objawiali się po miesiącu w Filadelfii, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby takie były reguły gry. Inni ruszali ze zleceniem, ale po drodze uznawali, że łatwiej sprzedawać gazety, toteż je sprzedawali w naszym uniformie, dopóki ich nie zgarnięto. Jeszcze inni, wiedzeni osobliwym instynktem samozachowawczym, szli wprost do szpitala na obserwację.

Hymie po przyjściu do biura najpierw ostrzył ołówki; a robił to skrupulatnie nie przejmując się liczbą telefonów, bo — jak mi to wyjaśnił później — gdyby zaraz z samego rana nie zatemperował ołówków, nigdy by już potem nie znalazł na to czasu. Potem wyglądał przez okno, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Następnie świeżo zatemperowanym ołówkiem rysował kratkę u góry tabliczki, którą trzymał pod ręką, i nanosił na nią komunikat meteorologiczny. Co również —jak mnie poinformował — często mu zapewniało wygodne alibi. Jeżeli akurat spadł śnieg po kolana albo ulice pokryła gołoledź, nawet sam diabeł byłby usprawiedliwiony, że nie rozesłał prędzej krążowników, no więc kierownika do spraw zatrudnienia też chyba można usprawiedliwić, iż w takie dni nie załatał wszystkich dziur. Nie mogłem tylko nijak pojąć, dlaczego tuż po naostrzeniu ołówków włączał pulpit sterowniczy, zamiast pójść się wysrać. Ale i to mi później wyjaśnił. Tak czy owak, dzień nieodmiennie zaczynał się od zamieszania, biadolenia, zatwardzenia i wakatów. Zaczynał się również od głośnych śmierdzących bąków, brzydkiego zapachu z ust, zszarpanych nerwów, epilepsji, zapalenia opon mózgowych, niskich pensji, zaległych wypłat, zdartych butów, odcisków i paluchów koślawych, płaskostopia i złamanych łuków stopy, od zaginionych portfeli i zgubionych bądź skradzionych piór wiecznych, od telegramów pływających w rynsztoku, pogróżek wiceprezesa i dobrych rad dyrekcji, od awantur i sporów, oberwań chmur i zniszczonych drutów telefonicznych, od nowych metod wydajnej pracy i starych, dawno zarzuconych, od nadziei na lepsze jutro i od modlitwy o premię, która nigdy nie nadchodziła. Nowi posłańcy wychodzili z okopów i ginęli pod kulami karabinów maszynowych; starzy drążyli coraz głębiej niczym szczury w serze. Nikt nie był zadowolony, a już najmniej ze wszystkich klienci. W dziesięć minut uzyskiwało się połączenie telefoniczne z San Francisco, natomiast depesza czasem szła cały rok do adresata, a czasem nigdy do niego nie docierała.

Towarzystwo YMCA, pragnąc usilnie podnieść morale wszystkich młodych chłopców pracujących w Ameryce, urządzało w południe zebrania, czy nie zechciałbym zatem wysłać kilku swoich szczawików, aby wysłuchali pięciominutowego przemówienia Williama Camegie Asterbilta Juniora na temat pracy. Pan Mallory z Ligi Opieki Społecznej chciałby wiedzieć, czy nie poświęciłbym kilku minut, żeby go wysłuchać w sprawie wzorowych więźniów zwolnionych warunkowo, którzy chętnie podjęliby się każdej pracy, chociażby posłańców. Pani Guggenhoffer z Żydowskiego Towarzystwa Dobroczynnego byłaby niezmiernie wdzięczna, gdybym jej pomógł uratować kilka rozbitych domów, które się rozbiły, bo w całej rodzinie wszyscy byli albo niedołężni, albo ułomni, albo upośledzeni. Pan Haggerty z Przytułku dla Zbiegłych Chłopców zapewniał, że ma dla mnie odpowiednich młodzieńców, bylebym tylko dał im szansę; wszyscy padli ofiarami złych ojczymów i macoch. Burmistrz Nowego Jorku byłby wielce rad, gdybym zechciał się osobiście zająć panem, który mi przedstawi ten list, a za którego ręczy pod każdym względem — nie pojmowałem jedynie, dlaczego sam, do cholery, nie dał rzeczonemu panu pracy. Pochyla się nade mną mężczyzna i wręcza mi świstek papieru, na którym przed chwilą napisał: „Rozumię wszystko, tylko nie słyszę głosy”. Tuż za nim stoi Luther Winifred w wyświechtanej marynarce pospinanej agrafkami. Luther, jak się przedstawia, jest w dwóch siódmych czystej krwi Indianinem, a w pięciu siódmych Amerykaninem niemieckiego pochodzenia. Jako Indianin mieni się Krukiem, z tych Kruków w Montanie. Ostatnio pracował przy zakładaniu żaluzji okiennych, ale prawie nie ma tyłka, dlatego wstydzi się wspinać po drabinie na oczach dam. Niedawno wyszedł ze szpitala, może więc nie ma zbyt dużo sił, ale wystarczy mu ich, żeby roznosić telegramy, a przynajmniej tak mu się zdaje.

No i jest jeszcze Ferdinand Misch —jak mogłem o nim zapomnieć? Od samego rana czeka w kolejce, żeby zamienić ze mną słowo. Nie odpowiadam na jego listy. Czy tak się godzi? Ujmuje mnie swoim pytaniem. Oczywiście, że nie. Przypominam sobie mgliście jego ostatni list, który przyszedł z Kliniki dla Psów i Kotów w Grand Concourse, gdzie pracował jako posługacz. Żałuje, jak twierdzi, że zrezygnował z tamtej pracy, „ale to dlatego, że ojciec jest dla niego za surowy, nie daje mu się rozrywać ani zabawiać poza domem”. „Mam teraz dwadzieścia pięć lat — pisze — czyli nie powinienem już chyba musieć spać z własnym ojcem, prawda? Mówią o panu, że jest pan dżentelmenem z klasą, skoro więc teraz jestem już samodzielny, mam nadzieję.. McGovern, nasz stary wiarus, stoi przy Ferdinandzie i czeka tylko na mój znak. Miałby ochotę wygonić stąd Ferdinanda jak byle włóczęgę — pamięta go sprzed pięciu lat, kiedy Ferdinand leżał w uniformie na chodniku przed wejściem do głównego budynku towarzystwa, wstrząsany atakiem epilepsji. Niech to szlag, na to się nie zdobędę! Dam temu nieszczęśnikowi szansę. Może go wyślę do Chinatown, gdzie jest względnie spokojnie. Kiedy Ferdinand przebiera się na zapleczu w uniform, wysłuchuję młodego sieroty, który chce „postawić firmę na nogi”. Obiecuje, że jeżeli dam mu szansę, będzie się modlił za mnie w każdą niedzielę, to znaczy w każdą, w którą chodzi do kościoła, bo opuszcza te niedziele, kiedy się musi stawić u kuratora. Okazuje się, że tak naprawdę chłopak nic złego nie zrobił. Popchnął tylko faceta, tamten upadł, rąbnął głową i zmarł. Następny: były konsul z Gibraltaru. Ma elegancki charakter pisma — aż za elegancki. Proszę, żeby do mnie zajrzał pod koniec dnia — coś mi się w nim nie podoba. Tymczasem Ferdinand dostał ataku w przebieralni. Co za szczęście! Gdyby się to zdarzyło w metrze, a miałby numerek na czapce i całą resztę, trafiłbym jak nic do mamra. Następny: gość z jedną ręką, wścieka się jak diabli, bo McGovern wskazuje mu drzwi. — Co, do pioruna! Jestem przecież silny i zdrów! — wykrzykuje, po czym żeby tego dowieść, chwyta jedyną ręką krzesło i rozbija je na kawałki. Wracam do biurka, gdzie czeka na mnie telegram. Otwieram. Od George’a Blasiniego, byłego posłańca nr 2459 z południowo-zachodniej filii. „Przepraszam, że musiałem tak szybko odejść, ale to zajęcie nie zgadza się z moją skłonnością do próżnowania, bo wprawdzie wierzę w pracę i powściągliwość, lecz jakże często nie potrafimy się kontrolować ani przełknąć własnej dumy”. Jasny gwint!

Z początku byłem pełen zapału, mimo śruby od góry i cęgów od dołu. Miałem różne pomysły, wdrażałem je w czyn, czy się to podobało wiceprezesowi, czy nie. Co jakieś dziesięć dni wzywano mnie na dywanik i prawiono kazania na temat mojego „zbyt wielkodusznego serca”. Nigdy nie miałem centa przy duszy, za to bez skrupułów wydawałem cudze pieniądze. Dopóki byłem szefem, miałem kredyt. Rozdawałem pieniądze na prawo i lewo; rozdawałem swoje ubrania, pościel, książki, wszystko, co miałem w nadmiarze. Gdyby to ode mnie zależało, oddałbym całą tę firmę nieborakom, którzy mnie nachodzili. Kiedy proszono mnie o dziesięć centów, dawałem pół dolara, kiedy proszono o dolara, dawałem pięć. Ni diabła nie dbałem o to, ile rozdaję, bo łatwiej mi było pożyczać i dawać niż odmawiać tym nieborakom. Nigdy w życiu nie widziałem takiego nagromadzenia niedoli ludzkiej i mam nadzieję, że nigdy więcej czegoś podobnego nie zobaczę. Wszędzie jest pełno biedaków — zawsze ich było dużo i zawsze będzie. Pod tą straszliwą nędzą tli się płomyk, zwykle tak nikły, że trudno go dojrzeć, ale tli się bez przerwy. Jeżeli ktoś ma odwagę weń dmuchnąć, może wzniecić istną pożogę. Wciąż mnie napominano, żebym zbyt łatwo nie ulegał, nie roztkliwiał się, nie roztaczał miłosierdzia. Bądź stanowczy! Bądź twardy! —przestrzegano mnie. Pierdolę! — powiedziałem sobie — właśnie że będę szczodry, dobroduszny, wyrozumiały, tolerancyjny, troskliwy. Z początku wysłuchiwałem każdego petenta do końca; jeżeli nie mogłem dać mu pracy, dawałem pieniądze, a jeżeli ich nie miałem, dawałem mu papierosy albo szczyptę odwagi. Ale dawałem! Skutki okazały się oszałamiające. Nie sposób oszacować konsekwencji dobrego uczynku, ciepłego słowa. Zalewała mnie ludzka wdzięczność, serdeczne życzenia, zasypywano mnie zaproszeniami, wzruszającymi upominkami. Gdybym naprawdę miał władzę, a nie był tylko piątym kołem u wozu, osiągnąłbym Bóg wie co. Mógłbym z pomocą Kosmodemonicznego Towarzystwa Telegraficznego Ameryki Północnej przywieść całą ludzkość przed oblicze Boga; mógłbym nawrócić zarówno Amerykę Północną, jak i Południową, a na dokładkę całą Kanadę. Trzymałem sekret w ręku — należy być szczodrym, dobrym, cierpliwym. Wykonywałem pracę pięciu urzędników. Przez trzy lata prawie nie sypiałem. Nie miałem ani jednej całej koszuli, często paliłem się ze wstydu, kiedy pożyczałem pieniądze od żony albo obrabowywałem skarbonkę dziecka, czy podkradałem niewidomemu gazeciarzowi ze stacji metra trochę drobnych na bilet do pracy. Miałem tyle długów, że nie zdołałbym ich spłacić, nawet gdybym pracował dwadzieścia lat. Brałem od tych, którzy mieli, i dawałem potrzebującym, pewien słuszności własnego postępowania; gdybym znalazł się ponownie w takiej sytuacji, nie inaczej bym się zachował.

Raz dokonałem nawet cudu powstrzymując szaloną rotację pracowników, na co nikt w najśmielszych marzeniach nie liczył. Zamiast mnie popierać w moich wysiłkach, kopano pode mną dołki. Zgodnie z rozumowaniem pryncypałów rotacja ustała, bo płace osiągnęły za wysoki pułap. Toteż płace obcięto. Zupełnie jak gdyby ktoś odbił kopniakiem dno wiadra. Cały gmach zatrząsł się w posadach, runął na moje ręce. Jak gdyby nic się nie stało, dyrekcja nalegała, żeby natychmiast uzupełnić wakaty. Aby złagodzić nieco ten cios, dano mi do zrozumienia, że mogę zwiększyć procent Żydów, od czasu do czasu mogę nawet zatrudnić jakiegoś kalekę, jeżeli sobie poradzi, mogę to i tamto, co przedtem było rzekomo wbrew przepisom. Tak mnie to oburzyło, że zacząłem przyjmować, kogo się tylko dało; przyjąłbym chyba dzikie konie i goryle, gdybym mógł z nich wykrzesać choć odrobinę inteligencji potrzebnej do dostarczania telegramów. Jeszcze przed kilkoma dniami pod koniec urzędowania miewałem zwykle pięć czy sześć wakatów. Teraz zdarzało się ich trzysta, czterysta, pięćset — sypnęły się jak piasek. Coś cudownego! Siedziałem sobie i nie zadając żadnych pytań zatrudniałem całe rzesze — czarnuchów, Żydów, paralityków, kalek, byłych więźniów, dziwek, zboczeńców, wariatów, którzy potrafili ustać na dwóch nogach i utrzymać depeszę w ręku. Kierownicy stu jeden filii przerazili się nie na żarty. A ja się śmiałem. Śmiałem się calutki dzień, rozmyślając o tym, jakiego cholernego bigosu narobiłem. Ze wszystkich dzielnic miasta napływały skargi. Praca kulała, cierpiała na obstrukcję, dusiła się. Chyba muł prędzej dotarłby na miejsce niż niektórzy z tych idiotów, których zaprzągłem do pracy.

Najmilsza część dnia to przyjmowanie kobiet posłańców. Od razu w całej budzie zmieniał się nastrój. Zwłaszcza Hymie odczuwał to jako dar niebios. Tak obracał pulpit sterowniczy, żeby móc mnie obserwować, kiedy będzie wydawał dyspozycje krążownikom. Mimo wzmożonej pracy miał bez przerwy erekcję. Przychodził do biura z uśmiechem na ustach, który nie znikał mu z twarzy aż do końca dnia. Był w siódmym niebie. Pod koniec dnia zawsze miałem listę pięciu czy sześciu wartych spróbowania. Sztuka polegała na tym, żeby je wodzić na pasku, obiecać im pracę, ale najpierw dostać od nich darmowy numerek. Zwykle wystarczyło rzucić przynętę, żeby pod wieczór wróciły do biura, gdzie kładło się je na ocynkowanym stole w przebieralni. Jeżeli któraś miała przytulne mieszkanko, jak to się czasem zdarzało, odprowadzaliśmy ją do domu i kończyliśmy sprawę w łóżku. Jeżeli lubiła sobie wypić, Hymie przynosił butelkę. Jeżeli była naprawdę dobra, a bardzo potrzebowała forsy, Hymie wyciągał plik banknotów i wykładał piątaka albo i dziesiątaka, zależnie od sytuacji. Aż mi ślinka napływa do ust na samo wspomnienie tego pliku, który zawsze nosił przy sobie. Nie wiem, skąd miał tyle pieniędzy, bo był najniżej płatnym urzędnikiem w całej naszej budzie. Ale miał, o ile bym więc poprosił, zawsze dostawałem. Raz jeden zdarzyło się, że dostaliśmy rzeczywiście premię, wtedy spłaciłem Hymiego aż do ostatniego centa — co go tak zdumiało, że zabrał mnie na kolację do Delmonica i wydał na mnie majątek. Na domiar wszystkiego nazajutrz się uparł, żeby mi kupić kapelusz, koszule i rękawiczki. Zaproponował nawet, że mógłbym wpaść do niego do domu i przelecieć jego żonę, chociaż mnie uprzedził, że jego pani ma akurat kłopoty z jajnikami.

Poza Hymiem i McGovernem miałem jeszcze dwie asystentki, przystojne blondynki, które często szły z nami wieczorem na kolację. No i był O’Mara, mój stary przyjaciel, który wrócił akurat z Filipin i którego mianowałem swoim głównym asystentem. Był też Steve Romero, konkursowy byczek, którego trzymałem na wypadek kłopotów. No i O’Rourke, detektyw firmy, który meldował się u mnie zawsze pod koniec dnia pracy, kiedy zaczynał swoją robotę. Na ostatku dokooptowałem do personelu jeszcze jedną osobę, czyli Kronskiego, młodego studenta medycyny, diablo zainteresowanego przypadkami patologicznymi, na których brak nie mogliśmy narzekać. Stanowiliśmy zatem wesołą drużynę, zjednoczoną w wysiłkach, żeby za wszelką cenę przypieprzyć firmie. Pieprząc zaś firmę, pieprzyliśmy zarazem wszystko, co nam wpadło w ręce; wyłamywał się jeden O’Rourke, który musiał zachować pewną godność, a poza tym miał kłopoty z prostatą i stracił wszelkie zainteresowanie pieprzeniem się. Ale O’Rourke był urodzonym księciem, niebywale wprost szczodrobliwym. Właśnie O’Rourke zapraszał nas wieczorami na kolacje, i to właśnie do niego się zwracaliśmy, kiedy popadaliśmy w tarapaty.

 

Tak się przedstawiała sytuacja przy Sunset Place po upływie kilku lat. Byłem przesiąknięty ludźmi, najrozmaitszymi doświadczeniami. W chwilach trzeźwości sporządzałem notatki, które zamierzałem wykorzystać później, gdybym kiedykolwiek miał szansę spisać te doświadczenia. Wciąż czekałem na jakiś oddech. I wtedy pewnego dnia, kiedy znów mnie wezwano na dywanik z powodu jakiegoś drobnego uchybienia, wiceprezes rzucił hasło, które złapało mnie za gardło. Powiedział mianowicie, że chętnie zobaczyłby książkę napisaną w stylu opowieści o Horatio Algerze, traktującą o posłańcach; wspomniał nawet, że może ja bym się do czegoś takiego nadawał. Szlag mnie trafił na myśl o tym, co z niego za dureń, a zarazem wpadłem w uniesienie, bo w skrytości ducha aż mnie korciło, żeby to z siebie wyrzucić. Pomyślałem sobie — ech, ty stary pierdoło, czekaj, aż to z siebie wyrzucę... Już ja ci pokażę książkę o Horatio Algerze... Poczekaj tylko! Po wyjściu z jego gabinetu aż mi się zakręciło w głowie. Zobaczyłem ten tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy przeszli przez moje ręce, zobaczyłem, jak płaczą, żebrzą, błagają, zaklinają, pomstują, plują, awanturują się, grożą. Zobaczyłem ślady ich włóczęgi na autostradach, wagony kolejki rozrzucone na podłodze, rodziców w łachmanach, pustą skrzynię na węgiel, zatkany zlew, ociekające wilgocią ściany, a między zimnymi paciorkami wilgoci karaluchy biegające w oszalałym pędzie; zobaczyłem, jak kuśtykają niczym pokręcone gnomy albo padają na grzbiet w epileptycznym szale, jak dostają skurczu pyszczków tocząc ślinę, jak ich odnóżami wstrząsa dreszcz; zobaczyłem, jak pękają ściany i wylewa się z nich robactwo niczym uskrzydlona powódź, a pryncypałowie ze swą żelazną logiką czekają, aż wszystko przeminie, czekają, aż wszystko się jakoś załata, czekają z zadowoleniem, z pewnością siebie, z wielkimi cygarami w gębach, z nogami na biurkach, twierdząc, że zaistniały przejściowe kłopoty. Zobaczyłem, jak bohater, Horatio Alger, marzenie chorej Ameryki, wspina się coraz wyżej, najpierw jako posłaniec, potem urzędnik, naczelnik, kierownik, nadinspektor, wiceprezes, prezes, potentat trustu, magnat piwa, Pan wszystkich Ameryk, bóg złota, bóg nad bogami, glina z gliny, takie nic u szczytu; zero z dziewięćdziesięcioma siedmioma tysiącami po przecinku w tę i we w tę. Ech, wy gówniarze, powiedziałem sobie w duchu, już ja wam narysuję portret dwunastu małych ludzi, zer bez dziesiętnych, cyfr, jednostek, dwanaście niezłomnych robaków, które nadgryzają fundamenty waszego przegniłego na wskroś gmachu. Już ja wam pokażę, jak wygląda Horatio Alger nazajutrz po apokalipsie, kiedy rozwieje się cały smród.

Ściągali do mnie z całej kuli ziemskiej, żeby im przyjść z pomocą. Wyjąwszy ludy pierwotne, wśród załogi nie zabrakło prawie żadnej grupy etnicznej. Wyjąwszy Ajnów, Maorysów, Papuasów, Weddów, Lapończyków, Zulusów, Patagończyków, Igorotów, Hotentotów, Tuaregów, wyjąwszy zaginionych Tasmańczyków, zaginione plemiona z Grimaldi, zatopionych mieszkańców Atlantydy, miałem u siebie przedstawicieli niemal wszystkich grup pod słońcem. Miałem dwóch braci, którzy nadal byli czcicielami słońca, dwóch nestorianów z prastarej Asyrii; miałem parę maltańskich bliźniaków z Malty i potomka Majów z Jukatanu; miałem kilku naszych małych śniadoskórych braci z Filipin i Etiopczyków z Abisynii; miałem ludzi wprost z pampy argentyńskiej i przybłąkanych kowbojów z Montany; miałem Greków, Łotyszów, Polaków, Chorwatów, Słoweńców, Ukraińców, Czechów, Hiszpanów, Walijczyków, Finów, Szwedów, Rosjan, Duńczyków, Meksykan, Portorykańczyków, Kubańczyków, Urugwajczyków, Brazylijczyków, Australijczyków, Persów, Japońców, Chińczyków, Jawajczyków, Egipcjan, Afrykanów ze Złotego Wybrzeża i z Wybrzeża Kości Słoniowej, Hindusów, Ormian, Turków, Arabów, Niemców, Irlandczyków, Anglików, Kanadyjczyków — a także wielu Włochów i wielu Żydów. Jeśli pamiętam, miałem zaledwie jednego Francuza, który nie zagrzał u nas miejsca dłużej niż trzy godziny. Miałem kilku Indian, głównie Czirokezów, ale żadnych Tybetańczyków ani Eskimosów; widywałem nazwiska przekraczające ludzkie pojęcie i różne rodzaje pisma od klinowego aż po zaskakująco piękną kaligrafię Chińczyków. Słyszałem, jak błagają o pracę ludzie, którzy przedtem pracowali jako egiptolodzy, botanicy, chirurdzy, górnicy w kopalniach złota, profesorowie orientalistyki, muzycy, inżynierowie, lekarze, astronomowie, antropolodzy, chemicy, matematycy, burmistrzowie miast i gubernatorzy stanów, strażnicy więzienni, kowboje, drwale, marynarze, nielegalni poławiacze ostryg, sztauerzy, nitowacze, dentyści, malarze, rzeźbiarze, hydraulicy, architekci, handlarze narkotyków, ginekolodzy od skrobanek, handlarze żywym towarem, nurkowie głębinowi, robotnicy wysokościowi, farmerzy, sprzedawcy ubrań, traperzy, latarnicy, sutenerzy, radni miejscy, senatorowie, wszystko, co się tylko rusza na tym świecie, a wszystko bez wyjątku rozbitki życiowe błagające o pracę, o papierosy, o pieniądze na bilet, o szansę, na miłość boską, o jeszcze jedną szansę! Widywałem i poznawałem ludzi, którzy byli święci, jeżeli w ogóle święci chodzą po tej ziemi; widywałem i miewałem u siebie na rozmowach uczonych, z nałogami i bez; wysłuchiwałem mężczyzn, którym płonął w trzewiach święty ogień, a którzy przekonaliby samego Boga Wszechmogącego, że warto im dać kolejną szansę, tylko nie wiceprezesa Kosmoskosego Towarzystwa Telegraficznego. Siedziałem przykuty do biurka i podróżowałem z prędkością światła po całym świecie, ucząc się, że wszędzie jest tak samo — głód, upokorzenie, ciemnota, zło, chciwość, zdzierstwo, szykany, tortury, despotyzm; nieludzkość jednego człowieka wobec drugiego; pęta, uprząż, postronek, uzda, bat, ostrogi. Im mniejszy kaliber, tym gorzej dla człowieka. Tak straszliwie upodleni ludzie chodzili ulicami Nowego Jorku, wzgardzeni, najniżsi z najniższych, chodzili jak alki, pingwiny, woły, tresowane foki, cierpliwe osły, wielkie ośliska, obłąkane goryle, potulni wariaci zajęci skubaniem dyndającej przynęty, myszki tańczące walca, świnki morskie, wiewiórki, króliki, chociaż niejeden spośród nich mógłby z powodzeniem rządzić światem, napisać największą książkę, jaką kiedykolwiek napisano. Kiedy myślę o niektórych z tych Persów, Hindusów i Arabów, których znałem, kiedy myślę o ich cechach charakteru, wdzięku, subtelności, inteligencji, świętości, pluję na białych zdobywców tego świata, na zdegenerowanych Brytyjczyków, tępych Niemców, kołtuńskich, zadowolonych z siebie Francuzów. Ziemia jest wielką czującą istotą, planetą przesyconą na wskroś ludźmi, żywą planetą mówiącą głosem drżącym, pełnym zająknień; nie jest natomiast domem białej rasy ani rasy czarnej, żółtej czy zaginionej niebieskiej, lecz domem człowieka, wszyscy zaś ludzie są równi przed Bogiem i dostaną swoją szansę, jeżeli nawet nie teraz, to za milion lat. Pewnego dnia nasi mali śniadoskórzy bracia z Filipin mogą znów przeżyć rozkwit, zamordowani Indianie obu Ameryk też mogą zmartwychpowstać, by przemierzać konno równiny, na których dzisiaj stoją miasta, zionąc ogniem i spustoszeniem. Kto ma ostatnie słowo? Człowiek! Ziemia jest jego własnością, albowiem to on jest ziemią, jej ogniem, wodą, powietrzem, minerałem i roślinnością, jej duchem, kosmicznym, niezniszczalnym duchem wszystkich planet, który się przezeń przekształca, przez niezliczone znaki i symbole, przez niezliczone przejawy. Czekajcie, wy kosmoskose telegraficzne wypierdki, wy demony u szczytu czekające na naprawy hydrauliczne, czekajcie, wy plugawi biali zdobywcy, którzy pohańbiliście ziemię czarcimi kopytami, narzędziami, bronią, zarazkami, czekajcie, wy wszyscy, którzy opływacie w dostatek i liczycie własne miedziaki, to jeszcze nie koniec. Zanim nastąpi kres, ostatni człowiek będzie miał szansę dojść do słowa. Sprawiedliwość musi się dokonać aż do ostatniej czującej molekuły — i się dokona! Nikomu nic tu nie ujdzie na sucho, a już na pewno nie tym kosmoskosym gówniarzom z Ameryki Północnej.

Kiedy wreszcie poszedłem na urlop — a nie brałem go przez trzy lata, bo tak gorliwie zabiegałem o dobro firmy! — wziąłem od razu trzy tygodnie zamiast dwóch i napisałem książkę o dwunastu małych ludziach. Pisałem ją jak leci, po piętnaście, dwadzieścia, czasem trzydzieści stron dziennie. Sądziłem, że aby być pisarzem, trzeba codziennie napisać przynajmniej piętnaście stron. Sądziłem, że pisarz powinien wyrzucić z siebie wszystko na raz — w jednej książce — po czym paść. Nie miałem o pisaniu zielonego pojęcia. Bałem się jak cholera. Zawziąłem się jednak, żeby wymazać Horatio Algera ze świadomości północnoamerykańskiej. Była to zapewne najgorsza książka, jaką kiedykolwiek napisano. Powstało wielkie tomiszcze, od początku do końca niedobre. Ale była to moja pierwsza książka, toteż bardzo ją pokochałem. Gdybym miał wówczas pieniądze, tak jak Gide, opublikowałbym ją na własny koszt. Gdybym miał śmiałość Whitmana, sprzedawałbym ją jak domokrążca chodząc od drzwi do drzwi. Wszyscy, którym ją pokazałem, twierdzili zgodnie, że jest okropna. Radzono mi, żebym porzucił myśl o pisaniu. Musiałem się nauczyć, podobnie jak Balzac, że najpierw trzeba napisać wiele tomów, zanim podpisze się któryś własnym nazwiskiem. Musiałem się nauczyć, co niebawem uczyniłem, że trzeba porzucić wszystko inne i nie robić nic innego, tylko pisać, pisać i jeszcze raz pisać, nawet jeżeli odradzają nam to wszyscy na świecie, nawet jeżeli nikt w nas nie wierzy. Może właśnie dlatego się pisze, że nikt nie wierzy; może prawdziwa tajemnica polega na wzbudzaniu w ludziach wiary. Nic dziwnego, że tamta książka była nieudana, chybiona, zła, koszmarna, jak powiadano. Od samego początku pokusiłem się o coś, co prawdziwy geniusz podjąłby dopiero pod koniec. Chciałem na początku powiedzieć ostatnie słowo. Było to bezsensowne i żałosne. Poniosłem sromotną porażkę, chociaż umocniło to żelazem mój kręgosłup i wlało siarkę w moją krew. Przynajmniej poznałem smak klęski. Zrozumiałem, co to znaczy porwać się na coś wielkiego. Dzisiaj, kiedy myślę o okolicznościach, w których pisałem tamtą książkę, kiedy myślę o tym ogromnym materiale, któremu usiłowałem nadać formę, kiedy myślę o tym, co miałem nadzieję ogarnąć, poklepuję się tylko po plecach i stawiam sobie rzymską piątkę. Jestem dumny z tego, że poniosłem tak druzgocącą porażkę; gdyby mi się udało, znaczyłoby to, że jestem potworem. Czasem, kiedy przeglądam własne bruliony, kiedy patrzę na same tylko nazwiska tych, o których zamierzałem napisać, dostaję zawrotu głowy. Każdy przychodził do mnie z całym swoim światem; przychodził i zwalał mi go na biurko; oczekiwał, że go podniosę i wezmę na swoje barki. Nie miałem czasu stworzyć sobie własnego świata: musiałem stać bez ruchu jak Atlas z nogami na grzbiecie słonia, który stał z kolei na grzbiecie żółwia. Pytanie o to, na czym stoi żółw, prowadziłoby do obłędu.

Nie śmiałem wtedy myśleć o niczym poza „faktami”. Żeby wyjść poza fakty, musiałbym być twórcą, a przecież człowiek nie staje się twórcą z dnia na dzień. Najpierw trzeba się załamać, żeby zniweczyć w sobie wszelkie sprzeczne punkty widzenia. Trzeba przeżyć swoją zagładę jako istoty ludzkiej, żeby się narodzić jako jednostka. Trzeba się obrócić w węgiel i w minerał, żeby iść w górę poczynając od najniższego wspólnego mianownika jaźni. Trzeba się wyzbyć litości, żeby nauczyć się odczuwać z samych korzeni własnego istnienia. Z „faktów” nie da się stworzyć nowego nieba i nowej ziemi. Nie ma żadnych „faktów” — jest tylko jeden fakt, mianowicie że człowiek, każdy człowiek w każdym zakątku kuli ziemskiej zmierza do pewnego ładu. Jedni obierają dłuższą drogę, inni krótszą. Każdy na swój sposób zmierza ku własnemu przeznaczeniu i nikt mu w tym nie pomoże, co najwyżej poprzez okazanie dobroci, życzliwości, cierpliwości. Przy całym moim entuzjazmie pewne rzeczy wydawały mi się wówczas niezrozumiałe, choć dzisiaj są dla mnie jasne. Mam tu na myśli na przykład Camahana, jednego z dwunastu małych ludzi, o których zechciałem napisać. Był, jak to się mówi, wzorowym posłańcem. Skończył prestiżową wyższą uczelnię, odznaczał się prawdziwą inteligencją, miał nieskazitelny charakter. Pracował osiemnaście do dwudziestu godzin dziennie, zarabiał więcej niż którykolwiek z naszych posłańców. Obsługiwani przez niego klienci przysyłali nam listy wychwalające go pod niebiosa; proponowano mu rozmaite dobre posady, które z różnych powodów odrzucał. Żył skromnie, większą część poborów wysyłał żonie i dzieciom, mieszkającym w innym mieście. Miał dwie wady — pociąg do kieliszka i ambicje kariery. Mógł przez rok nie tknąć alkoholu, ale jeżeli wypił choć kroplę, już było po nim. Dwa razy się dorobił na Wall Street, a mimo to, zanim zwrócił się do mnie o pracę, dochrapał się zaledwie pozycji zakrystiana przy kościele w jakiejś mieścinie. Wyrzucono go stamtąd, bo włamał się do składu wina mszalnego, po czym przez całą noc wydzwaniał kościelnymi dzwonkami. Był prawdomówny, uczciwy, szczery. Od razu intuicyjnie nabrałem do niego zaufania, popartego zresztą nienagannymi rekomendacjami z pracy. A mimo to strzelił z zimną krwią do żony i dzieci, a potem do siebie. Na szczęście żadne z nich nie umarło; cała rodzina leżała razem w szpitalu i wszyscy się z tego wylizali. Kiedy przeniesiono go do więzienia, poszedłem odwiedzić jego żonę, oferując pomoc. Kategorycznie odmówiła. Powiedziała, że jej mąż to najbardziej wredny i okrutny skurwysyn, jakiego nosiła ziemia — chętnie go ujrzy na szubienicy. Przez dwa dni starałem się ją udobruchać, ale pozostała niewzruszona. Wybrałem się do więzienia, odbyłem z facetem rozmowę przez siatkę. Jak się zorientowałem, zdążył się już wkraść w łaski władz więziennych, już mu przyznano specjalne przywileje. Wcale nie był załamany. Przeciwnie, miał zamiar jak najlepiej wykorzystać odsiadkę, studiując tajniki handlu. Po wyjściu chciał zostać najlepszym sprzedawcą w całej Ameryce. Powiedziałbym, że sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego. Prosił, żebym się o niego nie martwił, że da sobie radę. Wszyscy mu szli na rękę, na nic nie mógł narzekać. Rozstałem się z nim cokolwiek oszołomiony. Poszedłem na pobliską plażę, żeby się wykąpać. I zobaczyłem wszystko w nowym świetle. Tak mnie pochłonęły rozważania na temat tego faceta, że omal nie zapomniałem, iż trzeba wracać do domu. Któż śmiałby powiedzieć, że to, co się przydarzyło, nie wyszło mu na dobre? Niewykluczone, że wyjdzie z więzienia jako kaznodzieja z prawdziwego zdarzenia, nie zaś jako sprzedawca. Trudno przewidzieć, do czego ten człowiek jest zdolny. I nikt nie mógł mu pomóc, bo ten człowiek zmierzał ku przeznaczeniu własną, bardzo osobistą drogą.

Był też inny facet, Hindus nazwiskiem Guptal. Nie tylko stanowił wzór cnót, był po prostu święty. Uwielbiał flet, na którym grywał samotnie w swoim obskurnym, małym pokoiku. Pewnego dnia znaleziono go nagiego z gardłem poderżniętym od ucha do ucha, na łóżku przy nim leżał ów flet. Na pogrzeb przyszło tuzin kobiet, lejących namiętne łzy, a wśród nich żona dozorcy, który go zamordował. Mógłbym poświęcić całą książkę temu młodemu człowiekowi, najbardziej subtelnemu i świętemu z poznanych przeze mnie ludzi, który nigdy nikomu nie sprawił przykrości, nigdy od nikogo nic nie wziął, popełnił jednak ten kardynalny błąd, że przyjechał do Ameryki, aby w niej szerzyć pokój i miłość.

Był też Dave Olinski, inny lojalny, sumienny posłaniec, który myślał tylko i wyłącznie o pracy. Miał jedną zabójczą słabość — za dużo mówił. Zanim się u mnie zjawił, po wielekroć objechał cały świat, nie warto nawet wymieniać, czego w życiu nie robił. Znał pewno ze dwanaście języków, bardzo się zresztą szczycił swoimi zdolnościami w tym względzie. Należał do tych ludzi, których zapał i gorliwość doprowadzają do zguby. Chciał wszystkim pomagać, wszystkich uczyć, jak odnieść sukces. Domagał się większej ilości pracy, niż mogliśmy mu zapewnić — był po prostu zachłanny na pracę. Może powinienem był go ostrzec, kiedy go wysyłałem do naszej filii w Dzielnicy Wschodniej, że będzie pracował w trudnej okolicy, ale udawał, jakoby się na wszystkim znał, i tak się rwał do pracy w tym rejonie (z powodu znajomości języków), że nie udzieliłem mu żadnych rad. Pomyślałem sobie — sam się niebawem przekonasz. I tak się też stało, bardzo prędko wpakował się w kabałę. Pewnego dnia zgłosił się do nas hardy Żyd z tamtej dzielnicy i zażądał blankietu. Posłaniec Dave siedział akurat za biurkiem. Nie spodobała mu się arogancja tamtego chłopaka. Pouczył go, że trzeba trochę grzeczniej. Oberwał za to po uszach. Zaczął dalej kłapać dziobem, na co dostał takie wciry, że zęby sypnęły mu się do gardła, a szczękę miał złamaną w trzech miejscach. Nie nauczyło go to jednak trzymać języka za zębami. Zachował się jak ostatni dureń, bo poleciał wprost na komisariat i złożył skargę. Tydzień później, kiedy zdrzemnął się u nas na ławce, do biura wdarła się banda chuliganów i zbiła go na miazgę. Miał tak poharataną głowę, że mózg przypominał dosłownie omlet. Tamci opróżnili na dobitkę sejf i wywrócili go do góry nogami. Dave zmarł w drodze do szpitala. Znaleziono przy nim pięćset dolarów schowanych w skarpetce... Był też Clausen i jego żona Lena. Kiedy szukał pracy, przyszli we dwoje. Lena trzymała na ręce niemowlę, a drugą prowadziła dwoje małych dzieci. Przysłała ich do mnie jakaś agencja pomocy społecznej. Zatrudniłem go jako nocnego posłańca, żeby miał stałą pensję. Po kilku dniach dostałem od niego list, dość głupkowaty, z przeprosinami za niestawienie się do pracy, bo musiał się zgłosić do swojego kuratora. Po czym kolejny list ze skargą, że żona nie chce z nim spać, bo nie ma zamiaru mieć więcej dzieci. Prosi mnie więc, żebym ich odwiedził i przekonał ją, aby z nim spała. Poszedłem do niego do domu—sutereny w dzielnicy włoskiej. Istny dom wariatów. Lena znów była w ciąży, bodajże w siódmym miesiącu, i dosłownie na granicy obłędu. Zaczęła sypiać na dachu, bo w piwnicy było jej za gorąco, poza tym nie chciała, żeby mąż jej dotykał. Kiedy próbowałem jej wytłumaczyć, że teraz to i tak jest bez znaczenia, spojrzała tylko na mnie z krzywym uśmiechem. Clausen walczył przedtem na wojnie, może więc zbzikował od tego gazu — tak czy owak szła mu piana z ust. Przyrzekł, że jej rozwali głowę, jeżeli nie przestanie sypiać na dachu. Twierdził, że Lena sypia tam, bo się zadaje z węglarzem, który mieszka na strychu. Na te słowa Lena znów się uśmiechnęła tym swoim smętnym, żabim uśmiechem. Clausen stracił panowanie nad sobą i kopnął ją z rozmachem w tyłek. Wyszła nadąsana, zabierając ze sobą dzieciarnię. Krzyknął za nią, żeby więcej nie wracała. Następnie otworzył szufladę i wyciągnął dużego colta. Trzymał go, jak oświadczył, na wszelki wypadek, a nuż się przyda. Pokazał mi też kilka noży i pałkę własnej roboty. Po czym się rozpłakał. Powiedział, że żona robi z niego idiotę. Ma już potąd zaharowywania się dla niej, a ona sypia z kim się tylko da. Dzieci nie są jego, bo nie może już robić dzieci, nawet gdyby chciał. Zaraz następnego dnia, kiedy Lena wyszła na zakupy, zaprowadził dzieci na dach i pałką, którą mi pokazywał, stłukł je na miazgę. Po czym skoczył z dachu głową w dół. Kiedy Lena wróciła do domu i zobaczyła, co się stało, wpadła w obłęd. Trzeba ją było zapakować w kaftan bezpieczeństwa i wezwać karetkę... Był też Schuldig, szczur, który spędził dwadzieścia lat w więzieniu za nigdy nie popełnioną zbrodnię. Zanim się do niej przyznał, pobito go prawie na śmierć; następnie samotna cela, głód, tortury, perwersje, narkotyki. Kiedy go w końcu wypuszczono, przestał być człowiekiem. Któregoś wieczoru opowiedział mi o swoich ostatnich trzydziestu dniach w więzieniu, o udręce czekania na wypuszczenie. Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem; nie sądziłem, że człowiek może znieść takie katusze. Kiedy wyszedł na wolność, nie odstępował go strach, że mogą go zmusić do popełnienia zbrodni, za którą znów trafi do więzienia. Uskarżał się, że ktoś go śledzi, obserwuje, ściga. Twierdził, że „oni” nakłaniają go do czynów, na które nie ma najmniejszej ochoty. „Oni” to te chuje, które go tropiły, których opłacano, żeby go znów wpakować do pudła. W nocy, kiedy spał, szeptali mu coś do ucha. Był wobec nich bezradny, bo najpierw go hipnotyzowali. Czasem podkładali mu pod poduszkę narkotyki, a obok rewolwer albo nóż. Chcieli, żeby zabił niewinnego człowieka, co tym razem pozwoliłoby im wytoczyć słuszny proces. Jego stan pogarszał się z dnia na dzień. Pewnego wieczoru, po kilkugodzinnym spacerze z plikiem telegramów w kieszeni, podszedł do policjanta z prośbą, żeby ten go zamknął. Nie pamiętał swojego nazwiska, adresu ani nawet miejsca pracy. Zupełnie stracił własną tożsamość. Wciąż tylko powtarzał: — Jestem niewinny... jestem niewinny. — I znów zaczęto go maglować. Raptem podskoczył i wrzasnął jak wariat: — Przyznam się... przyznam się — po czym zaczął sypać zbrodniami jak z rękawa. I tak przez trzy godziny. Naraz urwał te cierniste wyznania, powiódł dokoła wzrokiem jak ktoś, kto nagle oprzytomniał, a następnie z gwałtownością i siłą, na jakie stać wyłącznie pomyleńca, dal potężnego susa przez pokój i rąbnął głową w mur, roztrzaskując sobie czaszkę... Przywołuję te zdarzenia w skrócie i w pośpiechu, tak jak mi przelatują przez głowę; pamięć mam nabitą tysiącami podobnych szczegółów, krociem twarzy, gestów, opowieści, wyznań, wszystkie zaś splatają się i zazębiają niczym gigantyczna, oszałamiająca fasada świątyni hinduskiej, tyle że nie z kamienia, a z doświadczeń ludzkich, monstrualny, fantastyczny gmach wzniesiony całkowicie z rzeczywistości, nie będący jednak rzeczywistością, jedynie naczyniem, w którym zawiera się tajemnica człowieka. Przeskakuję myślą do kliniki, do której powodowany dobrymi intencjami w całej swojej ignorancji odstawiałem co młodszych pracowników na leczenie. Żeby oddać atmosferę tamtego miejsca, nie przychodzi mi do głowy lepsze porównanie niż obraz Hieronima Boscha, wyobrażający magika, który na wzór dentysty wyrywa żywy nerw, wyrzyna głupotę. Układny sadysta, który zawiadywał tą kliniką, przy pełnym poparciu i tolerancji władz, stanowił wcielenie wszelkiego blichtru i szarlatanerii naszych uczonych medyków. Był dosłownie sobowtórem doktora Kaligari, tyle że bez czapki czarnoksiężnika. Udając, że się zna na regulacji gruczołów wydzielania, obdarzony władzą średniowiecznego monarchy, niepomny na zadawany przez siebie ból, ignorując wszystko poza swoją wiedzą lekarską, przystępował do pracy na ciele ludzkim, tak jak hydraulik zabiera się do podziemnych rur kanalizacyjnych. Pominąwszy nawet to, że wprowadzał trucizny do organizmu pacjentów, odwoływał się także do własnych pięści albo kolan, zależnie od potrzeb. Byle tylko wywołać „reakcję”. Jeżeli ofiara była w stanie letargu, krzyczał na nią, bił w twarz, szczypał w rękę, szturchał, kopał. Jeżeli przeciwnie, ofiara wykazywała nadmiar energii, korzystał z tych samych metod, tyle że ze zdwojoną gorliwością. Nie brał pod uwagę żadnych odczuć zdanych na niego pacjentów; każda wywołana przezeń reakcja stanowiła jedynie dowód bądź przejaw praw regulujących działanie wewnętrznych gruczołów wydzielania. Celem jego terapii było przystosowanie ofiary do życia w społeczeństwie. Niezależnie jednak od tempa jego pracy, odnoszonych sukcesów lub ich braku, społeczeństwo produkowało coraz większą liczbę nieprzystosowanych. Niektórzy byli tak wspaniale nieprzystosowani, że kiedy próbując wywołać u nich przysłowiową reakcję walił ich na odlew w twarz, odparowywali silnym ciosem albo kopniakiem w jądra. To prawda, że większość jego klientów stanowili, jak ich określał, początkujący kryminaliści. Cały kontynent staczał się — i nadal się stacza — po równi pochyłej. Toteż nie tylko gruczoły wymagają regulacji, lecz również łożyska kulkowe, armatura, układ kostny, mózg, móżdżek, kość ogonowa, krtań, trzustka, wątroba, jelito grube i cienkie, serce, nerki, jądra, macica, jajowody, cały ten przeklęty mechanizm. Jak kraj długi i szeroki panoszą się bezprawie, przemoc, gwałt, demony. Wiszą one w powietrzu, w klimacie, w nader imponującym pejzażu, w kamiennych lasach ciągnących się jak okiem sięgnąć, w rwących rzekach drążących na wylot skaliste kaniony, w nadnaturalnych odległościach, w nadprzyrodzonych spieczonych pustkowiach, w przeobfitych plonach, w gigantycznych owocach, w mieszaninie donkiszotowskich krwi, w kontraście kultów, sekt, wierzeń, w przeciwstawieniu praw i języków, w sprzecznościach temperamentów, reguł, potrzeb, żądań. Ten kontynent jest pełen ukrytej przemocy, kości przedpotopowych potworów, zaginionych ludów, tajemnic spowitych zagładą. Atmosfera staje się czasem tak naładowana, że dusza wyrywa się z ciała i dostaje szału. Wszystko — niczym deszcz — albo się leje jak z cebra, albo w ogóle nie występuje. Cały kontynent to jeden wielki wulkan o kraterze tymczasowo ukrytym za ruchomą panoramą, na którą składają się sen, lęk i rozpacz. Wszędzie to samo od Alaski po Jukatan. Przyroda dominuje. Przyroda odnosi zwycięstwo. Wszędzie ten sam prymitywny pęd do zabijania, plądrowania, niszczenia. Na zewnątrz wszyscy sprawiają wrażenie zdrowych, silnych ludzi — krzepkich, pełnych optymizmu, dzielnych. W środku zaś toczą ich robaki. Wystarczy maleńka iskra, a wybuchną.