Czarne niebo - Paweł Leśniak - ebook + książka

Czarne niebo ebook

Paweł Leśniak

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W świecie pogrążonym w wiecznym mroku, gdzie jedyne światło pochodzi ze sztucznych źródeł, każda chwila staje się walką o przetrwanie.

Trwający od kilkunastu miesięcy mrok, prawie niemożliwy dostęp do wody i przerażające zło czające się poza bezpiecznym schronieniem, stały się codziennością niewielkiej grupy ludzi, którzy muszą opuszczać swoją kryjówkę w poszukiwaniu jedzenia. Każde wyjście na powierzchnię zbliża jednak nasz gatunek do zagłady. Nieznane zagrożenie, które nadeszło wraz z czarnym niebem, wabi nielicznych ocalałych głosami ich bliskich, by wyszli z ukrycia na pewną śmierć.

Grzegorz, żyjący w ruinach tunelu pod Ursynowem, zmaga się z utratą kontaktu ze swoją rodziną. Niespodziewana wiadomość daje mu nadzieję, że jego żona i dzieci wciąż żyją. By ich odnaleźć, wyrusza w ryzykowną podróż przez spowitą czernią Polskę, stawiając opór temu, co czai się w ciemności.

Czy wiara w ocalenie ukochanych osób utrzyma go przy życiu? Czy głos córki, wzywający go z najmroczniejszych głębin, przekona go do tego, by wszedł w ciemność, z której nie ma powrotu? Czy pragnienie przetrwania może usprawiedliwić najgorszą zbrodnię?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja: Magda Gonta-Bier­nat
Ko­rekta: Bar­bara Wrona
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Ry­sunki: Pa­weł Le­śniak
Co­py­ri­ght by Pa­weł Le­śniak 2024 Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-47-0
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ko­cha­nej żo­nie i cór­kom

Pro­log

Ota­cza­jąca czerń była zbyt głę­boka, by można było co­kol­wiek do­strzec. Pa­nu­jącą wo­kół ci­szę prze­ry­wały je­dy­nie ci­che sa­pa­nia i krót­kie, prze­sy­cone stra­chem od­de­chy. W gę­stej ciem­no­ści za kil­koma drze­wami ro­sną­cymi przy po­bo­czu drogi kryło się czworo osób. Przy­tu­lone do su­chych pni syl­wetki ku­liły się ogar­nięte prze­raź­li­wym lę­kiem. Trzech męż­czyzn le­żało w bez­ru­chu, ale znaj­du­jąca się mię­dzy nimi ko­bieta po­ru­szyła się nie­znacz­nie. Od­dy­chała przez usta, by nie czuć prze­siąk­nię­tego fe­to­rem po­wie­trza. Odór stał się to­wa­rzy­szem każ­dego czło­wieka, który zdo­łał prze­żyć pierw­sze dni od chwili, gdy świat upadł na ko­lana. Znaj­do­wali się przy ulicy Za­chęta w miej­sco­wo­ści Przy­tyk nie­da­leko Ra­do­mia. Do tej pory omi­jali duże mia­sta. Były te­raz zbyt nie­bez­pieczne. Zgod­nie z cza­sem wska­zy­wa­nym przez ze­ga­rek mieli śro­dek dnia, ale od na­dej­ścia czar­nego nieba, które prze­sło­niło blask je­dy­nej gwiazdy w na­szym ukła­dzie pla­ne­tar­nym, nie miało to zna­cze­nia. Pa­nu­jący od po­nad roku mrok ode­brał lu­dziom moż­li­wość ko­rzy­sta­nia ze wzroku i zmu­sił ich do tego, by na­uczyli się od­bie­rać świat po­zo­sta­łymi zmy­słami. Je­żeli chcieli prze­żyć, mu­sieli zdać się na słuch, węch, do­tyk czy smak. Le­żąc te­raz w ukry­ciu, po­mimo otwar­tych oczu wi­dzieli je­dy­nie czerń. Choć cza­sami nie byli już pewni na­wet tego, czy ich po­wieki są za­mknięte, czy nie. Uszy każ­dej z cho­wa­ją­cych się osób re­je­stro­wały choćby naj­mniej­szy sze­lest po dru­giej stro­nie ulicy. Cze­goś prze­raź­li­wie się oba­wiali, trzę­sąc się w fi­zycz­nym wręcz lęku i mo­dląc się, by to, co znaj­do­wało się w sza­rym, pro­sto­kąt­nym bu­dynku ochot­ni­czej straży po­żar­nej na­prze­ciw ich kry­jówki, nie zo­rien­to­wało się o ich obec­no­ści.

Do­cie­rał do nich zimny od­głos szpo­nów ry­su­ją­cych ściany. Coś wy­cho­dziło na ze­wnątrz, sły­szeli to. Nie wy­chy­lali się, nie włą­czali la­ta­rek, in­stynkt prze­trwa­nia wziął górę nad cie­ka­wo­ścią. Obcy stwór po­ru­szył noz­drzami ni­czym roz­wście­czony byk, a na­stęp­nie za­czął biec. Jego cięż­kie kroki sta­wały się co­raz szyb­sze, aż wy­ci­szyły się w od­dali.

Dziew­czyna włą­czyła la­tarkę, jed­nak męż­czy­zna le­żący obok niej za­sło­nił świa­tło dło­nią i przy­kła­da­jąc pa­lec do ust, po­krę­cił prze­cząco głową. Jego prze­ra­żone oczy i spo­cona twarz zdra­dzały, jak bar­dzo się bał.

Kil­ku­se­kun­dową ci­szę prze­rwał wy­raźny od­głos kro­ków. Ko­bieta nie wy­trzy­mała i wy­chy­liła się zza spróch­nia­łego drzewa. Środ­kiem drogi kro­czył łysy męż­czy­zna. Miał na so­bie ma­ry­narkę i czarny pod­ko­szu­lek. Zmie­rzał w kie­runku wej­ścia do jed­no­pię­tro­wego bu­dynku straży po­żar­nej. Przy jego bio­drze zwi­sała lampka w kształ­cie ludz­kiej czaszki, za­mo­co­wana na srebr­nym łań­cuszku, która świe­ciła po­ma­rań­czo­wym bla­skiem i prze­ga­niała mrok. Kiedy do­tarł do bu­dynku, się­gnął po lampkę i skie­ro­wał świa­tło na po­ry­so­waną szpo­nami fra­mugę drzwi, na­stęp­nie wy­ko­nał długi krok i prze­szedł nad dwoma cia­łami. Le­żały na ple­cach w ka­łu­żach krwi. Gdy zna­lazł się w środku, u pod­nóża scho­dów na­tra­fił na męż­czy­znę zwró­co­nego twa­rzą w stronę za­ku­rzo­nych pły­tek. Kuc­nął przy nim i chwy­cił go za włosy, po czym pod­cią­gnął bez­władną głowę, by przyj­rzeć się jego twa­rzy. Mar­twy czło­wiek nie oka­zał się tym, któ­rego szu­kał, zwol­nił za­tem chwyt, a głowa wy­lą­do­wała mo­kro w ka­łuży krwi, która chlap­nęła na boki. Gdy się pod­niósł, ob­li­zał po­bru­dzone ju­chą palce.

Zer­k­nął do ga­rażu. Przy ru­rze stra­żac­kiej le­żało ko­lej­nych dwóch za­bi­tych. Wszę­dzie znaj­do­wały się łu­ski po ku­lach, od­bi­ja­jące mi­go­czące re­fleksy świa­tła pa­da­ją­cego z lampki. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach pro­chu strzel­ni­czego. „Mu­sieli się bro­nić”, pod­su­mo­wał w my­ślach i wszedł na pię­tro.

Drzwi do ga­bi­netu dy­rek­tora były otwarte, a przed nimi le­żało roz­trza­skane krze­sło. Wszedł do po­miesz­cze­nia, roz­glą­da­jąc się uważ­nie. Po­du­chy na ka­na­pie nie były za­ku­rzone, co zna­czyło, że ktoś tu no­co­wał. Wy­chy­lił się przez fra­mugę okna i do­strzegł koc le­żący przed bu­dyn­kiem.

Usiadł na pa­ra­pe­cie i od­pa­lił pa­pie­rosa. Świa­tło z za­pałki roz­ja­śniło mu twarz. Za­cią­gnął się dy­mem i spoj­rzał w błogą czerń, którą okrył się świat.

– Zna­la­złeś go? – Głos na­le­żał do dziew­czyny jesz­cze kilka chwil temu kry­ją­cej się za drze­wem.

Gdy zer­k­nął w kie­runku, z któ­rego do­cho­dził, stała już w progu ga­bi­netu.

– Przy­szli­śmy za późno, zdą­żył uciec. – Za­cią­gnął się. – Ale nie martw się. Do­rwiemy go.

– Jak już go zła­piesz... Co do­kład­nie za­mie­rzasz mu zro­bić?

Męż­czy­zna spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się wred­nie.

ROZ­DZIAŁ 1

Ósma rano

23 lipca 2025 roku, Nowy Sącz

Osie­dle Bar­skie, po­ło­żone nie­da­leko ga­le­rii han­dlo­wej Trzy Ko­rony, bu­dziło się do ży­cia w cie­pły, jak przy­stało na tę porę roku, dzień. W sze­re­gowo po­sta­wio­nych blo­kach miesz­kal­nych z wiel­kiej płyty, od­dzie­lo­nych od sie­bie sta­rymi drze­wami, bły­skały czer­nią małe okna. Na pa­ra­pe­cie jed­nego z nich wy­lą­do­wał kruk, stu­ka­jąc pa­zu­rami po jego sta­lo­wej bla­sze. Pta­szy­sko ude­rzyło dzio­bem o pa­ra­pet, my­ląc starą plamę z czymś do je­dze­nia. Krzyk do­cho­dzący z miesz­ka­nia spło­szył kruka, który za­ło­po­tał skrzy­dłami i za­kra­kał, od­la­tu­jąc.

– Co to za zje­bane...! – za­wo­łał je­de­na­sto­letni Ja­cek, nie kry­jąc fru­stra­cji, którą wy­wo­łał w nim jego ta­blet. Ude­rzył pię­ścią w opar­cie sta­rej be­żo­wej ka­napy, pa­mię­ta­ją­cej jesz­cze czasy PRL-u, i po­pra­wił ko­szulkę od pi­żamy, po­cią­ga­jąc jej brzeg w dół. Dłu­gie, roz­czo­chrane włosy opa­dały mu na oczy jak ma­łym york­shire ter­rie­rom, a czer­wone ru­mieńce na twa­rzy spra­wiały, że przy­po­mi­nał po­stać z kre­skó­wek.

– Ej... po­waż­nie? – ode­zwał się Grze­gorz, oj­ciec chłopca. Prze­łknął go­rącą kawę szyb­ciej, niż to pla­no­wał, i opa­rzył so­bie prze­łyk. Do­tarło do niego, że wo­lał po­trak­to­wać wrząt­kiem wła­sne gar­dło i za­re­ago­wać na słowa syna, niż słu­chać ko­lej­nego ko­men­ta­rza te­ścia na te­mat wy­cho­wa­nia dzieci. „Ab­surd”, po­my­ślał.

– Mo­żesz cho­ciaż usiąść nor­mal­nie?

– Do­oobra. – Ja­cek po­pra­wił się na ka­na­pie, prze­no­sząc cię­żar ciała z ple­ców na po­śladki, po czym od­wró­cił ta­blet ekra­nem do ojca. – Tu nie ma In­ter­netu! Nie da się grać!

– Książkę po­czy­taj – sko­men­to­wał spo­koj­nie oj­ciec i dmuch­nął w go­rącą kawę, by ją ostu­dzić.

– Skoń­czy­łem wczo­raj.

– To ku­pię ci nową.

– Ale ja chcia­łem po­grać...

– To graj. – Grze­gorz wziął łyk kawy, tym ra­zem ostroż­niej. – Tylko nie unoś się tak.

– Ale nie da się, no. Tu nic nie działa! – de­ner­wo­wał się Ja­cek. Od­wra­cał ta­blet na wszyst­kie strony i stu­kał pal­cem po ekra­nie.

Grze­gorz był czter­dzie­sto­dwu­let­nim, do­brze za­kon­ser­wo­wa­nym męż­czy­zną. Miał ciemne, nieco dłuż­sze włosy, które za­cze­sy­wał na bok. Nie na­rze­kał też na za­kola, po­nie­waż miał równą li­nię czoła, co było w jego ro­dzi­nie wy­jąt­kiem, bo wszy­scy wy­ły­sieli jesz­cze przed trzy­dziestką. Sze­roki czu­bek nosa, zie­lone oczy i lekki za­rost do­da­wały mu mę­sko­ści. Mimo wieku za­cho­wał spor­tową syl­wetkę, którą utrzy­my­wał w ta­kiej for­mie od cza­sów, gdy grał w piłkę nożną na po­zio­mie pierw­szej ligi. Obec­nie pro­wa­dził firmę zaj­mu­jącą się sze­roko po­ję­tym mar­ke­tin­giem in­ter­ne­to­wym. Nie był co­achem, choć cza­sem tak o nim mó­wiono, i to po­rów­na­nie ogrom­nie go draż­niło. Rano wło­żył na sie­bie ciemny pod­ko­szu­lek z an­giel­skim na­pi­sem, a na nad­garstku za­piął czarną bran­so­letkę.

Spoj­rzał na stół, na któ­rym zo­stały jesz­cze ta­le­rze po ja­jecz­nicy z bocz­kiem, a w nie­wiel­kich szkla­nych mi­secz­kach znaj­do­wały się kro­jone owoce, orze­chy, a na­wet cia­steczka. Teść za­wsze na­kła­dał wnu­kowi za dużo je­dze­nia. Grze­gorz, wi­dząc nie­słab­nącą fru­stra­cję syna, się­gnął dło­nią nad pu­stym ta­le­rzem i chwy­cił swój smart­fon, po czym spoj­rzał na za­sięg, który wska­zy­wał jedną kre­skę. Wy­łą­czył wi-fi, by po­łą­czyć się z In­ter­ne­tem z sieci ko­mór­ko­wej, ale efekt był ten sam. Na­wet za­sięg te­le­fonu był w tej chwili po­ni­żej dwóch kre­sek. Wy­cią­gnął rękę, po­ka­zu­jąc Jac­kowi ekran swo­jej ko­mórki.

– Zo­bacz. To nie wina dziad­ków, jest ja­kiś ogólny pro­blem z sie­cią.

– Aaaaghhh... – Chło­piec odło­żył ta­blet na ka­napę i ze­złosz­czony skrzy­żo­wał ręce na piersi. – To co te­raz bę­dziemy ro­bić? Nu­dzi mi się!

– O matko! A co to za krzyki? Ktoś się chyba nie wy­spał! – Do sa­lonu wszedł dzia­dek Jacka, Ra­fał, który był oj­cem mamy chłopca.

Po­miesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­do­wali, spra­wiało wra­że­nie, jakby czas za­trzy­mał się w nim jesz­cze w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Wzdłuż jed­nej ze ścian stała me­blo­ścianka z pysz­niącą się za szkla­nymi drzwicz­kami ozdobną por­ce­laną. Na dru­giej ścia­nie, przy któ­rej znaj­do­wała się ka­napa, wi­siał tu­recki dy­wan, a tuż obok stał bu­jany fo­tel dziadka, w któ­rym lu­bił oglą­dać Wia­do­mo­ści.

Teść Grze­go­rza miał na so­bie szare spodnie od gar­ni­turu pod­cią­gnięte aż nad pę­pek i ko­szulkę polo; przez swój duży brzuch przy­po­mi­nał po­sturą Obe­liksa. Był wy­soki, choć wy­raź­nie się gar­bił. Włosy zo­stały mu już tylko nad uszami. Pod nie­du­żym no­sem pre­zen­to­wał się gę­sty i długi wąs, za­sła­nia­jący jego górną wargę.

– A panu kró­le­wi­czowi co znowu nie pa­suje? – zwró­cił się do wnuka. – Cały czas coś...

– Nie ma In­ter­netu – od­po­wie­dział chło­piec.

– Nie ma i ni­gdy nie po­winno być. O! Tak by­łoby naj­le­piej! Bo to cho­ler­stwo tylko mó­zgi pie­rze mło­dym.

– Dzia­dek też spę­dza czas na Fa­ce­bo­oku. – Grze­gorz upił nieco kawy z chłod­niej­szego już kubka. – Po co więc cze­piać się wnuka?

– Bo tam same gołe baby są. Ty uwa­żaj, co twoje dzieci oglą­dają. – Teść po­ki­wał mu pal­cem.

Grze­gorz prych­nął zło­śli­wie pod no­sem.

– Al­go­rytm działa w taki spo­sób, że pod­rzuca naj­wię­cej tego, w co się klika. Niech tata prze­sta­nie prze­glą­dać pół­na­gie ko­biety, to i al­go­rytm nie bę­dzie ich ta­cie wy­świe­tlał.

– Ja­kie tam al­go­rytmy... Rząd to kon­tro­luje. Jak wszystko – obu­rzył się Ra­fał, osten­ta­cyj­nie szu­ka­jąc cze­goś w kre­den­sie.

Grze­gorz pu­ścił oko do syna, da­jąc mu znak, by nie przej­mo­wał się sło­wami dziadka.

– A co z pta­kami? – Teść od­wró­cił się do nich tak na­gle, jakby przy­po­mniał so­bie coś waż­nego. – Od dawna wia­domo, że już ich nie ma. To, co lata, to tylko drony, które śle­dzą spo­łe­czeń­stwo, i dla­tego sia­dają na ka­blach. – Za­uwa­żył, że jego zięć czeka na dal­szy ciąg, więc do­pre­cy­zo­wał: – No bo tak się ła­dują.

– Ktoś za­bił ptaki? – Ja­cek wy­da­wał się wy­raź­nie zmar­twiony.

– Nie, synku, nikt nie za­bił pta­ków. Dzia­dek tylko żar­tuje...

– Wi­dzia­łem fil­miki na YouTu­bie. Okła­mują nas przez cały czas, rząd nie jest z nami szczery.

– Tato, to nie jest naj­lep­sze źró­dło in­for­ma­cji. Lu­dzie ga­dają, co im ślina na ję­zyk przy­nie­sie, żeby na­bi­jać so­bie oglą­dal­ność, bo z tego mają pie­nią­dze. – Grze­gorz sta­rał się wy­tłu­ma­czyć dzia­ła­nie ser­wi­sów in­ter­ne­to­wych.

– W te­le­wi­zji też mó­wili, że rząd wszystko pod Niem­ców i Ru­skich robi. To też kłam­stwo?

– Te­le­wi­zja... – Tata Jacka wziął łyka kawy i wes­tchnął. – Ko­lejne wspa­niałe miej­sce.

– Ty się tak, Grze­siek, nie mądrz. Bo już nas wcze­śniej chcieli wy­koń­czyć, jak wszyst­kich brali do gazu, i pa­dali tam jak...

– Dzia­dek! – Grze­gorz tak mocno ude­rzył otwartą dło­nią w stół, że jego syn aż pod­sko­czył ze stra­chu.

Ra­fał jed­nak nie prze­stał ko­men­to­wać rze­czy­wi­sto­ści, nie zwra­ca­jąc uwagi na kar­cące spoj­rze­nie zię­cia, któ­rym ten świ­dro­wał go te­raz na wy­lot.

– Prze­stań – wark­nął Grze­gorz.

– Co się dzieje? – Do roz­mowy włą­czyła się żona Grześka, Kinga.

Stała w progu po­miesz­cze­nia, za­nie­po­ko­jona pod­nie­sio­nymi gło­sami. Miała na so­bie zie­loną su­kienkę na ra­miącz­kach się­ga­jącą jej do ko­lan. Jej ja­sno­brą­zowe, krę­cone włosy lekko do­ty­kały ło­pa­tek. Za nią sta­nęła sied­mio­let­nia Zu­zia. Była mniej­szą ko­pią swo­jej matki, miała na so­bie na­wet taką jak ona su­kienkę.

– Dzia­dek znowu od­le­ciał – sko­men­to­wał z nie­we­sołą miną Grze­gorz, nie kry­jąc nie­za­do­wo­le­nia.

– Co od­le­ciał? Prawdę mó­wię! – żach­nął się Ra­fał, ma­cha­jąc ręką, jakby od­ga­niał mu­chę. – Idę za­pa­lić. – Ru­szył w stronę drzwi i wy­szedł ob­ra­żony z sa­lonu.

Kinga spoj­rzała na swo­jego męża z kwa­śnym uśmie­chem. Nie pierw­szy raz spiął się z jej oj­cem. Grze­gorz wska­zał dło­nią w kie­runku te­ścia i prze­wró­cił oczami. Ko­bieta mi­nęła się­ga­jącą su­fitu jukę, która stała w du­żej do­nicy po le­wej stro­nie od wej­ścia do sa­lonu, po­de­szła do Grześka i na­chy­liw­szy się, po­ca­ło­wała go w głowę. Ten od­dał szybko po­ca­łu­nek, tra­fia­jąc ustami w jej pierś, co spo­tkało się z dez­apro­batą ze strony Zuzi, która tup­nęła nogą i zro­biła groźną minę. Jej za­zdrość o mamę za­wsze ich ba­wiła. Grze­gorz uniósł ręce na znak pod­da­nia, a córka po­ki­wała mu pal­cem.

– A czemu ty jesz­cze nie je­steś ubrany? – Kinga skie­ro­wała spoj­rze­nie na syna. – Go­dzinę temu po­ło­ży­łam ubra­nia na twoim łóżku. Leć, bo za­raz wy­cho­dzimy.

Chło­piec zwlókł się z ka­napy i pod­piął ta­blet do ła­do­wa­nia. Pod­szedł do ojca, który ob­jął go mocno i po­ca­ło­wał w czoło.

– Nie daj się dziad­kowi prze­stra­szyć, okej?

Chło­piec za­sta­na­wiał się nad czymś przez chwilę, aż w końcu, nie uno­sząc wzroku, wy­bą­kał:

– Czyli ptaki żyją?

– Tak – za­śmiał się Grze­gorz i po­sa­dził go so­bie na ko­la­nach. – Ptaki żyją, synku. Na pewno spo­tkamy kilka po dro­dze, to wtedy je za­py­tamy, czy są praw­dziwe.

– Jak­byś mógł je w ogóle zła­pać...

Obaj par­sk­nęli śmie­chem i po­szli się ubie­rać.

Pół go­dziny póź­niej wy­cho­dzili z bloku. Grze­gorz przy­trzy­mał drzwi, by Zu­zia wraz z mamą i bra­tem wy­szli z wia­tro­łapu. Dziew­czynka trzy­mała w dłoni dwa plu­szowe kotki, róż­niące się od sie­bie je­dy­nie ko­lo­rem: szary na­le­żał do Jacka, a po­ma­rań­czowy do niej. Były to pa­miątki, które Grze­gorz przy­wiózł im ze Sta­nów. Dzieci ni­gdy się z nimi nie roz­sta­wały.

Cięż­kie drzwi od klatki trza­snęły gło­śno, a ro­dzina skie­ro­wała się w stronę ru­chli­wej ulicy.

– Pa­trz­cie, ile ich jest! – za­wo­łał Ja­cek.

– Kogo? – za­cie­ka­wiła się jego matka.

– Fuj! Nie do­ty­kaj ich!

Zu­zia wy­ra­ziła swoje obrzy­dze­nie i cof­nęła się dwa kroki od brata. Wska­zał wła­śnie na chod­nik przy ży­wo­pło­cie, gdzie dzie­siątki śli­ma­ków prze­śli­zgi­wały się je­den po dru­gim. Mię­czaki przy­cią­gnęły uwagę ca­łej ro­dziny. Im dłu­żej im się przy­glą­dali, tym le­piej wi­dzieli, że dziwne za­cho­wa­nie nie do­ty­czyło je­dy­nie ob­śli­zgłych stwo­rzeń, ale i mniej­szych ro­ba­ków, które ma­sowo wy­cho­dziły spod ziemi.

– Chodź­cie, nie ma na co pa­trzeć. – Grze­gorz za­brał dzieci. Wo­lał nie spę­dzać tam wię­cej czasu.

– Tato, patrz, drony! – Tym ra­zem Ja­cek wska­zał na kilka pta­ków prze­la­tu­ją­cych po­mię­dzy blo­kami.

Grze­gorz par­sk­nął śmie­chem i po­kle­pał syna po ra­mie­niu. Zer­ka­jąc raz jesz­cze na czy­ste, nie­bie­skie niebo, za­uwa­żył sześć he­li­kop­te­rów le­cą­cych w stronę Tatr. Roz­po­znał po ich kształ­cie, że były to śmi­głowce woj­skowe. Się­gnął po te­le­fon i stwier­dził, że na­dal nie ma za­sięgu. Wsu­nął smart­fon do kie­szeni i z po­ważną miną spoj­rzał na żonę.

– Może wróćmy do domu – za­su­ge­ro­wała Kinga. – Spró­bu­jesz z lap­topa.

– Bez prze­sady. Chodźmy. Spa­cer do­brze nam zrobi.

Gdy ru­szyli chod­ni­kiem, Grze­gorz ostatni raz rzu­cił okiem na śmi­głowce.

Na­stępne trzy go­dziny mi­nęły im szybko. Do­tarli na ry­nek, zwie­dzili ru­iny zamku, park i ku­pili lody z bitą śmie­taną w sta­rym kok­tajl­ba­rze nie­da­leko Ba­zy­liki świę­tej Mał­go­rzaty. Po dłu­gim i przy­jem­nym spa­ce­rze wró­cili na osie­dle.

– Je­żeli za­po­mnia­łeś, to po pro­stu to po­wiedz. Nie będę zła – ode­zwała się Kinga, trzy­ma­jąc męża za rękę.

– Nie za­po­mnia­łem o two­ich uro­dzi­nach. Ku­rier nie do­je­chał. Mogę ci po­ka­zać, kiedy zro­bi­łem za­mó­wie­nie, ale wtedy zo­ba­czysz cenę, a wo­lał­bym...

– Pa­trz­cie! Wie­wiórka! – krzyk­nęła Zu­zia i wbie­gła za ży­wo­płot na ty­łach sklepu spo­żyw­czego.

– Cór­ciu! Nie tak da­leko! – za­wo­łał Grze­gorz, roz­glą­da­jąc się za nią, bo znik­nęła im z oczu w chwili, gdy wbie­gła na po­ro­śnięty drze­wami i krza­kami te­ren po­ło­żony na po­czątku osie­dla. – Ja­cek, bie­gnij za nią! Pil­nuj sio­stry.

– Ja­cek on the mis­sion! – za­mel­do­wał syn gło­sem Iron Mana i wbiegł w krzaki za sio­strą.

Grze­gorz i Kinga wol­nym kro­kiem po­ko­ny­wali ko­lejne me­try, cie­sząc się cie­płym dniem.

– Jak tylko wró­cimy do War­szawy, po­jadę do od­działu firmy ku­rier­skiej i się do­wiem, dla­czego prze­syłka nie zo­stała jesz­cze do­star­czona – za­pew­niał żonę.

– Spo­koj­nie, nie je­stem o to zła.

– Wiem, ale de­ner­wuje mnie to, bo...

– Tato!!!

Grze­gorz od­sko­czył od żony i pę­dem po­biegł za ży­wo­płot. W za­ro­śnię­tym i ciem­nym za­kątku gę­sto ro­sną­cych drzew zo­ba­czył swoje dzieci, które z prze­ra­że­niem przy­ci­skały się do ściany bu­dynku. Się­ga­jący ko­lana brą­zowy pies stał przed nimi i war­czał, kła­piąc wście­kle osa­dzo­nymi w czar­nych dzią­słach zę­bi­skami. Z py­ska to­czyła mu się piana. Oj­ciec wbiegł po­mię­dzy psa a swoje dzieci, by chro­nić je wła­snym cia­łem, i sta­rał się prze­stra­szyć czwo­ro­noga, tu­piąc no­gami i krzy­cząc. Zwie­rzak do­ska­ki­wał i co­fał się bły­ska­wicz­nie, gdy Grze­gorz pró­bo­wał go kop­nąć. Spa­ni­ko­wana Kinga wzy­wała po­mocy w na­dziei, że ktoś w oko­licy za­re­aguje na ha­łas.

Kilka se­kund póź­niej do­bie­gła do nich wła­ści­cielka uja­da­ją­cego psi­ska. Była to star­sza, dość otyła ko­bieta o si­wych wło­sach, która, bie­gnąc, ko­ły­sała się na boki jak sta­tek pod­czas sztormu. Wy­stra­szona, darła się gło­śniej niż Kinga. Zła­pała psa za smycz i po­cią­gnęła go do tyłu, ale ten nie miał za­miaru od­pu­ścić i orał pa­zu­rami su­chą zie­mię.

– Jak, kurwa, pil­nu­jesz psa?! – ryk­nął Grze­gorz. – Za­bierz go! Bo dzieci po­gry­zie!

– Nie wiem, co w niego wstą­piło! On ni­gdy tak nie...

W tej sa­mej chwili pies się od­wró­cił i wbił zę­bi­ska w rękę wła­ści­cielki. Trzy­krot­nie szarp­nął łbem, jakby chciał ode­rwać ka­wa­łek mięsa, po czym pu­ścił zdo­bycz i uciekł w głąb osie­dla, by znik­nąć po­mię­dzy blo­kami.

– Reks! Reks, wra­caj! – Star­sza ko­bieta od­wró­ciła się jesz­cze do zszo­ko­wa­nej ro­dziny. – Naj­moc­niej pań­stwa prze­pra­szam, on nor­mal­nie taki nie jest!

– Wszystko w po­rządku? Ugryzł was? – za­py­tał Grze­gorz, tu­ląc syna i córkę do sie­bie. – Dzieci w po­rządku – zwró­cił się do sta­ruszki, gdy się upew­nił, że psiak ich nie do­padł. – Ale pa­nią ugryzł. Może za­dzwo­nić po ka­retkę?

– To? Nie, to nic – za­pew­niła, mimo że zęby psa wbiły się jej głę­boko w przed­ra­mię, a rękę miała po­pla­mioną wła­sną krwią. – Prze­pra­szam pań­stwa raz jesz­cze. Na­prawdę nie wiem, co w niego wstą­piło. On ko­tów się boi, a dzieci ko­cha. Od rana się tak za­cho­wuje. Zresztą nie tylko on, bo wszyst­kie zwie­rzęta wa­riują. Może przez te he­li­kop­tery, co la­tają i tylko stra­szą zwie­rzaki. Mu­szę go zna­leźć... Prze­pra­szam jesz­cze raz. – Ko­bieta szyb­kim kro­kiem ru­szyła za pu­pi­lem.

Grze­gorz spoj­rzał prze­stra­szony na swoją żonę.

– Chcę do domu – po­wie­działa Zu­zia z mo­krymi od łez po­licz­kami i moc­niej przy­tu­liła swo­jego plu­szaka.

Grze­siek wziął córkę na ręce, a ona oplo­tła go rę­kami i no­gami jak mały ko­ala.

– Idziemy, skar­bie – zwró­cił się do dziew­czynki, a po­tem do­dał: – Brawo, Ja­cek! Obro­ni­łeś sio­strę. – Po­gła­skał syna, który mimo że był prze­stra­szony, po­czuł się dumny.

Kinga wzięła go za rękę i wró­cili na chod­nik.

– Tato, nie idź! – krzyk­nęła có­reczka i wska­zała na za­ro­śnięte miej­sce. – Upu­ści­łam kotka Jacka.

– Po­cze­kaj tu z mamą, pójdę po niego – od­parł.

Prze­ka­zał Zu­zię matce i wszedł za ży­wo­płot. Gdy się­gnął po le­żącą na ko­rze­niach du­żego drzewa ma­skotkę i strzep­nął z niej dro­binki i su­chą zie­mię, ką­tem oka za­uwa­żył roz­szar­paną przez psa wie­wiórkę. Je­lita wy­pły­nęły z jej roz­pru­tego brzu­cha. To za nią po­bie­gła Zu­zia, nim do­tarła w to miej­sce. Cie­szył się, że skoń­czyło się tylko na stra­chu. Wró­cił do ro­dziny i od­dał kotka sy­nowi. Zer­k­nął jesz­cze na swój te­le­fon, ale sy­tu­acja z za­się­giem na­dal nie ule­gła zmia­nie.

– Chodźmy już – po­na­gliła go żona.

– Tak, tak. Idziemy.

Drogę do bloku od­byli nie­mal bez słowa. Zu­zia wtu­lała się w ra­miona nio­są­cego ją taty, a Ja­cek mocno trzy­mał mamę za rękę – oby­dwoje stra­ciło chęci do dal­szej za­bawy. Kiedy Grze­gorz otwie­rał drzwi do klatki, nad ich gło­wami roz­legł się huk prze­la­tu­ją­cych sa­mo­lo­tów, który wy­stra­szył całą czwórkę. Trzy F16 le­ciały w kie­runku wschod­niej gra­nicy kraju. Grze­gorz się do­my­ślił, że może mieć to zwią­zek z to­czącą się wojną mię­dzy Ukra­iną a Ro­sją, ale jak do­tąd nic nie wska­zy­wało na to, by kon­flikt miał prze­nieść się poza te­ry­to­rium są­sia­du­ją­cego z Pol­ską kraju. Gdy jed­nak głę­biej się nad tym za­sta­no­wił, do­tarło do niego, że ostat­nie wy­da­rze­nia mogą być w ja­kiś spo­sób ze sobą po­wią­zane, a cią­głe alarmy straży po­żar­nej, po­li­cja pa­tro­lu­jąca mia­sto, he­li­kop­tery, F16, wa­riu­jące zwie­rzęta i brak za­sięgu nie były zwia­stu­nem ni­czego do­brego.

Po­po­łu­dnie mi­nęło im nor­mal­nie. Dzieci ba­wiły się z bab­cią i z dziad­kiem, który od­pu­ścił snu­cie teo­rii spi­sko­wych. Ko­niec dnia można było za­li­czyć do uda­nych.

Grze­gorz zaj­mo­wał miej­sce przy stole ja­dal­nia­nym, skry­tym za wy­so­kim do­nicz­ko­wym kwia­tem, i stu­kał pal­cem po ekra­nie smart­fonu, pró­bu­jąc od­świe­żyć prze­glą­darkę in­ter­ne­tową. Brak kon­taktu z ze­spo­łem pra­cow­ni­ków był dla niego stre­su­jący; przy­zwy­czaił się już do tego, że ma wszystko pod kon­trolą. Po­czuł za­pach sma­żo­nej ryby do­bie­ga­jący z kuchni. Nie lu­bił ryby, ale teść nie lu­bił jego, za­tem za­wsze, gdy wpa­dali w od­wie­dziny, po­da­wane były po­trawy, które znaj­do­wały się na sza­rym końcu li­sty tych, które mu sma­ko­wały. Wes­tchnął na tę myśl i odło­żył te­le­fon. Za­czął się przy­glą­dać swo­jej żo­nie i dzie­ciom wy­głu­pia­ją­cym się na pod­ło­dze.

„Kiedy ro­bimy się starsi, co­raz trud­niej jest nam czer­pać przy­jem­ność z tego, co nas ota­cza”, po­my­ślał. „Wpa­damy w wir obo­wiąz­ków, a cię­żar spo­czy­wa­jący na na­szych ra­mio­nach staje się co­raz cięż­szy z każ­dym ko­lej­nym dniem. Po­datki, praca, za­le­gło­ści, kre­dyty, pro­jekty, istny wy­ścig szczu­rów. Ale dzieci przy­po­mi­nają nam o tym, na czym ży­cie tak na­prawdę po­lega. To dzięki nim raz jesz­cze prze­ży­wamy tę samą ra­dość po­zna­wa­nia świata”.

Nie wy­obra­żał so­bie ży­cia bez nich.

Do­cho­dziła osiem­na­sta, na ze­wnątrz zro­biło się nieco chłod­niej, słońce nie grzało już tak in­ten­syw­nie jak wcze­śniej. Grze­gorz wszedł wła­śnie do sy­pialni te­ściów, je­dy­nego po­miesz­cze­nia z kli­ma­ty­za­cją. Na du­żym, po­dwój­nym łóżku le­żały jego dzieci i czy­tały z mamą książki. Grze­gorz przy­siadł przy Zuzi, która od go­dziny miała stan pod­go­rącz­kowy i za­czy­nała już kasz­leć. Po­pra­wił jej brą­zowe włosy i wsu­nął ko­smyki za uszy, a ona wy­cią­gnęła do niego małe rączki. Przy­tu­lił ją mocno i po­ca­ło­wał w czoło, była cie­pła. Się­gnął po ter­mo­metr i wy­ce­lo­wał czuj­nik tem­pe­ra­tury po­wy­żej jej oczu, wy­świe­tlacz wska­zy­wał pra­wie trzy­dzie­ści osiem stopni Cel­sju­sza. Po­gar­szało się jej.

– Mu­sisz je­chać? – za­py­tała smut­nym gło­sem, pa­trząc na niego pod­krą­żo­nymi oczami.

– Mu­szę, có­ruś. Ale zo­ba­czymy się za trzy dni. Po­ba­wisz się jesz­cze tro­chę z bab­cią i dziad­kiem, a póź­niej wró­ci­cie po­cią­giem do War­szawy i od­biorę was z dworca. W domu zmie­nię ci po­ściel na twoją ulu­bioną.

– Weź mo­jego kotka... – Dała mu po­ma­rań­czo­wego plu­szaka miesz­czą­cego się w mę­skiej dłoni. – Tylko trzy­maj go tak, żeby wszystko wi­dział. Nie do wa­lizki, do­brze?

– Ale to jest twój ulu­biony przy­ja­ciel. Na pewno wo­lałby być przy to­bie.

– W na­szym domu bę­dzie bez­pieczny. Tu­taj dzia­dek mi go za­biera.

Grze­gorz spoj­rzał na sto­jącą obok żonę. Wie­dział, że cho­dziło o ko­lejną teo­rię spi­skową jej ojca.

– Do­brze, we­zmę go. Bę­dzie cze­kał na cie­bie w domu. Do­kończ czy­ta­nie i po­łóż się dzi­siaj wcze­śniej spać. – Po­ca­ło­wał ją i przy­tu­lił mocno.

Na­stęp­nie po­szedł z dru­giej strony łóżka, by po­że­gnać się z sy­nem, który odło­żył ko­miks o Aven­ger­sach. Ja­cek wtu­lił się w niego, a po­tem przy­bił z tatą piątkę.

Chwilę po­tem wy­szedł z żoną z sy­pialni. Kinga od­pro­wa­dziła go do drzwi, a on zer­k­nął jesz­cze przez jej ra­mię w stronę po­koju. Miał wy­rzuty z po­wodu tego, że wy­jeż­dża.

– Może po­wi­nie­nem zo­stać? – za­py­tał.

– Ale co tu po­mo­żesz? Zro­bię jej okład i będę pil­no­wała tem­pe­ra­tury. Mam le­kar­stwa, a ap­teka ca­ło­do­bowa jest nie­da­leko, w ra­zie czego wy­ślę tatę. Nie myśl o tym. Ju­tro jest ważny dzień. Jedź i za­łatw to, co masz do za­ła­twie­nia. Tylko nie siedź w te­le­fo­nie pod­czas jazdy. – Po­gro­ziła mu pal­cem i do­dała: – Ja­cek wi­dział, że za­bie­rasz kotka Zuzi, dla­tego chciał, że­byś wziął też jego.

– Spoko – par­sk­nął czu­łym śmie­chem.

Po­chy­lił się i po­ca­ło­wał swoją żonę, a wtedy ich te­le­fony za­lała fala dźwię­ków ob­wiesz­cza­ją­cych na­dej­ście no­wych wia­do­mo­ści.

– In­ter­net wró­cił.

– Do­bra, leć. Nie chcę dzieci prze­cią­gać ze spa­niem.

– Do zo­ba­cze­nia za kilka dni.

– Ko­cham cię.

– Ja cie­bie też.

Pięt­na­ście mi­nut póź­niej je­chał już ulicą Tar­now­ską i kie­ro­wał się w stronę Brze­ska. Ode­brał dzwo­niący te­le­fon.

– Cześć, Szy­mon. Je­stem już.

– Siema, Grze­gorz. Też mia­łeś taki pro­blem z sie­cią? – spy­tał kum­pel, który pra­co­wał w jego fir­mie.

– Wszy­scy mieli. Nad Są­czem la­tały F16. Mam złe prze­czu­cia.

– Byle wszystko wy­trzy­mało do ju­tra. Jak pod­pi­szesz tę umowę, to bę­dzie cię stać, żeby prze­cze­kać wojnę na bez­lud­nej wy­spie pod pal­mami i z drin­kiem w dłoni! – za­śmiał się. – Go­towy na ju­tro?

– Po­wiedzmy, że tak. Mu­szę wszystko jesz­cze raz prze­czy­tać, bo... – prze­rwał.

Za­uwa­żył coś na dro­dze. Czer­wone świa­tła ha­mo­wa­nia roz­świe­tliły ob­raz przed jego oczami. W od­dali do­strzegł czarny, ciężki dym, który uno­sił się w po­wie­trzu.

– Grze­gorz?

– Po­cze­kaj, od­dzwo­nię.

Sa­mo­chody wolno, je­den za dru­gim, zjeż­dżały na prze­ciwny pas ru­chu i po kilku mi­nu­tach od­sło­niły Grze­go­rzowi wi­dok dwóch wbi­tych w sie­bie po­jaz­dów. Stały w ogniu, pło­nąc ni­czym po­tężne ogni­sko. Za­uwa­żył mał­żeń­stwo z dziec­kiem, które roz­ma­wiało z po­li­cjan­tem. Stali od­da­leni na bez­pieczną od­le­głość na wy­pa­dek wy­bu­chu. Drugi funk­cjo­na­riusz kie­ro­wał ru­chem. Grze­gorz otwo­rzył okno i mi­ja­jąc go, za­py­tał:

– Wszy­scy cali?

– Cali. Cho­ciaż nie wiem, ja­kim cu­dem.

– Co się stało? Kie­rowca uciekł? – do­py­ty­wał, roz­glą­da­jąc się.

– Nie było kie­rowcy. Auto, które wje­chało w tę ro­dzinę, pro­wa­dziło się samo, na au­to­pi­lo­cie. To już ósme zda­rze­nie dzi­siaj. Sa­mo­chody za­czy­nają same je­chać i się roz­bi­jają. Pan też ma elek­tryka?

– Nie, die­sel – od­parł z dumą, kle­piąc po kie­row­nicy swo­jego mer­ce­desa.

– To do­brze. Pro­szę je­chać i uwa­żać na dro­dze.

– Do wi­dze­nia.

Grze­gorz ru­szył da­lej. Reszta drogi prze­bie­gała mo­no­ton­nie i bez żad­nych przy­gód. Czas upły­wał mu na słu­cha­niu au­dio­bo­oka hor­roru Dok­tor sen, au­tor­stwa króla ga­tunku Ste­phena Kinga. Po czte­rech i pół go­dziny drogi przez po­łowę Pol­ski sa­mo­chód wresz­cie wje­chał w blask bia­łego świa­tła wielu la­tarni, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla ob­wod­nicy War­szawy. Zmie­rzał trzy­pa­smową jezd­nią w kie­runku Mo­ko­towa, mi­ja­jąc wła­śnie lot­ni­sko Cho­pina, gdy za­uwa­żył brak ru­chu na pa­sie star­to­wym oraz w po­wie­trzu.

Wy­łą­czył au­dio­bo­oka i prze­szedł na ra­dio, by cze­goś się do­wie­dzieć. Nie prze­pa­dał za ofi­cjal­nymi me­diami z uwagi na brak za­ufa­nia wo­bec rze­tel­no­ści prze­ka­zy­wa­nych in­for­ma­cji, lecz w tym mo­men­cie lep­sza była każda wia­do­mość niż jej brak. Więk­szość sta­cji od­zy­wała się szu­mami, a te, które dzia­łały, ser­wo­wały naj­now­sze ka­wałki nie­zna­nych mu ar­ty­stów. Oczy­wi­ście bez­pro­ble­mowo dzia­łało Ra­dio Ma­ryja, ale to aku­rat wo­lał so­bie od­pu­ścić. W końcu zna­lazł sta­cję, która miała do za­ofe­ro­wa­nia wię­cej niż szum.

– ...mar­twe ptaki to nie je­dyna ano­ma­lia dzi­siej­szego dnia, mimo że fak­tycz­nie spa­dło ich wiele, co jest nie­po­ko­jące. Jak wy­tłu­ma­czyć jed­nak to, że rzeki, je­żeli brać do­słow­nie in­for­ma­cje prze­ka­zane nam przez na­szych re­por­te­rów, zwal­niają? I nie, nie prze­ję­zy­czy­łem się, dro­dzy pań­stwo. Woda w rze­kach pły­nie co­raz wol­niej, fale obecne na mo­rzach i oce­anach rów­nież za­cho­wują się tak, jakby ktoś włą­czył film w zwol­nio­nym tem­pie, a te, które do­bi­jają do brzegu, zo­stają tam przez długi czas. Tylko co to zna­czy? Czy mamy do czy­nie­nia z ata­kiem bio­lo­gicz­nym? W tej chwili nikt nie po­trafi od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Wielu wy­znaw­ców teo­rii spi­sko­wych za­kłada, że pla­neta przy­go­to­wuje się do po­zby­cia się lu­dzi z jej po­wierzchni, gdyż nasz ga­tu­nek jest od­po­wie­dzialny za jej nisz­cze­nie. Obecny stan jest we­dług nich ni­czym go­rączka w ludz­kim or­ga­ni­zmie, pod­nosi tem­pe­ra­turę, by po­zbyć się tego, co mu za­graża. Czy pań­stwo także uwa­żają, że te ano­ma­lie to od­po­wiedź pla­nety na dzia­ła­nia lu­dzi? Daj­cie nam znać w ko­men­ta­rzach na na­szych so­cial me­diach lub ma­ilowo. A na­szym na­stęp­nym go­ściem bę­dzie ra­per i idol mło­dego po­ko­le­nia, który nie tylko wy­ta­tu­ował so­bie oczy na czarno, ale też po­sta­no­wił zro­bić so­bie ska­ry­fi­ka­cję, ka­le­cząc skórę no­żem, by po­wstałe bli­zny two­rzyły ob­raz...

– Ehhh, ja pier­dolę... – wes­tchnął.

Wy­łą­czył ra­dio, sły­sząc o no­wym go­ściu pro­gramu. Nie­stety, ni­czego się nie do­wie­dział o wstrzy­ma­nych lo­tach. W in­ter­ne­cie rów­nież nie zna­lazł od­po­wie­dzi, po­nie­waż prze­cią­ga­jąc kciu­kiem po ekra­nie te­le­fonu, wi­dział je­dy­nie po­woli krę­cące się kó­łeczko da­jące znać, że pró­buje od­świe­żyć stronę. „Brak po­łą­cze­nia z sie­cią” – było je­dyną in­for­ma­cją zwrotną za­my­ka­jącą te­mat.

Gdy mi­nął ga­le­rię Mo­ko­tów, skrę­cił w prawo na ron­dzie i mi­nutę póź­niej był już na osie­dlu. Na­gle usły­szał dziwny stu­kot do­cho­dzący spod opony i po­czuł lek­kie drgnię­cie kie­row­nicy. Za­trzy­mał się i wy­szedł w oba­wie, że uszko­dził koło. Gdy po­świe­cił la­tarką z te­le­fonu, uj­rzał roz­je­cha­nego go­łę­bia, któ­rego szare pióra i więk­sza część ciała wciąż le­piły się do tyl­nej opony.

– Kurwa... – sko­men­to­wał ostro, ale nie miał za­miaru ścią­gać tego dło­nią.

Wstał i za­nim po­now­nie wsiadł do sa­mo­chodu, za­uwa­żył na oświe­tlo­nym przez lampy mer­ce­desa pod­jeź­dzie kil­ka­na­ście mar­twych pta­ków roz­rzu­co­nych do­okoła. Po­czuł dreszcz prze­bie­ga­jący mu po ple­cach, a na rę­kach po­ja­wiła się mu gę­sia skórka. W tej sa­mej chwili do­tarło do niego, że la­tar­nie, które po­winny oświe­tlać drogę, są ciemne. Wsiadł za­nie­po­ko­jony za kie­row­nicę i za­mknął drzwi. Wci­snął dla pew­no­ści przy­cisk z kłódką, po czym usły­szał wy­raźny trzask blo­kady zamka.

Ru­szył wolno, sla­lo­mem po­mię­dzy mar­twymi pta­kami, lecz nie wszyst­kie był w sta­nie omi­nąć. Wje­chał do ga­rażu pod­ziem­nego, gdzie za­par­ko­wał na wy­zna­czo­nym miej­scu. Wy­cho­dząc, za­uwa­żył, że wszyst­kie cztery koła były po­kryte reszt­kami pta­ków, a ślady opon cią­gnęły się po po­sadzce krwi­stymi pa­sami. Po­szedł do domu. Gdy sta­nął przed swoim miesz­ka­niem na trze­cim pię­trze, usły­szał płacz i wy­cie są­siadki zza drzwi po pra­wej stro­nie. Ko­bieta do­piero co po­cho­wała męża i bar­dzo źle to zno­siła. Był to je­den z po­wo­dów, przez który za­wieźli dzieci do dziad­ków, bo nie chcieli, żeby tego słu­chały. Są­siad był mło­dym fa­ce­tem, do­piero po czter­dzie­stce, hob­by­stycz­nie brał udział w wy­ści­gach sa­mo­cho­do­wych, pod­czas jed­nego z nich do­szło do wy­padku, wy­padł z toru i nie prze­żył. Śmierć na miej­scu.

Bar­dzo jej współ­czuł. Nie umiał so­bie na­wet wy­obra­zić, jak by się czuł, gdyby jego żona miała znik­nąć z jego ży­cia w ułamku se­kundy. Wszedł do miesz­ka­nia, w któ­rym pa­no­wał za­duch nie­wie­trzo­nych od kilku dni po­miesz­czeń, i za­mknął za sobą drzwi. Było nieco po dwu­dzie­stej trze­ciej, a czuł się tak, jakby była czwarta rano. Nie roz­pa­ko­wał wa­lizki, tylko zo­sta­wił skó­rzaną kurtkę na wie­szaku. Z jej kie­szeni wy­sta­wały głowy plu­szo­wych kot­ków z du­żymi zie­lo­nymi oczami. Z czu­ło­ścią po­my­ślał o córce, któ­rej obie­cał się nimi za­jąć. Umył zęby, prze­brał się, włą­czył kli­ma­ty­za­cję, by po­zwo­liła mu prze­żyć noc bez po­czu­cia, że za­snął w sau­nie, i na­sta­wił bu­dzik na ósmą. Na­stęp­nie padł na łóżko jak rzu­cony ciężko wo­rek.

Za­snął.

Ze snu ze­rwał go huk prze­la­tu­ją­cego tuż nad blo­kiem śmi­głowca. Serce mu wa­liło, jakby do­ma­gało się wyj­ścia spod że­ber. Chłód w klatce pier­sio­wej, który po­ja­wił się pod wpły­wem na­głego stresu, ob­lał go na­gle jak wia­dro zim­nej wody. Grze­gorz usiadł i prze­tarł oczy, jed­no­cze­śnie rów­nym od­de­chem uspo­koił serce. Wyj­rzał przez okno. Był śro­dek nocy, ale wi­dział od­da­la­jący się he­li­kop­ter, który oświe­tlał zie­mię, jakby pi­loci ko­goś po­szu­ki­wali. Po­szedł do kuchni, żeby się na­pić, nie włą­czył jed­nak świa­tła, bo nie chciał się roz­bu­dzać. Gdy do­tarł do zlewu, za­uwa­żył, że ze­gar na lo­dówce po­ka­zuje siódmą pięć­dzie­siąt dwie. Mu­siał się ze­psuć, bo za oknem wciąż było ciemno.

Wy­pił pół szklanki wody i wró­cił do łóżka; po­ło­żył się na pra­wym boku i za­mknął oczy. Go­dzina, którą od­czy­tał na lo­dówce, nie da­wała mu jed­nak spo­koju, się­gnął więc po te­le­fon: siódma pięć­dzie­siąt sześć.

– Co do... – sap­nął.

Usiadł i wszedł na me­dia spo­łecz­no­ściowe, które, tak jak przy­pusz­czał, nie dzia­łały. Nie było za­sięgu, a on był kom­plet­nie od­cięty od świata. Za­dzwo­nił do żony, ale nie mógł uzy­skać po­łą­cze­nia. Wsu­nął na nogi spodnie dre­sowe i wró­cił do sa­lonu, gdzie włą­czył te­le­wi­zję, li­cząc na ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje. Nie­stety nie zna­lazł ni­czego poza szu­mem i śnie­giem.

Wstał i pod­szedł do okna, w tej sa­mej chwili za­dzwo­nił bu­dzik w jego te­le­fo­nie. Od­ru­chowo go wy­łą­czył. Ze­ga­rek za­sy­gna­li­zo­wał, że jest ósma rano. O tej go­dzi­nie już dawno po­winno być ja­sno. Otwo­rzył okno i wy­chy­lił się na ze­wnątrz. Spo­glą­dał na czarne niebo i już po kilku se­kun­dach nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Im dłu­żej pa­trzył w górę, tym le­piej wi­dział po­tężne czarne okręgi, znaj­du­jące się obok sie­bie. Można było do­strzec prze­bły­ski świa­tła po­mię­dzy nimi. Czym­kol­wiek to było, blo­ko­wało świa­tło sło­neczne, rzu­ca­jąc na pla­netę cień, który wy­dłu­żył noc.

Brak In­ter­netu, brak za­sięgu, dziw­nie za­cho­wu­jące się zwie­rzęta i wzmo­żone dzia­ła­nia woj­ska oraz po­li­cji wczo­raj­szego dnia... Wszystko za­czy­nało na­bie­rać sensu. Mu­sieli wie­dzieć, że coś nad­ciąga.

Na­gle roz­dzwo­nił się jego te­le­fon. W pa­nice omal go nie upu­ścił. Dzwo­niła Kinga. Ode­brał.

– Ko­cha­nie?! – za­czął. – Sły­szy­cie mnie?!

– Grze­siek, wi­dzisz to? Na nie­bie... – W jej gło­sie sły­chać było nie­po­kój. – Co to jest?

– Nie wiem. Nie mam po­ję­cia. Te­le­wi­zja nie działa, może dzia­dek słu­chał coś wcze­śniej? Za­py­taj go, czy...

Usły­szał trzesz­cze­nie na li­nii. Po­łą­cze­nie było słabe.

– Już się pa­ku­jemy i je­dziemy do cie... bę­dziemy za...

Prze­ry­wało w pół jej zda­nia.

– Kinga, nie! Zo­stań­cie u ro­dzi­ców, nie wy­chodź­cie z domu! Przy­jadę po was!

– Grze­sie... mó­wię, że...

– Zo­stań w domu, nie jedź z dziećmi! Przy­jadę po was! Sły­szysz?! Przy­jadę! Kinga?!

– To tata? – W słu­chawce sły­szał głos córki. – Tata! Boję się...

– Có­ruś! Ta­tuś po was przy­je­dzie! Nie martw się! Już po was jadę!

Jed­nak w słu­chawce od­po­wie­działa mu ci­sza. Spoj­rzał na za­sięg, ostat­nia kre­ska wła­śnie znik­nęła, a po­łą­cze­nie się urwało. Wy­brał nu­mer po­now­nie, ale nie mógł się już po­łą­czyć.

– Kurwa mać! – rzu­cił bez­rad­nie.

Wyj­rzał jesz­cze raz przez okno. Nie mógł uwie­rzyć w to, co się działo. Na ze­wnątrz roz­le­gało się wy­cie sy­ren alar­mo­wych, mie­sza­jące się z dźwię­kami po­li­cyj­nych ko­gu­tów. Krzyki ucie­ka­ją­cych lu­dzi przy­kuły jego uwagę. Wy­chy­lił się i za­uwa­żył, że wszy­scy wbie­gają do blo­ków. Ktoś wy­je­chał z par­kingu w po­śpie­chu i ude­rzył z trza­skiem w la­tar­nię.

– Ej! Przed czym ucie­ka­cie?! Przed czym ucie...

Nikt nie był w sta­nie od­po­wie­dzieć. W tle sły­chać było wy­strzały z pi­sto­letu i wię­cej krzy­ków. Chaos za­czy­nał ogar­niać całe osie­dle. Czuł, jak prze­ra­że­nie po­woli przej­muje nad nim kon­trolę. Są­sie­dzi za­my­kali okna, więc i on zro­bił to samo. Nie było czasu do stra­ce­nia, mu­siał się zbie­rać, by wró­cić po swoją ro­dzinę do No­wego Są­cza. Miał na­dzieję, że żona go sły­szała, że zo­sta­nie u ro­dzi­ców i nie po­sta­nowi za­brać dzieci w tak nie­bez­pieczną po­dróż.

Za­cią­gnął za­słony. Włą­czył lampkę przy stole i pod­łą­czył te­le­fon do ła­do­wa­nia. Ba­te­ria się­gała trzy­dzie­stu pro­cent. Wtedy do jego uszu do­szedł dźwięk, który zmro­ził mu krew w ży­łach.

– Po­mocy!

Wo­ła­nie do­cho­dziło z klatki scho­do­wej.

Grze­gorz za­jął miej­sce na środku sa­lonu i przy­glą­dał się drzwiom do miesz­ka­nia. Od­dy­chał płytko. Był pe­wien, że się prze­sły­szał, po­nie­waż mógłby przy­siąc, że głos, który wo­łał o po­moc, na­le­żał do jego córki. Było to jed­nak nie­moż­liwe, po­nie­waż znaj­do­wała się te­raz w No­wym Są­czu, ja­kieś trzy­sta sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów stąd, w do­datku sły­szał ją przez te­le­fon kilka chwil temu.

– Po­mocy! Ta­tu­siu!

Znowu ona.

Nie miał po­ję­cia, jak to w ogóle było moż­liwe, mimo to ru­szył prędko, by jej otwo­rzyć. Do­biegł do drzwi i już się­gał po klamkę, gdy na­gle wo­ła­nie się zmie­niło.

– Ra­tuj­cie!

Dłoń Grze­go­rza za­trzy­mała się przed klamką i drgnęła. Głos wo­ła­jący o po­moc nie na­le­żał już do jego córki, ale do są­siada z miesz­ka­nia obok. Tego sa­mego, który zo­stał po­cho­wany w ze­szłym ty­go­dniu. Wie­dział to, bo był na jego po­grze­bie. Głos brzmiał, jakby wo­ła­jący czło­wiek ko­nał tuż za jego drzwiami. Grze­gorz usły­szał trza­ska­nie otwie­ra­nych zam­ków u są­siadki, która cha­otycz­nie je zwal­niała, by się upew­nić, że nie zwa­rio­wała.

Prze­su­nął klapkę od wi­zjera i przy­ło­żył do niego oko.

Drzwi do miesz­ka­nia są­siadki się otwo­rzyły, a świa­tło ma­łej lampki na ba­te­rie roz­ja­śniło po­grą­żony w mroku ko­ry­tarz. Grze­gorz zo­ba­czył to, co wo­łało o po­moc. Za­krył dło­nią usta w nie­do­wie­rza­niu. To... rzu­ciło się na są­siadkę w ułamku se­kundy, szybko, agre­syw­nie, i za­częło roz­szar­py­wać wrzesz­czącą z bólu ko­bietę. Krew chla­pała na brą­zowe drzwi i płytki klatki scho­do­wej. Grze­gorz od­sko­czył od wi­zjera i drżącą dło­nią za­sła­niał usta. Co­fał się w głąb sa­lonu, od­da­la­jąc się od drzwi, ale na­wet na chwilę nie spusz­czał z nich wzroku. Strasz­liwe dźwięki do­cie­rały do niego aż tu­taj, szybko jed­nak osła­bły, po czym znik­nęły zu­peł­nie, przy­wra­ca­jąc mar­twą ci­szę.

Oparł się ple­cami o okno, nie miał już do­kąd się co­fać. Sły­szał, że to, co za­biło są­siadkę, na­dal było na klatce scho­do­wej. Roz­po­zna­wał szu­ra­nie po płyt­kach. I wtedy znów usły­szał głos córki, nie­winny i słodki:

– Ta­tu­siu? Po­móż mi. Boję się.

Roz­war­tymi ze stra­chu oczami pa­trzył, jak klamka od drzwi wej­ścio­wych do jego miesz­ka­nia za­czyna się po­ru­szać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki