Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W świecie pogrążonym w wiecznym mroku, gdzie jedyne światło pochodzi ze sztucznych źródeł, każda chwila staje się walką o przetrwanie.
Trwający od kilkunastu miesięcy mrok, prawie niemożliwy dostęp do wody i przerażające zło czające się poza bezpiecznym schronieniem, stały się codziennością niewielkiej grupy ludzi, którzy muszą opuszczać swoją kryjówkę w poszukiwaniu jedzenia. Każde wyjście na powierzchnię zbliża jednak nasz gatunek do zagłady. Nieznane zagrożenie, które nadeszło wraz z czarnym niebem, wabi nielicznych ocalałych głosami ich bliskich, by wyszli z ukrycia na pewną śmierć.
Grzegorz, żyjący w ruinach tunelu pod Ursynowem, zmaga się z utratą kontaktu ze swoją rodziną. Niespodziewana wiadomość daje mu nadzieję, że jego żona i dzieci wciąż żyją. By ich odnaleźć, wyrusza w ryzykowną podróż przez spowitą czernią Polskę, stawiając opór temu, co czai się w ciemności.
Czy wiara w ocalenie ukochanych osób utrzyma go przy życiu? Czy głos córki, wzywający go z najmroczniejszych głębin, przekona go do tego, by wszedł w ciemność, z której nie ma powrotu? Czy pragnienie przetrwania może usprawiedliwić najgorszą zbrodnię?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Kochanej żonie i córkom
Prolog
Otaczająca czerń była zbyt głęboka, by można było cokolwiek dostrzec. Panującą wokół ciszę przerywały jedynie ciche sapania i krótkie, przesycone strachem oddechy. W gęstej ciemności za kilkoma drzewami rosnącymi przy poboczu drogi kryło się czworo osób. Przytulone do suchych pni sylwetki kuliły się ogarnięte przeraźliwym lękiem. Trzech mężczyzn leżało w bezruchu, ale znajdująca się między nimi kobieta poruszyła się nieznacznie. Oddychała przez usta, by nie czuć przesiąkniętego fetorem powietrza. Odór stał się towarzyszem każdego człowieka, który zdołał przeżyć pierwsze dni od chwili, gdy świat upadł na kolana. Znajdowali się przy ulicy Zachęta w miejscowości Przytyk niedaleko Radomia. Do tej pory omijali duże miasta. Były teraz zbyt niebezpieczne. Zgodnie z czasem wskazywanym przez zegarek mieli środek dnia, ale od nadejścia czarnego nieba, które przesłoniło blask jedynej gwiazdy w naszym układzie planetarnym, nie miało to znaczenia. Panujący od ponad roku mrok odebrał ludziom możliwość korzystania ze wzroku i zmusił ich do tego, by nauczyli się odbierać świat pozostałymi zmysłami. Jeżeli chcieli przeżyć, musieli zdać się na słuch, węch, dotyk czy smak. Leżąc teraz w ukryciu, pomimo otwartych oczu widzieli jedynie czerń. Choć czasami nie byli już pewni nawet tego, czy ich powieki są zamknięte, czy nie. Uszy każdej z chowających się osób rejestrowały choćby najmniejszy szelest po drugiej stronie ulicy. Czegoś przeraźliwie się obawiali, trzęsąc się w fizycznym wręcz lęku i modląc się, by to, co znajdowało się w szarym, prostokątnym budynku ochotniczej straży pożarnej naprzeciw ich kryjówki, nie zorientowało się o ich obecności.
Docierał do nich zimny odgłos szponów rysujących ściany. Coś wychodziło na zewnątrz, słyszeli to. Nie wychylali się, nie włączali latarek, instynkt przetrwania wziął górę nad ciekawością. Obcy stwór poruszył nozdrzami niczym rozwścieczony byk, a następnie zaczął biec. Jego ciężkie kroki stawały się coraz szybsze, aż wyciszyły się w oddali.
Dziewczyna włączyła latarkę, jednak mężczyzna leżący obok niej zasłonił światło dłonią i przykładając palec do ust, pokręcił przecząco głową. Jego przerażone oczy i spocona twarz zdradzały, jak bardzo się bał.
Kilkusekundową ciszę przerwał wyraźny odgłos kroków. Kobieta nie wytrzymała i wychyliła się zza spróchniałego drzewa. Środkiem drogi kroczył łysy mężczyzna. Miał na sobie marynarkę i czarny podkoszulek. Zmierzał w kierunku wejścia do jednopiętrowego budynku straży pożarnej. Przy jego biodrze zwisała lampka w kształcie ludzkiej czaszki, zamocowana na srebrnym łańcuszku, która świeciła pomarańczowym blaskiem i przeganiała mrok. Kiedy dotarł do budynku, sięgnął po lampkę i skierował światło na porysowaną szponami framugę drzwi, następnie wykonał długi krok i przeszedł nad dwoma ciałami. Leżały na plecach w kałużach krwi. Gdy znalazł się w środku, u podnóża schodów natrafił na mężczyznę zwróconego twarzą w stronę zakurzonych płytek. Kucnął przy nim i chwycił go za włosy, po czym podciągnął bezwładną głowę, by przyjrzeć się jego twarzy. Martwy człowiek nie okazał się tym, którego szukał, zwolnił zatem chwyt, a głowa wylądowała mokro w kałuży krwi, która chlapnęła na boki. Gdy się podniósł, oblizał pobrudzone juchą palce.
Zerknął do garażu. Przy rurze strażackiej leżało kolejnych dwóch zabitych. Wszędzie znajdowały się łuski po kulach, odbijające migoczące refleksy światła padającego z lampki. W powietrzu unosił się zapach prochu strzelniczego. „Musieli się bronić”, podsumował w myślach i wszedł na piętro.
Drzwi do gabinetu dyrektora były otwarte, a przed nimi leżało roztrzaskane krzesło. Wszedł do pomieszczenia, rozglądając się uważnie. Poduchy na kanapie nie były zakurzone, co znaczyło, że ktoś tu nocował. Wychylił się przez framugę okna i dostrzegł koc leżący przed budynkiem.
Usiadł na parapecie i odpalił papierosa. Światło z zapałki rozjaśniło mu twarz. Zaciągnął się dymem i spojrzał w błogą czerń, którą okrył się świat.
– Znalazłeś go? – Głos należał do dziewczyny jeszcze kilka chwil temu kryjącej się za drzewem.
Gdy zerknął w kierunku, z którego dochodził, stała już w progu gabinetu.
– Przyszliśmy za późno, zdążył uciec. – Zaciągnął się. – Ale nie martw się. Dorwiemy go.
– Jak już go złapiesz... Co dokładnie zamierzasz mu zrobić?
Mężczyzna spojrzał na nią i uśmiechnął się wrednie.
ROZDZIAŁ 1
Ósma rano
23 lipca 2025 roku, Nowy Sącz
Osiedle Barskie, położone niedaleko galerii handlowej Trzy Korony, budziło się do życia w ciepły, jak przystało na tę porę roku, dzień. W szeregowo postawionych blokach mieszkalnych z wielkiej płyty, oddzielonych od siebie starymi drzewami, błyskały czernią małe okna. Na parapecie jednego z nich wylądował kruk, stukając pazurami po jego stalowej blasze. Ptaszysko uderzyło dziobem o parapet, myląc starą plamę z czymś do jedzenia. Krzyk dochodzący z mieszkania spłoszył kruka, który załopotał skrzydłami i zakrakał, odlatując.
– Co to za zjebane...! – zawołał jedenastoletni Jacek, nie kryjąc frustracji, którą wywołał w nim jego tablet. Uderzył pięścią w oparcie starej beżowej kanapy, pamiętającej jeszcze czasy PRL-u, i poprawił koszulkę od piżamy, pociągając jej brzeg w dół. Długie, rozczochrane włosy opadały mu na oczy jak małym yorkshire terrierom, a czerwone rumieńce na twarzy sprawiały, że przypominał postać z kreskówek.
– Ej... poważnie? – odezwał się Grzegorz, ojciec chłopca. Przełknął gorącą kawę szybciej, niż to planował, i oparzył sobie przełyk. Dotarło do niego, że wolał potraktować wrzątkiem własne gardło i zareagować na słowa syna, niż słuchać kolejnego komentarza teścia na temat wychowania dzieci. „Absurd”, pomyślał.
– Możesz chociaż usiąść normalnie?
– Dooobra. – Jacek poprawił się na kanapie, przenosząc ciężar ciała z pleców na pośladki, po czym odwrócił tablet ekranem do ojca. – Tu nie ma Internetu! Nie da się grać!
– Książkę poczytaj – skomentował spokojnie ojciec i dmuchnął w gorącą kawę, by ją ostudzić.
– Skończyłem wczoraj.
– To kupię ci nową.
– Ale ja chciałem pograć...
– To graj. – Grzegorz wziął łyk kawy, tym razem ostrożniej. – Tylko nie unoś się tak.
– Ale nie da się, no. Tu nic nie działa! – denerwował się Jacek. Odwracał tablet na wszystkie strony i stukał palcem po ekranie.
Grzegorz był czterdziestodwuletnim, dobrze zakonserwowanym mężczyzną. Miał ciemne, nieco dłuższe włosy, które zaczesywał na bok. Nie narzekał też na zakola, ponieważ miał równą linię czoła, co było w jego rodzinie wyjątkiem, bo wszyscy wyłysieli jeszcze przed trzydziestką. Szeroki czubek nosa, zielone oczy i lekki zarost dodawały mu męskości. Mimo wieku zachował sportową sylwetkę, którą utrzymywał w takiej formie od czasów, gdy grał w piłkę nożną na poziomie pierwszej ligi. Obecnie prowadził firmę zajmującą się szeroko pojętym marketingiem internetowym. Nie był coachem, choć czasem tak o nim mówiono, i to porównanie ogromnie go drażniło. Rano włożył na siebie ciemny podkoszulek z angielskim napisem, a na nadgarstku zapiął czarną bransoletkę.
Spojrzał na stół, na którym zostały jeszcze talerze po jajecznicy z boczkiem, a w niewielkich szklanych miseczkach znajdowały się krojone owoce, orzechy, a nawet ciasteczka. Teść zawsze nakładał wnukowi za dużo jedzenia. Grzegorz, widząc niesłabnącą frustrację syna, sięgnął dłonią nad pustym talerzem i chwycił swój smartfon, po czym spojrzał na zasięg, który wskazywał jedną kreskę. Wyłączył wi-fi, by połączyć się z Internetem z sieci komórkowej, ale efekt był ten sam. Nawet zasięg telefonu był w tej chwili poniżej dwóch kresek. Wyciągnął rękę, pokazując Jackowi ekran swojej komórki.
– Zobacz. To nie wina dziadków, jest jakiś ogólny problem z siecią.
– Aaaaghhh... – Chłopiec odłożył tablet na kanapę i zezłoszczony skrzyżował ręce na piersi. – To co teraz będziemy robić? Nudzi mi się!
– O matko! A co to za krzyki? Ktoś się chyba nie wyspał! – Do salonu wszedł dziadek Jacka, Rafał, który był ojcem mamy chłopca.
Pomieszczenie, w którym się znajdowali, sprawiało wrażenie, jakby czas zatrzymał się w nim jeszcze w latach osiemdziesiątych. Wzdłuż jednej ze ścian stała meblościanka z pyszniącą się za szklanymi drzwiczkami ozdobną porcelaną. Na drugiej ścianie, przy której znajdowała się kanapa, wisiał turecki dywan, a tuż obok stał bujany fotel dziadka, w którym lubił oglądać Wiadomości.
Teść Grzegorza miał na sobie szare spodnie od garnituru podciągnięte aż nad pępek i koszulkę polo; przez swój duży brzuch przypominał posturą Obeliksa. Był wysoki, choć wyraźnie się garbił. Włosy zostały mu już tylko nad uszami. Pod niedużym nosem prezentował się gęsty i długi wąs, zasłaniający jego górną wargę.
– A panu królewiczowi co znowu nie pasuje? – zwrócił się do wnuka. – Cały czas coś...
– Nie ma Internetu – odpowiedział chłopiec.
– Nie ma i nigdy nie powinno być. O! Tak byłoby najlepiej! Bo to cholerstwo tylko mózgi pierze młodym.
– Dziadek też spędza czas na Facebooku. – Grzegorz upił nieco kawy z chłodniejszego już kubka. – Po co więc czepiać się wnuka?
– Bo tam same gołe baby są. Ty uważaj, co twoje dzieci oglądają. – Teść pokiwał mu palcem.
Grzegorz prychnął złośliwie pod nosem.
– Algorytm działa w taki sposób, że podrzuca najwięcej tego, w co się klika. Niech tata przestanie przeglądać półnagie kobiety, to i algorytm nie będzie ich tacie wyświetlał.
– Jakie tam algorytmy... Rząd to kontroluje. Jak wszystko – oburzył się Rafał, ostentacyjnie szukając czegoś w kredensie.
Grzegorz puścił oko do syna, dając mu znak, by nie przejmował się słowami dziadka.
– A co z ptakami? – Teść odwrócił się do nich tak nagle, jakby przypomniał sobie coś ważnego. – Od dawna wiadomo, że już ich nie ma. To, co lata, to tylko drony, które śledzą społeczeństwo, i dlatego siadają na kablach. – Zauważył, że jego zięć czeka na dalszy ciąg, więc doprecyzował: – No bo tak się ładują.
– Ktoś zabił ptaki? – Jacek wydawał się wyraźnie zmartwiony.
– Nie, synku, nikt nie zabił ptaków. Dziadek tylko żartuje...
– Widziałem filmiki na YouTubie. Okłamują nas przez cały czas, rząd nie jest z nami szczery.
– Tato, to nie jest najlepsze źródło informacji. Ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie, żeby nabijać sobie oglądalność, bo z tego mają pieniądze. – Grzegorz starał się wytłumaczyć działanie serwisów internetowych.
– W telewizji też mówili, że rząd wszystko pod Niemców i Ruskich robi. To też kłamstwo?
– Telewizja... – Tata Jacka wziął łyka kawy i westchnął. – Kolejne wspaniałe miejsce.
– Ty się tak, Grzesiek, nie mądrz. Bo już nas wcześniej chcieli wykończyć, jak wszystkich brali do gazu, i padali tam jak...
– Dziadek! – Grzegorz tak mocno uderzył otwartą dłonią w stół, że jego syn aż podskoczył ze strachu.
Rafał jednak nie przestał komentować rzeczywistości, nie zwracając uwagi na karcące spojrzenie zięcia, którym ten świdrował go teraz na wylot.
– Przestań – warknął Grzegorz.
– Co się dzieje? – Do rozmowy włączyła się żona Grześka, Kinga.
Stała w progu pomieszczenia, zaniepokojona podniesionymi głosami. Miała na sobie zieloną sukienkę na ramiączkach sięgającą jej do kolan. Jej jasnobrązowe, kręcone włosy lekko dotykały łopatek. Za nią stanęła siedmioletnia Zuzia. Była mniejszą kopią swojej matki, miała na sobie nawet taką jak ona sukienkę.
– Dziadek znowu odleciał – skomentował z niewesołą miną Grzegorz, nie kryjąc niezadowolenia.
– Co odleciał? Prawdę mówię! – żachnął się Rafał, machając ręką, jakby odganiał muchę. – Idę zapalić. – Ruszył w stronę drzwi i wyszedł obrażony z salonu.
Kinga spojrzała na swojego męża z kwaśnym uśmiechem. Nie pierwszy raz spiął się z jej ojcem. Grzegorz wskazał dłonią w kierunku teścia i przewrócił oczami. Kobieta minęła sięgającą sufitu jukę, która stała w dużej donicy po lewej stronie od wejścia do salonu, podeszła do Grześka i nachyliwszy się, pocałowała go w głowę. Ten oddał szybko pocałunek, trafiając ustami w jej pierś, co spotkało się z dezaprobatą ze strony Zuzi, która tupnęła nogą i zrobiła groźną minę. Jej zazdrość o mamę zawsze ich bawiła. Grzegorz uniósł ręce na znak poddania, a córka pokiwała mu palcem.
– A czemu ty jeszcze nie jesteś ubrany? – Kinga skierowała spojrzenie na syna. – Godzinę temu położyłam ubrania na twoim łóżku. Leć, bo zaraz wychodzimy.
Chłopiec zwlókł się z kanapy i podpiął tablet do ładowania. Podszedł do ojca, który objął go mocno i pocałował w czoło.
– Nie daj się dziadkowi przestraszyć, okej?
Chłopiec zastanawiał się nad czymś przez chwilę, aż w końcu, nie unosząc wzroku, wybąkał:
– Czyli ptaki żyją?
– Tak – zaśmiał się Grzegorz i posadził go sobie na kolanach. – Ptaki żyją, synku. Na pewno spotkamy kilka po drodze, to wtedy je zapytamy, czy są prawdziwe.
– Jakbyś mógł je w ogóle złapać...
Obaj parsknęli śmiechem i poszli się ubierać.
Pół godziny później wychodzili z bloku. Grzegorz przytrzymał drzwi, by Zuzia wraz z mamą i bratem wyszli z wiatrołapu. Dziewczynka trzymała w dłoni dwa pluszowe kotki, różniące się od siebie jedynie kolorem: szary należał do Jacka, a pomarańczowy do niej. Były to pamiątki, które Grzegorz przywiózł im ze Stanów. Dzieci nigdy się z nimi nie rozstawały.
Ciężkie drzwi od klatki trzasnęły głośno, a rodzina skierowała się w stronę ruchliwej ulicy.
– Patrzcie, ile ich jest! – zawołał Jacek.
– Kogo? – zaciekawiła się jego matka.
– Fuj! Nie dotykaj ich!
Zuzia wyraziła swoje obrzydzenie i cofnęła się dwa kroki od brata. Wskazał właśnie na chodnik przy żywopłocie, gdzie dziesiątki ślimaków prześlizgiwały się jeden po drugim. Mięczaki przyciągnęły uwagę całej rodziny. Im dłużej im się przyglądali, tym lepiej widzieli, że dziwne zachowanie nie dotyczyło jedynie obślizgłych stworzeń, ale i mniejszych robaków, które masowo wychodziły spod ziemi.
– Chodźcie, nie ma na co patrzeć. – Grzegorz zabrał dzieci. Wolał nie spędzać tam więcej czasu.
– Tato, patrz, drony! – Tym razem Jacek wskazał na kilka ptaków przelatujących pomiędzy blokami.
Grzegorz parsknął śmiechem i poklepał syna po ramieniu. Zerkając raz jeszcze na czyste, niebieskie niebo, zauważył sześć helikopterów lecących w stronę Tatr. Rozpoznał po ich kształcie, że były to śmigłowce wojskowe. Sięgnął po telefon i stwierdził, że nadal nie ma zasięgu. Wsunął smartfon do kieszeni i z poważną miną spojrzał na żonę.
– Może wróćmy do domu – zasugerowała Kinga. – Spróbujesz z laptopa.
– Bez przesady. Chodźmy. Spacer dobrze nam zrobi.
Gdy ruszyli chodnikiem, Grzegorz ostatni raz rzucił okiem na śmigłowce.
Następne trzy godziny minęły im szybko. Dotarli na rynek, zwiedzili ruiny zamku, park i kupili lody z bitą śmietaną w starym koktajlbarze niedaleko Bazyliki świętej Małgorzaty. Po długim i przyjemnym spacerze wrócili na osiedle.
– Jeżeli zapomniałeś, to po prostu to powiedz. Nie będę zła – odezwała się Kinga, trzymając męża za rękę.
– Nie zapomniałem o twoich urodzinach. Kurier nie dojechał. Mogę ci pokazać, kiedy zrobiłem zamówienie, ale wtedy zobaczysz cenę, a wolałbym...
– Patrzcie! Wiewiórka! – krzyknęła Zuzia i wbiegła za żywopłot na tyłach sklepu spożywczego.
– Córciu! Nie tak daleko! – zawołał Grzegorz, rozglądając się za nią, bo zniknęła im z oczu w chwili, gdy wbiegła na porośnięty drzewami i krzakami teren położony na początku osiedla. – Jacek, biegnij za nią! Pilnuj siostry.
– Jacek on the mission! – zameldował syn głosem Iron Mana i wbiegł w krzaki za siostrą.
Grzegorz i Kinga wolnym krokiem pokonywali kolejne metry, ciesząc się ciepłym dniem.
– Jak tylko wrócimy do Warszawy, pojadę do oddziału firmy kurierskiej i się dowiem, dlaczego przesyłka nie została jeszcze dostarczona – zapewniał żonę.
– Spokojnie, nie jestem o to zła.
– Wiem, ale denerwuje mnie to, bo...
– Tato!!!
Grzegorz odskoczył od żony i pędem pobiegł za żywopłot. W zarośniętym i ciemnym zakątku gęsto rosnących drzew zobaczył swoje dzieci, które z przerażeniem przyciskały się do ściany budynku. Sięgający kolana brązowy pies stał przed nimi i warczał, kłapiąc wściekle osadzonymi w czarnych dziąsłach zębiskami. Z pyska toczyła mu się piana. Ojciec wbiegł pomiędzy psa a swoje dzieci, by chronić je własnym ciałem, i starał się przestraszyć czworonoga, tupiąc nogami i krzycząc. Zwierzak doskakiwał i cofał się błyskawicznie, gdy Grzegorz próbował go kopnąć. Spanikowana Kinga wzywała pomocy w nadziei, że ktoś w okolicy zareaguje na hałas.
Kilka sekund później dobiegła do nich właścicielka ujadającego psiska. Była to starsza, dość otyła kobieta o siwych włosach, która, biegnąc, kołysała się na boki jak statek podczas sztormu. Wystraszona, darła się głośniej niż Kinga. Złapała psa za smycz i pociągnęła go do tyłu, ale ten nie miał zamiaru odpuścić i orał pazurami suchą ziemię.
– Jak, kurwa, pilnujesz psa?! – ryknął Grzegorz. – Zabierz go! Bo dzieci pogryzie!
– Nie wiem, co w niego wstąpiło! On nigdy tak nie...
W tej samej chwili pies się odwrócił i wbił zębiska w rękę właścicielki. Trzykrotnie szarpnął łbem, jakby chciał oderwać kawałek mięsa, po czym puścił zdobycz i uciekł w głąb osiedla, by zniknąć pomiędzy blokami.
– Reks! Reks, wracaj! – Starsza kobieta odwróciła się jeszcze do zszokowanej rodziny. – Najmocniej państwa przepraszam, on normalnie taki nie jest!
– Wszystko w porządku? Ugryzł was? – zapytał Grzegorz, tuląc syna i córkę do siebie. – Dzieci w porządku – zwrócił się do staruszki, gdy się upewnił, że psiak ich nie dopadł. – Ale panią ugryzł. Może zadzwonić po karetkę?
– To? Nie, to nic – zapewniła, mimo że zęby psa wbiły się jej głęboko w przedramię, a rękę miała poplamioną własną krwią. – Przepraszam państwa raz jeszcze. Naprawdę nie wiem, co w niego wstąpiło. On kotów się boi, a dzieci kocha. Od rana się tak zachowuje. Zresztą nie tylko on, bo wszystkie zwierzęta wariują. Może przez te helikoptery, co latają i tylko straszą zwierzaki. Muszę go znaleźć... Przepraszam jeszcze raz. – Kobieta szybkim krokiem ruszyła za pupilem.
Grzegorz spojrzał przestraszony na swoją żonę.
– Chcę do domu – powiedziała Zuzia z mokrymi od łez policzkami i mocniej przytuliła swojego pluszaka.
Grzesiek wziął córkę na ręce, a ona oplotła go rękami i nogami jak mały koala.
– Idziemy, skarbie – zwrócił się do dziewczynki, a potem dodał: – Brawo, Jacek! Obroniłeś siostrę. – Pogłaskał syna, który mimo że był przestraszony, poczuł się dumny.
Kinga wzięła go za rękę i wrócili na chodnik.
– Tato, nie idź! – krzyknęła córeczka i wskazała na zarośnięte miejsce. – Upuściłam kotka Jacka.
– Poczekaj tu z mamą, pójdę po niego – odparł.
Przekazał Zuzię matce i wszedł za żywopłot. Gdy sięgnął po leżącą na korzeniach dużego drzewa maskotkę i strzepnął z niej drobinki i suchą ziemię, kątem oka zauważył rozszarpaną przez psa wiewiórkę. Jelita wypłynęły z jej rozprutego brzucha. To za nią pobiegła Zuzia, nim dotarła w to miejsce. Cieszył się, że skończyło się tylko na strachu. Wrócił do rodziny i oddał kotka synowi. Zerknął jeszcze na swój telefon, ale sytuacja z zasięgiem nadal nie uległa zmianie.
– Chodźmy już – ponagliła go żona.
– Tak, tak. Idziemy.
Drogę do bloku odbyli niemal bez słowa. Zuzia wtulała się w ramiona niosącego ją taty, a Jacek mocno trzymał mamę za rękę – obydwoje straciło chęci do dalszej zabawy. Kiedy Grzegorz otwierał drzwi do klatki, nad ich głowami rozległ się huk przelatujących samolotów, który wystraszył całą czwórkę. Trzy F16 leciały w kierunku wschodniej granicy kraju. Grzegorz się domyślił, że może mieć to związek z toczącą się wojną między Ukrainą a Rosją, ale jak dotąd nic nie wskazywało na to, by konflikt miał przenieść się poza terytorium sąsiadującego z Polską kraju. Gdy jednak głębiej się nad tym zastanowił, dotarło do niego, że ostatnie wydarzenia mogą być w jakiś sposób ze sobą powiązane, a ciągłe alarmy straży pożarnej, policja patrolująca miasto, helikoptery, F16, wariujące zwierzęta i brak zasięgu nie były zwiastunem niczego dobrego.
Popołudnie minęło im normalnie. Dzieci bawiły się z babcią i z dziadkiem, który odpuścił snucie teorii spiskowych. Koniec dnia można było zaliczyć do udanych.
Grzegorz zajmował miejsce przy stole jadalnianym, skrytym za wysokim doniczkowym kwiatem, i stukał palcem po ekranie smartfonu, próbując odświeżyć przeglądarkę internetową. Brak kontaktu z zespołem pracowników był dla niego stresujący; przyzwyczaił się już do tego, że ma wszystko pod kontrolą. Poczuł zapach smażonej ryby dobiegający z kuchni. Nie lubił ryby, ale teść nie lubił jego, zatem zawsze, gdy wpadali w odwiedziny, podawane były potrawy, które znajdowały się na szarym końcu listy tych, które mu smakowały. Westchnął na tę myśl i odłożył telefon. Zaczął się przyglądać swojej żonie i dzieciom wygłupiającym się na podłodze.
„Kiedy robimy się starsi, coraz trudniej jest nam czerpać przyjemność z tego, co nas otacza”, pomyślał. „Wpadamy w wir obowiązków, a ciężar spoczywający na naszych ramionach staje się coraz cięższy z każdym kolejnym dniem. Podatki, praca, zaległości, kredyty, projekty, istny wyścig szczurów. Ale dzieci przypominają nam o tym, na czym życie tak naprawdę polega. To dzięki nim raz jeszcze przeżywamy tę samą radość poznawania świata”.
Nie wyobrażał sobie życia bez nich.
Dochodziła osiemnasta, na zewnątrz zrobiło się nieco chłodniej, słońce nie grzało już tak intensywnie jak wcześniej. Grzegorz wszedł właśnie do sypialni teściów, jedynego pomieszczenia z klimatyzacją. Na dużym, podwójnym łóżku leżały jego dzieci i czytały z mamą książki. Grzegorz przysiadł przy Zuzi, która od godziny miała stan podgorączkowy i zaczynała już kaszleć. Poprawił jej brązowe włosy i wsunął kosmyki za uszy, a ona wyciągnęła do niego małe rączki. Przytulił ją mocno i pocałował w czoło, była ciepła. Sięgnął po termometr i wycelował czujnik temperatury powyżej jej oczu, wyświetlacz wskazywał prawie trzydzieści osiem stopni Celsjusza. Pogarszało się jej.
– Musisz jechać? – zapytała smutnym głosem, patrząc na niego podkrążonymi oczami.
– Muszę, córuś. Ale zobaczymy się za trzy dni. Pobawisz się jeszcze trochę z babcią i dziadkiem, a później wrócicie pociągiem do Warszawy i odbiorę was z dworca. W domu zmienię ci pościel na twoją ulubioną.
– Weź mojego kotka... – Dała mu pomarańczowego pluszaka mieszczącego się w męskiej dłoni. – Tylko trzymaj go tak, żeby wszystko widział. Nie do walizki, dobrze?
– Ale to jest twój ulubiony przyjaciel. Na pewno wolałby być przy tobie.
– W naszym domu będzie bezpieczny. Tutaj dziadek mi go zabiera.
Grzegorz spojrzał na stojącą obok żonę. Wiedział, że chodziło o kolejną teorię spiskową jej ojca.
– Dobrze, wezmę go. Będzie czekał na ciebie w domu. Dokończ czytanie i połóż się dzisiaj wcześniej spać. – Pocałował ją i przytulił mocno.
Następnie poszedł z drugiej strony łóżka, by pożegnać się z synem, który odłożył komiks o Avengersach. Jacek wtulił się w niego, a potem przybił z tatą piątkę.
Chwilę potem wyszedł z żoną z sypialni. Kinga odprowadziła go do drzwi, a on zerknął jeszcze przez jej ramię w stronę pokoju. Miał wyrzuty z powodu tego, że wyjeżdża.
– Może powinienem zostać? – zapytał.
– Ale co tu pomożesz? Zrobię jej okład i będę pilnowała temperatury. Mam lekarstwa, a apteka całodobowa jest niedaleko, w razie czego wyślę tatę. Nie myśl o tym. Jutro jest ważny dzień. Jedź i załatw to, co masz do załatwienia. Tylko nie siedź w telefonie podczas jazdy. – Pogroziła mu palcem i dodała: – Jacek widział, że zabierasz kotka Zuzi, dlatego chciał, żebyś wziął też jego.
– Spoko – parsknął czułym śmiechem.
Pochylił się i pocałował swoją żonę, a wtedy ich telefony zalała fala dźwięków obwieszczających nadejście nowych wiadomości.
– Internet wrócił.
– Dobra, leć. Nie chcę dzieci przeciągać ze spaniem.
– Do zobaczenia za kilka dni.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Piętnaście minut później jechał już ulicą Tarnowską i kierował się w stronę Brzeska. Odebrał dzwoniący telefon.
– Cześć, Szymon. Jestem już.
– Siema, Grzegorz. Też miałeś taki problem z siecią? – spytał kumpel, który pracował w jego firmie.
– Wszyscy mieli. Nad Sączem latały F16. Mam złe przeczucia.
– Byle wszystko wytrzymało do jutra. Jak podpiszesz tę umowę, to będzie cię stać, żeby przeczekać wojnę na bezludnej wyspie pod palmami i z drinkiem w dłoni! – zaśmiał się. – Gotowy na jutro?
– Powiedzmy, że tak. Muszę wszystko jeszcze raz przeczytać, bo... – przerwał.
Zauważył coś na drodze. Czerwone światła hamowania rozświetliły obraz przed jego oczami. W oddali dostrzegł czarny, ciężki dym, który unosił się w powietrzu.
– Grzegorz?
– Poczekaj, oddzwonię.
Samochody wolno, jeden za drugim, zjeżdżały na przeciwny pas ruchu i po kilku minutach odsłoniły Grzegorzowi widok dwóch wbitych w siebie pojazdów. Stały w ogniu, płonąc niczym potężne ognisko. Zauważył małżeństwo z dzieckiem, które rozmawiało z policjantem. Stali oddaleni na bezpieczną odległość na wypadek wybuchu. Drugi funkcjonariusz kierował ruchem. Grzegorz otworzył okno i mijając go, zapytał:
– Wszyscy cali?
– Cali. Chociaż nie wiem, jakim cudem.
– Co się stało? Kierowca uciekł? – dopytywał, rozglądając się.
– Nie było kierowcy. Auto, które wjechało w tę rodzinę, prowadziło się samo, na autopilocie. To już ósme zdarzenie dzisiaj. Samochody zaczynają same jechać i się rozbijają. Pan też ma elektryka?
– Nie, diesel – odparł z dumą, klepiąc po kierownicy swojego mercedesa.
– To dobrze. Proszę jechać i uważać na drodze.
– Do widzenia.
Grzegorz ruszył dalej. Reszta drogi przebiegała monotonnie i bez żadnych przygód. Czas upływał mu na słuchaniu audiobooka horroru Doktor sen, autorstwa króla gatunku Stephena Kinga. Po czterech i pół godziny drogi przez połowę Polski samochód wreszcie wjechał w blask białego światła wielu latarni, charakterystycznych dla obwodnicy Warszawy. Zmierzał trzypasmową jezdnią w kierunku Mokotowa, mijając właśnie lotnisko Chopina, gdy zauważył brak ruchu na pasie startowym oraz w powietrzu.
Wyłączył audiobooka i przeszedł na radio, by czegoś się dowiedzieć. Nie przepadał za oficjalnymi mediami z uwagi na brak zaufania wobec rzetelności przekazywanych informacji, lecz w tym momencie lepsza była każda wiadomość niż jej brak. Większość stacji odzywała się szumami, a te, które działały, serwowały najnowsze kawałki nieznanych mu artystów. Oczywiście bezproblemowo działało Radio Maryja, ale to akurat wolał sobie odpuścić. W końcu znalazł stację, która miała do zaoferowania więcej niż szum.
– ...martwe ptaki to nie jedyna anomalia dzisiejszego dnia, mimo że faktycznie spadło ich wiele, co jest niepokojące. Jak wytłumaczyć jednak to, że rzeki, jeżeli brać dosłownie informacje przekazane nam przez naszych reporterów, zwalniają? I nie, nie przejęzyczyłem się, drodzy państwo. Woda w rzekach płynie coraz wolniej, fale obecne na morzach i oceanach również zachowują się tak, jakby ktoś włączył film w zwolnionym tempie, a te, które dobijają do brzegu, zostają tam przez długi czas. Tylko co to znaczy? Czy mamy do czynienia z atakiem biologicznym? W tej chwili nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Wielu wyznawców teorii spiskowych zakłada, że planeta przygotowuje się do pozbycia się ludzi z jej powierzchni, gdyż nasz gatunek jest odpowiedzialny za jej niszczenie. Obecny stan jest według nich niczym gorączka w ludzkim organizmie, podnosi temperaturę, by pozbyć się tego, co mu zagraża. Czy państwo także uważają, że te anomalie to odpowiedź planety na działania ludzi? Dajcie nam znać w komentarzach na naszych social mediach lub mailowo. A naszym następnym gościem będzie raper i idol młodego pokolenia, który nie tylko wytatuował sobie oczy na czarno, ale też postanowił zrobić sobie skaryfikację, kalecząc skórę nożem, by powstałe blizny tworzyły obraz...
– Ehhh, ja pierdolę... – westchnął.
Wyłączył radio, słysząc o nowym gościu programu. Niestety, niczego się nie dowiedział o wstrzymanych lotach. W internecie również nie znalazł odpowiedzi, ponieważ przeciągając kciukiem po ekranie telefonu, widział jedynie powoli kręcące się kółeczko dające znać, że próbuje odświeżyć stronę. „Brak połączenia z siecią” – było jedyną informacją zwrotną zamykającą temat.
Gdy minął galerię Mokotów, skręcił w prawo na rondzie i minutę później był już na osiedlu. Nagle usłyszał dziwny stukot dochodzący spod opony i poczuł lekkie drgnięcie kierownicy. Zatrzymał się i wyszedł w obawie, że uszkodził koło. Gdy poświecił latarką z telefonu, ujrzał rozjechanego gołębia, którego szare pióra i większa część ciała wciąż lepiły się do tylnej opony.
– Kurwa... – skomentował ostro, ale nie miał zamiaru ściągać tego dłonią.
Wstał i zanim ponownie wsiadł do samochodu, zauważył na oświetlonym przez lampy mercedesa podjeździe kilkanaście martwych ptaków rozrzuconych dookoła. Poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach, a na rękach pojawiła się mu gęsia skórka. W tej samej chwili dotarło do niego, że latarnie, które powinny oświetlać drogę, są ciemne. Wsiadł zaniepokojony za kierownicę i zamknął drzwi. Wcisnął dla pewności przycisk z kłódką, po czym usłyszał wyraźny trzask blokady zamka.
Ruszył wolno, slalomem pomiędzy martwymi ptakami, lecz nie wszystkie był w stanie ominąć. Wjechał do garażu podziemnego, gdzie zaparkował na wyznaczonym miejscu. Wychodząc, zauważył, że wszystkie cztery koła były pokryte resztkami ptaków, a ślady opon ciągnęły się po posadzce krwistymi pasami. Poszedł do domu. Gdy stanął przed swoim mieszkaniem na trzecim piętrze, usłyszał płacz i wycie sąsiadki zza drzwi po prawej stronie. Kobieta dopiero co pochowała męża i bardzo źle to znosiła. Był to jeden z powodów, przez który zawieźli dzieci do dziadków, bo nie chcieli, żeby tego słuchały. Sąsiad był młodym facetem, dopiero po czterdziestce, hobbystycznie brał udział w wyścigach samochodowych, podczas jednego z nich doszło do wypadku, wypadł z toru i nie przeżył. Śmierć na miejscu.
Bardzo jej współczuł. Nie umiał sobie nawet wyobrazić, jak by się czuł, gdyby jego żona miała zniknąć z jego życia w ułamku sekundy. Wszedł do mieszkania, w którym panował zaduch niewietrzonych od kilku dni pomieszczeń, i zamknął za sobą drzwi. Było nieco po dwudziestej trzeciej, a czuł się tak, jakby była czwarta rano. Nie rozpakował walizki, tylko zostawił skórzaną kurtkę na wieszaku. Z jej kieszeni wystawały głowy pluszowych kotków z dużymi zielonymi oczami. Z czułością pomyślał o córce, której obiecał się nimi zająć. Umył zęby, przebrał się, włączył klimatyzację, by pozwoliła mu przeżyć noc bez poczucia, że zasnął w saunie, i nastawił budzik na ósmą. Następnie padł na łóżko jak rzucony ciężko worek.
Zasnął.
Ze snu zerwał go huk przelatującego tuż nad blokiem śmigłowca. Serce mu waliło, jakby domagało się wyjścia spod żeber. Chłód w klatce piersiowej, który pojawił się pod wpływem nagłego stresu, oblał go nagle jak wiadro zimnej wody. Grzegorz usiadł i przetarł oczy, jednocześnie równym oddechem uspokoił serce. Wyjrzał przez okno. Był środek nocy, ale widział oddalający się helikopter, który oświetlał ziemię, jakby piloci kogoś poszukiwali. Poszedł do kuchni, żeby się napić, nie włączył jednak światła, bo nie chciał się rozbudzać. Gdy dotarł do zlewu, zauważył, że zegar na lodówce pokazuje siódmą pięćdziesiąt dwie. Musiał się zepsuć, bo za oknem wciąż było ciemno.
Wypił pół szklanki wody i wrócił do łóżka; położył się na prawym boku i zamknął oczy. Godzina, którą odczytał na lodówce, nie dawała mu jednak spokoju, sięgnął więc po telefon: siódma pięćdziesiąt sześć.
– Co do... – sapnął.
Usiadł i wszedł na media społecznościowe, które, tak jak przypuszczał, nie działały. Nie było zasięgu, a on był kompletnie odcięty od świata. Zadzwonił do żony, ale nie mógł uzyskać połączenia. Wsunął na nogi spodnie dresowe i wrócił do salonu, gdzie włączył telewizję, licząc na jakiekolwiek informacje. Niestety nie znalazł niczego poza szumem i śniegiem.
Wstał i podszedł do okna, w tej samej chwili zadzwonił budzik w jego telefonie. Odruchowo go wyłączył. Zegarek zasygnalizował, że jest ósma rano. O tej godzinie już dawno powinno być jasno. Otworzył okno i wychylił się na zewnątrz. Spoglądał na czarne niebo i już po kilku sekundach nie mógł uwierzyć własnym oczom. Im dłużej patrzył w górę, tym lepiej widział potężne czarne okręgi, znajdujące się obok siebie. Można było dostrzec przebłyski światła pomiędzy nimi. Czymkolwiek to było, blokowało światło słoneczne, rzucając na planetę cień, który wydłużył noc.
Brak Internetu, brak zasięgu, dziwnie zachowujące się zwierzęta i wzmożone działania wojska oraz policji wczorajszego dnia... Wszystko zaczynało nabierać sensu. Musieli wiedzieć, że coś nadciąga.
Nagle rozdzwonił się jego telefon. W panice omal go nie upuścił. Dzwoniła Kinga. Odebrał.
– Kochanie?! – zaczął. – Słyszycie mnie?!
– Grzesiek, widzisz to? Na niebie... – W jej głosie słychać było niepokój. – Co to jest?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia. Telewizja nie działa, może dziadek słuchał coś wcześniej? Zapytaj go, czy...
Usłyszał trzeszczenie na linii. Połączenie było słabe.
– Już się pakujemy i jedziemy do cie... będziemy za...
Przerywało w pół jej zdania.
– Kinga, nie! Zostańcie u rodziców, nie wychodźcie z domu! Przyjadę po was!
– Grzesie... mówię, że...
– Zostań w domu, nie jedź z dziećmi! Przyjadę po was! Słyszysz?! Przyjadę! Kinga?!
– To tata? – W słuchawce słyszał głos córki. – Tata! Boję się...
– Córuś! Tatuś po was przyjedzie! Nie martw się! Już po was jadę!
Jednak w słuchawce odpowiedziała mu cisza. Spojrzał na zasięg, ostatnia kreska właśnie zniknęła, a połączenie się urwało. Wybrał numer ponownie, ale nie mógł się już połączyć.
– Kurwa mać! – rzucił bezradnie.
Wyjrzał jeszcze raz przez okno. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Na zewnątrz rozlegało się wycie syren alarmowych, mieszające się z dźwiękami policyjnych kogutów. Krzyki uciekających ludzi przykuły jego uwagę. Wychylił się i zauważył, że wszyscy wbiegają do bloków. Ktoś wyjechał z parkingu w pośpiechu i uderzył z trzaskiem w latarnię.
– Ej! Przed czym uciekacie?! Przed czym ucie...
Nikt nie był w stanie odpowiedzieć. W tle słychać było wystrzały z pistoletu i więcej krzyków. Chaos zaczynał ogarniać całe osiedle. Czuł, jak przerażenie powoli przejmuje nad nim kontrolę. Sąsiedzi zamykali okna, więc i on zrobił to samo. Nie było czasu do stracenia, musiał się zbierać, by wrócić po swoją rodzinę do Nowego Sącza. Miał nadzieję, że żona go słyszała, że zostanie u rodziców i nie postanowi zabrać dzieci w tak niebezpieczną podróż.
Zaciągnął zasłony. Włączył lampkę przy stole i podłączył telefon do ładowania. Bateria sięgała trzydziestu procent. Wtedy do jego uszu doszedł dźwięk, który zmroził mu krew w żyłach.
– Pomocy!
Wołanie dochodziło z klatki schodowej.
Grzegorz zajął miejsce na środku salonu i przyglądał się drzwiom do mieszkania. Oddychał płytko. Był pewien, że się przesłyszał, ponieważ mógłby przysiąc, że głos, który wołał o pomoc, należał do jego córki. Było to jednak niemożliwe, ponieważ znajdowała się teraz w Nowym Sączu, jakieś trzysta sześćdziesiąt kilometrów stąd, w dodatku słyszał ją przez telefon kilka chwil temu.
– Pomocy! Tatusiu!
Znowu ona.
Nie miał pojęcia, jak to w ogóle było możliwe, mimo to ruszył prędko, by jej otworzyć. Dobiegł do drzwi i już sięgał po klamkę, gdy nagle wołanie się zmieniło.
– Ratujcie!
Dłoń Grzegorza zatrzymała się przed klamką i drgnęła. Głos wołający o pomoc nie należał już do jego córki, ale do sąsiada z mieszkania obok. Tego samego, który został pochowany w zeszłym tygodniu. Wiedział to, bo był na jego pogrzebie. Głos brzmiał, jakby wołający człowiek konał tuż za jego drzwiami. Grzegorz usłyszał trzaskanie otwieranych zamków u sąsiadki, która chaotycznie je zwalniała, by się upewnić, że nie zwariowała.
Przesunął klapkę od wizjera i przyłożył do niego oko.
Drzwi do mieszkania sąsiadki się otworzyły, a światło małej lampki na baterie rozjaśniło pogrążony w mroku korytarz. Grzegorz zobaczył to, co wołało o pomoc. Zakrył dłonią usta w niedowierzaniu. To... rzuciło się na sąsiadkę w ułamku sekundy, szybko, agresywnie, i zaczęło rozszarpywać wrzeszczącą z bólu kobietę. Krew chlapała na brązowe drzwi i płytki klatki schodowej. Grzegorz odskoczył od wizjera i drżącą dłonią zasłaniał usta. Cofał się w głąb salonu, oddalając się od drzwi, ale nawet na chwilę nie spuszczał z nich wzroku. Straszliwe dźwięki docierały do niego aż tutaj, szybko jednak osłabły, po czym zniknęły zupełnie, przywracając martwą ciszę.
Oparł się plecami o okno, nie miał już dokąd się cofać. Słyszał, że to, co zabiło sąsiadkę, nadal było na klatce schodowej. Rozpoznawał szuranie po płytkach. I wtedy znów usłyszał głos córki, niewinny i słodki:
– Tatusiu? Pomóż mi. Boję się.
Rozwartymi ze strachu oczami patrzył, jak klamka od drzwi wejściowych do jego mieszkania zaczyna się poruszać.