Czarne serce - Silvia Avallone - ebook + książka

Czarne serce ebook

Silvia Avallone

4,4
50,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca powieść o sercach pełnych mroku, o sile gniewu i o trudzie przebaczenia samemu sobie Jedyną drogą prowadzącą do Sassai, małej osady pośród gór, jest stroma i wijąca się przez bukowy las ścieżka. To tutaj pewnego dnia pojawia się Emilia o rudych kręconych włosach, chuda jak patyk trzydziestolatka w fioletowych traperach i w jaskrawozielonej kurtce. Jej przybycie obserwuje z sąsiedniego domu Bruno – w sposób, w jaki obserwuje się intruza. To kobieta z obcym akcentem, mnóstwem toreb i walizek: co ona robi w miejscu tak odizolowanym od reszty świata? Kiedy wreszcie się spotykają, każde z własnym bagażem samotności, w oczach Emilii – „pozbawionych światła, jak dwie wymarłe gwiazdy” – Bruno dostrzega otchłań podobną do własnej. Oboje doświadczyli zła: on jako ofiara, ona jako oprawca, za co zapłaciła wieloma latami w zakładzie karnym, ale bez szansy na odkupienie swoich czynów. Sassaia to ich kryjówka: jedyny sposób, by uciec przed przyszłością, w którą żadne z nich już nie wierzy. Ale przyszłość przychodzi mimo wszystko i kieruje się własnymi prawami. Winny czy nie, ofiara czy oprawca – czas przemija i pokazuje, jacy naprawdę jesteśmy: bezgranicznie delikatni i fatalnie ludzcy. Przenikająca historia, która wzrusza i bawi, która manewruje między potępieniem a zbawieniem i ukazuje, że każdy, niezależnie od swoich poczynań, zasługuje na zrozumienie i przebaczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 453

Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczkawoj

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy temat, coś innego mimo że o miłości... Polecam
00

Popularność




Cuore nero

© 2024 Mondadori Libri S.p.A./Rizzoli

This edition published in agreement with the Proprietor

through MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Lucyna Rodziewicz-Doktór

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Grafika na okładce: Jevjenijs/Adobe Stock

Redakcja: Katarzyna Łopaciuk

Korekta: Magdalena Mierzejewska, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8230-802-0

La traduzione del libro e stata possible al contributo

del Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internacjonale Italiano.

Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej

Włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Współpracy Międzynarodowej.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

CZĘŚĆ IDwie samotności

1

W tamten listopadowy poniedziałek, kiedy Emilia i jej ojciec weszli na ścieżkę zwaną Stra’ dal Forche i zaczęli iść w górę przez kasztanowy las oddzielający Sassaię od reszty świata, przypadało Święto Zmarłych.

Riccardo nie przestawał myśleć, że taka mikroskopijna osada na uboczu nie jest odpowiednim miejscem, by zaczynać nowe życie: na pewno nie dla jego córki, nie po tym, co przeszła, i nie w samotności. Ale Emilia z przekonaniem parła naprzód.

Niebo tego ranka raziło błękitem. Oczyszczone przez nocny deszcz powietrze wyostrzało nawet najbardziej odległe szczegóły, a na wszystko wkoło kładło się takie światło, jakby nikt nigdy nie umierał ani żadna historia się nie kończyła na tym nieskażonym brudem skrawku ziemi.

W rzeczywistości wszystko tu jednak dobiegło końca już jakiś czas temu. Zniszczone zagrody dla zwierząt, kapliczka ze sfatygowaną przez niepogodę Czarną Madonną – ojciec i córka udawali, że niczego takiego nie widzą. Pot ich zlewał, usta milczały. Tyle lat czekali na tę chwilę, że teraz bali się ją zepsuć słowami. Ścieżkę pokrywał gruby dywan mokrych liści, więc ich kroki też milczały. Tylko serca ogłuszały biciem. Oboje słuchali, jak tłuką się z wysiłku, z emocji, ze strachu, zwielokrotniane przez przyczajoną między korzeniami, konarami ciszę wypełnioną życiem.

Co jakiś czas odstawiali na ziemię walizki, by zaczerpnąć tchu. Ich płuca odzwyczaiły się od gór: byli ludźmi z nizin, a w góry jeździli tylko na wakacje, i to bardzo dawno temu. Kłuło ich w nogach i plecach, ale nie było innej drogi do Sassai: ani kawałka asfaltu czy szutru, czy czegokolwiek, co dałoby się przejechać autem. Samochód zostawili w Almie, ostatnim przyczółku cywilizacji, skąd wyruszyli piechotą, jak w latach pięćdziesiątych. A ponieważ sześćdziesiąt lat później nikt – z rzadkimi wyjątkami – nie zgodziłby się na spacer przez las po mleko czy paczkę papierosów, po drodze natknęli się tylko na kilka srok i jedną wiewiórkę, ale śladów człowieka nie znaleźli.

Ich niepokój skupiał się na domu i na tym, w jakim jest teraz stanie. Kilka tygodni wcześniej Riccardo posłał na zwiady dalekiego krewnego, człowieka dyskretnego, i na jaw wyszły typowe problemy. Bojler był stary, rury zresztą też, i nie wiadomo, czy wytrzymają przymrozki. Niektóre okiennice zbutwiały i istniało ryzyko, że ciepło będzie uciekać przez szpary. A instalację elektryczną w wielu miejscach wykończyły szczury.

Jak się można było spodziewać, Emilia nie zamierzała zwlekać z przeprowadzką. Odparła, że da sobie radę, że sama się tym zajmie. Aldo, dyskretny krewny, przygotował, ile mógł, na ich przybycie: posprzątał, wymienił kilka kabli, zatkał szpary. Oznajmił jednak, że potrzeba tu dobrego elektryka, gotowego na taką wyprawę. Dlatego trochę ich przerażała perspektywa zapalania świec w ciemnościach charakterystycznych dla pozbawionej latarń osady.

W połowie drogi usiedli na wielkich kamieniach wyglądających tak, jakby specjalnie ktoś je w tym celu ułożył. W południe światło przebijało nawet przez dolne gałęzie, rozpalało ostatnie liście, które jeszcze na nich pozostały, i odbijało się w leżących na ziemi kasztanach, połyskujących jak perły.

– Jeśli się pospieszysz i zbierzesz ich z dziesięć kilo – odezwał się ojciec – przeżyjesz na nich wiele tygodni. – Po czym dodał z ironią w głosie: – Nawet jeśli tej zimy ścieżkę zasypie śnieg, co bardzo prawdopodobne.

Emilia wyciągnęła nogę, czubkiem trapera szturchnęła nasiąkniętą wilgocią kolczastą łupinę, nie reagując na prowokację.

– Ciocia Iole – ciągnął dalej Riccardo, kręcąc głową – nigdy nie dała się przekonać, że chleb może być lepszy od kasztanów. Prawdziwa była z niej valìt1. Pamiętasz?

Pamiętała, choć nie chciała. Umarli byli jej słabym punktem. A tak się składało, że ciocia Iole umarła. Kilka miesięcy po tamtym fakcie. „Ze zgryzoty”, jak mówili.

Zastanawiała się, jakkonkretniemiałoby wyglądać jej życie w domu należącym do kogoś, o kim nie chciała myśleć, w otoczeniu starych mebli, pościeli, bibelotów. I jak dwa razy dziennie będzie pokonywać ścieżkę, radosną dróżkę ze wspomnień, po której skakała w dzieciństwie, z czasem zamienionej w szlak tak stromy, że płuca można wypluć. W górę i w dół, latem i zimą. Po zakupy, w poszukiwaniu pracy i, o ile ją znajdzie, by się w niej utrzymać. Uświadomiła sobie, że realizując marzenia, łatwo je zdradzić.

– Przyzwyczaisz się – zapewnił ojciec, czytając jej w myślach. – Taaakie grube łydki ci wyjdą. – Roześmiał się. – A jeśli dojdziesz do wniosku, że to czyste szaleństwo, co wszyscy ci powtarzaliśmy, wrócę po ciebie. Choćby jutro.

– To nie będzie konieczne.

– Zmiana zdania nie jest oznaką słabości.

– Ty tak twierdzisz – odparła sucho Emilia. – W każdym razie umiem przetkać rurę i pomalować ściany. Na stolarce też się znam, mogłabym sobie zrobić sanki na zimę.

Zademonstrowała wyzywający uśmieszek, który wypracowała w miejscu, gdzie nauczyła się heblować, piłować, kłamać jak z nut i jednym pociągnięciem pędzla namalować perfekcyjny pejzaż.

– Nie żartuję – kontynuował Riccardo coraz bardziej rozdrażniony. – Śnieg to poważna sprawa. Co, jeśli cię zasypie? Z zasięgiem, który raz jest, a raz go nie ma? Aldo mówi, że jest w jednym miejscu w kuchni, ale muszę to sprawdzić… A jeśli nie będzie? Wezwiesz helikopter znakami dymnymi?

– Tato – westchnęła Emilia – jeszcze do wczoraj żyłam bez komórki.

Kasztanowce uginały się pod ciężarem kolczastych kulek, których nikt nie zbierze. Nad drzewami rysowały się nagie skały, las ciągnął się po horyzont, a pośrodku leżało dziewięć, może dziesięć skupisk zabudowań, otulonych szarym cieniem albo zalanych zimnym światłem, z których najmniejszym była Sassaia.

Ojciec i córka przyglądali się temu w milczeniu. Potem Riccardo odwrócił się do Emilii z taką miną, jakby jeszcze miał nadzieję. A ona odnalazła na jego naznaczonej przejściami, pięćdziesięciodziewięcioletniej, a mimo to ciągle młodej twarzy utracone wspomnienie: wyraz zaufania, który widziała pierwszego dnia szkoły, kiedy prowadził ją za rękę aż pod samo wejście podstawówki imienia Collodiego. Żadne inne dziecko nie zostało przyprowadzone przez ojca, ale i dla niej była to absolutna nowość, ponieważ jej tata ciągle przesiadywał w pracy, wyjeżdżał nawet w weekendy. A mimo to – co zrozumiała dużo później – zawsze był przy niej.

„Cokolwiek, Emi. Cokolwiek się zdarzy… Jesteś i zawsze będziesz moją córką”.

– No dobrze – zakończył Riccardo, przecierając oczy – ruszajmy, żebyśmy dotarli do tej rudery jeszcze przed nocą.

Wziął walizki w ręce, córce zostawił lżejsze torby z zakupami. Szedł przed nią po wrogiej Stra’ dal Forche, którą nawet znaleźć nie było łatwo.

Nie pojawiali się tu prawie od dwóch dekad.

Gdy przyjechali do Almy, ich volvo na raweńskich numerach od razu przyciągnęło uwagę. Jeszcze dobrze nie zaparkowali w zatoczce oznaczonej znakiem P na początku miasteczka, a Emilia już kątem oka dostrzegła małe zamieszanie. Jedne okna szybko się zamknęły, inne lekko rozchyliły. Może to tylko „paranoja”, jak powtarzał jej ojciec. Ale gdy wysiedli z samochodu, ze spożywczego wyszła korpulentna kobieta w fartuchu przewiązanym w pasie, żeby im się przyjrzeć. Nie przywitała się.

A gdy zapytali o drogę do Sassai dwóch innych mieszkańców, na których natrafili – ścieżki nie było na żadnej tablicy czy mapie, a oni nie pamiętali, w którym miejscu się zaczynała – ci otaksowali ich tak nieufnym spojrzeniem, że Emilię od razu ogarnęły wątpliwości. Pierwszy mężczyzna minął ich w milczeniu, patrząc tak, jakby ich rozpoznał. Drugi wysyczał trzy słowa na krzyż, ale spółgłoskami tak twardymi i samogłoskami tak zamkniętymi, że w lot było wiadomo, iż obcych sobie tutaj nie życzą.

Zastanawia mnie, czego się spodziewali: turystyki w Dolinie nigdy nie było. Skoro już tu przyjeżdżasz, to albo dysponujesz twardymi dowodami, że przyciągnęły cię więzy krwi, albo jesteś intruzem, wścibskim natrętem, i nic tu po tobie.

Walizki i wypchane zakupami torby jasno pokazywały, że przyjechali, by zostać. Ale pokrewieństwo z tą ziemią dawno wyblakło i ucichło, i lepiej go nie przywoływać, bo jeszcze ktoś zacznie łączyć fakty, przypominać sobie, obmawiać i oczerniać, jak to ludzkie istoty mają w zwyczaju robić przy każdej nadarzającej się okazji.

Ubiór też im nie pomagał. Emilia odstawiła się jak nastolatka: w podartych dżinsach, fioletowych martensach i kurtce w kolorze jaskrawej zieleni, chociaż nastolatką już nie była. Natomiast jej ojciec w swoim szarym eleganckim palcie, nakrochmalonych spodniach i kaszmirowej kamizelce wyglądał, jakby wyskoczył z kryminału Simenona. Ani jej, ani jego nic nie łączyło z ponurymi starcami o zmierzwionych brodach, w wełnianych czapkach naciągniętych na oczy, jak się nosi w naszych stronach, i z urażonym dialektem w ustach.

Emilia rozejrzała się po jedynym w miasteczku placu i powoli go sobie przypominała. Przychodziła tu jako dziecko, latem w towarzystwie cioci, po sprawunki, albo w święta, które – teraz już pamiętała – spędzali w restauracji. Pozostała po niej jedynie nazwa, Le Betulle, brzozy. Sklep spożywczy wciąż funkcjonował i jak dawniej sprzedawał mydło i powidło: od chleba przez środki czystości po artykuły metalowe. Bar Samuraj też przetrwał, służył zarówno za kiosk, jak i sklep tytoniowy. Nieco dalej znajdował się urząd pocztowy, który – jak informowała tabliczka na drzwiach – otwierał swoje podwoje w poniedziałki, środy i piątki od ósmej do dwunastej. Koło zamykały kościół, ratusz i szkoła.

I to wszystko.

Co ja tu, kurwa, robię?

Takie pytanie zadała sobie Emilia, stając twarzą w twarz z rzeczywistością.

Nie potrzebowała ani Boga, ani szkoły, a już na pewno żadnych gazet. Jedynie papierosów. Wyciągnęła jednego z paczki, którą trzymała w kieszeni, i zapaliła. Zaciągnęła się głęboko, ponieważ poczuła strach. Miała w życiu tylko jedną żelazną zasadę: słowa się nie cofa. Bo to wstyd i hańba. Jej ojciec tego nie wiedział, nigdy nie obracał się w złych kręgach. Ona natomiast przekonała się o tym na własnej skórze.

Podczas gdy Riccardo uparcie wypytywał o drogę, podeszła do matowych szyb Samuraja i zajrzała do środka. Zajęci kartami klienci wyglądali na osoby w wieku od sześćdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu lat. Wtedy przypomniała sobie słowa Marty.

„Myśl o chłopakach, Emily. O całych tabunach chłopaków!”

„Będziemy ich zmieniać jak rękawiczki, nigdy się nie ustatkujemy”.

„Szybki numerek i won, jeden za drugim!”

Uśmiechnęła się mimowolnie: Marto, żebyś ty widziała tych chłopaków.

W końcu pojawił się pasterz, chyba Rivetti, z trzodą owiec i parą psów. To on wskazał Riccardowi kamienne schody wyciosane między barem a spożywczym i tak schowane za krzewami i suchymi hortensjami, że kto nie wie, nigdy ich nie dojrzy.

Między stopniami wyrastały bujne pokrzywy, jakich Emilia jeszcze nie widziała na oczy. Jakby chciały zastąpić drogę szaleńcom, którzy uwierzyli, że mogą przeprowadzić się w takie miejsce. Miejsce, które jej nie chciało. Które nie dopuszczało nikogo młodego ani żywego. Gdzie osiemdziesiąt procent domów było niezamieszkanych, zapomnianych i pustych. Ale chyba o to jej chodziło, prawda?

Na ostatnim podejściu Emilia narzuciła sobie, że nie będzie się kierować tym, co widziała w Almie, ani zmęczeniem w nogach, lecz podświadomością. Czyli najbardziej zwichrowaną częścią siebie, to fakt. Ale jak słusznie zauważyła pani Venturi: „Nie mamy władzy nad marzeniami, możemy tylko zdobyć się na odwagę, by się w nie wsłuchać”. I ona się w nie wsłuchiwała, wizyta po wizycie, tabletka po tabletce. Twardo trzymała się postanowienia, że przeniesie się do Sassai, nawet wtedy, gdy Venturi znowu stała się wstrętną babą: „Dziewczyna z taką przeszłością jak twoja, Emilio, wybiera duże miasto, metropolię, gdzie łatwo wmieszać się w tłum. A nie wioskę, w której od razu cię przyszpilą”.

„Nikt już nie pamięta – odparła – wszyscy umarli”.

„Właśnie. I ty chcesz zamieszkać ze zmarłymi? Bo jeśli tak, to jest to bardzo wymowne”. Odpierdol się, odpowiedziała jej w myślach. Wstała i wyszła. Bo to było podłe pytanie, a Venturi, by zacytować Martę, „To zimna suka z kijem w dupie”. W takim razie dlaczego ciągle do tego wraca?

Dyszała ciężko. Jej ojciec też miał już dość. Niemożliwe, żeby ta ścieżka miała gdzieś koniec i żeby były tam domy, żeby ktokolwiek w tych czasach tam mieszkał. A jednak. W samym środku lasu pojawiła się biała tablica z czarnym drukowanym napisem:

SASSAIA, GMINA ALMA

W jednej sekundzie zmaterializowała się grupka rozpadających się domów z jej snów. Kamienne budynki pokryte dachówką, które trzymały się w pionie, bo uczepione jeden drugiego. Rozpalone w słońcu tak jasnym, jakby to był czerwiec, a nie listopad. W takim świetle nawet góry wyglądały jak nowe. I ona sama chyba też mogła stać się nowa. Venturi była już tylko wspomnieniem, które przeminęło, jak cała reszta.

Bo tutaj nareszcie nastało potem.

2

Tamtego roku Sassaia liczyła w sumie dwóch mieszkańców.

Jeden, Basilio Raimondi, miał sześćdziesiąt cztery lata, ale wyglądał na o wiele starszego. Nigdy się nie ożenił ani nie zaręczył, był wiecznie sam i coraz bardziej oszczędny w słowach, tak że spokojnie mógł uchodzić za głuchoniemego. W Dolinie wołano na niego il Basilio – w tych stronach imiona poprzedza rodzajnik – i chociaż traktowano go po przyjacielsku, w gruncie rzeczy wszyscy żywili przekonanie, że nie jest normalny.

Drugim mieszkańcem, niewiele różniącym się od Basilia, jestem ja.

Żaden z nas nie miał pojęcia, że ktoś trzeci dołączy do naszej ciszy. Kobieta, dość młoda, ruda i piegowata. Bo gdybyśmy wiedzieli, pewnie coś byśmy wymyślili, żeby uchronić się przed tym wtargnięciem. A może na nic byśmy nie wpadli, tylko bylibyśmy bardziej przygotowani i zaskoczenie byłoby mniej traumatyczne. Chyba nie trzeba mówić, że skoro ktoś wybiera życie na odludziu, robi to, żeby zostawić za sobą okres, w którym coś się działo. Kiedy wydarzenia cię powalały, absorbowały, zmieniały. Gdybyśmy wiedzieli o rychłym przybyciu Emilii, nie spalibyśmy w nocy. I jak rodzice, którym przychodzi na świat dziecko, ja też od tamtego dnia przestałem sypiać.

Rano byłem na cmentarzu. Zszedłem do Almy o siódmej, żeby w samotności przetrzeć irchą owalne fotografie, a stare i zakurzone plastikowe kwiaty zastąpić świeżymi chryzantemami.

Moja siostra się nie pojawiła. Kolejny rok nawet się nie wysiliła na krótki esemes z naciąganą wymówką i wcale mnie to nie zdziwiło: od dawna nie wiem, gdzie mieszka. Ile już lat tu nie przyjeżdża? Nie dzieli ze mną ciężaru pamięci o zmarłych, o niszach grobowych, nie nosi drabiny2, świeczek? Nie dzwoni?

Trzymanie się z dala to jej specjalność.

Wróciłem koło ósmej trzydzieści – pamiętam każdy szczegół tego dnia – i na śniadanie zjadłem surowe jajko ubite z cukrem. Powinienem wziąć prysznic, ściąć brodę, która sięgała mi już do piersi. Ale nie miałem ochoty, co z tego, że uważają mnie za dzikusa. Wiedzą, że nie jestem groźny.

Raz Ofelia podniosła rękę i zapytała w obecności reszty: „Proszę pana, a ile ma pan lat?”.

Broda przydała mi się, by ukryć uśmiech.

„Bo Michele mówi, że trzydzieści, a Marco twierdzi, że pięćdziesiąt”.

Pozostali szeptali zza ławek: „Cicho, głupia”.

Odpowiedziałem rozbawiony: „Osiemdziesiąt”.

Ponieważ drugi listopada to mimo wszystko dzień świąteczny, wykorzystałem ten czas na przesadzenie cyklamenów do większych donic i na czytanie do późna. Dopiero po południu zabrałem się do poprawiania sprawdzianów. To były wypracowania na temat: Mój najlepszy przyjaciel. Wszedłem do gabinetu na pierwszym piętrze i usiadłem za biurkiem, na którym czekały na mnie ułożone w równy stosik kartki. Na górze leżało wypracowanie Martina Fiumego: aż wywróciłem oczami.

Dwanaście lat, po raz drugi w piątej klasie. Pierwsze zdanie dobrze rokowało: Moim najlepszym przyjacielem jest Nebbia3, mój pies. Ale drugie już sprowadzało na ziemię: Znalazłem go w rowie, który był mały, porzucony, rozpaczliwie hauczał. Westchnąłem, wyciągnąłem z etui niebieską kredkę do najpoważniejszych błędów i zakreśliłem hauczał.

– Tak się nie mówi, Martino – powiedziałem na głos. Gdy się mieszka samemu, pewne nawyki sprawiają, że ciszę łatwiej znieść. – Wiem, że język włoski nie przyda ci się na górskich halach, ale i tak się go musisz nauczyć.

A na marginesie napisałem: Odmień czasownik „szczekać” w czasie teraźniejszym i przeszłym, przepisz pięćdziesiąt razy. Ledwo oderwałem czubek kredki od papieru, gdy usłyszałem dwa głosy, żaden z nich nie należał ani do mnie, ani do Basilia.

Błyskawicznie odwróciłem się do okna.

Jeden był męski, a drugi kobiecy: mówili coś do siebie i się śmiali. Kroki zbliżały się w moim kierunku i ucichły dokładnie pod moim oknem. Potem szczęk kluczy w zamku, otwierające się drzwi. Poczułem, że serce – do tej pory mało zważałem na ten organ – łomoce mi w piersi jak złapane w sidła zwierzę.

W Sassai od dawna nie rozlegają się żadne głosy.

Z wyjątkiem okresu między początkiem lipca a piętnastym sierpnia, kiedy zjeżdżają się dla ochłody krewni, którzy jeszcze nie zdołali sprzedać odziedziczonych domów, panuje tu absolutna cisza. Nikt poza kuropatwami, puchaczami, koziołkami, dzikami, sarnami się tutaj nie zapuszcza. Nawet ksiądz już nie przychodzi ani listonosz czy śmieciarz. Po listy trzeba się fatygować do urzędu pocztowego w Almie, a śmieci lepiej mieć mało, żeby raz na tydzień znieść je na plecach. Czasami po ulewach pojawia się jakiś człowiek, by sprawdzić, czy żaden z domów się nie osunął, ale przychodzi sam, nic nie mówi, nie śmieje się.

Wstałem, podszedłem do okna i wyjrzałem zza zasłony.

Nikogo nie zobaczyłem. Poczułem rozczarowanie, a może ulgę. Trudno stwierdzić. Gdy tak stałem nieruchomo, nadstawiając ucha na ewentualne odgłosy, przyszło mi do głowy, że ktoś z zewnątrz mógłby mnie wziąć za człowieka wyobcowanego i aspołecznego. Za wrażliwca kryjącego się pod brudnymi ciuchami, szczeciniastą brodą i wonią lasu, dla którego sama obecność dwójki nieznajomych stanowi zagrożenie.

Wstyd mi było tak szpiegować. Mimo to odsunąłem lekko zasłonę i wyjrzałem na uliczkę. Zauważyłem, że drzwi w domu naprzeciwko są otwarte i że na progu leżą dwie duże walizy.

Sam nie wiem dlaczego, ale wtedy przypomniało mi się, że ja też kiedyś musiałem napisać wypracowanie pod tytułem Mój najlepszy przyjaciel i że zadała mi je pani Irene, gdy byłem w czwartej klasie. Napisałem tak: Moim najlepszym przyjacielem jest siostra. Biega szybciej niż chłopcy, a na drzewa wspina się szybciej niż wiewiórki. Ma umięśnione i posiniaczone łydki, a kiedy się skaleczy, nic sobie z tego nie robi, bo ona jest jak skała i wygrywa wszystkie zakłady.

Dostałem piątkę. Zawsze dostawałem piątki. W tamtym czasie wszyscy uważali mnie za geniusza i wróżyli mi wspaniałą przyszłość. Było ze mną trochę jak z Basiliem: mówili, że zostanie wielkim malarzem, a skończył na malowaniu ścian.

Wypracowanie i siostrę na powrót odesłałem do zakamarków pamięci, gdzie powinny siedzieć w chłodzie i ciemnościach. Oderwałem się od szyby i wróciłem do biurka, zamierzałem poprawić błędy i pozwolić, by ortografia i składnia zatriumfowały nad chaosem. Ale sam fakt, że serce i wspomnienia zbuntowały się przeciwko narzuconym zasadom, był wyraźnym sygnałem, jak sprawy się potoczą w związku z przybyciem Emilii.

Na oścież otworzyli okna na pierwszym piętrze i wypchnęli materac na balkon, żeby go przewietrzyć.

Posłużyłem się liczbą mnogą, choć w rzeczywistości tylko on wyniósł materac, kołdry, poduszki i wytrzepał mi je przed domem. Ona sprytnie chowała się w środku przez wszystkie jasne godziny dnia.

Na siłę próbowałem się skoncentrować na psie Martina Fiumego, na dziecinnym piśmie, nie mogłem się jednak powstrzymać od zerkania przez zasłony na tego mężczyznę w średnim wieku, zbyt dobrze ubranego, jak otrzepuje, potrząsa i wykrzykuje z poirytowaniem coś na temat roztoczy, które z całą pewnością mnożą się w wełnie.

Zastanawiałem się, co oznacza materac na balkonie: dwie noce? Tydzień? Rekonesans przed latem? A może postanowili sprzedać dom Iole? Jednego byłem pewien, nikt nie przeprowadzi się do Sassai. Zwłaszcza ktoś taki jak on, w białej koszuli i z błyszczącymi zapinkami w mankietach. Kto w dzisiejszych czasach wytrzyma bez telewizji?

Właściwie to była pierwsza przeszkoda: telewizja.

Której nie było ani być nie mogło, nieważne, jak bardzo Emilia się wściekała i z jaką desperacją wywracała każdy pokój do góry nogami. Zostawię więc siebie pochylonego nad wypracowaniami uczniów i przeniosę się do pomieszczeń w domu naprzeciwko, by przedstawić wydarzenia w takiej kolejności, w jakiej sam je poznałem.

Emilia była święcie przekonana, że ciocia Iole całymi godzinami przesiadywała wieczorem przed telewizorem. Potrafiła nawet wymienić tytuł programu: Inspektor Derrick.

– Miesza ci się z ciocią z Rawenny… – odparł ojciec.

– Wszyscy mają telewizor!

– Wszyscy mają też asfaltowe drogi.

Emilia opadła na stopień kręconych schodów, przygnieciona ciężarem, którego nie przewidziała. Nic jej nie obchodził stan malutkiej łazienki położonej od północnej strony i lodowatej jak jaskinia czy sypialnia bez prądu. Przywykła do spartańskich warunków i nigdy na nic nie narzekała. W pewnych środowiskach lepiej, żeby cię nie mieli za grymaśną. Jeszcze jej się nie zdarzyło robić aferę o wygody, ale telewizja to nie wygoda: to ratunek. To szalupa, która pozwoli ci się utrzymać na powierzchni, kiedy rośnie ciśnienie, tężeją głosy, a pięści się zaciskają, gdy dopada cię rozpacz i wciąga w bezdenny wir.

– To żadna tragedia. – Riccardo pojawił się na dole schodów z rozbrajającym uśmiechem. – Ale okazja, by więcej czytać!

Emilia skrzywiła z obrzydzeniem wargi. Przypomniała sobie ten raz, kiedy przekonano ją do uczestniczenia w warsztatach czytania i pisania: tylko dla bonusów, bo po cóż innego. Nauczycielką była pisarka w średnim wieku, z ustami pełnymi górnolotnych słów, gadką o szlachetnych uczuciach i kolorowych perspektywach. W połowie drugiego spotkania Emilię ogarnęło tak silne rozdrażnienie, że aż poczuła je na skórze, jakby dostała świądu, podniosła więc rękę. Nigdy się nie wychylała, tym razem jednak musiała przerwać ten potok bzdur: „Mówi pani, że słowa uleczą nasze rany? Że czytanie książek może ocalić? Ma nas pani za kretynki? Niech pani wyjdzie ze swojej bańki i przyjdzie do nas zobaczyć, jak tu się żyje”.

Marta była z niej dumna. Włożyła dwa palce między wargi i głośno zagwizdała. Prawie wszystkie zaczęły krzyczeć i bić brawo. Pisarka cała zapłonęła. Wtedy urażona Emilia wstała i zwycięskim krokiem opuściła kurs. Marta objęła ją za ramiona i pocałowała za uchem, a to było warte tysiąc razy więcej niż jakieś bonusy.

– Tato, musimy kupić telewizor. Teraz.

– Czy ty wiesz, ile nam zajmie powrót do miasta? A poza tym wpierw trzeba znaleźć elektryka. Nie ma tu anteny.

– Ale ja nie zasnę bez telewizji, nie dam rady.

Ojciec pokręcił głową.

– Mówiłem ci, że to szaleństwo. Psycholożka też mówiła, i opiekunka społeczna… Wracajmy do domu.

– Co ty pieprzysz? – wrzasnęła Emilia. Skrzywiona twarz, wytrzeszczone oczy. Życie to zawieszona nad otchłanią cienka lina, a ona cały czas na niej balansowała. – Do jakiego, kurwa, domu?

Riccardo zachował spokój, ją też starał się uspokoić.

– Tylko na kilka nocy.

– Nigdy, przenigdy nie wrócę do Rawenny!

– W takim razie znajdziemy jakiś hotel w połowie drogi i zastanowimy się, co dalej.

– Wolę zostać tutaj. – Emilia była bliska płaczu. – Dlaczego nie chcesz zrozumieć?

Riccardo spojrzał na nią surowo.

– W takim razie udowodnij, że jesteś dorosła, zapomnij o Big Brotherze, Wyspie celebrytów i wszystkich innych głupotach, które oglądasz. Zamiast biadolić nad tym, czego nie ma – wyciągnął w jej stronę rękę z wybielaczem w spryskiwaczu – zajmij się łazienką.

Oboje ze złością i w milczeniu zabrali się za porządki, żeby nie myśleć, jak sądzę. On sprawdził, czy w kuchni naprawdę w jednym miejscu jest zasięg i czy piec, bojler i lodówka działają. Ona zdarła sobie na płytkach w łazience paznokcie pomalowane na liliowo, ścierając ze wszystkich fug czarny nalot: ten Aldo miał dość liberalne podejście do czystości.

Po łazience przeniosła się do pomieszczenia, które miało być jej pokojem: z kwiecistą tapetą z wykwitami wilgoci, z gipsową lalką o pustym spojrzeniu szklanych oczu na tapicerowanym foteliku i z ponurym drewnianym intarsjowanym łożem jak z katolickiego internatu albo sypialni bardzo wstrzemięźliwych małżonków.

W życiu tu nie zasnę, pomyślała Emilia. Wzięła z komody mosiężny kandelabr, świeczki i zapałki, które zaufany i dyskretny krewny jej zostawił, żeby jakoś przetrwała noc. Długo im się przyglądała, aż w końcu doszła do wniosku, że to będzie bardzo duże wyzwanie.

Riccardo dołączył do niej, wniósł do środka stare lniane prześcieradła, wełnianą kołdrę, ważącą chyba ze sto kilo, poduszki i materac, po czym wspólnie pościelili łóżko, zamietli skrzypiącą drewnianą podłogę, bo woleli skupić się na robocie, niż znowu pokłócić. Zarośniętym ogrodem na tyłach i strychem oplecionym jedną wielką pajęczyną zamierzali zająć się później. Teraz woleli rozkoszować się ciepłym i zwodniczo wiosennym powietrzem, przesiąkniętym wonią kasztanów, które podobnie jak moje spojrzenie wpadało do środka przez każde z okien.

Skończyli, gdy słońce zaczęło zachodzić za Monte Cresto.

– Zjedzmy kanapki – powiedział jej ojciec. – A potem pójdę.

Na słowo „pójdę” Emilia poczuła, jak ziemia usuwa jej się spod nóg. Niechętnie podążyła za Riccardem po wąskich schodach do kuchni na parterze, która jak wszystkie kuchnie w Sassai była ciemna, wilgotna i przypominała gospodę.

Pomogła ojcu pokroić chleb, wyjąć z papieru plasterki szynki, cały czas przygryzając wargi, by mu nie powiedzieć: „Zostań”. Usiedli z bułkami na kanapie, tej samej, na której ciocia Iole spędzała godziny, dni i lata, nie oglądając telewizji: jak to możliwe? W kwadratowej poświacie wpadającej przez okno wsłuchiwali się w swoje przeżuwanie i przełykanie, niezdolni do rozmowy.

Może, pomyślała, on też przeżywa „lęk separacyjny”. To jedno z ulubionych wyrażeń pani Venturi, i bez wątpienia także pisarki. Ciekawe, jakim cudem te wszystkie specjalistki, kobiety zrealizowane, porządne i robiące karierę, dysponują stosowną definicją na każdy problem. Emilia najchętniej wróciłaby na kurs pisania, by znowu podnieść rękę: „Niech pani od «czytania, co nas uleczy» posłucha tych dwóch słów: «lęk separacyjny». Można wiedzieć, co one, kurwa, oznaczają? Ale tak konkretnie?”. Za każdym razem, kiedy ktoś je wypowiadał, brzmiały ozięble i obojętnie. Podczas gdy jej było tak bardzo źle. A zło jest gorące. Pali od środka, unicestwia.

Zostawili niedojedzone kanapki, nie byli głodni. Wypili po kubku lodowatej wody. Jej ojciec wysilił się na żart:

– Pierwszy dobry powód, by zamieszkać w Sassai. – Przyjrzał się szklance. – Spróbuję na tej wodzie zrobić kawę, ciekawe, jaka wyjdzie.

To takie naturalne, że córka w jej wieku postanawia zamieszkać sama, na dodatek w miejscu i w domu, które sama sobie wybrała i przy których obstawała do utraty tchu. Problem w tym, że w ich historii nie było nic naturalnego.

– Nikt tej kawiarki nie używał od piętnastu lat.

Właśnie, i te piętnaście lat stanowi problem. A dokładnie czternaście lat, cztery miesiące i dziewięć dni.

Poczekali, aż kawa zabulgocze. Posłodzili ją dwoma czubatymi łyżeczkami, ale i tak nie dało się jej wypić. Ojciec wstawił fajansowe filiżanki do zlewu i rozejrzał się w poszukiwaniu ścierki. W końcu zrezygnował ze smutnym uśmiechem.

– To ja idę – powtórzył. – Czterysta kilometrów to dużo. Jeśli będzie ruch, nie zdążę na kolację, o której ci mówiłem.

– Nie musisz się tłumaczyć.

Przywykli już, że nie mieszkają razem, chociaż teraz nikt ich do tego nie zmusił, sami zadecydowali. Emilia poczuła skurcz pod mostkiem. Ogarnął ją śmiertelny niepokój, równocześnie jednak doznała przypływu adrenaliny.

Riccardo wziął z kredensu portfel, zegarek i klucze do volva.

– Posłuchaj – dodał na koniec – nie trać czasu i bierz się do roboty. Jutro rano od razu zanieś do miasta swoje CV. I dzwoń w razie problemów. Schowaj dumę i upór do kieszeni i wykorzystaj te dwie kreski. Będę tu w cztery godziny.

– Dam sobie radę – powtórzyła Emilia.

Opierała się ręką o stół, bo nogi jej się trzęsły.

– Wiem. Tylko nie chcę, żeby ci się coś stało.

Emilia uniosła brwi. Chwilę wcześniej była bliska załamania, a teraz wybuchła śmiechem:

– Tato, ty na serio? A co mi się tu może stać? Cojeszczemoże mi się stać?

Jej już się wszystkostało.

Riccardo się nie śmiał, rozłożył tylko ręce. Ukryła się w jego ramionach. Stali mocno w siebie wtuleni, z zamkniętymi oczami, i głośno oddychali. Potem jej ojciec powiedział głosem lepkim od łez:

– Emi, udało się nam.

Odsunęli się od siebie. On włożył płaszcz, odwrócił się i wyszedł bez pożegnania, bo nie było jak się żegnać. A kiedy zniknął z latarką w ręce, pod ciemniejącym niebem, kiedy odgłos jego kroków na bruku wchłonął las, Emilia ocknęła się w stożku elektrycznego światła z żyrandola w starej kuchni cioci Iole. Sama.

Szybko spojrzała na drzwi.

Zasuwa, zamek.

Mogła je otworzyć, kiedy chciała, i wyjść. W każdej chwili, o każdej porze dnia i nocy. Nie pytając o pozwolenie. Nie pracując na to. Mogła po prostu wstać i ruszyć przed siebie.

Ta myśl zmroziła jej krew w żyłach.

I rozpaliła.

Wywołała głuchy dreszcz podniecenia na plecach.

Zbliżyła się do wizjera na palcach, niczym złodziejka. Serce biło jej tak mocno jak po orgazmie.

Położyła dłoń na klamce i lekko nacisnęła.

Jeszcze nie teraz, powiedziała sobie w duchu.

Pobiegła boso na górę jak mała dziewczynka. Umieściła świece w mosiężnym kandelabrze i je zapaliła. Otworzyła walizę, wyciągnęła mały przenośny odtwarzacz płyt CD, jeden z najcenniejszych przedmiotów, jakie posiadała. Zaniosła go do łazienki, bo tam elektryka działała, i podłączyła do gniazdka. Poczuła, jak przez jej ciało przebiega prąd.

Wiedziała, że żadne nowe życie nie jest już możliwe, przyszłość dawno temu dobiegła końca. I co z tego, skoro to jej ulubiona płyta.

Puściła odtwarzanie i nastawiła na cały regulator. Wróciła do pokoju i zaczęła tańczyć. Z rozpuszczonymi włosami, kręcąc biodrami, myjąc płynem lustro nad komodą i szyby w oknach. Po raz pierwszy w dziejach Sassai po jej bezludnych zaułkach, między opuszczonymi domami niosła się muzyka disco, strasząc zwierzęta i zmuszając Basilia i mnie do poderwania głowy, choć ja przez cały dzień nie robiłem nic innego, tylko podglądałem i nasłuchiwałem.

Wreszcie ją zobaczyłem.

A jej widok wzruszył mnie i chwycił za serce.

Dziewczyna.

Tańcząca.

W blasku świec.

Z płynem do mycia szyb w ręce.

W domu naprzeciwko.

Razem ze mną zagubiona pośród gór.

3

Wierzysz mi, że nie potrafię wyjść?

Spokojnie, też tak miałam pierwszego dnia. Chyba przez dziesięć godzin gapiłam się w drzwi.

O pierwszej w nocy wybiegłam na zewnątrz, poszukałam pierwszego lepszego pubu i poderwałam gościa, który miał dwadzieścia jeden lat!

Tutaj nie ma pubów, tylko same kamienie…

Emilia przechylała się całym ciałem w stronę, gdzie zasięg miał prawie trzy kreski, podczas gdy wymieniała wiadomości z Martą, raz za razem, jak dzieci zafascynowane nową zabawką.

Boję się, że będzie ze mną tak jak wtedy na piazza San Francesco, pamiętasz? Prawie zemdlałam.

Tak, ty mdlałaś, a ja znalazłam gandzię.

Emilia się roześmiała.

Pierwsza przepustka, pierwsza trawka! Kurwa, ale bym chciała być tobą.

Za każdym razem, kiedy wracam wykończona wieczorem i robię skręta, myślę o tamtym dniu i się jaram. Ty to ty. Emi, jesteś boska.

Co robisz?

Zanim dokończyła czytać słowa Marty, Emilia już wysyłała swoje. Nie umiała pohamować palców. Ciągle nie wierzyła, że może wysyłać jedną wiadomość za drugą, nie martwiąc się, że wyczerpie limit. Jej poprzednie życie skończyło się na esemesach, a teraz miała Internet w telefonie.

A co mam robić? Idę do pracy.

Kuźwa, ja muszę zacząć jej szukać…

Wiedz, że liczę na ciebie, że wiele zdziałasz i nie poprzestaniesz na poszukaniu przystojnego drwala.

Serio? A jak ja mam stąd wyjść?

Pomyśl o czasach, gdy nie mogłaś tego zrobić.

Marta była od niej starsza o trzy lata, ale należała do tego rodzaju wytrwałych istot, których życie nigdy nie oszczędzało, więc w końcu pozbyły się wieku. „Milczycie, kiedy ona mówi”: tak przestrzegano nowicjuszki. Do pięt jej nie sięgały takie psycholożki, pisarki i inne uprzywilejowane paniusie z gabinetami obwieszonymi dyplomami dla większego wrażenia. Nikt by grosza na nią nie postawił, a ona poszła na studia i je ukończyła. Jako pierwsza w dziejach placówki. Była czystą energią. Więcej: była przykładem.

Tamtego razu, kiedy ją poinformowano o śmierci matki, przez cały dzień i całą noc siedziała na brzegu łóżka bez jedzenia, bez picia, bez łez, niewzruszona jak buddyjski mnich. Nie przestawała wpatrywać się w niebo, do którego żadne słowa nie docierają. W pewnym momencie wyciągnęła sekretną szkatułkę ukrytą w materacu, wzięła co trzeba i zrobiła głębokie nacięcie wokół pępka. A potem, w koszulce poplamionej krwią, otworzyła podręcznik do chemii.

Pomyśl o czasach, kiedy nie mogłaś tego zrobić – przeczytała jeszcze raz Emilia.

A czy ty o nich czasami myślisz? – zapytała.

Bez przerwy – napisała Marta. Myślę o Giadzie, o Yasminie, o Afifie, o Myriam.

Każde imię wzbudzało falę rozczulenia.

Z Afifą i Myriam znalazłyśmy się na Facebooku i często do siebie pisujemy. Giada pracuje jako szyper na Elbie. Yasmina urodziła chłopca. Ty też powinnaś się z nimi skontaktować, skoro już ci wolno.

Była dziewiąta rano. Wspaniałe słońce zalewało kamienną wyspę, do której przybiła Emilia. Błękitu nieba nie zakłócała ani jedna chmura. Aż oczy ją piekły od patrzenia: w nocy ani na chwilę ich nie zmrużyła.

Leżała na twardym jak beton materacu, przygnieciona ciężką kołdrą, w pościeli jak papier ścierny, która śmierdziała dekadami w zamkniętej szafie. Twarzą w twarz z otchłanią.

Nie pamiętała, jak wygląda nicość pozbawiona dźwięków. Co gorsza, pozbawiona dźwięków z wyjątkiem bicia własnego serca w samym środku.

W przeszłości, z której pochodziła, telewizor rozbrzmiewał bez ustanku aż do dwudziestej trzeciej trzydzieści, a potem na scenę wchodziły tajemnice, odgłosy ciał, szum wody w toalecie, ciężkie oddechy Marty, Myriam, Afify.

W tej przeszłości było jeszcze jedno koło ratunkowe: latarnia oświetlająca pokój aż do powrotu słońca. Emilia mogła otworzyć oczy nawet w środku nocy i odszukać wzrokiem zdjęcia na ścianach, swoje akwarele, wspólne plakaty Luke’a Perry’ego i Brada Pitta bez koszulek, w obcisłych dżinsach, z wybrzuszeniem w kroku, kontury towarzyszek podróży pod pościelą, które też nie spały albo nieustannie się budziły. Mogła się ich uczepić i poczuć bezpiecznie. Tutaj natomiast były tylko cisza i mrok, jak w grobie.

Marta, nie mam telewizji, ta noc to było prawdziwe piekło.

Noc to zawsze piekło dla nas, mała Emily. Weź tabletki. Albo jakiegoś faceta, który umie porządnie zerżnąć.

Emilia się uśmiechnęła.

Zaraz wyjdę na ulicę i się rozejrzę.

Na próżno czekała na kolejną wiadomość od Marty, ściskając telefon w dłoniach tak mocno, jakby chciała z niego wydusić jeszcze kilka słów: nic więcej nie nadeszło. Zauważyła, że pod śmiałym zdjęciem dziewczyny – w eleganckim barze, z koktajlem w dłoni, w krótkiej spódniczce i z uśmiechem na twarzy – zniknął napis aktywny. Kto by pomyślał dwanaście czy trzynaście lat temu, że Marta wyrośnie na taką piękną i normalną kobietę?

Emilia zrozumiała, że przyjaciółka, jedyna, z którą postanowiła utrzymać kontakt w czasie, który nastąpi potem, weszła do laboratorium i będzie dla niej niedostępna przez następnych siedem, może osiem godzin.

Opadła na kanapę.

I co teraz?

Teraz wyjdź, do kurwy nędzy.

„Narysuj mi serce”.

Wiele lat wcześniej, pewnego ranka w małym pokoiku, którego okna wychodziły na platan rosnący za gabinetem pielęgniarki, łysy pan w okularach o okrągłych szkłach, uchodzący za eksperta, podał jej ołówek i biały papier, a ona roześmiała się bezczelnie: „Nie zrobię tego”.

„Narysuj mi swoje serce” – podbił chytrze stawkę.

Emilia ciągle stawiała opór, ponieważ to był jej sposób obchodzenia się z całym dorosłym światem. Po półgodzinie drażniącego milczenia chwyciła ze złością za ołówek i pokreśliła biel szybkimi ruchami, raz mocniejszymi, raz słabszymi, mając przed oczami szpitalne łóżko na piątym piętrze w drugiej sali po lewej, które tamtego ostatniego dnia 1997 roku na zawsze wypaliło się jej na siatkówce.

Jej serce już dawno powinna zeżreć gangrena w tamtym zatopionym w ciszy pomieszczeniu oddalonym o miliony lat świetlnych od ogarniętego sylwestrowymi przygotowaniami miasta. Powinno się zatrzymać pośród pomalowanych na zgniłą zieleń ścian, obok długiej kroplówki z morfiną, w zapachu, jaki dobywa się z człowieka, kiedy ten rozkłada się od środka, żółknie, gnije i na koniec sztywnieje. Obok powieści, którą jej podarowali tydzień wcześniej, odłożonej na szafkę z zakładką w połowie, i w tej połowie została na zawsze. Obok okularów w czarnych oprawkach, szklanki wody, szylkretowej spinki do włosów.

Serce Emilii stanęło, a potem ruszyło z powrotem, ale tylko z pozoru, by zwodzić innych. W rzeczywistości zabarwiło się na niebiesko i fioletowo jak sińce pod oczami czy na ciele.

Drugą rzeczą, która się zatrzymała, były sny. Od tamtego dnia Emilia całkowicie przestała śnić, zarówno w nocy, jak i na jawie, a to najgorsze, co może spotkać trzynastolatkę. Czarne noce. Czarne dni wydrążone jak martwy pień. Czas zamienił się w pustkę odmierzaną przez leki przeciwbólowe i antydepresyjne. Aż w jednej chwili, bez zapowiedzi i bez przyczyny, po dwóch dekadach znowu zaczęła śnić.

Jeden powracający monotematyczny sen pełen radości i światła, pnączy i małych otwartych okiennic, strumyczków, kasztanów, gwiazd migocących w gęstej smole jej życia.

Ale nie o tym teraz chciałem pisać: w trakcie spotkania z luminarzem, podczas jednej z sesji, których celem było nakreślenie jej profilu psychologicznego, Emilia oddała profesorowi dokładny szkic organu, taki jak na ilustracjach w podręcznikach do anatomii, z prawą i lewą komorą, z arteriami, którymi płynie krew, i z kurczącą się tkanką mięśniową, a w samym środku z wielką czarną dziurą, miejscami rozdartą pod silnym naciskiem ołówka.

Profesor podniósł okulary i z zadowoleniem pokiwał głową: „Czy ktoś już ci mówił, że świetnie rysujesz?”.

Emilia włożyła kurtkę, buty i stanęła w drzwiach.

Czekała.

Słyszała jedną siebie, jak się śmieje do rozpuku, i drugą, która zaraz posika się ze strachu. Przekręciła klucz: kliknięcie. Jedno ciche i wdzięczne kliknięcie, jak świergot ptaszka. Pogłaskała klamkę i przygryzła dolną wargę aż do krwi. Potem wzięła głęboki wdech i jednym ruchem nacisnęła. Otworzyła drzwi i… Bum!

Świat.

Cały, na wyciągnięcie ręki.

– Ja pierniczę – wyrwało jej się z piersi.

Przekroczyła próg. Poczuła, jak zalewają ją światło i powietrze, które aż musuje na skórze. Zrobiła jeden krok, potem drugi i trzeci. Zaczęła biegać między trzydziestoma opuszczonymi domostwami jak wyrośnięta dziewczynka, jak wariatka: po omszałych kamieniach, między bezludnymi zaułkami, zostawiając za plecami otwarte drzwi, bo przecież nikt niczego jej nie ukradnie ani nie przywoła do porządku, nie okrzyczy ani nie ukarze. Wiał wiatr. Kasztanowce szeleściły suchymi liśćmi, gotowymi zerwać się do lotu. Ponad dachami wyrastała samotna dzwonnica. A góry pożerały niebo. Już miała się rozpłakać, tak jej napęczniały płuca i oczy, kiedy w głowie rozległy się te dwa zdania:

„Emilio, musisz sobie przebaczyć, że żyjesz”.

„Nie, nic już się nie da zrobić, żebym na to zasłużyła”.

Uspokoiła się. W trzy minuty obiegła pół osady. Rozpoznała kamienną sadzawkę ze swoich snów, gdzie ciocia Iole spędzała soboty na mydleniu i płukaniu prania, rozprawiając z sąsiadkami w dialekcie tak nieprzystępnym jak splątane chaszcze.

Teraz żadna kobieta nie pochylała się nad tarą ani nie siedziała na pobliskich ławkach. Wkoło żadne dzieci nie bawiły się w chowanego czy ciuciubabkę. Ale cisza nie była pusta. Zewsząd dochodziły świergot ptaków, szuranie jaszczurek między krzewami, a nawet kukanie kukułki w oddali.

Emilia wróciła powolnym krokiem. Podeszła do otwartych drzwi i je zamknęła. Zauważyła, że w domu naprzeciwko na parapetach stoją piękne białe i ciemnoróżowe cyklameny, okna są otwarte i wiszą w nich czyste zasłony, najwyraźniej miała za sąsiadkę stuletnią staruszkę. Obiecała sobie, że będzie zwlekać z powitaniem tak długo, jak się da. Przemilczy nazwisko, a jeśli zostanie przyparta do muru, poda fałszywe. Nie, nie… Żadnego pokrewieństwa z Iole Innocenti!

Kontynuowała spacer, aż doszła do placu przed kościołem. Chociaż „plac” to za dużo powiedziane, właściwsze byłoby słowo „zaułek”. Drzwi były zabite na krzyż deskami, dzwonnica nie miała ani dzwonów, ani zegara. Emilia uważnie przyglądała się każdemu szczegółowi, dziwiło ją, że tak dobrze wszystko pamięta. Studzienka, bluszcz pnący się po fasadzie: jakby wakacje z czasów dzieciństwa nigdy nie minęły. Jakby to, co przedtem, pozostało w tym miejscu nietknięte.

Poszła dalej, minęła łąkę Basilia i zobaczyła gęsi i kury. Znowu przegoniła myśl o kolejnym mieszkańcu, przed którym trzeba się będzie tłumaczyć: „Witam, na imię mam Emilia…”. Zastanowiła się nad wiarygodnym kłamstwem: „Przyjechałam, by prowadzić badania, piszę pracę dyplomową o wyludnieniu… Nie będę przeszkadzać. Żadnych chłopców, żadnych narkotyków, obiecuję!”. Nagle zdała sobie sprawę, że w tym miejscu, oddalonym lata świetlne od jakiejkolwiek kontroli, mogłaby postawić całą szklarnię z marihuaną. Nie brakowało jej znajomości, żeby mieć na nią zbyt: może jednak warto skontaktować się z Afifą na tym Facebooku, o którym wszyscy mówią.

Sassaia była osadą tak zwartą, że poczuła się w niej bezpiecznie jak w worku owodniowym. Uliczki nie szersze niż przesmyki, domy przytulone do siebie kamiennymi łukami. Ale gdy dotarła na skraj zabudowań, gdzie zaczynała się ścieżka w stronę Piaro, niespodziewanie znalazła się na otwartej przestrzeni.

Z rozległej polany rozciągał się widok na Dolinę. Który porwał Emilię i postawił ją przed ogromem gór, jesieni, całego bezgranicznego nieba nad głową. Zawirowało jej przed oczami, poczuła się jak mikroskopijny odłamek zagubiony w nieskończonej przestrzeni. Zabrakło jej tchu, zabrakło ziemi pod nogami. Zemdlała.

Właśnie wracałem ze szkoły. We wtorki dwie pierwsze lekcje były moje, więc na długiej przerwie żegnałem się z trzynastoma uczniami jedynej klasy szkoły podstawowej w Almie, zostawiając ich rozbieganych na podwórku z Patrizią, koleżanką po fachu, po czym znikałem w lesie. Zazwyczaj w domu byłem na jedenastą, chyba że po drodze zatrzymałem się na zbieranie kasztanów czy grzybów. Tego ranka też mnie kusiło, ale nie uległem. Chciałem wpaść do Basilia i kupić od niego jajka. Dlatego poszedłem na skróty przez punkt widokowy i tam ją znalazłem.

Nie rozpoznałem jej. Leżała nieruchomo, zwinięta w kłębek, nie wiadomo było, czy to mężczyzna, czy kobieta, i w jakim wieku. Wyglądała jak porzucony szmaciany worek.

Stałem w oddali, mimowolnie zawołałem:

– Hej! Wszystko w porządku?

Poruszyła się. Wytrzeszczyła oczy i z trudem się podniosła. Była skołowana, do czoła przylepiły jej się mokre od potu kosmyki. Otrzepała dżinsy z ziemi, klepiąc się po udach i po tyłku. Znajdowaliśmy się w pełnym słońcu, musiało tam być ze dwadzieścia stopni, a ona miała na sobie jaskrawozieloną zimową kurtkę. Ja byłem w samej koszuli. Przyszło mi wtedy do głowy, że to pacjentka, która zwiała z ośrodka otworzonego niedawno za Almą.

Potem ona podniosła głowę i popatrzyła na mnie.

Wyglądała na zaskoczoną, jak jelonek w nocy w świetle samochodowych reflektorów.

Ja też się jej przyjrzałem. I mimowolnie powiązałem fakty: kształtna sylwetka, która poprzedniego wieczoru kołysała biodrami i boleśnie uwodziła w miękkim świetle wpadającym przez okno z naprzeciwka, to ta rozczochrana, dzika i, szczerze mówiąc, nie tak ładna dziewczyna, jak ją sobie wyobraziłem.

Nie żebym miał jakieś zamiary. Narzuciłem sobie żelazną regułę, by trzymać się z dala od pewnych spraw. To były tylko luźne fantazje przed snem.

Teraz jednak nie dzieliły nas żadne zasłony. Ani szyby, ani okna. Zastanowiłem się, czy nie śmierdzi ode mnie lasem. Nagle poczułem się nieswojo. Ona chyba też, bo uciekła.

Odwróciła się do mnie plecami i zaczęła biec. Jak Martino Fiume po łobuzerskim wybryku, jak wszyscy moi uczniowie na dźwięk dzwonka. Jakby zobaczyła ducha.

Stałem jak słup, sam nie wiem jak długo. Byłem rozczarowany sobą i nią. Dlaczego unikałem pewnych sytuacji? Żeby nie dopuszczać do takich nieporozumień, żeby nie czuć się jak głupek. Jak ktoś, komu w liceum mówiono, że zrobi karierę na jakimś prestiżowym europejskim uniwersytecie, a zamiast tego dalej mieszka tam, gdzie się urodził. Który jako jedyny tu wrócił.

Co ta kobieta robi w Sassai? Miałem nadzieję, że się wyniesie, że zaraz spakuje bagaże. Ogarnęła mnie złość. Tak silna, że zapomniałem o jajach od Basilia. Ruszyłem do domu, a gdy znalazłem się w środku, z głośnym trzaskiem zamknąłem za sobą drzwi.

Zaraz potem wszedłem pod gorący prysznic i zlałem wodą brodę i całą głowę. Gąbką namoczoną w mydle wyszorowałem każde zagłębienie w ciele. Mimo wszystko nadal byłem żywy.

4

Trzy dni po naszym pierwszym spotkaniu, o ile tak je można nazwać, w kuchni Iole panowała lodowata i nieruchoma cisza. Powietrze było skażone dymem papierosowym i samotnością. Emilia, rozwalona na kanapie po obiedzie złożonym z coca-coli i chipsów, zadzwoniła do ojca i zanim zdążył coś powiedzieć, naskoczyła na niego:

– Czy to nie dzisiaj rano ten cholerny Aldo miał przyprowadzić elektryka?

– Dzień dobry, Emilio, jak się czujesz? Bo ja dobrze, dziękuję. Do twojej wiadomości, to nie działa tak, że coś chcesz i zaraz masz. Zwłaszcza tam, u ciebie. Możesz posłuchać radia.

– Nie ma, sprawdziłam.

– Dałem ci książkę.

– Jaja sobie robisz?

– Uspokój się.

– Nie mam takiego zamiaru! – eksplodowała Emilia. – Nie śpię od czterech nocy, zaraz zwariuję!

Dała się ponieść kaprysom, co za luksus. Tam, gdzie była wcześniej, nawet nie mogła o tym pomarzyć. Ani ona, ani żadna inna. Jeśli któraś czuła złość albo silną frustrację, co pęczniała w środku i nie dało się jej zdusić, cięła się po rękach żyletkami ukrytymi w materacu. Albo waliła czołem w ścianę, dopóki krew nie zaczęła kapać na nos. Dopóki ktoś się nie pojawił, żeby móc go błagać o odrobinę Rivotrilu.

– Idź do apteki i kup sobie Stilnox, receptę od lekarza wyślę ci mailem – odparł ojciec.

– Skończyłam z kroplami i tabletkami. Obiecałam to sobie.

– Jezu drogi! – Riccardo stracił cierpliwość. – W takim razie nie wiem, co ci doradzić! Mam wrażenie, jakbyśmy cofnęli się do rozmów z czasów, gdy byłaś nastolatką.

A kiedy ja nią byłam, pomyślała Emilia.

– Ja chcę tylko telewizję, to nie takie trudne.

– Pojechałaś do miasta?

– Tak.

– Nie kłam.

Od tamtego wieczoru, kiedy kroki jej ojca ucichły między domami, nie robiła nic oprócz produkowania brudnych ciuchów, kolekcjonowania filiżanek z zaschniętą kawą w zlewie, opróżniania paczek chipsów i rozrzucania petów. Nawet nie spróbowała żyć. Uświadomiła to sobie w chwili, kiedy, niczym wyrok, dotarły do niej odgłosy ruchu ulicznego w mieście, w którym się urodziła, rytm wymierzany przez godziny pracy w biurach, fabrykach, szkołach: uporządkowany czas innych ludzi, wszystkich ludzi. Tylko nie jej.

– Mówiłam ci, że byłam…

– Emilio, nie taka była umowa. Miałaś od razu wziąć się za siebie, nie marnując więcej czasu. Nie możesz tam siedzieć i nic nie robić.

Jej ojciec rozmawiał w trybie głośnomówiącym, prowadząc samochód. Emilia usłyszała, jak włącza kierunkowskaz i zwalnia. Doszła do wniosku, że jest tak rozgoryczony i poirytowany, że szuka miejsca, by się zatrzymać i w spokoju ją skląć. Tym, czego najbardziej w sobie nienawidziła, było nawykowe rozczarowywanie go.

– Nie mów mi, co mam robić. Mam dość wszystkich, którzy wydają mi rozkazy.

– Jeśli chcesz swobodnie zarządzać swoim życiem, najpierw musisz udowodnić, że to potrafisz. Znajdź pracę, usamodzielnij się. Obiecałaś mi, że we wtorek pojedziesz do miasta, dzisiaj jest piątek, a my ciągle rozmawiamy o telewizorze.

– W porządku! – wrzasnęła Emilia. – Ruszę dupę i pójdę do urzędu pracy!

Rozłączyła się i wyłączyła telefon.

Od razu pożałowała tego, co powiedziała i czego nie zrobiła, ale pomyłki to jej specjalność. Poprzewracała poduszki na sofie w poszukiwaniu latarki i kluczy. Po tamtej pierwszej eksploracji Sassai zamknęła się w domu, zasłoniła okna, żeby inni mieszkańcy jej nie oglądali ani żeby nie mieć z nimi do czynienia, zwłaszcza z brodatym mężczyzną, który przyłapał ją in flagranti.

Godzinami siedziała z Martą na telefonie, wymieniając się wiadomościami i emotkami:

Pamiętasz te wszystkie klapsy, co ci dawałam, gdy nie chciałaś się uczyć, pogroziła przyjaciółka. Przyjadę i znowu ci przydzwonię.

Ojcu skąpiła czasu na rozmowę, za to kłamała jak z nut. I tyle, bo w kontaktach nie miała więcej numerów.

Słuchała muzyki tanecznej, leżąc na sofie i wyobrażając sobie, że jest kimś innym, dziewczyną na dyskotece, seksowną i młodą, która pali i zostawia mokre ślady na filtrze papierosa. „Ty nie palisz, boska Emi, ty te papierosy obciągasz”. Puściła płytę od początku, żeby poćwiczyć aerobik, brzuszki, uda i pośladki, jak za dawnych czasów. Masturbowała się, włóczyła po domu, gadała do mroku: „Giń, świnio”.

Koniec tego, postanowiła. Znalazła latarkę i klucze wciśnięte pod oparcie, w siedlisku kurzu i okruchów. Wrzuciła je do torebki. Sprawdziła, czy w środku jest też portfel. Ruszyła do łazienki i przejrzała się w lustrze.

Miała sińce pod oczami i źrenice mętne jak u ryb w skrzynkach wypełnionych lodem na molo w Marinie. Jej skóra była tak blada, że piegi wyglądały na niej jak pływająca w mleku soczewica.

Pomyślała o Ricie i ich ostatniej rozmowie. O tym, jak kobieta przycisnęła ją do biustu na pożegnanie, jak matka. „Obiecaj, że zadzwonisz tego dnia”, przykazała. „Zapewniam cię, że ten dzień nadejdzie i będziesz gotowa. Zamieszkasz tam, gdzie chcesz, zaczniesz od nowa. Ale pamiętaj, zadzwoń”.

Zaczęła gwałtownie rozczesywać dzikie kędzierzawe włosy. Zlała policzki wodą, poszczypała się, by nadać im trochę koloru, i spróbowała zamaskować się za odrobiną szminki w pięknym czereśniowym kolorze oraz dużą ilością tuszu do rzęs.

– Rita, wolność to jakaś masakra. A ja nigdy nie dotrzymuję obietnic – powiedziała do lustra.

Włożyła czystą bluzę i postrzępione dżinsy, przewiązała w pasie skórzaną ramoneskę, wzięła torbę i uzbrojona w resztki determinacji pozostające w jej ciele ruszyła w kierunku Stra’ dal Forche.

Myśl, że znowu zetknie się z ludźmi, którzy będą ją mierzyć wzrokiem i się zastanawiać, jaką zgniliznę w sobie kryje, budziła w niej fizyczny odruch, by wrócić, zamknąć się w łazience z żyletką i uciec do starych metod, postanowiła jednak stawić mu opór: była to winna ojcu.

Splecione konary kasztanowców tworzyły malownicze sklepienie nad jej głową: ruchome łuki z brązowych, pomarańczowych i żółtych liści, z oczkami światła tu i ówdzie. Przypomniała sobie niebo w ruchomej szopce, którą zachwycała się w dzieciństwie, kiedy pojawiały się słońce, gwiazdy i kometa z bibuły. Kiedy patrzyła oczarowana na to cudo stworzone przez lokalne biuro promocji i czuła na swoich ramionach dłonie rodziców, czuła ich miłość i pełna była ufności do siebie i do świata.

Zrezygnowała z ostrożnego stawiania kroków i rzuciła się biegiem w dół po ścieżce, z rozłożonymi rękami. Mogła się potknąć na każdym zakręcie, ale nic sobie z tego nie robiła. Pęd ją podniecał, uwalniał. Co zrobić, by być jak ty, Marto? Dlaczego ja też nie wybrałam Mediolanu? Twojego domu? Twojego łóżka?

Bo tutaj wszystkie jedziemy na tym samym wózku, ale każda ma własną czarną dziurę i musi się z nią pieprzyć.

Wyskoczyła między pokrzywami. Rozczochrana, z bawełnianą torbą przewieszoną przez ramię i w traperach stanęła między barem dla emerytów a sklepem spożywczym pani Rosy. Zejście zajęło jej niecały kwadrans.

To do roboty.

Przemierzyła plac i ruszyła prosto w stronę zadaszonego przystanku autobusowego. Jaki dziś dzień? Piątek. Przesunęła palcem po rozkładzie jazdy. Która godzina? Czternasta czterdzieści pięć. Dobrze. Sprawdziła na rozpisce. Gówno, a nie dobrze, spóźniła się. Cholerne dziesięć minut. A następny i ostatni kurs jest o osiemnastej. Za późno, by jechać do miasta, załatwić coś i wrócić o przyzwoitej porze. Zapaliła papierosa, potem włączyła telefon.

Napisała do ojca: Przepraszam.

Plac był pusty. Sporadycznie przejeżdżało po nim jakieś auto. Emilia każde odprowadzała wzrokiem, były to głównie trzykołówki albo rozklekotane pick-upy wyładowane sprzętem ogrodniczym i zwierzętami. Zgasiła papierosa na grzbiecie dłoni i zapaliła następnego. Ojciec odpisał: To ja przepraszam, nie powinienem naciskać. Uda ci się.

Kochała go. I ta miłość sprawiała jej ból.

Ponieważ na świecie nie brakowało wzorowych córek parszywych ojców, którzy je bili, czasami macali, w najlepszym przypadku mieli je głęboko w dupie – poznała dziesiątki takich dziewczyn, nie licząc Marty. A jej, najgorszej spośród córek, przypadł w losie ojciec doskonały.

Sfotografowała telefonem rozkład jazdy jedynego autobusu, który jeździł po Dolinie: cztery kursy w dni powszednie i dwa w świąteczne, bez wyboru. Obiecała sobie, że wróci tu w poniedziałek o szóstej. Przysięgła, że następny tydzień będzie bardzo pracowity. Może czyścić kible, wynosić łopatami gnój, podawać pizzę, cokolwiek, byleby tylko dostać wypłatę, którą od razu wyda na bezpośredni pociąg do Mediolanu, do Marty. Wcześniej jednak musi rozwiązać problem ze spaniem.

Na darmo szukać sklepów zielarskich w pobliżu, żeby dostać buteleczkę waleriany, o sklepach ze sprzętem AGD nie warto w ogóle wspominać. Ale skoro już wybrała się do Almy, nie chciała tego zmarnować. Rozejrzała się i gówno znalazła. Nagle jej uwagę przykuł napis Samuraj i brudne witryny.

Uśmiechnęła się do siebie: jak mogłam od razu o tym nie pomyśleć?

Ponieważ alkohol był surowo zabroniony, nawet w Boże Narodzenie, sylwestra i w Ferragosto4, nie wzięła pod uwagę takiej możliwości. Podczas przepustek zaciągały się trawką, dwa niuchy po kryjomu, a potem wypychały usta miętówkami dla zmylenia. Ale butelki wódki nie dało się wykombinować, a kieliszek to było zdecydowanie za mało.

Ostatni raz Emilia upiła się pod koniec czwartej klasy gimnazjum: to była impreza dla małolatów w pizzerii na plaży, do północy. Zaczęło się źle, bo nikt nie chciał usiąść przy niej, a potem było tylko gorzej, między zamkniętymi parasolami, na śliskich od wilgoci leżakach, gdzie wszyscy się schronili, tylko nie ona i jeszcze jakaś dziewczyna, po której wyrzuciła z pamięci każdy najdrobniejszy nawet szczegół.

Pamiętała tylko, że siedziały z boku i piły, piły, piły na umór, a jakiś stary ratownik je podrywał. Wydała na mojito wszystkie pieniądze, które dał jej ojciec i który na koniec, już kiedy wróciła do domu, musiał przytrzymywać jej włosy, żeby razem z duszą nie skończyły na dnie kibla.

Szesnaście lat później znowu pojawiła się okazja: wyraźna, wolna od słów „surowo verboten”. Wystarczyło zrobić dziesięć kroków. I Emilia zrobiła je z rozkoszą. Przez ponad dekadę zakres możliwości wahał się od zera do jednego po przecinku. Teraz w sekundzie skoczył do stu tysięcy.

Kiedy stanęła przed drzwiami, z przyzwyczajenia czekała, aż ktoś jej otworzy. Co za kretynka, stwierdziła po chwili i weszła.

Z czereśniową szminką na ustach. W dżinsach tak podartych, że widać było nogi. Z kokieterią i głodem kogoś, kto od tamtej imprezy pod koniec czwartej klasy gimnazjum pił tylko coca-colę, fantę i wodę, podczas gdy rówieśnicy dalej chlali, tracili przytomność na plażach, a potem śpiewali przy gitarach i ogniskach, kochali się, tworzyli pary.

Wtargnęła do Samuraja z postanowieniem, że odbierze sobie mizerny kawałek utraconego czasu. Bez żalu i nie oglądając się na nikogo. W obliczu tego wiekopomnego wejścia najbardziej zamknięci, powściągliwi i zdziczeli starcy z Doliny podnieśli głowy znad kart, by popatrzeć na la furesta, nietutejszą.

Emilia usiadła przy barze i zamówiła aperitif. Dziękuję.

Nikt nawet nie krył, że się na nią gapi. Nikt nie powiedział „ciao”, „dzień dobry”, „dobry wieczór”. Piero, który właśnie wycierał filiżanki, zmierzył ją badawczym wzrokiem, po czym bez słowa nalał alkohol do szklanki i postawił przed nią.

Towarzystwo wróciło do swoich pokerów, pasjansów, scopy5, jakby nic się nie wydarzyło. A przecież się wydarzyło. Kobieta. Która upija się o trzeciej po południu. Sama. I nikt jej nie zna. I ma usta pomalowane mocną szminką. Było to zajście tak wyjątkowe, że w żadnej kuchni, sypialni czy stodole o niczym innym się nie mówiło przez kilka następnych tygodni.

Intruzka, której wiek, zameldowanie i pochodzenie każdy starał się potajemnie odgadnąć, piła małymi łykami, w zamyśleniu, z nogą założoną na nogę. Smakowała błogość zawartą w alkoholu palącym ją w przełyk, łaskoczącym w żołądek, rozluźniającym nerwy, przyćmiewającym umysł. A poluzowanie uścisku, w jakim sama siebie trzymała, zapomnienie, kim się jest, zrzucenie z ramion tego ciężaru przynosiło taką ulgę, że po pierwszym kieliszku poprosiła o następny.

Niestety, gdy już nie mogła ustać, bo tak jej się kręciło w głowie, do baru weszła Patrizia z koleżankami. Od razu zwietrzyła sensację i aż zadrżała z podekscytowania. Szybko do mnie zadzwoniła, żeby mi o wszystkim opowiedzieć.

Wykorzystała też okazję, by wrócić do tematu: „Musimy iść na kolację w któryś wieczór”. Żeby porozmawiać o klasie, rzecz jasna, i skonsultować się w sprawie Martina Fiumego: „Ile razy można ucznia posadzić?”. Wykręciłem się, chwytając entej wymówki, której ona uparcie nie zamierzała prawidłowo zinterpretować. Do tej obcej wróciła w poniedziałek w szkole: pilnowałem właśnie dzieci na podwórku i nie słuchałem tego, co mówi, a ona gadała, gadała bez ustanku, jak z trudem wyciągnęła banknot z portfela i nie była w stanie wziąć reszty, i szła wężykiem od stołka do drzwi, a potem potknęła się na pierwszym stopniu. Ta pijaczka. Najpewniej prostytutka. Chora na umyśle, co zwiała z Villa Sorriso. Wariatka. Wiedźma. Bo to chyba wiem, nie? Że rude kobiety to wiedźmy?

Znalazłem ją skuloną przy kamiennej sadzawce. Wymiotowała.

Góry zrobiły się czarne. Cresto, Mucrone i Barone ukryły za sobą słońce, które uciekło na zachód, ale zostało jeszcze trochę światła zabarwionego na różowo. Ptaki porzuciły swoje konary. Powietrze się ochłodziło. Z lasu ciągnęło wilgocią i gnijącymi na ziemi liśćmi. Zatrzymałem się.

Właśnie rozmawiałem z Patrizią przez telefon, więc wiedziałem. Przyznam, że wyszedłem wieczorem nie po to, żeby wybrać się na zwyczajowy spacer, ale pchany niepokojem, którego w tamtej chwili nie potrafiłem bliżej określić: bałem się, że nietutejszej w tak opłakanym stanie może stać się krzywda na Stra’ dal Forche.