Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bóg powróci
Gdy ziemia i niebo spotkają się
Pod czarnym słońcem
W świętym mieście Tova zimowe przesilenie jest zwykle czasem świętowania i odnowy, lecz w tym roku zbiega się ono z zaćmieniem słońca, rzadkim zjawiskiem, które zdaniem Kapłanki Słońca zaburza równowagę świata.
Tymczasem z odległego miasta wypływa statek, który ma zawinąć do Tovy w przeddzień zaćmienia. Jego kapitan, Xiala, jest zhańbioną Teekijką, której pieśń ma moc uspokajania morza i wypaczania ludzkich umysłów. Ma ona dostarczyć do Tovy pasażera. Jest nim niegroźny, młody mężczyzna imieniem Serapio, z opaską na oczach, ciałem poznaczonym bliznami i przeznaczeniem, które musi wypełnić. Xiala wie jednak, że ludzie, o których mówi się, że są „niegroźni”, zwykle okazują się potworami.
W swej powieści pełnej niezapomnianych postaci Rebecca Roanhorse stworzyła „doskonały świat, który otwiera przed czytelnikiem cały wachlarz ludzkich cnót i występków” (Ken Liu, autor nagradzanego cyklu Pod sztandarem Dzikiego Kwiatu).
Ta epicka przygoda to opowieść o upadku władzy i walce jednostek z własną, bolesną przeszłością. To „absolutnie fantastyczny” (S.A. Chakraborty, autorka bestsellera Miasto mosiądzu) początek jednego z najbardziej oryginalnych cyklów dekady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 459
LUDY MERIDIANU
Góry Obregi
Serapio – Odrodzony Wroni Bóg
Saaya – matka Serapia
Marcal – ojciec Serapia
Paadeh – pierwszy nauczyciel Serapia
Eedi – druga nauczycielka Serapia, Włóczniczka
Powageh – trzeciu nauczycielu Serapia, Nóż
Cuecola
Xiala – kapitan, żeglarka, z pochodzenia Teekijka
Callo – pierwszy oficer, żeglarz
Patu – kucharz, żeglarz
Loob – żeglarz
Baat – żeglarz
Poloc – żeglarz
Atan – żeglarz
Balam – kupiecki lord
Pech – kupiecki lord
Tova Strażnicy
Naranpa – Kapłanka Słońca, Zakon Wyroczni (hawaa)
Iktan – Kapłanu Noży, Zakon Noży (tsiyo)
Abah – Kapłanka Wspomożenia, Zakon Uzdrowicieli (seegi)
Haisan – Kapłan Archiwów, Zakon Historyków (ta dissa)
Kiutue – były Kapłan Słońca (nieżyjący)
Eche – oddany, Zakon Wyroczni
Kwaya – oddane, Zakon Uzdrowicieli
Deeya – służąca
Leaya – służący
Klany Niebouczynionych
Yatliza – matrona, Czarnowron
Okoa – syn Yatlizy, Czarnowron
Esa – córka Yatlizy, Czarnowron
Chaiya – kapitan Tarczy, Czarnowron
Maaka – przywódca Odohaa, Czarnowron
Ashk – stajenny, Czarnowron
Feyou – uzdrowicielka, Czarnowron
Kutssah – wielka wrona
Benundah – wielka wrona
Paida – wielka wrona
Ieyoue – matrona, Nartnik
Aishe – Nartnik
Zash – Nartnik
Tyode – Nartnik
Paipai – wielki nartnik
Nuuma – matrona, Złoty Orzeł
Peyana – matrona, Skrzydlaty Wąż
Sucha Ziemia (bezklanowi)
Denaochi – brat Naranpy
Akel – brat Naranpy
Jeyma – ojciec Naranpy
Zataya – wiedźma
Jesteś substytutem, namiastką Tloque Nahuaque, pana tego, co bliskie i dalekie.
Jesteś siedziskiem [tronem, z którego włada], jego fletem [ustami, którymi przemawia],
przemawia przez ciebie,
czyni cię swymi ustami, szczękami, uszami…
Czyni cię także swoimi kłami i szponami,
albowiem jesteś najdzikszą z jego bestii, pożeraczem jego ludzi, jego sędzią.
Kodeks Florentino, Księga VI, 42R
ROZDZIAŁ 1
Góry Obregi 315 Rok Słońca (10 lat przed Konwergencją)
O słońce! Rzucasz okrutny cień
Obracasz ciała w węgiel, barwisz pióra czernią
Czyżbyś porzuciło litość?
Zebrane Lamentacje z Nocy Noży
Dzisiaj stanie się bogiem. Tak powiedziała mu matka.
– Wypij to – rzekła, podając mu kubek. Był wysoki i wąski, pełen jasnokremowego naparu.
Kiedy go powąchał, poczuł woń pomarańczowych kwiatów, które wijąc się, rosły za oknem jego pokoju, tych ze środkami barwy miodu. Ale poczuł też ziemistą słodycz dzwonków, które matka pielęgnowała na podwórzu, w ogrodzie, w którym nie wolno było mu się bawić. Wiedział, że w naparze są rzeczy, których nie jest w stanie wyczuć, sekretne składniki z sakiewki noszonej przez matkę na szyi, które pobielały czubki jej palców i jego własny język.
– Teraz, Serapio – dodała i na chwilę dotknęła dłonią jego policzka. – Zimne jest lepsze. Tym razem zrobiłam słodsze, żebyś nie zwymiotował.
Zarumienił się zawstydzony wzmianką o tym, co się wydarzyło. Ostrzegała go, żeby poranną dawkę wypił szybko, on jednak sączył ją powoli i zwrócił część mętnej, mlecznej brei. Tym razem udowodni, że jest godzien, że jest kimś więcej niż tylko nieśmiałym chłopcem.
Chwycił kubek obiema drżącymi rękami i pod czujnym spojrzeniem matki podniósł do ust. Napój był przejmująco zimny i, tak jak obiecywała matka, znacznie słodszy od porannej porcji.
– Wszystko – zbeształa go, gdy gardło odmówiło mu posłuszeństwa i zaczął opuszczać kubek. – Inaczej nie uśmierzy bólu.
Zmusił się do przełknięcia i odchylił głowę, żeby opróżnić naczynie. Żołądek podszedł mu do gardła, ale nie zwrócił naparu. Minęło dziesięć sekund i kolejne dziesięć. Serapio z wyrazem triumfu malującym się na twarzy oddał matce pusty kubek.
– Mój dzielny, mały bożek – rzekła, a jej usta ułożyły się w uśmiech, od którego zrobiło mu się ciepło na sercu.
Postawiła kubek na stole obok kupki bawełnianych sznurków, którymi zamierzała go później związać. Chłopiec zerknął na sznurki i leżące przy nich kościaną igłę i nić z jelit. Ich też matka użyje.
Choć w izbie panował chłód, czoło Serapia było wilgotne od potu, a ciemne kędziory lepiły mu się do głowy. Był tak dzielny, jak tylko może być dwunastolatek, lecz patrząc na igłę, marzył o tym, by trucizna uśmierzająca ból zaczęła działać jak najszybciej.
Matka najwyraźniej wyczuła jego niepokój, bo pokrzepiająco poklepała go po ramieniu.
– Sprawiasz, że twoi przodkowie są dumni, mój synu. A teraz… uśmiechnij się do mnie.
Zrobił, co mu kazała, i obnażył zęby. Matka sięgnęła po małą, glinianą miseczkę i zanurzyła w niej palec. Jego czubek zabarwił się na czerwono. Skinieniem dłoni pokazała mu, żeby nachylił się w jej stronę, a gdy to uczynił, rozsmarowała barwnik na jego zębach. Farba nie miała smaku, ale część umysłu Serapia nie mogła przestać myśleć o owadach, które matka rozgniatała w mleku migdałowym, żeby stworzyć barwnik. Pojedyncza kropla, czerwona niczym krew, spadła na jej kolano. Matka ściągnęła brwi i starła ją wewnętrzną stroną dłoni.
Miała na sobie prostą, czarną tunikę, która odsłaniała jej silne, brązowe ramiona, tak długą, że zamiatała nią kamienną podłogę pod ich stopami. Sięgające pasa czarne włosy opadały luźno na jej plecy. Na szyi nosiła naszyjnik z czarnych jak noc wronich piór, których końcówki zabarwiono czerwienią, taką jak ta na zębach Serapia.
– Twój ojciec myślał, że może zabronić mi to nosić – powiedziała cicho, lecz chłopiec wyczuł w jej głosie ból spowodowany smutkiem i niedostatkiem. – Nie rozumie, że tak czynili moi przodkowie, a przed nimi ich przodkowie. Nie może zabronić kobiecie z Czarnowronów przywdziewać stroju, który ma uhonorować wroniego boga, zwłaszcza w tak świętym dniu jak ten.
– On się boi – odezwał się chłopiec, nim zdążył pomyśleć. Najwyraźniej trucizna rozwiązała mu język, inaczej nigdy nie ośmieliłby się przemawiać w ten sposób.
Matka zamrugała, wyraźnie zaskoczona tą uwagą, a zaraz potem wzruszyła ramionami.
– Może – zgodziła się. – Obregijczycy boją się wielu rzeczy, których nie rozumieją. A teraz nie ruszaj się, dopóki nie skończę.
Pracowała w pośpiechu, barwiąc jego zęby głębokim karminem, aż wyglądały, jakby miał usta pełne krwi. Uśmiechnęła się. Jej zęby prezentowały się tak samo. Ojciec słusznie się jej obawia, pomyślał chłopiec. Wygląda groźnie, władczo. Służebnica boga.
– Jak twoje plecy? – spytała i odstawiła miseczkę z barwnikiem z powrotem na stół.
– Dobrze – skłamał.
O świcie tego samego dnia wycięła mu na plecach haahan. Obudziła go, podała mu pierwszy kubek trucizny uśmierzającej ból i oznajmiła, że nadszedł czas. Usłyszawszy to, Serapio posłusznie obrócił się na brzuch, a ona przystąpiła do pracy.
Używała specjalnego ostrza, którego nigdy dotąd nie widział – cienkiego, delikatnego i niezwykle ostrego. Pracując, przemawiała do niego. Opowiadała, że gdyby był ze swym klanem, ukochany wuj albo kuzyn miesiącami, a nawet latami wycinałby na jego skórze haahan. Nie było na to jednak czasu i dziś musiała to być ona. Wycinając kręte linie – odpowiednik wronich skrzydeł – na jego ramionach i mięśniach bocznych, opowiadała mu o wielkim wronim bogu. Ból był taki, jakby Serapio włożył rękę do ognia, może dlatego, że nie wypił całego naparu. Zniósł go jednak, pojękując tylko od czasu do czasu. Następnie kazała mu usiąść i wycięła wronią czaszkę u podstawy jego szyi. Ptasi dziób zachodził mu na pierś, przez co wyglądał jak wyryty w skórze wisiorek. Ból był dziesięć razy gorszy, niż kiedy wycinała skrzydła, i Serapio nie krzyczał tylko dlatego, że bał się, iż jeśli poruszy się gwałtownie, matka przypadkiem poderżnie mu gardło. Wiedział, że ludzie z jej klanu rzeźbili w swoich ciałach na znak żałoby po tym, co zostało utracone, i był dumny, że nosi na skórze haahan, ale łzy i tak spływały mu po policzkach.
Kiedy skończyła, krytycznym okiem przyjrzała się swemu dziełu.
– Teraz, kiedy wrócisz do domu, rozpoznają cię, nawet jeśli za bardzo przypominasz Obregijczyka.
Zabolały go te słowa, zwłaszcza że wypowiedziała je, patrząc na niego. A przecież zdążył się przyzwyczaić do ludzkich spojrzeń i do złośliwości dzieci, które wytykały mu, że za mało lub za bardzo przypomina tego czy owego.
– Obregijczycy są źli? – odważył się zapytać. Widać trucizna wciąż dodawała mu śmiałości. Góry Obregi były jedynym domem, jaki znał w całym swoim życiu. Rozumiał, że matka jest tu obca; pochodziła z miasta o nazwie Tova, dalekiego i zamieszkiwanego przez ludzi, którzy nazywali siebie Czarnowronami. Lecz jego ojciec był Obregijczykiem, a do tego lordem. Mieszkali w domu jego przodków, a robotnicy uprawiali ziemię należącą do jego rodziny. Chłopiec otrzymał jedno z imion, jakie nadawali swym dzieciom mieszkańcy gór Obregi. Odziedziczył też kręcone włosy i nieco bledszą twarz krewnych ojca, choć wąskie oczy, szerokie usta i policzki miał po matce.
– Nie, synu – zbeształa go. – To życie, to miejsce… – zatoczyła ręką łuk, mając na myśli zimne, kamienne ściany, wiszące na nich bogato zdobione kilimy, widoczne za oknem ośnieżone góry i cały lud Obregi – miało chronić cię do czasu, aż będziesz mógł wrócić do Tovy.
Chronić? Przed czym? Chciał ją o to zapytać, ale zamiast tego powiedział tylko:
– A kiedy to będzie?
Westchnęła i przycisnęła dłonie do ud.
– Nie jestem Strażniczką w niebiańskiej wieży – odrzekła, kręcąc głową. – Ale myślę, że już niedługo.
– Za miesiąc? Rok? – dopytywał. Niedługo mogło znaczyć wszystko.
– Nie zostaliśmy zapomniani – zapewniła go, a jej twarz złagodniała. Odgarnęła mu z czoła niesforny kosmyk. Jej ciemne oczy pełne były miłości, która rozgrzewała go od stóp do głów. Kiedy tak wyglądała, może wzbudzała w ojcu lęk, ale dla niego była piękna.
Cienie przesunęły się na podłodze i matka obejrzała się przez ramię na dziwne, popołudniowe światło.
– Już czas. – Wstała z twarzą zaróżowioną z podekscytowania i wyciągnęła rękę. – Gotowy?
Był za duży, żeby wziąć ją za rękę niczym dziecko, ale tak bardzo obawiał się tego, co miało nastąpić, że uścisnął jej dłoń, jakby szukał w niej pocieszenia. Poprowadziła go na zewnątrz, na kamienny taras, gdzie mroźny wiatr owiał jego nagą skórę.
Widok, który się stamtąd roztaczał, był prawdziwą ucztą dla oka. Dolina wciąż jeszcze mieniła się złotem i szkarłatem końca jesieni. Nieco dalej wznosiły się wysokie, poszarpane góry, gdzie lód nigdy nie topniał. Serapio spędził tu wiele popołudni, obserwując jastrzębie kołujące nad osadą przycupniętą na skraju doliny albo ciskając kamyki za krawędź urwiska i patrząc, jak w chmurach pyłu spadają na widoczne w dole skaliste klify. Było to miejsce miłych wspomnień i dobrych myśli.
– Tak pochmurno – rzekła z przejęciem matka, nadal trzymając go za rękę. – Ale spójrz, nawet w tej chwili wszystko się zmienia. – Rozpromieniła się, obnażając krwistoczerwone zęby.
Miała rację. Patrzył, jak niebo się przeciera, a zza chmur wyłania się zawieszona nad górami, rozmyta, przyćmiona kula słońca. Obok niej czaił się mrok.
Zaniepokojony chłopiec otworzył szeroko oczy. Matka mówiła mu, że tego dnia przybędzie wroni bóg, nie sądził jednak, że jego oblicze będzie aż tak upiorne.
– Patrz na słońce, Serapio – upomniała go, oddychając z trudem. – Musisz patrzeć na słońce.
Zrobił, co mu kazała, i z rosnącym przerażeniem patrzył, jak zaczyna ono znikać.
– Matko? – spytał, zatrwożony. Nie podobał mu się własny piskliwy, przerażony głos.
– Nie odwracaj wzroku! – ostrzegła go.
Nie miał takiego zamiaru. Przeżył jej nóż i truciznę, a wkrótce przeżyje także igłę. Widok słońca też zniesie.
Ale oczy zaczęły mu łzawić i piec.
– Spokojnie – mruknęła, ściskając go za rękę.
Oczy go bolały, ale matka rozwarła palcami delikatną skórę jego powiek. Krzyknął, kiedy drasnęła paznokciem gałkę oczną, i szarpnął się odruchowo. Przyciągnęła go do siebie. Ramiona miała silne jak imadło, jej palce trzymały jego szczękę w żelaznym uścisku.
– Musisz patrzeć! – krzyknęła.
Tak więc patrzył, jak wroni bóg pożera słońce.
Dopiero gdy ze słońca został jedynie okalający ciemność pierścień drżącego pomarańczowego ognia, puściła go.
Serapio potarł piekące oczy, ale matka uderzyła go po rękach.
– Byłeś taki dzielny – powiedziała. – Nie możesz się teraz bać.
Na myśl o tym, co miało się wydarzyć, poczuł lodowaty strach pełznący mu po plecach. Jego matka najwyraźniej niczego nie zauważyła.
– Pośpiesz się – ponagliła go, prowadząc z powrotem do środka. – Póki wroni bóg sprawuje władzę nad światem.
Posadziła go na krześle z wysokim oparciem. Od wypitego naparu ręce i nogi miał ociężałe, głowę zaś dziwnie lekką. Ogarniająca go panika przygasła, a z ust dobył się cichy, przerażony jęk.
Matka przywiązała mu stopy do nóg krzesła i okręciła jego ciało sznurkami, tak że nie mógł się ruszać. Lina boleśnie werżnęła się w miejsce, gdzie skóra po wycięciu haahan wciąż jeszcze była obrzmiała i rozogniona.
– Zamknij oczy – upomniała go.
Zrobił to i po chwili coś zimnego i wilgotnego dotknęło jego rzęs, coś, co sprawiło, że przestał czuć skórę wokół oczu. Powieki miał tak ciężkie, że zdało mu się, że nigdy więcej nie zdoła ich podnieść.
– Posłuchaj mnie – odezwała się matka. – Ludzkie oczy kłamią. Musisz nauczyć się patrzeć na świat czymś więcej niż ten niedoskonały organ.
– Ale jak?
– Nauczysz się, a to ci pomoże. – Poczuł, że wsunęła mu coś do kieszeni. Była to sakiewka, taka sama jak ta, którą nosiła zawieszoną na szyi. Gdyby poruszył placami, mógłby jej dotknąć, a wówczas poczułby zamknięty w środku delikatny proszek. – Ukryj ją i używaj tylko wtedy, kiedy będziesz potrzebował.
– Skąd będę wiedział, że jest mi potrzebna? – zapytał zmartwiony. Nie chciał zawieść matki.
– Po prostu będziesz wiedział – uspokoiła go. Głos miała łagodny, lecz stanowczy. – Wówczas powrócisz do domu, do Tovy. Tam znowu otworzysz oczy i staniesz się bogiem. Rozumiesz?
Nie rozumiał, niezupełnie, ale i tak pokiwał głową.
– Pójdziesz ze mną? – spytał.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza i dźwięk ten przeraził go bardziej niż wszystko inne, co zrobiła tego dnia.
– Mamo?
– Ciii, Serapio. Zadajesz za dużo pytań. Od teraz cisza będzie twoim największym sprzymierzeńcem.
Igła przebiła jego powiekę, ale był tego prawie nieświadomy. Czuł szarpnięcia nici, kiedy przechodząc przez skórę, zaszywała ją. Panika, która przygasła chwilę temu, wezbrała nową falą, sprawiając, że szarpnął się na krześle, przez co rany na plecach rozgorzały ogniem bólu. Ale sznury trzymały mocno, a mięśnie chłopca były wiotkie od wypitego naparu.
Nagłe walenie do drzwi sprawiło, że oboje się wzdrygnęli.
– Otwieraj! – ryknął głos tak silny, że zdawał się wstrząsać ścianami. – Jeśli dotknęłaś chłopca, przysięgam, że cię zabiję!
To był jego ojciec. Serapio chciał krzyknąć, dać znać, że nic mu nie jest. Że wola wroniego boga musi się wypełnić, że chciał tego i że matka nigdy by go nie skrzywdziła.
Ona tymczasem wróciła do pracy, ignorując wrzaski ojca i jego groźby.
– Już prawie skończyłam.
– Saaya, proszę! – błagał ojciec łamiącym się głosem.
– Czy on płacze? – spytał zaniepokojony chłopiec.
– Ciii… – Kącik jego lewego oka ogarnęła ciemność, kiedy zawiązała ostatni supeł.
Musnęła wargami jego czoło i czule zmierzwiła ręką jego włosy.
– Dziecko obcego człowieka w obcym miejscu – mruknęła i Serapio wiedział, że mówiła do siebie. – Zrobiłam wszystko, co trzeba. Nawet to.
Wiedział, że mówiąc „nawet to”, miała na myśli rzeczy, które dziś wycierpiał, i na dźwięk tych słów pierwszy raz poczuł wątpliwości, które niczym korzeń sięgały coraz głębiej do jego żołądka.
– Kto mamo? Kto cię o to prosił?
Było tak wiele rzeczy, których wciąż nie rozumiał; rzeczy, których mu nie mówiła.
Odchrząknęła i Serapio poczuł ruch powietrza, kiedy się podniosła.
– Muszę teraz iść, Serapio. Ty musisz żyć dalej, ale dla mnie przyszedł czas, by dołączyć do przodków.
– Nie zostawiaj mnie!
Pochyliła głowę i szepnęła mu do ucha. Sekretne imię. Jego prawdziwe imię. Usłyszawszy je, zadrżał.
Chwilę później poczęła się oddalać, lekkim krokiem zmierzając w stronę otwartego tarasu. Uciekała. Ale dokąd? Tam, dokąd biegła, był tylko taras, na którego końcu czekało otwarte niebo.
Wiedział, że ucieka po to, by móc pofrunąć.
– Mamo! – wrzasnął. – Nie!
Próbował otworzyć oczy, ale szwy trzymały mocno i powieki pozostały zamknięte. Chciał drapać twarz paznokciami, lecz sznury krępowały jego ruchy, a wypity napar sprawił, że czuł się dziwnie.
– Synu! – krzyknął jego ojciec.
Coś wielkiego rąbnęło w drzwi i drewno poczęło pękać. Jeszcze chwila i drzwi staną otworem.
– Mamo! – pisnął Serapio. – Wróć!
Ale jego błagania pozostały bez odpowiedzi. Matka odeszła.
Rozdział 2
Cuecola 325 Rok Słońca (20 dni przed Konwergencją)
Wyjęta z wody Teekijka pływa w winie.
Teekijskie powiedzenie
Sprzedawcy owoców, rozpoczynający pracę wczesnym świtem, krążyli po ulicach Cuecoli, nawołując mieszkańców do kupna naparów. Ich głosy niosły się zarówno wąskimi uliczkami, jak i szerokimi alejami, obok owalnych, krytych strzechą domostw zwykłych ludzi i bardziej wystawnych, wielopoziomowych kamiennych posiadłości kupieckich lordów. Owinęły się wokół stel z głowami jaguarów stojących na straży wielkich czworobocznych piramid i popłynęły ku wysłużonemu królewskiemu boisku do gry w piłkę, które w ciemnościach przedświtu świeciło pustkami. Między grobowcami, targowiskami, miejscami ceremonii i dalej, za mury miasta, wypełniając sobą poranne powietrze. Aż dotarły do uszu Xiali, która jeszcze chwilę temu była cudownie nieprzytomna.
– Błagam, niech ktoś ich uciszy – mruknęła, przyciskając policzek do zimnego klepiska, na którym spędziła noc. – Przyprawiają mnie o ból głowy. – Czekała, a gdy nikt nie zareagował, poprosiła znowu, tym razem nieco głośniej.
W odpowiedzi ktoś kopnął ją w żebra. Nie mocno, ale to wystarczyło, żeby jęknęła i otworzyła oko, chcąc zobaczyć, co to za jeden.
– Sama się ucisz – rzuciła winowajczyni. Była nią wychudła kobieta, dwukrotnie od niej starsza, z wykrzywioną lewą połową twarzy i przecinającą szyję paskudną blizną. – Robisz więcej hałasu od nich.
– …sale nie – burknęła Xiala i posłała nieznajomej najbardziej wredne ze swoich spojrzeń. Piasek przykleił się jej do warg. Otarła usta dłonią, żeby się go pozbyć, a zaraz potem rozejrzała się po pomieszczeniu, zatrzymując wzrok na ciemnych, wilgotnych ścianach i zbitych z desek drzwiach w miejscu, w którym powinno znajdować się otwarte wyjście. Na podłodze leżało zbyt wiele kobiet cuchnących potem i sfermentowanym piwem z kaktusa. Nieliczne, którym się poszczęściło, kuliły się z zimna pod wytartymi bawełnianymi kocami. Ktoś popłakiwał cicho w kącie. – Niech to szlag – jęknęła. – Znowu jestem w pierdlu.
Chuda kobieta, która kopnęła ją w żebra, zarechotała paskudnie. Brakowało jej zębów. Dwóch górnych jedynek i jednej dolnej. Xiala zastanawiała się, czy zgniły i wypadły, czy może je sprzedała. Wyglądała na taką, co to jest w stanie sprzedać zęby.
– Jedno jest pewne – odparła stara z uśmiechem. – Nie jest to dom kupieckiego lorda.
– Przynajmniej za to dzięki pomniejszym bogom – odparła Xiala i rzeczywiście tak myślała. Nie przepadała za kupieckimi lordami. Można by rzec, że to właśnie praca dla jednego z nich zaprowadziła ją w to parszywe miejsce. Gdyby lord Pech nie próbował wystawić jej do wiatru, nie musiałaby wrzucać go do oceanu. Nie czekała, żeby zobaczyć, czy został uratowany, czy też nie, i zamiast tego udała się do położonej na klifie karczmy, zbyt obskurnej dla kogoś takiego jak lord Pech. Zła na to, że próbowano ją oszukać i na prześladujący ją niefart, postanowiła się upić. Tak czy inaczej postanowiłaby się upić, ale zawsze lepiej było mieć dobrą wymówkę.
Zmęczona podniosła się do pozycji siedzącej. Za szybko. W głowie się jej zakręciło – oto, ile kosztują dobre wymówki. Ścisnęła oburącz głowę, prosząc w duchu świat, żeby przestał wirować. Skóra na kłykciach zapiekła ją boleśnie i gdy Xiala spojrzała na prawą rękę, odkryła, że są opuchnięte i zaczerwienione. Musiała kogoś uderzyć, ale na całe kakao Cuecoli, nie mogła sobie przypomnieć, kto to był. Bezzębna kobieta roześmiała się nieco głośniej.
Xiala potrząsnęła obolałą ręką i ostentacyjnie ignorując rozbawioną współwięźniarkę, dźwignęła się z podłogi. Przebiegła palcami po ciele, sprawdzając, czego brakuje. Jej sztylet zniknął, co jednak wcale jej nie zdziwiło, tak jak nie zdziwił jej brak sakiewki. Wciąż jednak miała ubrania na grzbiecie i sandały na nogach, za co była wdzięczna losowi. Zdarzało się, że po nocnym pijaństwie jej dobytek był jeszcze skromniejszy.
Przestąpiła nad śpiącymi postaciami, nie kłopocząc się, żeby przeprosić, gdy przypadkiem nastąpiła na czyjąś rękę czy kopnęła kogoś w plecy. Zresztą większość kobiet nie zwracała na nią uwagi, bo wciąż jeszcze spały albo były pijane do nieprzytomności. Xiala oblizała spierzchnięte usta. Sama chętnie by się teraz napiła. Nie, powiedziała sobie. Chyba właśnie ustaliłyśmy, że trafiłaś tu przez pijaństwo. Koniec z tym. I koniec z kupieckimi lordami.
To ostatnie dorzuciła na dokładkę, wiedziała jednak, że nie wytrwa długo w żadnym z tych postanowień. Była żeglarką, a przetrwanie żeglarzy zależało od kupieckich lordów i alkoholu.
Dotarła do drewnianych drzwi i ostrożnie zbadała, czy przypadkiem się nie otworzą. Nie otworzyły się, więc przycisnęła twarz do szczelin między deskami i spojrzała w poprzedzającą nadejście poranka ciemność. Miała przed sobą dziedziniec. Panujący na zewnątrz mrok nie pozwalał dostrzec szczegółów i zmieniał budynek naprzeciwko w prostokątny kamienny blok, zaś przestrzeń pomiędzy w pustą dziurę. Na lewo i prawo ciągnęły się cele, lecz Xiala nie potrafiła powiedzieć, czy są zajęte, czy też nie. Tak czy inaczej, ona jedna chyba nie spała. No i bezzębna, która ją wyśmiała.
Nadal słyszała sprzedawców owoców, lecz ich głosy zdążyły już przycichnąć. Zamiast tego jej uszy wypełnił szum wiatru w liściach palm i znajome pokrzykiwania ortalisów budzących się w gniazdach. Powietrze przesycał zapach świeżo rozcieranych papai, kaktusów kwitnących nocą, a przede wszystkim słona woń morskiego powietrza.
Morze.
Sama ta myśl była krzepiąca. To właśnie tam, na morzu Xiala była najszczęśliwsza. Tam nie istniały problemy, z którymi człowiek zmagał się na lądzie; nie było więzień ani kupieckich lordów. Gdyby tak po prostu mogła wrócić na statek, wszystko byłoby dobrze.
Najpierw jednak musiała się stąd wydostać.
– Straż! – zawołała, mrużąc oczy i wpatrując się w mrok.
Nikogo nie widziała, ale przecież musieli tu być jacyś strażnicy. Otwartą dłonią załomotała w deski, te jednak nawet nie drgnęły. Znowu krzyknęła, ale odpowiedziały jej jedynie ptaki i wiatr. Potrzebowała czegoś, co narobi hałasu i ściągnie uwagę strażników. Nie miała nic poza ubraniami – czarnymi spodniami rozszerzającymi się ku dołowi, przez co przypominały spódnicę, bardziej odpowiednich dla kobiet z Cuecoli, i tkaną pasiastą tuniką, związaną w pasie szarfą z frędzlami, której końce opadały na jedno biodro. Ani jedno, ani drugie nie nadawało się do robienia hałasu.
Przez chwilę przytupywała nogą w zamyśleniu, a zaraz potem przewróciła oczami, gdy przyszło jej do głowy najprostsze rozwiązanie. Wysunęła stopę z sandała i chwyciła go w dłoń. Skórzaną podeszwą uderzyła o deski, które wydały przyjemny dla ucha klekoczący dźwięk.
– Straż! – zawołała, tłukąc podeszwą w drzwi celi.
Za jej plecami rozległy się pełne niezadowolenia głosy, ona jednak ani myślała przestawać.
W końcu od ściany dwie cele dalej oderwał się cień i kobieta w stroju strażnika nieśpiesznie ruszyła w jej stronę. Xiala z całej siły wyrżnęła podeszwą w deski, jakby w ten sposób chciała zmusić strażniczkę, żeby się pośpieszyła. Zaraz potem w słabym świetle ujrzała jej twarz. Była wyraźnie rozdrażniona, przez co jej oczy zdawały się małe, a usta jeszcze mniejsze. Kiedy była wystarczająco blisko, capnęła but Xiali z szybkością atakującego węża i warknęła rozeźlona:
– Co ty wyprawiasz?
– Próbuję zwrócić na siebie twoją uwagę – odparła Xiala, unosząc brodę. – Jestem gotowa wyjść.
– Nigdzie nie wyjdziesz – warknęła strażniczka.
Xiala zmarszczyła brwi.
– Jak to? Przecież wytrzeźwiałam. Nie będę sprawiać problemów. Możecie mnie wypuścić.
Strażniczka rozciągnęła usta w paskudnym uśmiechu.
– Zostaniesz tu, dopóki nie zdecydują, co z tobą zrobić.
– Co ze mną zrobić? – Niepokój niczym zimna woda spłynął po plecach Xiali. Pamiętała wydarzenia ubiegłej nocy jak przez mgłę. Zakładała, że zgarnięto ją z ulicy i zamknięto tu, żeby odespała pijaństwo. Nie była z tego dumna, ale nie był to pierwszy raz i z pewnością nie ostatni. Jednak sądząc po tym, co mówiła strażniczka, nie chodziło wyłącznie o to, że się upiła i wdała w bójkę. Może Pech doniósł na nią. Stłumiła narastający strach. – Musicie mnie wypuścić – oświadczyła z udawaną zuchwałością. – Czeka na mnie statek.
Strażniczka parsknęła śmiechem.
– Statek, powiadasz? A zatem jesteś żeglarką, tak? Nie, nie, kapitanem. Zaczekaj, a może kupieckim lordem? Jednym z Domu Siedmiu. – Śmiała się do rozpuku.
Xiala oblała się rumieńcem. Wiedziała, że to, co mówi, brzmi niedorzecznie, ale prawda często bywała niedorzeczna.
– Kapitanem – odparła, starając się, żeby zabrzmiało to władczo. – I jeśli nie pojawię się w porcie, mój lord się zdenerwuje. A ty pożałujesz!
– W takim razie mogę już zacząć żałować. A tymczasem… – Strażniczka włożyła pod pachę buta Xiali i odwróciła się, żeby odejść.
– Hej! – ryknęła Xiala. – Oddawaj mojego sandała!
– Dostaniesz but, kiedy przyjdzie zarządca – rzuciła przez ramię strażniczka. – I siedź cicho albo każę cię obić!
Xiala patrzyła za nią do chwili, aż kobieta na powrót wtopiła się w cienie. Zadrżała, jakby dopiero teraz zauważyła panujący w celi chłód. Skuliła się, szukając odrobiny ciepła, ale go nie znalazła. W końcu dała za wygraną i powłócząc nogami, odziana w jeden tylko but, zaczęła kluczyć w labiryncie śpiących na podłodze kobiet. Znalazłszy pod ścianą puste miejsce, przykucnęła i obejmując kolana ramionami, spuściła głowę. Mogła tylko czekać.
* * *
Nie czekała długo.
Niespełna godzinę później jej uszu dobiegł jakiś hałas i ruch. Xiala podniosła głowę, żeby mieć lepszy widok. Kilka kobiet zdążyło się już obudzić i zaciekawione podeszły teraz do drzwi. Cokolwiek tam zobaczyły, sprawiło, że pośpiesznie wróciły na podłogę i poczęły udawać, że śpią. Niezrażona ich zachowaniem Xiala wyciągnęła szyję. Bała się tylko tego, że może nie wrócić na statek.
Chwilę później zobaczyła mężczyznę. Był w średnim wieku, niski i krępy, z włosami, które niczym czarna aureola okalały twarz o obwisłych policzkach i zimnych oczach. Nosił szarfę zarządcy więzienia. Xiala poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Nie wyglądał na człowieka litościwego.
Zaraz potem pojawił się drugi człowiek. Przystojny mężczyzna, wysoki i dobrze zbudowany, ani nie za chudy, jak bezzębna kobieta, ani nie tak gruby jak zarządca. Pasma srebra przeświecały tu i ówdzie w jego długich, czarnych włosach, które związał i upiął w wysoki kok, jak mieli w zwyczaju szlachetnie urodzeni. Był odziany w białą, długą do kolan przepaskę na biodra i zarzuconą na jedno ramię pelerynę, odsłaniającą zadbane, umięśnione ciało. Wbrew panującym trendom przepaska była prosta, bez żadnych haftów czy ozdób. Świadczyła o skromności i oddaniu, czemu z kolei zadawał kłam jadeitowy naszyjnik na szyi mężczyzny oraz liczne klejnoty zdobiące uszy i nadgarstki nieznajomego. Nawet w tak parszywym miejscu jak to zdawał się emanować blaskiem i roztaczał wokół siebie aurę wdzięku i pewności siebie. A przede wszystkim bogactwa.
Jak nic był kupieckim lordem, synem szlachetnie urodzonych i zapewne jednym z Domu Siedmiu.
Xiala z miejsca go znienawidziła.
Mężczyzna chyba wyczuł jej niechęć i obrzydzenie, bo nagle przerwał prowadzoną szeptem rozmowę z zarządcą więzienia, spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. Był to uśmiech węża, przyjemny jedynie dla kogoś, kto nie ma pojęcia o kłach i jadzie.
– To ona – rzekł kupiecki lord i wskazał ją nieznacznym skinieniem głowy.
Część Xiali chciała skulić się i ukryć przed wzrokiem tego człowieka, ale druga część pragnęła się stąd wydostać, a nieznajomy wyglądał jak drzwi do wolności. Wyprostowała się, otrzepała ubranie i zrobiła wszystko, by wyglądać jak ktoś, kto nie powinien był się tu znaleźć.
Zarządca ściągnął brwi i spojrzał na Xialę, a zaraz potem na mężczyznę.
– Zarzuty są poważne, lordzie Balamie – przemówił nerwowo, ściszonym głosem. – Nie mogę przymknąć oka. Jesteśmy wszak społeczeństwem, w którym te same prawa obowiązują wszystkich, tak pospólstwo, jak i szlachetnie urodzonych.
– Ależ oczywiście – odparł lord Balam. – A ty wykonujesz tylko swoją pracę. Może jednak potrafię cię przekonać. – Mówiąc to, wsunął w dłoń zarządcy coś, czego Xiala nie była w stanie zobaczyć.
Zarządca zacisnął palce na przedmiocie.
Wyraźnie zadowolony Balam spojrzał na swego rozmówcę.
– Rozumiem twój niepokój – rzekł i ujął w dłonie rękę zarządcy. – I dopilnuję, żeby spotkała ją kara. Ale skoro ta kobieta służy u mnie, nie może zostać sprzedana w niewolę.
– Za jej przewiny i tak nie trafiłaby do niewoli, panie – wykrztusił zarządca. – To przestępstwa karane śmiercią.
Xiala omal się nie zakrztusiła. Matko wodo. Nie zamierzała zabić Pecha, kiedy wrzucała go do morza. Nie jej wina, że nie umiał pływać.
– Pijaństwo – ciągnął zarządca – obraza moralności publicznej, wtargnięcie. Cudzołóstwo z kobie…
Och. A zatem wcale nie chodziło o Pecha.
Nagle wspomnienia wróciły i przypomniała sobie, jak weszła do zatłoczonej, hałaśliwej oberży. Pamiętała nawet, jak wypiła pierwszą kolejkę. I drugą. Posmak anyżu na języku. Była tam kobieta z kwiatami w długich włosach, w tunice, która odkrywała jej nagie ramiona. Śmiały się i tańczyły, i… do siedmiu piekieł. Teraz sobie przypomniała. Poszły do domu kobiety i wszystko było dobrze, dopóki nie wrócił jej mąż. Xiala jak przez mgłę pamiętała, jak walnęła go w twarz – stąd obolała ręka – ale zrobiła to tylko dlatego, że blokował drzwi i wrzeszczał na nią. Reszta była tylko niewyraźną plamą. To on kazał ją aresztować. A teraz siedziała tu. Czekając na karę śmierci.
Powinna obawiać się zarządcy, jego praw i niesprawiedliwego traktowania, ale się nie bała. Wiedziała, jak to jest w Cuecoli. Zainteresował się nią lord, a to znaczyło, że była potrzebna. Tylko do czego? Bogacze nie zwracali uwagi na takich jak ona, chyba że czegoś od nich chcieli.
Mężczyźni dobili targu, a zaraz potem strażniczka otworzyła drzwi i wypuściła Xialę.
Xiala zaczęła coś mówić, lecz jej wybawca, lord Balam, uciszył ją spojrzeniem. Patrzył na nią przez chwilę szeroko otwartymi oczami. Ona również mu się przyglądała, wyzywająco zadzierając brodę. Nagle spojrzał na jej stopy.
– Gdzie drugi but? – spytał.
Strażniczka podeszła do nich z sandałem w dłoni, mrucząc pod nosem jakieś wyjaśnienia. Xiala musiała się powstrzymywać, żeby nie roześmiać jej się w twarz.
Wkrótce wyszli na dziedziniec, wokół którego mieściły się więzienne cele, i Xiala odetchnęła z ulgą. Była wolna.
Zastanawiała się, czy nie uciec od razu, ale nie miała pojęcia, gdzie byli. Okolica wyglądała obco, choć przypominała typowy wiejski krajobraz. W powietrzu unosił się zapach jajecznicy i placków kukurydzianych i Xiala mogłaby przysiąc, że wciąż czuje woń cytrusów sprzedawanych przez ulicznych handlarzy, ale nigdzie nie widziała żadnego z nich. W brzuchu jej burczało. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła, i była głodna jak wilk. Postanowiła o tym nie myśleć. Gdyby chciała coś zjeść, musiałaby poprosić Balama o pieniądze, a nie chciała tego robić. Przynajmniej do czasu, aż dowie się, czego od niej chce.
– Kim…? – zaczęła.
– Przez ciebie musiałem przyjechać do Kuharan – przerwał jej. Miał miły, melodyjny głos i mówił tak, jakby droczył się z przyjacielem. – Nie lubię Kuharan.
– Kim jesteś? I czym, do wszystkich piekieł, jest Kuharan?
Zatoczył ręką łuk.
– Oto Kuharan. Jesteśmy za miastem, w małej rolniczej osadzie. Nie pamiętasz, jak tu trafiłaś? – Jego spojrzenie, które mówiło, że dobrze wie, iż odpowiedź brzmi „nie”, sprawiło, że się zaczerwieniła. – Ale dobrze się stało – dodał. – Nie wiem, czy urzędnik w mieście dałby się przekupić tak łatwo jak ten tu. – Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie. – Musiała być bardzo piękna.
Xiala poczuła, że rumieni się jeszcze bardziej.
– Była – przyznała wyzywająco.
– Ach, te wszystkie rzeczy, które robimy dla pięknych kobiet. – Westchnął ze zrozumieniem.
Xiala chciała rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale ugryzła się w język. Nawet przez chwilę nie wierzyła, że stojący obok niej człowiek kiedykolwiek zrobił coś głupiego lub szalonego dla pięknej kobiety. Albo mężczyzny. Lord Balam wyglądał na zbyt opanowanego, by ulec czemuś tak przyziemnemu jak cielesne uciechy.
– Być może nie wiedziałaś, że taka miłość jest tutaj zakazana? – spytał gładko.
Xiala splunęła.
– Można by pomyśleć, że w tak wielkim mieście rzadko kto stoi na straży moralności.
– Ależ my nie jesteśmy w mieście. – Balam westchnął, jak gdyby coś ciążyło mu na sercu. – Zresztą nawet w mieście… – Nie dokończył, lecz Xiala znała odpowiedź. – Tam, skąd pochodzisz, jest inaczej? – zapytał niewinnym głosem. – Wśród Teekijek?
– Gdzie twoi ludzie? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, chcąc zmienić temat. Nie jego sprawa, skąd pochodziła i kogo kochała.
– Ludzie? – Przechylił głowę.
– Służący. Palankin. Myślałam, że panowie tacy jak ty nie mają stóp.
Roześmiał się.
– Wolę chodzić, a Kuharan idealnie nadaje się na poranny spacer.
Było to kłamstwo. Xiala podejrzewała, że przyszedł sam, bo nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, że tu był. Tylko dlaczego? Wciąż nie wiedziała, po co po nią przyszedł ani nawet, jak ją znalazł.
– Nadal nie powiedziałeś mi, kim jesteś.
– Jestem Balam. Lord Balam z Domu Siedmiu, kupiecki lord z Cuecoli, Patron Półksiężycowego Morza, z urodzenia Biały Jaguar.
Wszyscy oni nosili takie tytuły, a te, które wymienił, znaczyły równie niewiele, jak te, które słyszała wcześniej.
– Powinno mnie to obchodzić?
– Cóż, miałem nadzieję, że ci zaimponuję – odparł oschle. – To zaoszczędziłoby nam trochę czasu. – Znowu uśmiechnął się tym uśmiechem, choć może w ogóle nie przestał się uśmiechać. – W końcu wiem, kim jesteś. – Urwał i wymownie spojrzał jej w oczy. – Czym jesteś.
Oczywiście, że wiedział. Przeszedł taki kawał do miejsca, którego nienawidził, żeby wyciągnąć ją z więzienia. Musiał wiedzieć, kim była.
– Czego ode mnie chcesz, lordzie… czego to mówiłeś? Kotów? – spytała. – Bogaci ludzie nie rozmawiają ze mną, chyba że czegoś chcą. A już na pewno nie przekupują zarządców więzienia.
– Moglibyśmy zacząć od odrobiny wzajemnego szacunku – powiedział łagodnie. – Ale to chyba mało prawdopodobne.
– Powiedziałabym nawet, że wysoce nieprawdopodobne. – Xiala postanowiła postawić sprawę jasno. – Od razu uprzedzam, że nie sprzedaję swoich kości.
– Kości? – spytał wyraźnie zaskoczony.
Próbowała ustalić, czy było to szczere zaskoczenie, czy tylko udawał. Powiedział, że wie, kim jest, a to znaczyło, że wie, iż jest Teekijką. Niektórzy ludzie robili z kości Teekijek amulety. Kość palca mogła zapewnić dobrą pogodę albo silny wiatr. „Schwytaj Teekijkę”, mówili „i wytnij jej kość z gardła, a ta zapewni ci pomyślne połowy na głębokich wodach”. Dotknęła kciukiem brakującego czubka małego palca lewej ręki. Sam była sobie winna, że go straciła. Wypiła za dużo i zaufała niewłaściwemu mężczyźnie. Przystojnemu, o oczach jak wilgotna ziemia po wiosennym deszczu, i dłoniach, które wsunęły się między jej uda i sprawiły, że… cóż, nieważne. Od tego czasu nosiła u pasa sztylet, który skutecznie odstraszał poszukiwaczy skarbów. Sztylet, który straciła ubiegłej nocy, bo albo go gdzieś zapodziała, albo odebrano go jej w więzieniu. Może to i lepiej, bo Xiala nie przepadała za sztyletami. Ten nosiła głównie na pokaz, bowiem gdyby znowu miała utracić jakąś część ciała, Śpiewem wybrnęłaby z kłopotów. Zakładając, rzecz jasna, że byłaby na tyle trzeźwa, żeby zrobić użytek z własnego głosu. Widok sztyletu zniechęcał ludzi, ale kiedy myśleli, że próbujesz zaczarować ich swoją Pieśnią, wpadali w morderczy szał.
– A więc chodzi o oczy? – spytała wyzywająco. – Widziałam, jak się gapisz.
Niektóre Teekijki miały niebieskie oczy koloru najczystszych wód, inne szare jak burzowe chmury, jednak najrzadziej spotykane były oczy, których kolor zmieniał się jak w kalejdoskopie, migotliwe niczym słoneczne refleksy tańczące w płytkiej wodzie. Właśnie takie oczy miała Xiala. Mężczyzna w porcie, nie pamiętała już w jakim, powiedział jej kiedyś, że możni z Tovy kolekcjonują takie właśnie oczy i noszą je na palcach jak klejnoty. Bez wahania uśpiła drania swoją Pieśnią. Nie stała mu się żadna krzywda, poza tym, że nazajutrz nie pojawił się w doku, a co za tym szło, nie stawił się w pracy i nie zarobił. Nic wielkiego. Ale zasłużył sobie.
– Żadnych kości ani oczu – zapewnił Balam z teatralnym wzruszeniem ramion. – Mam dla ciebie pracę, kapitanie. Doszły mnie słuchy, że może ci być potrzebna.
– Lord Pech. To tak mnie znalazłeś?
Pokiwał głową.
Oczywiście, że wszyscy lordowie gadali. A to znaczyło, że z każdą sekundą jej szanse na znalezienie pracy malały. Odtąd nie tylko będzie niebezpieczną Teekijką, ale i Teekijką, która łatwo wpada w złość.
– Co miałabym przewozić?
– Ludzi.
– Niewolników? – Pokręciła głową. Była zdesperowana, ale nie aż tak. – Nie przewożę ludzi.
– Nie niewolników. – Skrzywił się, jakby sama myśl wydała mu się niesmaczna, to jednak nie przekonało Xiali. Lordowie Cuecoli nie cofali się przed handlem ludźmi.
– A więc kogo?
Balam pokiwał palcem.
– Pytanie brzmi: dokąd.
Unikał odpowiedzi, postanowiła więc chwilę zaczekać.
– A więc, dokąd? – spytała.
– Do Tovy.
Nigdy tam nie była, ale słyszała o Tovie. Wszyscy o niej słyszeli. Nazywano ją Klejnotem Kontynentu, Świętym Miastem i Miastem Niebouczynionych. Było to pobudowane na klifach pośród chmur legendarne miejsce narodzin klanów Niebouczynionych, a także dom Kapłana Słońca i Strażników, których zadaniem było prowadzić kalendarz i tkać porządek z chaosu. Tova była religijnym sercem kontynentu Meridian, tak jak Cuecola była stolicą handlu, a Hokaia centrum wojskowym.
Oczyma wyobraźni zobaczyła mapę kontynentu. Był to pas lądu, którego mieszkańcy skupiali się wokół linii brzegowej w kształcie półksiężyca, przy czym Cuecola znajdowała się w dolnym koniuszku C, ujście rzeki Tovasheh, wejście do Tovy, w zakolu półksiężyca, a Hokaia na dalekim, przeciwległym krańcu C, w równoległej linii na północny-zachód od Cuecoli. Na kontynencie były też inne miasta i osady, lecz żadne nie dorównywało potędze trzem ośrodkom rozmieszczonym w trzech punktach półksiężyca.
– To daleka droga – zauważyła. – I niebezpieczna o tej porze roku. Późną jesienią na Morzu Półksiężycowym szaleją sztormy. Mówią o nich „zabójcy statków”. Fale dorównujące wysokością trzem dorosłym mężczyznom. Silne wiatry. I deszcze. Ulewne deszcze.
Do Tovy można było dotrzeć lądem, lecz najkrótsza droga prowadziła statkiem przez Morze Półksiężycowe i dalej pieszo albo barką w górę rzeki. Większość statków zawinęła już na dobre do portu albo odbywała krótkie podróże wzdłuż wybrzeża. Jej katastrofalna wyprawa z lordem Pechem miała być ostatnią w tym roku.
– Musisz tam dotrzeć w ciągu dwudziestu dni.
– Dwudziestu dni? Nie. O tej porze roku to niemożliwe. Raczej trzydzieści, biorąc pod uwagę pecha i złą pogodę, i zakładając, że znajdziesz kapitana na tyle głupiego, że podejmie się tego zadania.
– Ale da się to zrobić?
– Właśnie powiedziałam, że to niemożliwe.
– Gdyby jednak wody były spokojne, pogoda sprzyjała, a mój głupi kapitan byłby na tyle odważny, żeby wypłynąć na otwarte morze, zamiast trzymać się linii brzegowej?
Kości i ładne oczy to jedno, ale właśnie na tym polegała jej prawdziwa władza. Teraz rozumiała już, dlaczego po nią przyszedł.
– Moja Pieśń tak nie działa. Nie potrafię kształtować pogody.
– Ale potrafisz uspokoić morze i mówi się, że twoi ludzie nie boją się otwartych wód.
– Moi ludzie? – Wypowiedziała te słowa z należną im pogardą, lecz Balam pozostał niewzruszony.
– Teekijki, rzecz jasna.
Słysząc to, przewróciła oczami. Po co edukować tych, którzy nie chcą się uczyć?
– Musisz tam dotrzeć w ciągu dwudziestu dni – obstawał przy swoim. – Inaczej umowa jest nieważna.
Minęli mury miasta i weszli do Cuecoli. Ta okolica wydawała się jej bardziej znajoma. Szli szeroką aleją, o której Xiala wiedziała, że biegnie między zabudowaniami Domu Siedmiu i kończy się ślepym zaułkiem w dokach.
– A cóż to za umowę proponujesz?
– Statek z pełnym ładunkiem i załogą – odparł. – Pod warunkiem, że będziesz dla mnie pracować. Dostaniesz dziesięć procent zysków ze sprzedaży, a do tego pieniądze na utrzymanie i pokój w jednym z moich domów za każdym razem, gdy zawiniesz do portu w Cuecoli. Jeśli jednak postanowisz odejść przed upływem terminu, statek wróci do mnie, a ty stracisz wszystko, co zarobiłaś.
– Ile ma trwać ta umowa?
– Dwanaście lat.
Dwanaście lat. Dwanaście lat to długo, niezależnie od tego, komu się służy. Mimo wszystko w tym czasie mogła uzbierać sporą sumkę, zwłaszcza jeśli statek i ładunek okażą się tak dobre, jak myślała. W wieku trzydziestu dziewięciu lat byłaby bogata i mogłaby przejść na emeryturę. Podobała jej się myśl, że nie musiałaby więcej walczyć o pracę, płaszczyć się przed kolejnym panem czy przekonywać załogi, że jest warta więcej niż tylko oczy i kości małych palców.
– Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś łajdakiem pokroju Pecha?
Uśmiechnął się.
– Ależ jestem łajdakiem, ale uczciwym. Zobaczysz, nie pożałujesz.
– Czyli mam dla ciebie pracować, a za dwanaście lat dasz mi fortunę.
– Na którą sama zapracujesz – przyznał.
– A jeśli odejdę przed upływem dwunastu lat?
– Nie dostaniesz nic.
Przygryzła spierzchnięte wargi.
– Możesz mnie zwolnić?
– Tylko za naruszenie zasad moralnych.
Roześmiała się szczekliwie, a kąciki jego ust uniosły się w bladym, szczerym uśmiechu.
– Dwadzieścia procent – rzuciła.
Zatrzymał się, a ona razem z nim. Na ulicy panował tłok i przechodnie omijali ich, tak jak woda opływa wyspę, jednak nikt nie śmiał zwrócić uwagi lordowi z Domu Siedmiu. Jeśli życzył sobie stać na środku ulicy i rozmawiać z kobietą w spodniach, która cuchnęła alkoholem i szczynami, miał do tego prawo.
– Myślę, kapitanie – rzekł obojętnie – że przyjmiesz teraz każde zlecenie, dzięki któremu będziesz mogła na jakiś czas opuścić miasto. Może pod twoją nieobecność pewien zarządca więzienia zapomni o popełnionych przez ciebie przestępstwach, za które karą jest śmierć. Po tym, co zrobiłaś Pechowi, nie sądzę, żebyś ot tak znalazła zatrudnienie na innym statku. Był siny z wściekłości. Już za samo to trafiłabyś do więzienia, nie mówiąc o całej reszcie.
– Piętnaście.
– Dwanaście, ale jeśli nie przestaniesz się targować, skończy się na ośmiu.
Czekał na jej odpowiedź, a gdy ta nie nadeszła, stwierdził:
– A zatem umowa stoi.
– Jeszcze jedno.
Widząc, że zacisnął wargi, Xiala dodała pośpiesznie:
– Kąpiel. Strasznie cuchnę.
Odprężył się.
– Nieopodal doków jest łaźnia. Możesz się tam udać, ale musisz się pośpieszyć.
Kąpiel nie musiała być długa, byle w ogóle była.
– I świeże ubrania.
– Czy ja wyglądam na praczkę, pani kapitan?
Xiala rozejrzała się po otaczających ich straganach. Większość ubrań była szyta na zamówienie i trzeba było na nie czekać tygodniami.
– W takim razie sama upiorę swoje ubrania w łaźni – stwierdziła. Wiedziała, że nie wyschną, ale życie na statkach przyzwyczaiło ją do tego, że przez większość czasu w najlepszym wypadku jej ubrania były wilgotne.
– A teraz powiedz, kogo mam zabrać do Tovy – zwróciła się do Balama.
– Obregijczyka – odparł beztrosko. – Oślepionego. Poznaczonego bliznami. Jeśli dobrze rozumiem, chodzi o kwestie religijne. Jest niegroźny. – Ostatnie zdanie wypowiedział nieco za szybko, jak gdyby próbował coś ukryć.
– Zwykle, jeśli mówią o kimś, że jest niegroźny, okazuje się, że to jakiś łajdak – odparła ostrożnie Xiala.
Balam spojrzał na nią, a na widok jego ciemnych oczu oddech uwiązł jej w gardle. Odruchowo sięgnęła do Pieśni, tak jak inna kobieta chwyciłaby za broń. Nie miała u pasa sztyletu, lecz nawet gdyby tam był, w pierwszej kolejności uciekłaby się do Pieśni.
Balam zmrużył oczy i przyjrzał się jej z uwagą. Jak gdyby wiedział, że właśnie się uzbroiła, i pochwalał to. Chwilę później odwrócił się i ruszył w stronę doków.
– Miejmy nadzieję, że się mylisz, kapitanie – rzucił przez ramię. – Tak będzie lepiej dla nas obojga.
Rozdział 3
Tova (Paszcza Kojota) 325 Rok Słońca (dzień Konwergencji)
Zgodnie z deklaracją, każdy z wielkich ludów, które zawarły porozumienie, winien raz do roku wysyłać czworo dzieci w wieku dwunastu lat, by służyły pod Kapłanem Słońca w mieście Tova i mieszkały w niebiańskiej wieży przez okres nie krótszy niż szesnaście lat. Po upływie tego czasu będą mogły zdecydować, czy chcą powrócić do domu. Wyjątek stanowi sytuacja, gdy dziecko zostanie wyznaczone przez wodza do pozostania na służbie przez kolejne szesnaście lat; bądź też zostanie mianowane następnym Kapłanem Słońca, w którym to wypadku służyć będzie do śmierci.
O uzupełnianiu Strażników z Traktatu zawartego w Hokai i inwestytury Kapłana Słońca, 1 Rok Słońca
Naranpa nie umarła, choć tak właśnie myślała wiedźma Zataya. Nie mogła poruszać kończynami ani otworzyć oczu, a jej oddech był tak słaby, że prawie niewyczuwalny, ale słyszała, a przede wszystkim czuła wszystko, co się z nią dzieje.
Czuła dłonie uczennic, dwóch dziewcząt, które dysząc ciężko, wlokły ją znad rzeki. Słyszała, jak Zataya przykazała im, żeby rozpaliły ogień, i odetchnęła dymem, który wiedźma nawiewała w jej stronę. Krzyknęła bezgłośnie, gdy gęsta, gorąca krew spłynęła na jej nagą pierś, i gdy Zataya rozkazała uczennicom, by rozsmarowały krew po bezwładnym ciele Naranpy. A gdy wiedźma nakryła ją kocem, przystając na chwilę, by rozchylić jej usta i włożyć pod język grudkę soli, Naranpa zapłakała niewidzialnymi łzami.
Naranpa była niegdyś dzieckiem. Na długo przed tym, nim stała się kapłanką, zanim nauczyła się odczytywać wędrówki słońca i rozkazywać królowym Niebouczynionych, była żebraczką w dzielnicy biedoty zwanej Paszczą Kojota. Kiedy na ulicach panował względny spokój – zanim wieczorami wylegały na nie tłumy hazardzistów, turystów i ludzi, którzy w Paszczy szukali przyjemności – Naranpa siadywała na wysuniętej najdalej na zachód półce na samym szczycie dzielnicy. Patrzyła na oszałamiającą przepaść, która dzieliła jej dom od zamożniejszych dzielnic. Spoglądała na miasto i marzyła. O tym, że przechodzi przez mosty wiszące, które kołysały się niczym pajęczyny na delikatnym wietrze, prowadząc do wszystkich dzielnic z wyjątkiem Paszczy Kojota. Że spaceruje szerokimi ulicami i podziwia okazałe domy z cegły suszonej na słońcu – niektóre wysokie na cztery alb nawet pięć pięter – nie jako służąca, jak jej matka, ale ktoś, kto pasuje do tego miejsca. A przede wszystkim marzyła o tym, że jest uczoną w niebiańskiej wieży, w dzielnicy Otsa.
Miała wtedy zaledwie dziesięć lat i nie znała jeszcze swojego przeznaczenia. Nie wiedziała, że jest biedna i że tacy ludzie trafiają do niebiańskiej wieży tylko jako służący, ani że kiedy raz byłeś biedny, ludzie będą cię za to nienawidzić, nawet jeśli się wzbogacisz.
Pamiętała pewną letnią noc, kiedy siedziała z rodziną wokół paleniska, które dzielili z sąsiadami, i opowiadała o tym, jak chciałaby uczyć się o gwiazdach. W dzielnicach Niebouczynionych potomkowie jadali na wielkich, wspólnych tarasach, na których podkuchenne przygotowywały jedzenie dla setek ludzi, lecz w Paszczy Kojota ludzie rozpalali na ulicach małe ogniska, na których piekli placki z mąki kukurydzianej albo zagrzebywali kolby w gorącym popiele, żeby upiekły się przez noc.
Słysząc jej słowa, matka posłała ojcu tajemnicze spojrzenie, na co ten skinął głową.
– Dobrze, że akurat dziś o tym mówisz, Nara – powiedziała matka głosem piskliwym z przejęcia. – Rozmawiałam z matroną, której służę. Pamiętała cię, to, jaka jesteś bystra i jak dobrze się uczysz, i zgodziła się opłacić twój pobyt w niebiańskiej wieży.
Naranpie zakręciło się w głowie.
– Będę uczoną? Kapłanką?
Wiedziała, że jest wiele rzeczy, których można było uczyć się w wieży – sztuki uzdrawiania, pisania i historii, a nawet sztuki śmierci – ona jednak pragnęła tylko zgłębiać tajniki słońca, księżyca i ruchów gwiazd.
Jej ojciec się roześmiał.
– Ależ nie, maleńka. Nie idziesz tam po to, by się uczyć. Nigdy ci na to nie pozwolą. Będziesz pracować. Służyć kapłanom. Gotować im, prać ich szaty, myć podłogi.
Rozczarowanie miało gorzki smak i było ciężkie jak głaz.
– Ale… – Matka posłała ojcu przeciągłe spojrzenie. – Może nauczysz się czegoś, jeśli będziesz uważnie słuchać. Bystra, cicha służąca może nauczyć się wiele z obserwacji.
– W takim razie będę cicha – przysięgła uroczyście Naranpa. – I wszystkiego się nauczę.
– To nie w porządku – oburzył się jej młodszy brat, Denaochi. – Dlaczego ona może iść do wieży, a ja nie?
– Kto chciałby być kapłanem, kiedy można być jednym z potomków Niebouczynionych? – zapytał jej drugi brat, Akel.
Naranpa przygryzła wargi. Bycie Niebouczynionym było ekscytujące. Najbardziej lubiła klan Nartnika. To jego matronie służyła matka Naranpy. Władali dzielnicą Titidi, najbliżej Paszczy Kojota. Patrząc ponad dzielącym ich kanionem, Naranpa widziała zaokrąglone krawędzie klifów i wielkie niebieskie proporce opadające ze ścian budynków z cegły suszonej na słońcu pomiędzy zielonymi pnączami i kolorowymi wąsami szczęślinu. Widziała tam nawet drzewa. Drzewa! W Paszczy nie było drzew. Titidi była ogrodem, niezwykle zielonym i bujnym, z wodospadem, który płynął przez nią niczym ruchoma ulica, po czym wpadał do rzeki dzielącej Tovę na pół. Słuchając opowieści matki, Naranpa wyobrażała sobie, że Titidi to miejsce rodem z baśni, którego nigdy nie dotknie. A teraz…
– Do jakiego klanu chcesz dołączyć, Akelu? – zapytała.
– Chyba każdy chciałby należeć do Złotego Orła – przerwał Denaochi. – Wszyscy wiedzą, że to najpotężniejszy z czterech klanów.
– Nie, jeśli ruszymy na wojnę! – odciął się Akel.
– Idąc na wojnę, chciałbyś dosiadać wodnego owada? – Denaochi zadarł spiczastą brodę. – Ja będę siedział na grzbiecie orła i nasram ci na głowę!
– Nie mówię o Nartniku, tylko o Skrzydlatym Wężu!
– Co za różnica?
Akel rzucił się na młodszego brata, lecz Denaochi bez trudu uchylił się przed wyprowadzonym niedbale ciosem.
– Po co mówić o wojnie? – odezwał się ojciec. W jego głosie pobrzmiewała nieudolnie maskowana złość. – Tova nie prowadzi żadnej wojny. Od trzystu lat żyjemy w pokoju, odkąd kapłani nas zjednoczyli.
– To Akel chce się bić. Ja chcę rządzić! – Denaochi był tak zadowolony z siebie, że Naranpa parsknęła śmiechem.
– W Tovie nie rządzą chłopcy – przypomniał mu Akel. – Poza tym mógłbyś rządzić jedynie ściekami. Ty i twoje srające ptaki. Ja pójdę do Szkoły Rzemiosła Wojennego w Hokai i razem z potomkami będę uczył się walczyć.
– Dość! – warknął ojciec. – Nie macie pojęcia, o czym mówicie. Czyżby moi synowie byli głupcami? Marzy im się bycie panami i wojownikami? Będziecie mieli szczęście, jeśli znajdziecie pracę w kopalniach albo na polach na wschodzie. – Prychnął oburzony. – Szkoła rzemiosła wojennego nie jest dla takich jak ty, Akelu. Jeśli nadciągnie wojna, pójdziesz na pewną śmierć albo, co gorsza, zostaniesz poświęcony na obcym ołtarzu, w miejscu, do którego nie dotarły nauki Kapłana Słońca. A jeśli chodzi o ciebie, Ochi… – Spojrzał na młodszego chłopca. – Akel ma rację. Możesz rządzić jedynie tu, w Paszczy. Stertami śmieci, bo poza nimi nie ma tu nic do rządzenia.
– Jeyma – upomniała go matka. – To tylko dzieci.
– Są za duzi na takie bzdury. – Jedno po drugim spiorunował wzrokiem swe potomstwo. – Zapamiętajcie sobie. Nie jesteście potomkami Niebouczynionych i nigdy nie będziecie. Przestańcie o tym myśleć, inaczej do końca życia będziecie nieszczęśliwi.
Po reprymendzie ojca zapadła cisza. Matka nie rzekła ani słowa, lecz jej spojrzenie i nieco wysunięta szczęka świadczyły o tym, że jest zła.
– Kiedy już będę w niebiańskiej wieży w Otsa, przyjdziecie mnie odwiedzić – odezwała się Naranpa, próbując uspokoić nastroje. – Będziesz mógł dosiąść orła, Ochi. A ty, Akelu, skrzydlatego węża. Tak dla zabawy!
– Powiedziałem, dość tych bzdur – warknął ojciec, bardziej zmęczony niż zły. – Ciebie to też dotyczy, Nara. Koniec z tym.
Oczywiście obietnica, którą złożyła braciom, nie doczekała się spełnienia. Nie tylko dlatego, że jeźdźcy wielkich klanów Niebouczynionych byli wybrańcami nawet wśród potomków, i szkolili się latami, zanim w końcu pozwolono im dosiadać wierzchowców, ale również dlatego, że zanim Naranpa opuściła dom i zamieszkała w Otsa, by zostać nie tylko służącą – choć i nią była – i nie tylko poświęconą – choć i nią się stała – ale najwyższą Kapłanką Słońca… do tego czasu jej starszy brat nie żył, a młodszy przypominał martwą w środku, pustą skorupę. Nie wiedziała, jaki los spotkał jej rodziców, ale zakładała, że oni także nie żyli. Nigdy nie wróciła, żeby dowiedzieć się prawdy.
Albowiem ojciec Naranpy miał rację. Prawda była taka, że chociaż ona kochała miasto, ono nie odwzajemniało jej uczucia. Nie miało pożytku z małej żebraczki z Paszczy Kojota; niewiele pożytku z bystrej służącej, która zwróciła uwagę starzejącego się, ekscentrycznego Kapłana Słońca; nieco więcej pożytku z niezwykłej oddanej, która miała przedziwny dar czytania gwiazd i przyćmiewania swoich koleżanek; i mnóstwo pożytku z idealistycznej młodej Kapłanki Słońca, która myślała, że zdoła odmienić swe ukochane miasto, a zamiast tego narobiła sobie wrogów.
Raz za razem Tova zmuszała Naranpę, by zapracowywała na szacunek miasta, i za każdym razem Naranpa to robiła. Pocieszała się myślą, że czyniąc to, nie kieruje się żądzą chwały czy władzy, lecz najgorszą z możliwych pobudek.
Wiarą. Wiarą w miejsce, które nazywała domem.
Ale, pomyślała, leżąc pod kocem, którym nakryła ją wiedźma, nękana wspomnieniami z dzieciństwa i niemądrymi fantazjami, z krwią krzepnącą na skórze i solą piekącą ją w usta, wiara mnie teraz nie ocali.
Rozdział 4
Tova 325 Rok Słońca (20 dni przed Konwergencją)
Mówi się, że wszystkie drogi, te na Ziemi i Niebie, zbiegają się w Niebiańskiej Wieży w Tovie. Mówi się, że świętym obowiązkiem Strażników Wieży jest utrzymywanie Równowagi między tym, co nad nami, i tym, co pod nami. To oni winni studiować ścieżki Słońca i Księżyca, i na ich podstawie prorokować. Oni winni dbać o to, by padał Deszcz i rosła Kukurydza. Oni winni krzewić Mądrość i Naukę i dokładać wszelkich starań, by obalić żądnych krwi starych bogów. Jeśli zawiodą, wszyscy wiedzą, że może nadejść Wojna, a wraz z nią cierpienie. Jednak ze wszystkich ludzi to Strażnicy będą cierpieć najbardziej, albowiem to oni Umrą pierwsi.
O odpowiedzialności Strażników Z Traktatu zawartego w Hokai i inwestytury Kapłana Słońca, 1 Rok Słońca
Naranpa zmusiła kapłanów, by o wschodzie słońca zebrali się u podnóża mostu do Odo, z czego nikt nie był zadowolony. Słyszała utyskiwania i przekleństwa nieprzystające takiemu zgromadzeniu. Ktoś skarżył się, że nie było gorącego śniadania i niby jak mają przejść przez całe miasto, nie posiliwszy się czymś gorącym? Miała ochotę ich spoliczkować. Albo przynajmniej nakrzyczeć na nich, żeby wzięli się w garść. Zamknięcie miało rozpocząć się jutro – dwadzieścia dni postu i pokuty, by przygotować drogę na powrót słońca po zimowym przesileniu. Niby jak oddani przetrwają Zamknięcie, skoro już teraz marudzili, że nie dostali śniadania?
– Stanie się cud, jeśli słońce zechce wrócić po tym, jak usłyszy to biadolenie – mruknęła pod nosem na tyle głośno, żeby usłyszeli ją ci stojący najbliżej i nikt poza nimi.
Poranek nastał tego dnia mroźny, jeszcze dobitniej przypominając, że tylko kilka dni dzieli ich od zimowego przesilenia. Kapłani i oddani oprócz swych zwyczajowych szat przywdziali futrzane peleryny i wełniane nogawice. Zmienili nawet sandały na buty z utwardzanej skóry. Mimo to Naranpa nie miała wątpliwości, że pod koniec dnia będą równie zmarznięci jak sople zwieszające się ze szczytu niebiańskiej wieży.
Wciąż jednak nie był to powód do narzekań. W cierpieniu była szlachetność. Budowało charakter. Albo taką przynajmniej miała nadzieję. Podejrzewała, że wkrótce wszyscy się o tym przekonają.
– Ta procesja to dobry pomysł, Naranpo – rzekł pogodnie Haisan, który stanął obok niej na czele zgromadzenia. – Miejmy nadzieję, że Niebouczynieni dobrze się zaprezentują w przeddzień Zamknięcia.
– Twoja maska, Haisanie. – Naranpa upomniała starego kapłana. Przynajmniej się starał. Był ta dissa – głową Zakonu Historyków – człowiekiem światłym i szanowanym, czasami jednak zapominał o bardziej praktycznych rzeczach.
– Och! – Haisan z coraz większym przygnębieniem poklepywał kieszenie swojej szaty, aż w końcu sięgnął w fałdy ciężkiej niedźwiedziej skóry, skąd wyciągnął czarną maskę z rozsianymi na czole i policzkach błyszczącymi punkcikami symbolizującymi gwiazdy. Uśmiechnął się zawstydzony i założył ją na twarz.
Naranpa zerknęła na towarzyszących jej pozostałych dwóch kapłanów. Abah, która była seegi i głową Zakonu Uzdrowicieli, oraz Iktanu, któru byłu tsiyo, Nożum, i przewodziłu temu zakonowi. Twarze ukryli pod maskami i czekali – Abah w białej sukni i równie białej futrzanej opończy, Iktan w czerwonej masce i długiej spódnicy koloru zachodzącego słońca i świeżo utoczonej krwi.
Naranpa była hawaa, głową Zakonu Wyroczni. Jej maska przywodziła na myśl słońce i była równie żółta, jak spięta pasami suknia, którą włożyła pod podbitą futrem pelerynę. Maska była mozaiką zrobioną z długich, cienkich drucików ze złota i kutego metalu, które rozchodziły się promieniście od ramienia do ramienia. Zawsze nosiła ją z godnością, lecz dziś również ze strachem.
– Wciąż nie rozumiem, czemu musimy to robić – szepnęła Abah, nachylając się ku Iktanu, ale Naranpa i tak ją usłyszała. Abah była młoda, najmłodsza z ich czwórki. Została głową zakonu, gdy jej mentorka zmarła niespodziewanie wiosną. Naranpa objęła stanowisko kilka miesięcy później w podobnych okolicznościach, ale była od niej co najmniej piętnaście lat starsza. A to znaczyło, że miała co najmniej dwanaście lat więcej doświadczenia, nawet jeśli Abah szybciej zyskała swą pozycję.
– Robimy to, żeby pokazać miastu, że kapłani wciąż tu są – odrzekła Naranpa z twarzą zwróconą przed siebie. Nie odwróciła się i z powodu maski nie mogła mieć pewności, ale coś jej mówiło, że Abah wbijała jej w plecy mordercze spojrzenie.
– Wiedzą, że tu jesteśmy, Nara – odparła młodsza kobieta z nutą poirytowania w głosie. – Przecież płacą dziesięcinę, prawda? W święte dni składają ofiary. Posyłają swoje dzieci na drugi koniec kontynentu, żeby szkoliły się na kapłanów.
– I nienawidzą tego. – Teraz Naranpa odwróciła się, żeby spojrzeć na swoją towarzyszkę. – Chcę im pokazać, że nie jesteśmy wysuszonymi pokutnikami w wieży, ale żywą, oddychającą częścią tego miasta. Że jesteśmy przystępni. I dbamy o nich.
– Och – mruknął zaniepokojony Haisan. – Czy to rozsądne? Chodzi o to, że to bardzo radykalne, Naranpo. Kapłani nigdy nie paradowali w ten sposób po mieście. To ludzie przychodzą do nas, nie my do nich. Jeśli mam być szczery, wszystko powinno zostać tak, jak jest.
– Chwilę temu twierdziłeś, że to dobry pomysł, Haisanie – przypomniała delikatnie Naranpa.
– No tak. Miałem na myśli poranny spacer. Co do reszty, nie jestem tego taki pewien.
– A ja jestem – odparła Abah, szczękając zębami. – I powtarzam: po co zmieniać coś, co działa jak należy?
Ale nie działa! Naranpa miała ochotę wybuchnąć. Jak inaczej wytłumaczyć to, że z roku na rok coraz mniej oddanych przybywa do wieży, pomimo tego, co zapisano w Traktacie? Dlaczego z roku na rok jest coraz mniejsze zapotrzebowanie na gwiezdne mapy dotyczące narodzin, śmierci i ślubów? Skąd plotki o nieusankcjonowanej magii w biedniejszych częściach miasta? I rosnąca liczba wyznawców starych bogów, których tak naprawdę nigdy nie udało się wyplenić? Dlaczego zdawało się, że już tylko elity Niebouczynionych poważają kapłanów, choć nawet ich szacunek był sporadyczny i wyrachowany?
– Głosowaliśmy, Abah – przypomniała jej Naranpa. – I zgodziłaś się.
Młodsza kobieta prychnęła.
– To było kilka tygodni temu. Nie miałam pojęcia, że będzie tak zimno. – Przechyliła głowę w stronę Naranpy. Choć twarz skrywała za maską, w samym tym ruchu było coś przebiegłego. – Prawdę powiedziawszy, zgodziłam się pod wpływem kaprysu. Może nawet słabości; przez wzgląd na ciebie, Nara. Od początku byłam zdania, że ta procesja to kiepski pomysł.
– Wiem o tym – odparła gładko Naranpa, nie dając się wciągnąć w dyskusję. – Ale teraz jest za późno, żeby się wycofać. Spójrz, oto bęben i dym.
Abah burknęła coś niemiłego, czego Naranpa nie była w stanie usłyszeć. Odpuściła. Zwyciężyła, bez względu na to, co Abah miała teraz do powiedzenia, i przez chwilę rozkoszowała się tym drobnym zwycięstwem. Niełatwo było zgromadzić kapłanów wszystkich zakonów, by wspólnie przeszli przez miasto. Zamierzała cieszyć się tym, póki mogła.
Bębniarka, kobieta odziana w jasny błękit pierwszego światła, wystąpiła naprzód, by nadać rytm. Stojący obok niej mężczyzna, również w błękitnej szacie, podpalił cedrowe polano i wywijał nim tak, by zaczęło dymić. Naranpa odetchnęła z ulgą, kiedy ruszyli.
Czwórka kapłanów szła jeden obok drugiego za bębnem i dymem, zaś za ich plecami niczym ogony spadających gwiazd podążali ich oddani w równych czterdziestoośmioosobowych rzędach.
Przechodząc mostem do Odo, Naranpa podziwiała widok, jaki roztaczało przed nią jej ukochane miasto. O świcie Tova zawsze prezentowała się spektakularnie. Klify tonęły we mgle, osławione mosty wiszące srebrzyły się od szronu, a światło poranka sprawiało, że wszystko lśniło, zdawało się eteryczne i nierzeczywiste. Wiedziała, że za jej plecami niczym strażnik wznosi się niebiańska wieża, której sześć kondygnacji wyrasta z samotnego płaskowzgórza, oddzielone od reszty miasta mostami. To w niej mieszkali kapłani, oddani i niewielka grupa służących. Tam też mieściła się biblioteka pełna map i zwojów, taras, na którym jedli wspólne posiłki, a na szczycie dachu duże, okrągłe obserwatorium otwarte na nocne niebo.
Dom, pomyślała Naranpa. Dom, który kochała, chociaż nie zawsze czuła się tu jak u siebie. W takich chwilach przemawiała przez nią Paszcza, sprawiając, że czuła się niegodna. Głos w jej głowie, który przypominał jej, że jest jedyną Kapłanką Słońca w historii, która nie pochodzi z Niebouczynionych. Bo choć każde dziecko Traktatu było mile widziane w wieży, tradycja nakazywała, by głowy zakonów wybierano spośród Niebouczynionych klanów Tovy. Jej mentor, Kiutue, wychował ją na swoją następczynię. Nie było to zakazane, a jedynie niezgodne z tradycją, a co za tym szło – dopuszczalne, choć niepochwalane.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki