Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller USA Today.
Bestsellerowa autorka New York Timesa, Rebecca Roanhorse, powraca do Meridianu w epickiej kontynuacji Czarnego słońca – finalisty nagród Hugo, Nebula, Lambda i Locus.
Żadne przypływy nie są tak zdradzieckie, jak przypływy serca – teekijskie powiedzenie.
Wiszące nad Tovą zaćmione słońce trwa w uścisku wroniego boga. Tymczasem na niebie pojawia się kometa zwiastująca śmierć władcy i nastanie nowego porządku.
W Meridianie, krainie, gdzie użycie magii reguluje kodeks, a czczenie bogów zostało zakazane, legendy ożywają, zaś wiara wiernych zostaje nagrodzona.
Porwana przez chaos dramatycznych wydarzeń Xiala zawiera osobliwy sojusz, a matrony klanów Tovy zawiązują kruche przymierza, gdy ich wrogowie gromadzą siły, a trwająca w niebie wojna znajduje swoje odbicie na ziemi.
Tymczasem Serapio i Naranpa prowadzą z przeznaczeniem własną walkę o wolną wolę i człowieczeństwo. Czy będący częścią przepowiedni Serapio pozostanie człowiekiem, gdy wszyscy wokół pożądają wyłącznie jego mocy? Czy w odmienionej Tovie jest dla Naranpy jakaś przyszłość?
Witamy w Gorejącej gwieździe – drugim tomie trylogii Między niebem a ziemią, autorstwa Rebekki Roanhorse, autorki która „odmienia oblicze amerykańskiego science-fiction, horroru i fantasy” (The New York Times), „opowiedzianej epickim głosem naszego kontynentu i czasów” (Ken Liu, autor obsypanej nagrodami powieści Królowie Dary).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
Serapio – Odrodzony Wroni Bóg
Marcal – ojciec Serapia
Powageh – trzeciu nauczycielu Serapia, Nóż
Saaya – matka Serapia
Paadeh – pierwszy nauczyciel Serapia
Eedi – druga nauczycielka Serapia, włóczniczka
Balam – lord z Domu Siedmiu, Patron Półksiężycowego Morza, Biały Jaguar
Pech – kupiecki lord
Tuun – kupiecka pani
Sinik – kupiecki lord
Keol – kapitan, żeglarz
Callo – pierwszy oficer, żeglarz
Naranpa – Kapłanka Słońca, Zakon Wyroczni (hawaa)
Iktan – Kapłanu Noży, Zakon Noży (tsiyo)
Abah – Kapłanka Wspomożenia, Zakon Uzdrowicieli (seegi)
Haisan – Kapłan Archiwów, Zakon Historyków (ta dissa)
Kiutue – były Kapłan Słońca
Eche – oddany, Zakon Wyroczni
Yatliza – matrona
Ayawa – małżonek Yatlizy
Okoa – syn Yatlizy, kapitan Tarcz
Esa – córka Yatlizy, matrona
Chaiya – były kapitan Tarcz
Maaka – przywódca Odohaa
Feyou – uzdrowicielka
Uuna – Tarcza
Ituya – Tarcza
Mataya
Juuna
Fress
Haalan
Kutssah – wielka wrona
Benundah – wielka wrona
Ieyoue – matrona
Aishe
Zash
Tyode
Wujek Kuy
Omataya
Nuuma – matrona
Terzha – córka Nuumy
Ziha – córka Nuumy
Layat – doradca matrony
Kuya
Suhtsee – wielki złoty orzeł
Peyana – matrona
Ahuat – kapitan Tarcz
Denaochi – brat Naranpy, szef Łubinu
Sedaysa – szefowa Agawy
Pasko – szef Róży Pustyni
Amalq – szefowa Dzikiej Róży
Zataya – wiedźma
Baaya – służąca
Akel – brat Naranpy
Daakun
Seuq – przywódczyni wędrujących w snach
Gwee – wędrująca w snach
Odae – wędrująca w snach
Asnod – wędrująca w snach
Naasut
Xiala – kapitan
Mahina
Alani
Teanni
Cuecola 1 Rok Wrony
Dokonałem wielkich czynów, zarówno dobrych, jak i złych, któż jednak ma prawo mnie oceniać, jeśli nie bogowie. I cóż mi powiedzą, prócz tego, że się odważyłem?
Z Podręcznika wędrujących w snach, autorstwa włóczniczki, Seuq
Słońce nie wzeszło jeszcze pierwszego dnia po noworocznym przesileniu zimowym i nie czuć było, że zakończyła się pewna epoka, lecz Balam wiedział lepiej.
Wyszedł z domu na długo przed tym, nim zaczęło świtać, z przytroczonymi do pasa: sakiewką pełną ziaren kakaowca, małą glinianą filiżanką, lusterkiem oraz obsydianowym nożem, i ruszył przed siebie. Normalnie zabrałby ze sobą służących. Mężczyznę, który zaniósłby do domu jego zakupy, i drugiego, by strzegł jego osoby, choć było bardzo niewiele rzeczy, których się obawiał. Dziś jednak poszedł sam.
Przemierzył szeroką, zadbaną aleję biegnącą na całej długości Cuecoli, przeszedł obok wciąż jeszcze śpiącego targowiska i dalej, przez bramy miasta. Minął rolniczą wioskę Kuharan z jej krytymi strzechą owalnymi chatkami i więzienie, w którym znalazł Teekijkę, po czym wszedł do dżungli.
Po całonocnych opadach deszczu powietrze było ciężkie i wilgotne. Krople wody ściekały z szerokich, karbowanych liści, a ziemia pod sandałami Balama była rozmiękła. Miał na sobie długą, białą pelerynę, którą spiął pod szyją, włosy owinął pasującym do niej białym szalem. Z jego uszu i nosa zwisały jadeitowe kolczyki, a na nadgarstkach i kostkach podzwaniały wykonane z tego samego kamienia bransolety. Górną połowę twarzy pomalował na niebiesko.
Zmierzał do małej świątyni, jednej z wielu, które zostały opuszczone po tym, jak Traktat Hokaiski zakazał czcić boga jaguara. Kamienny budynek, niegdyś piękny, kolorowy i zadbany, popadał teraz w ruinę. Na szerokich schodach pojawiły się pęknięcia, a zieleń dżungli zagarnęła dla siebie większą część fasady. Balam uważał, by wchodząc do środka, niczego nie dotknąć.
Skierował swe kroki w stronę ołtarza nieopodal głównego dziedzińca. Nie był człowiekiem bogobojnym, przynajmniej nie w rozumieniu większości ludzi, jednak szanował moc, zaś w tym miejscu drzemała niegdyś wielka potęga. Przycisnął dłonie do zimnego kamienia, pochylił głowę i wymruczał modlitwę, której nie słyszano tutaj od trzech stuleci. Po wszystkim z sakiewką w dłoniach usiadł na schodach i czekał.
Złodziej zjawił się niedługo potem.
Mężczyzna nie dostrzegł Balama siedzącego nieruchomo pośród cieni. Lord jaguara patrzył zaciekawiony, jak przybysz idzie wzdłuż dziedzińca, podziwiając wyblakłe kamienne reliefy i wszechobecne dzieło zniszczenia. Na ramię miał zarzucony płócienny worek. Był odziany w prostą białą przepaskę na biodra, czarne włosy miał przycięte krótko i niemodnie, jak od garnka, a twarz młodą i przystojną, z zuchwałym błyskiem w oczach. To właśnie ów bezczelny błysk sprawił, że Balam zwrócił na niego uwagę, dopiero później dowiedział się, że tak się szczęśliwie składa, iż człowiek ten ma również dostęp do królewskiej biblioteki.
– Witaj – pozdrowił złodzieja i wychynął z cienia.
Mężczyzna wzdrygnął się zaskoczony.
– Na siedem piekieł – zaklął i obrzucił Balama gniewnym spojrzeniem. – Któż zakrada się do takich miejsc?
Balam uśmiechnął się jak zawsze, unosząc tylko kąciki ust, by ukryć kły drapieżnika.
– To miejsce czczone dawno temu przez moich przodków.
– Upiorne. Nie rozumiem, dlaczego nie mogliśmy się spotkać w mieście. Przy drinku.
Balam uniósł wypielęgnowaną brew.
– Jak już mówiłem, to zlecenie wymagało największej dyskrecji. Chyba nie powiedziałeś nikomu o naszym spotkaniu?
– Nie – odparł pośpiesznie złodziej. – Ja dotrzymałem słowa. Teraz ty dotrzymaj swojego.
Balam ruchem ręki pokazał mu, żeby wszedł po schodach, i dołączył do niego przy ołtarzu. Gdy mężczyzna się zawahał, potrząsnął sakiewką wypełnioną ziarnami kakaowca. To najwyraźniej rozwiało obawy złodzieja, który pośpiesznie pokonał kilka stopni.
– Czy wejście do krypty nastręczyło ci jakichś trudności? – zapytał Balam.
– Wystarczyło kilka dni planowania i słodkie słówko szepnięte do ucha nocnego stróża. Chyba nikt jeszcze nie próbował się tam włamać. – Mina złodzieja sugerowała, że uważa Balama za głupca.
Lord jaguara udał, że tego nie widzi.
– Mogę ją zobaczyć?
– Pierwszy raz wynajęto mnie, żebym ukradł książkę. – Mężczyzna wyciągnął z worka duży, owinięty w materiał rękopis i położył go na ołtarzu. – Jest na coś takiego popyt? Może masz przyjaciół, którym potrzebny jest człowiek o szybkich dłoniach i cichych stopach?
Balam w nabożnym skupieniu odwinął materiał i rozprostował zwój z kory, na którym zapisano ciągiem rozmaite glify i symbole fonetyczne. Rozpoznał w nich prastary język, który tak długo studiował, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że oto miał przed sobą wiedzę, której tak pragnął.
– Rozumiesz to? – spytał zaciekawiony złodziej.
– Oczywiście – odparł w zamyśleniu Balam. Jego umysł skupiał się na leżących przed nim zapiskach, zaś oczy chciwie pożerały pierwszą stronę.
Oto masz przed sobą Podręcznik wędrujących w snach. Ci, którzy żywią się ciałem boga i praktykują magię ducha, ryzykują obłędem, o czym mogą zaświadczyć moje siostry spoczywające w swych zimnych grobowcach. Ale jeśliś nieulękły – czeka na ciebie niezgłębiona moc.
– Co tam jest napisane?
– Hmm.
– W tej księdze. Co w niej jest?
Balam wrócił myślami do teraźniejszości. Złożył stronice, zamknął księgę i rzucił złodziejowi kpiące spojrzenie.
– Pragniesz zostać czarownikiem?
– Ja? – Tamten roześmiał się i oparł o ołtarz. – Na co mi magia?
– Dawno temu złodzieje praktykowali magię cienia jako część swojej profesji. Mówi się, że mają ją we krwi.
– Stare przesądy – odrzekł mężczyzna i splunął na posadzkę. – Głupie gadanie dla słabych na umyśle. Dzięki, ja wolę kierować się rozumem. – Dotknął wisiorka na szyi, wykonanej ze złota małej repliki słońca.
Balam zerknął poirytowany na grudkę śliny lśniącą na starej, kamiennej posadzce. Przejechał językiem po zębach, jak gdyby chciał zlizać z nich niewypowiedziane słowa, i zamiast tego rzekł:
– A gdybym ci powiedział, że nawet moc Kapłanki Słońca była magią pochodzącą od dawnych bogów?
– Odparłbym, że sam też jesteś głupcem, szanowny lordzie. – Mówiąc to, złodziej skłonił się szyderczo. – Ale to nie moja sprawa, do czego potrzebna ci ta księga. Moim jedynym bogiem jest ten, którego trzymasz w dłoni.
Ziarna kakaowca. Balam gestem pokazał mężczyźnie, by podał mu worek. Ostrożnie wsunął do niego księgę i położył pakunek u swych stóp. W zamian wręczył złodziejowi sakiewkę z ziarnami. Oczy tamtego błysnęły chciwie, gdy ją otworzył i zajrzał do środka. Balam obserwował, jak mężczyzna przelicza jej zawartość i planuje, na co ją wyda: nowe klejnoty, najlepsze drinki, najpiękniejsze kobiety.
Balam wysunął nóż z pochwy.
– Chcę cię prosić o jeszcze jedną przysługę – powiedział.
– Mów – rzucił złodziej, nie odrywając wzroku od bogactw, które trzymał w ręku.
Balam zbliżył się o krok, ze spokojem wbił mu ostrze w brzuch i szarpnął w górę, aż poczuł, że obsydian zahaczył o kość. Złodziej jęknął, sakiewka wypadła mu z dłoni. Ziarna kakaowca rozsypały się po kamiennej posadzce i potoczyły po schodach. Pięści mężczyzny słabo uderzyły w pierś Balama. Zignorował to, po czym podniósł złodzieja i położył go na ołtarzu. Cofnął się i patrzył, jak bezczelność, którą podziwiał, gaśnie w jego oczach.
Zaraz potem zabrał się do pracy. Wpierw zebrał do filiżanki świeżą krew. Gdy miał jej już pod dostatkiem, zanurzył palce w naczyniu i namalował pionowe linie na dolnej połowie swej twarzy. Następnie uczynił to samo po wewnętrznej stronie dłoni i na podeszwach stóp. Gdy był gotów, położył lustro na ziemi i wylał na nie krew. Wyrecytował słowa mające przywołać cień. Na posadzce przed nim otworzył się okrąg, niczym odbity od lustra. Przejście było bulgoczącą ciemnością, na której krawędziach strzelał i skrzypiał mróz. Balam miał nadzieję, że się nie pomylił, i że krew złodzieja ułatwi mu wejście do świata cieni, a jeśli nie, że ofiara złożona na ołtarzu jaguara sprawi, iż przodkowie spojrzą łaskawym okiem na jego podróż. Zarzucił worek na ramię, wyszeptał cel i wkroczył w ciemność…
…po czym, dysząc ciężko, wyszedł w swoich prywatnych komnatach. Upuścił worek i osunął się na podłogę. Jego skórę pokrywała cieniutka warstwa lodu, oddech ulatywał mu z ust białymi obłoczkami. Ściągnął z łóżka koc i otulił się nim szczelnie. Leżał tak, drżąc na całym ciele, aż w końcu poczuł, że robi mu się cieplej.
Kiedy odtajał, udał się do przyległego pokoju, gdzie czekała na niego gorąca kąpiel. Zmył z siebie krew i cień i przywdział proste spodnie uszyte na północną modłę. Wezwał służącego, który zjawił się natychmiast.
– Niech nikt mi nie przeszkadza – wyjaśnił, układając na stole muszlę uchowca, grudkę kopalu, małe drewniane pudełeczko, a obok swój nowy nabytek. – To bardzo ważne. Rozumiesz?
– Oczywiście, panie.
– Nikt – powtórzył z naciskiem Balam. – Ani inni lordowie, ani moja matka, a już z pewnością nie moju przeklętu kuzynu.
Jego kuzynu, któru niegdyś nosiłu imię Tiniz, ale odkąd wróciłu z Obregi, kazału tytułować się Powageh, nękału Balama w jego domu. On tymczasem nie był zainteresowany tym, co miału mu do powiedzenia, ani tym, co takiego chciału wyprosić w imieniu syna Saayi. Prawdę mówiąc, uważał, że Powageh skompromitowału się, a wiek i sentyment przyćmiły nienu umysł. Powageh od zawsze darzyłu Saayę niezdrową miłością i najwyraźniej przeniosłu swe uczucia na jej syna. Balam rozumiał to, choć uważał coś takiego za przejaw krótkowzroczności. Powageh dużo mówiłu o poczuciu winy. O tym, że chłopiec nie zasłużył na to, co go spotkało, i o jenu wątpliwościach.
Tamtego dnia Balam słuchał nu tak długo, jak zdołał, dopóki złość nie wzięła nad nim góry.
– Zapomniałuś już, co tu robimy? Niszczymy światy, zmieniamy bieg niebios. Sterujemy potęgami niewidzianymi od trzystu, nie, od tysiąca lat. Pomimo wszelkich przeciwności i wbrew wszelkiemu rozsądkowi Saaya wydała na świat odrodzonego boga, a ty chcesz go obrażać swoją ckliwością?
– Wychowaliśmy go tylko po to, żeby umarł w imię tego, co zaplanowaliśmy.
– Ach, gdyby taki był cel całej ludzkości!
– Ale nawet nie zapytaliśmy go, czy tego właśnie chce.
Balam prychnął.
– Uczyniliśmy go bogiem, kuzynu. Nie jest panną, która ma zdecydować, jaka suknia najlepiej pasuje do jej oczu. Był bronią, i to doskonałą. – Do tego czasu wyrżnął już Strażników, zakłócił bieg słońca nad Tovą i dał początek nowej epoce.
Tak, Serapio wypełnił swoją powinność. A teraz Balam miał wypełnić swoją.
Otworzył księgę i zaczął czytać.
Śniące umysły wszystkich istot ludzkich stoją przed tobą otworem, jednak sny stworzeń – pokrytych futrem, łuską czy piórami – pozostaną zamknięte. One bowiem śnią w innym świecie niż my.
– Dobrze więc – mruknął. I tak nie zamierzał manipulować zwierzętami.
Możesz spożywać ciało boga w całości, ale lepiej zrobić z niego napar. Jedna filiżanka wystarczy, by zatrzymać cię w świecie snów na pół dnia, a po powrocie będziesz się czuł wyczerpany. Najlepiej jest Chodzić, gdy inna włóczniczka czuwa nad twoją formą cielesną.
Ach, tak. Włóczniczki, które praktykowały tę zakazaną magię, zawsze robiły to w parach. Cóż, w tym wypadku było to niemożliwe. Balam czytał dalej.
Najlepiej jest zawczasu zbadać umysł ofiary. Kiedy będziesz już pewny, możesz zacząć zasiewać w nim myśli i pragnienia i wracać raz za razem, by podsycać ich wzrost. Nie możesz zabijać we śnie, możesz jednak przekonać ofiarę, by krzywdziła siebie lub innych, albowiem tego właśnie wymaga jej sen. Uważaj jednak! Manipulowanie umysłami to rzecz delikatna. Nie daj się omotać.
Czytał cały dzień i ślęczał nad księgą do późnej nocy, bez jedzenia i picia, zaś jego służący pilnowali, by nikt mu nie przeszkadzał. Liczne przestrogi przed śmiercią i szaleństwem łączyły się z obietnicami niewyobrażalnej władzy. Balam podejrzewał, że kobieta, która spisała księgę, sama była szalona. Jednak jej zapiski pozostawały wszystkim, co miał. Z tego, co wiedział, żadna wędrująca w snach nie przeżyła czystki, która miała miejsce po podpisaniu Traktatu Hokaiskiego.
On miał być pierwszy i czuł, że jest gotowy.
Zapalił kopal i tak długo dmuchał na grudkę, aż pokój wypełnił się świętym dymem. Przywdział uroczysty strój podobny do tego, który miał na sobie w świątyni, jednak zamiast peleryny narzucił na ramiona rzadką skórę jaguara, a na szyi, w uszach i nosie zawiesił białe muszelki. Zgasił lampiony, przez co pomieszczenie pogrążyło się w półmroku rozświetlonym jedynie blaskiem księżyca wlewającego się do środka przez wysokie okna.
Z drewnianej szkatułki wyciągnął kawałek ciała boga i położył go na stole. Zjadł skrawek wielkości paznokcia i opadł na poduszki. Nie czekał długo. Wkrótce świat marzeń sennych stanął przed nim otworem. Balam podziwiał jego piękno i grozę.
Po czym wyruszył na polowanie.
Tova (Kolonia Czarnowronów) 1 Rok Wrony
Nawet najmniejszy akt miłości ma w sobie zalążek cudu.
Obregijska księga kwiatów
Odo Sedoh śnił, a w swoich snach był legionem.
Był czarnoskrzydłą zagładą lecącą nad rozległym morzem. Żądnym krwi chaosem pełnym dziobów i szponów. Dostojnym stadem kołującym nad miastem skalanym niesprawiedliwością.
Stał się krzykiem tysięcy modlitw na tysiącach ust. Przepowiednią zemsty. Rozkwitającym cieniem, który połknął słońce.
Był Wroną, która zmieniła się w rzeź.
Serapio krzyczał i krzyczał, i krzyczał, i…
Czyjeś delikatne ręce potrząsnęły nim, tak że jego powieki drgnęły i mimowolnie otworzył oczy. Jednakże wszystko było cieniem, jak od czasu, gdy ukończył dwanaście lat. Jego nozdrza wypełnił zapach wron. Poczuł na plecach dotyk szorstkich piór. Czyjś zaniepokojony głos wzywał Odo Sedoh.
Żyję!
I nagle spadał i spadał… z powrotem w swoje sny.
Sen zmienił się we wspomnienie, zaś wspomnienie nabrało ostrości i kształtu.
Pamiętał, że wypowiedział swe prawdziwe imię pod czarnym słońcem i że to go zniszczyło.
Pamiętał, że szedł przed siebie ze swoją laską i ostrzem, i że był niczym wicher.
Pamiętał, że dłonie miał śliskie od krwi, a jego uszy wypełniały krzyki konających. Że stał pośród chaosu, który był jego dziełem, i radował się.
Pamiętał też, że ktoś pokrzyżował mu plany. Kapłanka Słońca, która była jego nemezis i której śmierć stanowiła jego cel… Nie było jej tam. Zastąpił ją oszust. Jakiś głupiec odziany w maskę i szaty kapłana, który nie miał w sobie boskiego pierwiastka. Odo Sedoh uśmiercił go, a jego gniew okazał się tak mroczny, że ledwie poczuł, jak ostrza noży oddzielają głowę od ciała.
Po wszystkim Wroni Bóg odleciał, a jego ciało zaczęło go zawodzić.
Tak jak miało być.
Tak jak się tego spodziewał.
Lecz było coś, co umknęło uwagi jego twórców. Coś, czego nie przewidziała jego matka, zdarzenie, którego nie zaplanowali jego nauczyciele. Serapio uczynił małe wrony swoimi przyjaciółmi. Kochał je i chronił. W chwili jego śmierci mali przyjaciele przybyli do niego ze swoją miłością i niezłomną wolą, i poświęcili siebie po to, by on mógł żyć. Czarownicy z południa powinni byli wiedzieć, jak wielka jest moc ofiary złożonej z miłości, albowiem taka właśnie ofiara dawno temu połączyła chłopca z bogiem jego matki. Być może jednak nie przyszło im do głów, że tak małe stworzenia jak wrony są zdolne do tak wielkiej miłości, i że człowiek, którego czyny były tak mroczne, jak czyny Serapia, zasługuje na nią.
Tova (Kolonia Czarnowronów) 1 Rok Wrony
Nie pokładaj wiary w dawnych bogach. Nie sposób poznać ich woli, a ich władza jest kapryśna. Porzucą cię, gdy najmniej będziesz się tego spodziewał.
Wezwania do szczęśliwego życia
– Wypij to.
Ktoś uniósł mu głowę i coś wilgotnego dotknęło warg Serapia.
Wspomnienia przewalały mu się w głowie bezładne i chaotyczne. Znowu miał dwanaście lat, a matka uśmiechała się do niego, wsuwając mu w dłonie glinianą czarkę ze słodką, zimną trucizną. Jej twarz na jego oczach zmieniła się w pustą, wyszczerzoną czaszkę. Jej głos przywodził na myśl plaskanie bosych stóp gotowych wzbić się w powietrze.
Panika chwyciła go za pierś, aż poczuł, że się dusi. Chęć ucieczki niczym fala przetoczyła się po całym jego ciele, nagła potrzeba powstrzymania tego, co – jak wiedział – miało zaraz nastąpić.
Rozłożył ramiona i poczuł na języku smak krzyku, który rodził mu się w gardle.
Mężczyzna wrzasnął zaskoczony, gdy Serapio go uderzył. Miał mglistą świadomość, że ten, kto krzyknął, nie był jego matką, lecz instynkt wziął nad nim górę i Serapio wiedział tylko, że musi przeżyć. Rzucił się do przodu i wpadł na mężczyznę, lecz ten był szybki. Otoczył go silnymi ramionami i powalił na ziemię.
Tylko dzięki latom nauki Serapio zdołał się wyswobodzić. Jego przeciwnik był od niego większy i cięższy, a przez to bardziej niezgrabny, co dawało Serapiowi pole do manewru. Odwrócił się i przedramieniem walnął mężczyznę w gardło. Powstała między nimi przestrzeń, jednak nim Serapio zdołał się ruszyć, potężny cios trafił go w szczękę.
– Przestań! – Głos był ostry, schrypnięty.
Siła ciosu sprawiła, że głowa Serapia odskoczyła w bok, a on sam wylądował na czworakach. Twarz pulsowała mu bólem i kręciło mu się w głowie, ale zdołał usiąść w kucki. Cofnął brodę, uniósł pięści i nasłuchiwał kolejnego ruchu przeciwnika.
Nic się jednak nie wydarzyło. Zamiast tego mężczyzna zawołał:
– Nie chcę z tobą walczyć! Nie jestem twoim wrogiem!
– Każdy jest moim wrogiem! – ryknął Serapio.
– Nie ja! – wydyszał nieznajomy. – Nie ja.
– Nawet ty.
Tak jak wcześniej nie zawahał się zaatakować, tak nie zawahał się również teraz. Nie miał broni, nie widział oczami wron, a to obce miejsce i ślepota działały na jego niekorzyść. Nie mógł pozwolić, by nieznajomy miał nad nim przewagę. Sięgnął po cień i przywołał go. Zniszcz go, pomyślał. Pożryj!
Jednakże cień nie nadszedł. Zamiast tego bok Serapia rozdarł ostry, przeszywający ból. Chłopak syknął przez zaciśnięte zęby, osunął się na podłogę i odruchowo zwinął w kłębek.
– Co się dzieje? – W głosie pobrzmiewała szczera troska. – To rana? Co… – Zaszurały stopy.
– Nie podchodź! – Serapio wyciągnął rękę, żeby powstrzymać mężczyznę. Zdezorientowany i obolały pragnął, by ciemność odpowiedziała na jego wezwanie.
Nic się jednak nie wydarzyło.
Ogarnęło go przerażenie. Bezsilność, której nie czuł od dziesięciu lat.
Sięgnął w głąb siebie, szukając miejsca, w którym zamieszkał jego bóg, tej dającej pokrzepienie sadzawki cienia, którą miał w sobie od dziecka.
I nie znalazł… niczego.
Był pusty, był dłonią złożoną w miseczkę, która zachowała kształt czegoś cennego, co niegdyś w niej spoczywało.
Znowu był dzieckiem. Samotnym i przerażonym. Czekał, aż świat nabierze sensu, a on stanie się bogiem, tak jak obiecywała jego matka. Nie mógł wrócić do tamtego miejsca. Nie mógł znowu być mały i słaby. Zdany na łaskę tych, którzy twierdzili, że go kochają, a których czyny zdradziły ich samolubne intencje. Szukał czegoś, co zapełni tę pustkę, co posłuży mu za kotwicę, czegoś prawdziwego.
– Xiala – szepnął.
Tak, pamiętał ją. W jego myślach była czymś stałym i prawdziwym. Jej długie pukle pachnące oceanem, arogancki, głośny śmiech, jej ciało poruszające się pod jego dotykiem. Przywarł do tych wspomnień i pozwolił jej być cumą łączącą go z rzeczywistością, światłem latarni morskiej prowadzącym go ku bezpiecznym brzegom.
I wrony. Pamiętał swoje wrony.
Sięgnął po sakiewkę, którą zawsze nosił na szyi, lecz gwiezdny pył zniknął. Lęk chwycił go za serce, nie wierzył jednak, by wrony porzuciły go tak, jak zrobił to jego bóg. Były jego najstarszymi przyjaciółmi, jego prawdziwymi towarzyszami. Wypuścił swe myśli, modląc się, by wrony odpowiedziały, i jego świat eksplodował.
Wrony. Wszędzie były wrony. Setki jego małych przyjaciół, różnej wielkości, kształtów i odcieni. Nie opuściły go.
Co więcej, wyczuwał też obecność wielkich wron, krukowatych z klanu Czarnowrona.
– Benundah?
Jestem tu, Pożeraczu Słońca. Rozpoznał ten głos w głowie i omal się nie rozpłakał.
– Co się stało, Benundah? Gdzie ja jestem? – Chciał ją zapytać, dlaczego nie czuje obecności swojego boga, ale nie miał śmiałości, bo obawiał się odpowiedzi.
Jesteś bezpieczny. Żyjesz. Okoa przyniósł cię do kolonii. To nasz święty dom. Nasze tereny lęgowe z dala od ludzi.
– Ale walczyłem z człowiekiem. – Nawet teraz wyczuwał jego obecność. Obcy czekał i obserwował, oddech miał ciężki, świszczący.
To Okoa. Jest wojownikiem Czarnowrona, synem wrony, jak ty. Możesz mu ufać.
Serapio odwrócił twarz i począł nasłuchiwać szurania stóp, szelestu odzienia.
– Okoa?
– Skąd mnie znasz?
Skupił się na miejscu, z którego dochodził głos.
– Wiesz, dlaczego żyję?
– Z kim rozmawiałeś?
Serapio pokręcił głową. Wszystko było nie tak. To miejsce, ten człowiek. On sam.
– Dlaczego żyję? – krzyknął. Gdyby tylko to wszystko miało sens.
Mali bracia mają własną magię i wykorzystali ją, by cię uratować, odparła Benundah. Wiele ich to kosztowało.
Mali bracia? Smutek ścisnął go w sercu.
– Nie mogę przyjąć tego daru. Zabierz go. Powiedz im, żeby go zabrali!
Na to już za późno, Pożeraczu Słońca. Mali bracia ochoczo oddali swoje życie. Nie zhańb ich swoją odmową.
Serapio poczuł palący wstyd i pochylił głowę.
– Nie śmiałbym ich pohańbić, lecz nie mogę przyjąć ich daru. Jestem… niegodny.
To, czy uważasz się za godnego, czy też nie, nie ma znaczenia. Kochali cię i tylko to się liczy.
– Z kim rozmawiasz? – To znowu był ten mężczyzna, Okoa.
– Dlaczego tu jestem? – Serapio czuł, że jego frustracja narasta.
– Przylecieliśmy tu ze Skały Słońca. Na początku myślałem, że nie żyjesz, ale… Benundah wiedziała. To ona wybrała kolonię. Wymówiłeś jej imię. To z nią rozmawiałeś? Potrafisz… – W głosie Okoy pobrzmiewało niedowierzanie. – Rozmawiałeś z Benundah?
– Czego ode mnie chcesz?
– Ja… chciałem tylko pomóc. Postąpić słusznie.
– Benundah mówi, że powinienem ci zaufać.
– Nie jestem twoim wrogiem.
– Więc dlaczego mnie zaatakowałeś?
– Nie zrobiłem tego. – Wydawał się zdezorientowany, urażony. – Chciałem tylko dać ci wody.
Serapio próbował przypomnieć sobie, kto uderzył pierwszy, jednak wszystko wydarzyło się tak szybko, a poza tym nie był pewien, co było prawdą, a co snem. Pamiętał, że śnił o matce i czuł rozpaczliwą potrzebę, żeby walczyć i nie być bezbronnym. Reszta pozostawała niejasna.
Być może Okoa rzeczywiście go nie zaatakował. Ale to nie znaczyło, że można mu zaufać.
Serapio wstał i gwizdnął donośnie. Poczuł, że wrony poruszają się na jego wezwanie, i chwilę później zleciały się, trzepocąc skrzydłami.
– Potrzebuję tylko jednej – wyszeptał i jeden z ptaków przycupnął na jego ramieniu. Dotychczas korzystał z ich wzroku tyko wtedy, gdy sam znajdował się pod wpływem gwiezdnego pyłu, nie wiedział zatem, czy jego plan się powiedzie. Jednak dar małych wron wypełnił jego serce osobliwą pewnością siebie. Wiedział, że nadal ma przy sobie swych przyjaciół i że ze wszystkich mocy, które posiadał, ta jedna wciąż będzie jego.
W chwili gdy zamknął oczy, wrona otworzyła swoje i Serapio to zobaczył.
Znajdowali się w okrągłym pomieszczeniu, ruinie nienadającej się do zamieszkania, z dziurą w ścianie tak wielką, że widział przez nią ośnieżone szczyty gór. To, co zostało z kamiennej ściany, miało kolor czerwieni i brązu i kruszało pod wpływem pogody. Na ciemniejszej skale wiły się wstęgi oranżu i bieli, zaś podłogę u stóp Serapia tworzyła usiana drobnymi kamykami piaszczysta ziemia. Nad nimi znajdowało się co najmniej jedno piętro, jednak wiodące w górę drewniane schody przedstawiały sobą opłakany widok. Blade zimowe światło ledwie rozświetlało wnętrze, które wydawało się jednocześnie odkryte i klaustrofobiczne.
– Co to za miejsce? – spytał Serapio.
– Jesteśmy w górach, na zachód od Tovy. Myślę, że od przeszło stu lat nie postała tu żadna ludzka stopa. – Okoa podszedł do najbliższej ściany i dotknął kamienia dłonią obleczoną w czarną rękawiczkę. Cały był odziany na czarno, a jego koszula przywodziła na myśl grubą pikowaną zbroję. – Dawno temu ktoś tutaj żył. Ktoś poświęcił swe życie, by opiekować się wronami.
– To klasztor. – Prawda spadła na niego jak grom z jasnego nieba. – W górach Obregi pełno jest pustych budowli, w których mieszkają wyznawcy wiary Obregi. Ta musiała być niegdyś poświęcona Wroniemu Bogu.
– Benundah ci to powiedziała? – Znowu to powątpiewanie w głosie.
– Nie musiała. Znam takie miejsca.
Odepchnął od siebie myśli o Obregi. Gdyby tego nie zrobił, zmieniłyby się w mroczne wspomnienia i obawiał się, że wróciłby do tego samotnego miejsca, które szydziło z niego wcześniej. Do śmierci matki. I ojcowskiej obojętności.
Upomniał się w duchu, że jest daleko od tego miejsca. Dotąd zawsze uciszał podobne myśli, przypominając sobie, jaki ma cel i co mu przeznaczono. Teraz jednak się zawahał. Czy nie wypełnił swojego przeznaczenia? Czy nie odnalazł swojego celu na przesiąkniętej krwią Skale Słońca? Jeśli tak, kim był teraz? I znowu to pytanie: dlaczego wciąż żyję?
– Jak twoja rana? – Okoa wskazał na jego bok.
Serapio niemal o niej zapomniał, tak bardzo przywykł do bólu. Przycisnął dłoń do rany i odsunął, zaskoczony lepką wilgocią na palcach.
– Krwawi. – Teraz, kiedy sobie przypomniał, ból uderzył z nową mocą. Serapio zagryzł zęby, a siedzący na jego ramieniu ptak zakrakał ze współczuciem.
– Pozwól, że ci pomogę.
Serapio cofnął się.
Okoa uniósł ręce.
– Nie zrobię ci krzywdy. Przysięgam. Gdybym chciał cię zabić, miałem ku temu sposobność. Pozwól sobie pomóc. Proszę, Odo Sedoh.
Odo Sedoh. Czy nadal był Odo Sedoh? Miał wrażenie, że to kłamstwo.
– Mam na imię Serapio.
Okoa nie odpowiedział, zbliżył się jednak, pokazując otwarte dłonie, i tym razem Serapio pozwolił mu podejść. Nie był tak wysoki jak Odo Sedoh, ale lepiej od niego zbudowany. Delikatnie zarzucił sobie na szyję jego rękę i podprowadził go do czekającego na rozpalenie ogniska.
– Zamierzałem rozpalić ogień, zanim się obudzisz – wyjaśnił Okoa, pomagając mu usiąść. – Zagotować wodę, żeby oczyścić ranę.
Serapio dopiero teraz dostrzegł pasy czarnego materiału, które – jeśli się nie mylił – oddarto z koszuli Okoy. Mężczyzna zajął się rozpalaniem ognia, a gdy pojawiły się pierwsze, nieśmiałe płomienie, podsycił je, aż zapłonęły żywiej.
– Wcześniej przygotowałem gorące okłady – ciągnął. – Z sałaty jadowitej i szałwii. Miałem szczęście, że znalazłem je o tej porze roku. W Szkole Rzemiosła Wojennego uczymy się podstaw medycyny, ale kiepski ze mnie uzdrowiciel. I chyba tak już pozostanie. – Zerknął na Serapia. – Jak twoja twarz?
Zdziwiony Serapio dotknął policzka.
– Zwykle nie biję rannych, ale pomyślałem, że możesz mnie zabić. Jesteś zwodniczo silny. – Ostatnie słowa Okoa wypowiedział z uśmiechem.
Twarz Serapia wciąż była gorąca od ciosu, ale nie przejął się tym.
– Zapomnijmy o tym – stwierdził. – Jak długo spałem?
– Dzień, może dwa? Ale to nie był spokojny sen. – Trzask ognia zagłuszał głos Okoy, twarz miał ściągniętą w skupieniu. – Myślę… – Urwał. Wyglądał, jakby walczył sam z sobą. W końcu podjął na nowo: – Myślę, że od Konwergencji słońce ani nie zaszło, ani nie wzeszło. Nie wiem, co to oznacza.
Oskarżycielski ton jego głosu sprawił Serapiowi przyjemność. Wiedział, co Okoa ma na myśli.
– Wroni Bóg rzuca wyzwanie słońcu – odparł z przekonaniem i nagle pojął, dlaczego nie czuje obecności swojego boga. Wciąż jednak odczuwał niepokój. Na samą myśl o tym macki paniki zaciskały się na jego piersi, ale przynajmniej teraz potrafił to jakoś wytłumaczyć.
Okoa podszedł do niego. W dłoniach trzymał ciepły kataplazm. Skinął głową, jakby pytał Serapia, czy może go dotknąć, na co chłopak również odpowiedział skinieniem głowy.
– Pamiętasz, co wydarzyło się na Skale Słońca? – Okoa przyłożył materiał do rany i wygładził go dłonią.
– Tak – odparł Serapio, choć nie do końca była to prawda. Przeczesywał wspomnienia, próbując oddzielić sen od rzeczywistości, jednak niektóre wydarzenia pamiętał tak, jak gdyby oglądał je z bardzo, bardzo daleka.
– Nigdy nie widziałem takich potworności – wyznał Okoa.
– Jesteś wojownikiem. Nigdy dotąd nie zabijałeś?
– Uczyłem się rzemiosła wojennego.
– Uczyłem się rzemiosła wojennego – powtórzył zjadliwie Serapio.
– Jestem Czarnowronem. Nasz klan naznaczony jest rzezią. – Okoa chwycił kołnierz pikowanej koszuli, na chwilę odsłaniając wycięty na piersi haahan. – Nie możesz potępiać mnie za to, że jestem człowiekiem, który żyje w czasach pokoju. Zapłaciliśmy za nie życiem moich przodków. Byłem już świadkiem zabijania, lecz… – Pokręcił głową. – Nie czegoś takiego.
W głosie Okoy było coś, co sprawiło, że Serapio spytał:
– Boisz się mnie?
– Czy się boję? – Mężczyzna usiadł w kucki na piętach i z uwagą przyjrzał się twarzy Serapia. – Nie. Ale nie ufam człowiekowi, który tak swobodnie czuje się w obliczu śmierci.
– Nie jestem zwykłym człowiekiem. – Serapio znów poczuł się jak kłamca, jak oszust, jak złożona w miseczkę pusta dłoń, postanowił jednak zignorować to uczucie.
– Niektóre z ciał obróciły się w popiół, zaś inne, ciała kapłanów, leżały na ziemi, jak gdyby ułożono je we wzory. Dlaczego? Czy to jakaś magia? Boskie czary?
– Cień Wroniego Boga pożera – odparł enigmatycznie Serapio, sam bowiem nie znał odpowiedzi. Nie pamiętał, żeby układał ciała. Poruszył rękami. Świadomość, że stał się naczyniem dla boga, okazała się równie ekscytująca, co przerażająca.
Okoa podszedł do ogniska, ale widać było, że chce usłyszeć więcej.
Serapio westchnął.
– Wiem, że pragniesz odpowiedzi, Okoo z klanu Czarnowrona, jednak niezbadane są ścieżki, którymi kroczą bogowie. – Nawet ja ich nie znam, dodał w duchu.
– A ty dziwisz się, dlaczego się martwię.
Usiedli przy ogniu, milczący i zatopieni we własnych myślach. W końcu Serapio spytał:
– Wiesz, skąd się wzięła? – Mówiąc to, dotknął rany na boku.
– Myślę, że ktoś cię dźgnął. Jednakże nie wiem nic więcej. Nie sądzę, żeby to był któryś z Noży. Raz poznałem gniew ich ostrzy. Rana, którą mi zadali, ropiała i zabiłaby mnie w ciągu zaledwie godziny. Twoja wyglądała inaczej. Miałeś też głębsze rany wokół oczu, te jednak się zagoiły.
Serapio zapomniał, że rozciął powieki zaszytych oczu. Niepewnie uniósł dłoń do twarzy i poczuł rzęsy trzepoczące pod palcami. Dziwne, że po tak wielu latach wydawało się to tak naturalne. Siedząca na ramieniu wrona zakrakała i Serapio zrozumiał. To, że mniejsze rany wokół jego oczu i na ciele zagoiły się, było częścią daru małych wron. Skoro jednak nie zdołały uleczyć rany w boku, musiała być w niej jakaś magia, zbyt potężna dla nich samych.
Przeczesał włosy palcami, nagle zbyt zmęczony tym miejscem i tą rozmową. Nie podobało mu się to wszystko, zwłaszcza niewiedza i luki w pamięci. Był człowiekiem, którym zawsze kierowały zamysł i przeznaczenie, nie obchodziło go, co myślą o nim inni, został bowiem powołany do wyższych celów. Teraz jednak niepokoiły go ukradkowe spojrzenia Okoy i to, jak starannie dobierał słowa, żeby go nie urazić. Co gorsza, irytowało go własne niezdecydowanie, brak pewności siebie i tęsknota za tą częścią jego samego, która zniknęła wraz z jego bogiem.
Wstał.
– Muszę wrócić do Tovy. Mam niedokończone sprawy z Kapłanką Słońca.
Był pewien, że jeśli wróci, odzyska poczucie celu i swojego boga. Może nawet – jeśli przeżyje, gdy to wszystko się skończy – odnajdzie Xialę i to, co ich połączyło, zmieni się w coś więcej. To ostatnie było mało prawdopodobne, ale i tak nie zamierzał porzucać nadziei.
– Jak szybko możemy wrócić? Zmarnowaliśmy tyle czasu, kiedy spałem.
Okoa spoglądał na niego w zamyśleniu. Serapio wyczuwał jego myśli, były niczym swędzące miejsce między łopatkami, którego nie sposób dosięgnąć ręką.
Kiedy w końcu przemówił, jego powolne, wyważone słowa brzmiały jak zapowiedź nieszczęścia.
– Chociaż są w Odo tacy, którzy od dawna wypatrywali twojego nadejścia i będą się radować z powrotu Odo Sedoh, nie wszyscy podzielają tę radość. Wychowałeś się daleko stąd. W Cuecoli? Górach Obregi?
– Jestem Czarnowronem. – W głosie Serapia zabrzmiała nuta gniewu. Dla Okoy nazwanie go obcym, nawet po tym wszystkim, co uczynił, było bardziej bolesne niż cios nożem. Teraz to Serapio pokazał wycięty na skórze haahan i obnażył czerwone zęby. – Nie widzisz?
Okoa przyglądał mu się z uwagą.
– Nawet jeśli, są w Tovie rzeczy, których nie jesteś w stanie zrozumieć. Proszę. – Uśmiechnął się, unosząc kąciki ust. – Kuzynie.
To jedno słowo wystarczyło, by Serapio poczuł w sercu ciepło, którego się nie spodziewał. Czy tak właśnie jest, kiedy człowiek ma rodzinę? – pomyślał.
Okoa starannie dobierał słowa.
– Niebouczynieni kochali Strażników. Wielu z nich było potomkami klanów. W Odo są nawet tacy, którzy nie darzą ich taką nienawiścią jak Odohaa.
– Czarnowrony, które kochają kapłanów? – Ani jego matka, ani nauczyciele nic o tym nie wspominali. – Przecież byli waszymi wrogami.
– Wśród oddanych, których zabiłeś, zapewne były Czarnowrony. Nasze relacje ze Strażnikami są skomplikowane.
Myśl ta sprawiła, że Serapio się wzdrygnął. Być może Okoa miał rację, że nie rozumiał, być może jego zniecierpliwienie było krótkowzroczne. Jego postrzeganie świata wydawało się proste: Wrona przeciwko Kapłance Słońca, on przeciwko światu. Nic w jego życiu – poza tym krótkim czasem, który spędził z Xialą – nie sugerowało, że rzeczywistość może wyglądać inaczej.
– Mówiłeś, że Odohaa z radością powitają Odo Sedoh, nie powiedziałeś jednak, czy wszystkie Czarnowrony zrobią to samo.
– Jest coś, czego uczyli nas w Szkole Rzemiosła Wojennego: jeśli zakłócisz równowagę władzy, znajdą się tacy, którzy cię znienawidzą, choćbyś działał w słusznej sprawie.
– Ja również nauczyłem się czegoś od kogoś, kto uczył się w Szkole Rzemiosła Wojennego. „Spraw, by się ciebie bali”.
– Brawura włóczniczek. – Okoa uśmiechnął się znacząco. – Mówiono mi, że szkoliła cię włóczniczka. Niebouczynieni będą się ciebie obawiali – przyznał. – Ale nie zawsze. Przychodzi czas, gdy strach zmienia się w złość, a klan Czarnowrona z całą pewnością padnie ofiarą tej złości. Jeśli klany obrócą się przeciwko nam, jeśli zapragną krwi Wron, co wtedy? Czy będziesz walczył dla Czarnowrona tak zajadle, jak robiłeś to na Skale Słońca?
– Myślałem, że uważałeś mnie za człowieka, któremu zabijanie przychodzi ze zbytnią łatwością, a teraz prosisz mnie, żebym robił to dla ciebie.
– Dostrzegam ironię, lecz nie widzę innego wyjścia.
Był bronią. Zawsze. Niezależnie od tego, czy prosił jego bóg, czy ten syn Czarnowrona, jego cel zawsze pozostawał taki sam. Był w tym osobliwy spokój, spokój człowieka, który do perfekcji opanował swoją profesję. Ale było też coś jeszcze, coś irytującego, co sprawiało, że czuł się niewidoczny i niepotrzebny.
– Nie jesteś Odo Sedoh? – zapytał Okoa. Miejsce dotychczasowego spokoju zajęło oburzenie i Serapio pojął, że Okoa wziął jego milczenie za odmowę. – Gdzieś tam ludzie domagają się nie tylko zemsty, ale i ochrony. Nie będziesz ich bronią i szańcem?
Okoa skoczył na równe nogi i Serapio przygotował się na atak. Jednak Czarnowron zaczął tylko krążyć, a w każdym jego kroku wyczuwało się świeżą wściekłość.
– Pomogłem ci – rzekł. – Opiekowałem się tobą. Zabrałem cię w odludne miejsce, gdzie nie znajdą cię wrogowie. Nie wymagam chyba zbyt wiele, prosząc cię, byś w zamian za to wrócił i walczył dla klanu Czarnowrona.
– Chcesz powiedzieć, że jestem ci to winien?
– Tak! Ale… – Okoa urwał, twarz mu się ściągnęła. – Nie proszę o to dla siebie, lecz dla swoich ludzi.
– Twoi ludzie są moimi ludźmi. Kuzynie.
– A więc zrobisz to?
Serapio złączył dłonie i złożył je na kolanach. Były tak puste, że aż bolały. Zastanawiał się, jak może cokolwiek obiecać, skoro nie miał już swojego boga. A skoro nie miał swojego boga, to co miał? Xiala powiedziałaby, że gwiazdy. Na samą myśl o tym się uśmiechnął. Nie był jednak pewien, czy w to wierzy.
– Wrócę do Tovy – zgodził się. – I wtedy zobaczymy.
Tova (Paszcza Kojota) 1 Rok Wrony
I powiedział Kojot, nie mam ochoty żyć między Niebouczynionymi. Pozwól, że wybuduję swój dom tutaj, na zimnych ścianach klifów, pod światłem księżyca, i że to tutaj będę ucztował. A ostatniego dnia, gdy nadejdzie czas rozliczeń, zobaczymy, kto wiódł lepsze życie.
Z Pieśni o Kojocie
Kim jesteś?
Czyjaś dłoń pogłaskała Naranpę po włosach, delikatny oddech połaskotał ją w ucho.
Znowu miała dziesięć lat i tuliła się do matki w pokoju, w którym spała cała ich pięcioosobowa rodzina. Ojciec i matka po jednej stronie, Nara w środku, a Denaochi i Akel po drugiej stronie. Wszyscy leżeli na trzcinowych matach, kuląc się pod wspólnymi kocami i grzejąc się nawzajem podczas zimnych toviańskich nocy, kiedy w Paszczy Kojota hulały wiatry tak silne, że wygładzały kamień. W upalne lata Naranpa i jej bracia spali na zewnątrz na zaokrąglonych dachach. Ale teraz była zima, prawda? Tuż po przesileniu. Myśli Nary kłębiły się w jej głowie. Coś wydarzyło się w przesilenie. Coś, o czym powinna pamiętać.
Nara? Tak masz na imię? Dlaczego błyszczysz, Nara?
Ponieważ była wyjątkowa. Tak mówiła mama. Mądra, dobra i wyjątkowa i dlatego wybrano ją, żeby służyła w wieży.
Wieży? Powtórzył głos z wyraźnym zainteresowaniem. Masz na myśli niebiańską wieżę? Opowiedz mi, czego uczyli cię w niebiańskiej wieży.
Tylu rzeczy, chciała powiedzieć Nara. Jak sporządzać mapę ruchów planet, w jaki sposób formować ziemię, żeby lepiej odzwierciedlała niebo, jak odczytywać układy ciał niebieskich i przewidywać przyszłość.
Byłaś oddaną. Ale kim jesteś teraz?
Wzdrygnęła się, słysząc to pytanie. Było w nim coś bolesnego, coś, o czym nie chciała myśleć.
Zamiast tego pomyślała o matce i o tym, jak widziała ją po raz ostatni. Tamtego dnia opuściła dom, żeby służyć w wieży. Był wiosenny poranek i jej bracia, Akel i Denaochi, przebywali z nią, lecz jej ojciec nie przyszedł. Mama powiedziała, że zbyt trudne okazało się dla niego pożegnanie.
Dziecinne wspomnienia. Głos wydawał się zniecierpliwiony i rozdrażniony jej uchylaniem się od odpowiedzi. Zapomnij o nich. Skup się. Kim jesteś teraz?
Czyjaś ręka przesunęła się po jej głowie i policzku, paznokcie drapnęły skórę, pozostawiając gęsią skórkę. Naranpa zadrżała. Zapomniała o czymś, coś jej umykało. Coś, co miało związek z zimą i przesileniem. I coś, co Denaochi powiedział jej o matce. Coś ważnego.
Kim jesteś teraz? Głos był gniewny, zniecierpliwiony. Palce, które chwilę temu pieściły jej skórę, zacisnęły się na jej szyi. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, lecz dobyło się z nich jedynie suche, stłumione kaszlnięcie. Dłoń się zacisnęła.
Kim?
Nara próbowała podrapać napastnika, uwolnić się z jego uścisku. Nie mogła oddychać. Czuła, że ogarnia ją rozpacz. Umrze, jeśli się nie uwolni. Jeśli nie odpowie.
Jestem Kapłanką Słońca!
Cisza niczym echo po biciu dzwonu. A po niej oburzenie i niedowierzanie.
Więc dlaczego wciąż żyjesz?
Naranpa zamarła. To nie była mama.
Miała wrażenie, że ktoś przekopuje się przez jej myśli i przebiera we wspomnieniach, tak jak ona przetrząsała dokumenty w bibliotece wieży. Ktoś czegoś szukał. Czegoś w jej głowie.
Jak to zrobiłaś, Kapłanko Słońca? Wyczytałaś z gwiazd, jak udaremnić plany przeznaczeniu? Dlaczego nie było cię na Skale Słońca, kiedy przybył Wroni Bóg?
Wściekłość zalała jej umysł. Nie jej własna, lecz kogoś, kogo rozjuszyło jej nieposłuszeństwo.
Palce na jej szyi zacisnęły się mocniej. Znowu spróbowała krzyknąć, jednak tym razem z jej ust wypłynęła strużka krwi, która ściekła jej po brodzie i skapnęła na pierś. Rozlała się niczym żywe stworzenie, pokrywając jej ciało lepkim kocem koloru rdzy. Widok ten sprawił, że opór Naranpy osłabł.
Chwilę później zagrzmiał kolejny głos.
Magia? Ale jak?
Ten głos był inny. Starszy, męski. Natychmiast go rozpoznała. To był Kiutue, jej dawny mentor. Wiedziała, że to nie może być prawda, że cokolwiek grzebało jej w głowie, nie mogło być prawdziwe. A jednak czuła jego obecność, jego zdumienie i rozczarowanie jej herezją. Przygięła się pod ciężarem brzemienia. Krew ściekała po jej nagim tułowiu, po udach, kolanach i łydkach, aż na stopy.
Tymczasem kolejny głos wślizgnął się do jej ucha.
Och, Nara. Powinnaś była umrzeć tamtego dnia.
Iktan? Jej usta ułożyły się w jenu imię, nawet teraz pamiętały jego słodycz. Głos Iktanu był tak rzeczywisty, że z tęsknoty za num zrobiło jej się słabo. Wiedziału, że jest równie kuszącu jak wąż, w którego klanie przyszłu na świat, i równie jak on zdradziecku. A jednak nu pragnęła.
Nie martw się. Na każdy problem istnieje lekarstwo.
Spójrz tylko! Już krwawisz.
Spojrzała w dół. Cała była we krwi, jak gdyby ktoś ją nią pomalował.
Pomalował.
Jej umysł zadrżał.
Sen. Wszystko to było snem. Matka nigdy nie pytała jej, czego uczyła się jako oddana w wieży, Kiutue nigdy nie beształ jej za herezję, a Iktan… Jenu zdrada była najbardziej rzeczywista i najmocniej bolała, lecz nawet to nie było prawdą. Iktan przeszukału całą wieżę, próbując ją ocalić. Żar rozgorzał w jej piersi, jak gdyby zapłonęło w niej miniaturowe słońce. To jednak wystarczyło, by oświetlić wszystkie pęknięcia w jej splątanym koszmarze. Chwyciła się krawędzi snu i podciągnęła. Rzeczywistość wybiegła jej naprzeciw i wypełniła ją całą. Przypomniała sobie uczennice malujące jej ciało krwią wiedźmy, sól palącą ją w język. Most, upadek, to, jak została wyciągnięta z rzeki przez…
– Zataya! – krzyknęła.
– Kto? – zapytał mężczyzna w białej skórze jaguara.
Sen został przerwany.
Podniosła się z posłania i uderzyła głową w sufit. Materiał przytrzymywał jej ręce po bokach i zakrywał twarz, kiedy więc nabrała tchu, wessała go i zaczęła się krztusić. Z dachu posypały się na nią grudy ziemi. Przetoczyła się odruchowo i poczęła machać rękami, próbując uwolnić się z kokonu i umknąć przed niewielką lawiną.
Chwilę później zaczęła spadać. Upadek nie trwał długo, lecz nie spodziewała się go. Z głuchym łupnięciem wyrżnęła w twardą ziemię. Zderzenie pozbawiło ją tchu jak cios pięścią w brzuch. Przez chwilę leżała oszołomiona. Bolały ją plecy i z trudem oddychała przez materiał oblepiający jej usta. W końcu udało jej się uwolnić ręce i zdarła koc z twarzy. Chciwie łapała powietrze, podczas gdy jej wzrok przyzwyczajał się do rozświetlającego pomieszczenie wątłego światła. Emanowało z ogarka żywicznej świecy stojącej w lampionie obok jej stóp. Dopiero teraz zobaczyła, że jest pod ziemią… w grobowcu.
Adrenalina rozlała się po jej ciele, a umysł zawrzał paniką. Myśl, Nara! Zbeształa się w duchu. Masz tutaj powietrze i światło. I bez względu na to, gdzie się znajdujesz, żyjesz. Zamrugała, żeby pozbyć się z powiek drobinek ziemi. Próbowała sobie przypomnieć, co się wydarzyło, zrozumieć, dokąd trafiła.
Rzeczywiście była w grobowcu, nie mogła jednak pozwolić, by groza tej sytuacji wzięła nad nią górę. Przetoczyła się na czworaki i podpełzła do lampionu. Obok stała gliniana miseczka z wodą i podany na przerośniętym liściu skromny posiłek – kukurydza, garść nasion sosny i palone ziarna kakaowca.
Rozpoznała jedzenie. Właśnie to mieszkańcy Suchej Ziemi zostawiali zmarłym, by mieli co jeść w drodze powrotnej do przodków. Podczas gdy Niebouczynieni palili zmarłych, wkładając im w dłonie mapy gwiazd, mieszkańcy Suchej Ziemi grzebali ciała w katakumbach, które ciągnęły się bez końca pod Paszczą Kojota. Naranpa się roześmiała. Dźwięk, który dobył się z jej ust, przypominał suche szczeknięcia.
Posiliła się. Zjadła wszystko, nawet suchy, gumowaty liść. Być może było to świętokradztwo, ale posiłek przygotowano z myślą o niej, a ona umierała z głodu. Nie wiedziała, ile czasu spędziła w tym miejscu, jednak uczucie pustki w żołądku podpowiadało jej, że ostatni posiłek jadła dawno temu. Gdy się posiliła, a przynajmniej zjadła tyle, żeby oczyścić umysł i nawilżyć wyschnięte gardło, usiadła na ziemi, żeby ocenić sytuację.
– Gdzie jesteś, Nara? – spytała się na głos.
Po prawej zobaczyła wyjście, a właściwie ziejącą w ścianie dziurę, przez którą będzie musiała się wyczołgać. Na myśl o pełzaniu w ciemnościach przeszedł ją dreszcz, ale jaki miała wybór? Czy to ważne, że nie widziała ścieżki, gdy do wyboru pozostawało jedynie zostać tu i umrzeć? Mogła czekać, aż ktoś wróci i ją znajdzie, nie miała jednak pojęcia, kiedy to nastąpi. Za kilka godzin? Tygodni? Nigdy? Kiedyś już czekała na pomoc i żadna nie nadeszła. Drugi raz nie popełni tego błędu.
Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby jej się przydać. Miała dogasającą świecę w lampionie, koc, w który ją owinięto i pustą już glinianą miseczkę. Niewiele, by wydostać się z tego piekła. Nie mogła jednak nic na to poradzić i nie widziała innego wyjścia, zebrała więc swój skromny dobytek i na czworakach wpełzła w mrok.
Była to uciążliwa podróż. Naranpa zrobiła z koca sukienkę, wsuwając go pod pachę i zawiązując supeł na drugim ramieniu. Schowała miseczkę do prowizorycznej sakiewki przewieszo-nej przez ramię, w jednej ręce trzymała lampion. Powoli posuwała się do przodu. Gdy minęła ziejący czernią korytarz po lewej stronie, gardło ścisnęło jej się ze strachu. Wyciągnęła lampion i zobaczyła ziejące usta ziemi. Słabe światło odbijało się od pokrytych brudem podziemnych ścian. Ona jednak parła do przodu.
Zatrzymała się tylko raz i wycieńczona zapadła w sen. Gdy się obudziła, nie pamiętała, gdzie jest, żywiczna świeca wypaliła się i zgasła. Ciemność wokół niej była ciężka, niemal namacalna.
– Pomocy! – krzyknęła, choć nie wiedziała, kto lub co miałoby ją usłyszeć. Tym większe było jej zdumienie, gdy coś jej odpowiedziało.
Poczuła palenie w piersi, jej dłonie zapłonęły dziwnym blaskiem, oczy rozjarzyły się własnym światłem. Z początku nie mogła w to uwierzyć. Przecież coś takiego było niemożliwe. A jednak żyła, choć to także wydawało się niemożliwe. Zdumiona, lecz zbyt wdzięczna, żeby kwestionować ów dar, uniosła rękę. Emanujący z niej blask oświetlał drogę na kilka kroków naprzód. Niewiele, lecz musiało jej to wystarczyć.
Zaczęła pełznąć dalej.
Czas pod ziemią ciągnął się bez końca i Naranpa nie potrafiła powiedzieć, czy minęło piętnaście minut, czy może godzin. Gdy dotarła do ślepego zaułka, poczuła, że ogarnia ją panika, ale ziemia pod palcami okazała się na tyle miękka, że mogła wybrać ją miseczką i przekopać się na drugą stronę.
Kolana miała otarte, poranione i pozdzierane ręce zaczęły krwawić. Zapomniała już o skromnym posiłku i znowu czuła ssanie w żołądku. Była wyczerpana, a uczucie beznadziei przygniatało ją tak, jak z pewnością przygniotłaby ją ziemia. Mimo to posuwała się do przodu, ogrzewana tym dziwnym, nienaturalnym ciepłem w piersi i w dłoniach. Nie umrze tu. Udowodni tamtemu głosowi, który słyszała we śnie, że się mylił. Nie zamierzała tu umierać.
Nie wiedziała, jak długo czołgała się w ciemnościach, próbując zapanować nad strachem, nie myśleć o zatęchłym, nieruchomym powietrzu i o tym, jak długą drogę będzie musiała jeszcze pokonać, gdy nagle jej uszu dobiegł jakiś dźwięk. Szum wody, rzeki płynącej dnem głębokich kanionów. Tovasheh.
Z jej gardła dobył się niski, płaczliwy jęk, w którym nie rozpoznałaby własnego głosu, gdyby nie to, że była jedyną żywą istotą pośród tej niekończącej się nocy. Miała wrażenie, że zaraz rozpłacze się z ulgi.
Już wcześniej wiedziała, że jest w Paszczy, w katakumbach, które ciągnęły się w bezdennych szczelinach głęboko pod miastem. Nadal nie miała pojęcia, jak i dlaczego tu trafiła, najważniejsze było jednak to, że słyszała rzekę. Wszystkie dzieci w Paszczy uczono, że jeśli kiedykolwiek się zgubią, mają nasłuchiwać szumu wody. Nara wiedziała, że jeśli za nim podąży, w końcu znajdzie wyjście. Była brudna i zakrwawiona, a jej kości domagały się odpoczynku, ona jednak parła przed siebie, w stronę wody i życia.
* * *
Minęła kolejna godzina. A może dzień albo tydzień. W tych ciemnościach nie była niczego pewna. Wiedziała tylko, że kieruje się w stronę rzeki.
W końcu, gdy skręciła za kolejnym rogiem, poczuła na twarzy powiew świeżego powietrza, jej uszy wypełnił huk rwącej wody, zaś jej oczom ukazało się światło. Poczołgała się w tamtą stronę, przywarła brzuchem do ziemi i ostrożnie spojrzała w dół. Otwór okazał się wyjściem z jaskini znajdującej się w połowie pionowej ściany klifu. Od dna kanionu dzieliła ją wysokość sześciu mężczyzn, jednak nurt w tym miejscu był silny i nie dało się określić, czy rzeka jest tu głęboka, i czy pod powierzchnią nie kryją się zdradzieckie skały gotowe roztrzaskać jej czaszkę. Wcześniej podobne obawy nie powstrzymały jej przed skokiem do Tovasheh, lecz teraz nie była pewna, czy przeżyje upadek, nie mówiąc o tym, czy zdoła pokonać rwący nurt lodowatej rzeki.
Złożyła głowę na ramionach i odegnała od siebie rozpacz. Nie miała wyboru, musiała skoczyć i mieć nadzieję, że i tym razem los się nad nią ulituje. Cichy śmiech wstrząsnął jej ciałem. Niebiosa, czy to jest litość? Jeśli obudzenie się we własnym grobowcu było łaską od losu, nie chciałaby doświadczyć jego okrucieństwa.
Nie. To nie był los. To nie los zostawił ją w tamtym grobowcu, żeby przekonać się, czy się obudzi, czy też nie. To Zataya. Albo Denaochi. Ktokolwiek to był, pewnie powinna czuć do niego wdzięczność, ale nie czuła. Była wściekła. Wściekła na wiedźmę, na brata za to, że jej posłuchał, i na siebie, że uwierzyła im obojgu.
Przetoczyła się na plecy, tak że jej głowa znalazła się niebezpiecznie blisko klifu, spojrzała na ciągnącą się nad nią pionową skałę i… się uśmiechnęła.
Nie dalej jak na wyciągnięcie ręki z klifu zwisała lina do wspinaczki z zawiązanymi w regularnej odległości supłami.
– Pieprz się, Ochi – szepnęła.
Ponieważ miała rację. To nie los ją tu zostawił, lecz jej brat, człowiek lubujący się w rozmaitych gierkach i testach. A to właśnie, jak pojęła Naranpa, był test. Okrutny, niepotrzebny test, za który nienawidziła swojego brata, ale też taki, o którym przynajmniej wiedziała, że może go zdać.
Pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku, po czym wysunęła się nieco poza krawędź i wyciągnęła ręce, żeby dosięgnąć liny. Podciągnęła się i uczepiona liny powoli wypełzła z tunelu. Gdy tak wisiała na skalnej ścianie, obudził się w niej instynkt wspinacza, a klif, który jeszcze chwilę temu wydawał się nie do pokonania, odsłonił przed nią mnóstwo szczelin i wypustek, stanowiących oparcie dla rąk i nóg. Zaparłszy się stopami o skałę, owinęła sobie linę wokół pasa i rozpoczęła żmudną wspinaczkę. Była słaba i posuwała się w ślimaczym tempie, ale powoli pięła się w górę.
Szum rzeki przycichł, a światło – choć zaczynało już zmierzchać – stało się jaśniejsze, w miarę jak opuszczała najgłębsze zakamarki Paszczy Kojota. Gdy w końcu dotarła do krawędzi klifu i podźwignęła się na drżących ramionach, odkryła, że znajduje się w pomieszczeniu na tyłach budynku. Pod ścianami piętrzyły się drewniane skrzynie, a podłoga zastawiona była glinianymi naczyniami, między którymi prowadziła wąska ścieżka. Biegła ona do sąsiedniego pokoju, równie zagraconego, i do kolejnego, od frontu, oddzielonego od pozostałych zawieszonym w drzwiach kocem. Pomieszczenie pełne było okrągłych stolików i opartych o nie pustych krzeseł, na półkach stały słoje z liśćmi herbaty, suszonymi owocami i kwiatami. Znajdowała się w herbaciarni z sekretnym przejściem prowadzącym do katakumb. Jeśli wcześniej potrzebowała dowodu na to, że położenie, w jakim się znalazła, było dziełem Ochiego, właśnie go dostała.
Podeszła do najbliższej półki i sięgnęła po gliniany słój opatrzony malunkiem gałązki pokrytej delikatnym niczym koronka żółtym kwieciem. Niemal czuła na języku przyjemnie gorzkawy smak herbaty, którą z nich parzono, i ciepło naparu na twarzy. W wieży tę właśnie herbatę lubiła najbardziej.
Wieża. Do diabła z nią. Tamto życie nie należało już do niej.
Pozwoliła, by słoik wypadł jej z rąk i roztrzaskał się o podłogę. Zmiażdżyła herbatę pod stopą, kiedy ściągnęła z półki kolejny gliniany słój, tym razem z malunkiem liścia, który działał pobudzająco. Chciała go zaparzyć, lecz myśl o tym, że będzie musiała znaleźć wodę, zagotować ją i czekać, aż napar naciągnie, była ponad jej siły. Wyjęła ze słoja kilka liści i włożyła je do ust. Żuła przez chwilę, po czym połknęła, licząc, że dzięki nim zdoła przetrwać noc.
Zimowy wiatr kąsał jej bose stopy i twarz, kiedy wyszła na ulicę, zrobiona z koca sukienka nie była w stanie jej ogrzać. Dziwny półmrok, który wisiał nad Paszczą, sugerował, że zaczyna zmierzchać, jednak ulice pozostawały puste. Nawet zimą rzadko zdarzało się, by ulice Paszczy były wyludnione. Ogarnął ją niepokój. Coś jest nie tak. Roześmiała się, lecz był to cichy, kpiący śmiech. A co nie jest nie tak, Nara?
Mijała puste witryny i domy z pozamykanymi okiennicami. Na ulicach wciąż nie było żywej duszy, ale zauważyła małego chłopca, który przyglądał się jej z progu jednego z domów. Chwilę później matka zagoniła go do środka, sama zaś przyłożyła dłoń do malunku na ścianie domu i uczyniła znak mający chronić przed złem. Naranpa przyjrzała się malunkowi. Potrzebowała chwili, żeby pojąć, na co właściwie patrzy. Kiedy jednak dotarło do niej, co przedstawia, zobaczyła taki sam malunek na drzwiach innego domu i na murze obok zamkniętego na głucho straganu z jedzeniem. Był to znak wrony, czaszka, którą widywała na domach Czarnowrona w Odo. Ale skąd się tu wzięła? Co tak bardzo przeraziło tych wszystkich ludzi?
* * *
W drodze do Łubinu Naranpa nie widziała nikogo, nawet ciekawskiego dziecka. Należący do Denaochiego dom gry wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała – pozbawiony okien okrągły budynek przytulony do ściany klifu, tak że widać było tylko frontowe półkole. Bielone ściany lśniły w półmroku, w zmierzchu, który nie przeszedł w noc, lecz trwał w cieniu. Było to dziwne, niepokojące zjawisko, lecz Naranpa miała na głowie inne sprawy. Przede wszystkim musiała pomówić z bratem i jego wiedźmą.
Wspięła się po drabinie do wejścia, albo raczej klapy w dachu. Kiedy była tu ostatnio, czekał na nią olbrzym z maczugą, ona zaś nosiła przebranie mężczyzny i miała przy sobie pękatą sakiewkę pełną ziaren kakaowca. Teraz była sobą – kobietą odzianą w sukienkę z koca, o skórze oblepionej brudem i zaschniętą krwią. Nie wiedziała, jakiego powitania powinna się spodziewać i czy jej brat liczył, że zda test i wydostanie się z grobowca, czy wręcz przeciwnie. Nie była nawet pewna, co mu powie. Czy czuła wdzięczność za jego pomoc, czy miała mu za złe to, w jaki sposób jej udzielił? Wiedziała tylko, że jej potrzeba udowodnienia mu, że nie jest rozpieszczoną dziewczyną z elit, pozostawała wystarczająco silna, by doprowadzić ją do tego miejsca, a jej własna wola, by stać się kimś więcej, kimś godnym, zawiedzie ją jeszcze dalej.
Pchnięciem otworzyła drzwi i zeszła do cichego pomieszczenia. Stoły hazardowe na dole były puste, jednak żarzące się węgle w paleniskach wciąż dawały dość ciepła, by ogrzać przestronną salę. W powietrzu unosił się intensywny zapach tytoniu. Naranpa poczuła, że ogarnia ją rozpacz. A jeśli Denaochiego tu nie było? Jeśli się myliła?
Znalazła go na wewnętrznym balkonie. Siedział na ławce, oparty plecami o ścianę, palce dłoni zaciskał na leżącej na kolanach pałce. Wyglądał tak jak dawniej: szczupły, niemal wymizerowany, z czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu i ściętymi krótko przy uszach. Przez policzek, od ucha do nosa biegła stara blizna po nożu, nosił dwa jadeitowe kolczyki w uszach i jedne w dolnej wardze. Jego szyję oplatały liczne naszyjniki z korali i turkusów, a peleryna z kolców jeżozwierza leżała obok, przewieszona przez oparcie ławki. Naranpa zawahała się, czując na sobie spojrzenie ciemnych oczu.
Ale przecież dotarła tak daleko, pomimo licznych prób, na które ją wystawił. Jej wahanie trwało krótką chwilę.
– Zdałam twój test, ty przeklęty potworze – warknęła.
W jego oczach pojawił się błysk, a ona zrozumiała, że spał. Spał z otwartymi oczami. Ziewnął i uniósł kąciki ust w szczerym uśmiechu.
– Nara – rzucił schrypniętym głosem. – Nigdy w ciebie nie wątpiłem.
Nie uderzyła go, chociaż chciała, ale gdy się odezwała, głos drżał jej z wściekłości.
– Zostawiłeś mnie tam na śmierć i zmusiłeś, żebym pełzła do ciebie przez siedem piekieł.
Wzruszył lekceważąco ramionami.
– Musiałem się upewnić, że naprawdę tego chcesz.
– Że czego chcę?
Podeszła do niego i zacisnęła pięść. Zamachnęła się, ale chwycił jej dłoń, nim zdążyła zadać cios.
Jego głos przypominał pełen urazy syk.
– Życia! Skoro ja to zrobiłem, wiedziałem, że ty też dasz radę.
Potrzebowała chwili, żeby pojąć, co miał na myśli, a gdy to się stało, cała jej złość wyparowała.
– Dlaczego? Kto?
– Teraz to bez znaczenia. To było dawno temu. – Roześmiał się niskim, upiornym śmiechem. – Wyczołgałaś się stamtąd dwa razy szybciej niż ja. Zawsze byłaś ambitna.
W jego ustach nie brzmiało to jak komplement. Pozwoliła, by słowa zawisły w powietrzu między nimi.
Podźwignął się z ławki i pokuśtykał do najbliższego stolika. Wydawał się zmęczony, jakby energia, która pobudzała go podczas jej poprzedniej wizyty, wyparowała. Nalał wody z glinianego naczynia i podał jej czarkę. Opróżniła ją jednym haustem. Napełnił ją ponownie i przyglądał się jej. Teraz, gdy czuła na sobie jego krytyczny wzrok, piła powoli, drobnymi łyczkami.
– Gdzie Zataya? – Spojrzała w dół na swoją rękę. Krew wiedźmy odpadała od jej skóry suchymi płatkami. – Można by pomyśleć, że będzie tu, żeby świętować to, jak doskonale spisały się jej czary.
– Nie czary – poprawił ją. – Powiedziała, że to magia krwi. Z Południa.
Odraza była jak wąż pełznący jej po kręgosłupie i przez chwilę Naranpa znów słyszała głos mężczyzny w skórze jaguara, który przepytywał ją w jej snach. Nie sen, lecz czar. Magia. To nagłe olśnienie było tak zdumiewające, że Naranpa rozdziawiła usta.
– Twoje oczy. Zmieniły się.
– Co? – Odruchowo podniosła rękę do twarzy, jak gdyby mogła wyczuć, co miał na myśli.
– Są brązowe z żółtymi plamkami. Wcześniej takie nie były.
– To złudzenie optyczne – rzuciła jakby od niechcenia, ale znowu poczuła palenie w piersi, a żołądek ścisnął się jej ze strachu. Czy to palenie w sercu było dziełem magii? Czy to magia sprawiła, że jej dłonie jarzyły się, a oczy lśniły w ciemności?
– Może złudzenie optyczne… a może następstwa magii.
Skrzywiła się, słysząc, jak swobodnie mówi o jej lękach.
– Powiedz mi, co się wydarzyło, kiedy tkwiłam pogrzebana w grobowcu – poprosiła, rozpaczliwie pragnąc zmienić temat rozmowy. Nawet nie chciała rozważać możliwości, że magia ją odmieniła. Sama myśl o tym przerażała ją tak bardzo, że nie była w stanie wyrazić tego słowami. – Czy Eche został wybrany Kapłanem Słońca? Czy Złoty Orzeł włada teraz niebiańską wieżą? Co z innymi Niebouczynionymi? Czy ktokolwiek pytał, co się ze mną stało?
Patrzył na nią przez długą chwilę, a z jego czarnych oczu nie sposób było nic wyczytać.
– Strażnicy nie żyją, Naranpo. Pretendent i jego sojusznicy, wszyscy zostali wyrżnięci przez agenta Czarnowrona. Uszłaś z życiem tylko dlatego, że cię zdradzili. Nie ma już twojej ukochanej wieży.
Gapiła się na niego nierozumiejącym wzrokiem. Odstawiła czarkę, jak gdyby to ją winiła za to, że nie pojmuje.
– Nie żyją, Nara – powtórzył. – Wszyscy twoi przeklęci kapłani nie żyją.
Zachwiała się.
– To niemożliwe…
– Nie, skoro ktoś tego dokonał.
– Nie rozumiesz, bracie. Jak mogą nie żyć, skoro ja sama planowałam ich zamordować? – Chciała zażartować, lecz słowa pozostawiły w jej ustach gorzki posmak i stanowiły marny substytut irracjonalnego smutku, który wzbierał w niej niczym fala. Zmęczenie, które minęło po tym, jak żuła liście, nagle wróciło do niej ze zdwojoną mocą. Przygarbiła się, chowając twarz w dłoniach. – Kto? – zapytała.
– Nie Odohaa, chociaż inne klany twierdzą inaczej. Obwiniają kultystów i matronę za to, że nie była w stanie nad nimi zapanować. Obwiniają nawet jej brata, kapitana Tarcz. Są jednak świadkowie, którzy widzieli, co naprawdę wydarzyło się na Skale Słońca.
– Kto? – powtórzyła nieco ostrzej.
Denaochi wzruszył ramionami i wzdrygnął się. To wtedy Naranpa zrozumiała, że jej brat się boi. To dlatego spał z pałką na kolanach i otwartymi oczami.
– Mówią, że dokonał tego jeden człowiek, lecz szczegóły różnią się, jak to w opowieściach. Opowiadają, że był dwukrotnie wyższy od przeciętnego człowieka, a z jego pleców wyrastały wielkie czarne skrzydła. Że nosił wycięty na ciele haahan i że potrafił rozkazywać cieniom, tak jak ty czy ja możemy rozkazywać zwierzęciu czy dziecku. Że płakał krwią i ciemnością, i że zabił wielu jednym tylko słowem.
– Magia cienia?
– Jakiś rodzaj magii. Mówią, że boskiej.
– Zawsze uważałam magię za formę oszustwa – wyznała. – Jak zioło, które potrafi sparaliżować albo zamącić w głowie, sztuczkę z użyciem światła i luster. Dobrze znam teorie. Magia to resztki tego, co pozostawili po sobie bogowie. Emanuje z ich kości i skamieniałych ciał. Ale to? Prawdziwy, żywy bóg, nie żadne tam szczątki bogów, którzy odeszli tysiące lat temu. Wierzysz w to?
Denaochi pokiwał głową, minę miał posępną.
– Brzmi jak bajka szaleńca.
Coś przemknęło po jego twarzy, jakaś emocja, której nie była w stanie odczytać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki