Gorejąca gwiazda. Trylogia Między niebem a ziemią. Tom 2 - Rebecca Roanhorse - ebook

Gorejąca gwiazda. Trylogia Między niebem a ziemią. Tom 2 ebook

Roanhorse Rebecca

3,9

Opis

Bestseller USA Today.

Bestsellerowa autorka New York Timesa, Rebecca Roanhorse, powraca do Meridianu w epickiej kontynuacji Czarnego słońca – finalisty nagród Hugo, Nebula, Lambda i Locus.

Żadne przypływy nie są tak zdradzieckie, jak przypływy serca – teekijskie powiedzenie.

Wiszące nad Tovą zaćmione słońce trwa w uścisku wroniego boga. Tymczasem na niebie pojawia się kometa zwiastująca śmierć władcy i nastanie nowego porządku.

W Meridianie, krainie, gdzie użycie magii reguluje kodeks, a czczenie bogów zostało zakazane, legendy ożywają, zaś wiara wiernych zostaje nagrodzona.

Porwana przez chaos dramatycznych wydarzeń Xiala zawiera osobliwy sojusz, a matrony klanów Tovy zawiązują kruche przymierza, gdy ich wrogowie gromadzą siły, a trwająca w niebie wojna znajduje swoje odbicie na ziemi.

Tymczasem Serapio i Naranpa prowadzą z przeznaczeniem własną walkę o wolną wolę i człowieczeństwo. Czy będący częścią przepowiedni Serapio pozostanie człowiekiem, gdy wszyscy wokół pożądają wyłącznie jego mocy? Czy w odmienionej Tovie jest dla Naranpy jakaś przyszłość?

Witamy w Gorejącej gwieździe – drugim tomie trylogii Między niebem a ziemią, autorstwa Rebekki Roanhorse, autorki która „odmienia oblicze amerykańskiego science-fiction, horroru i fantasy” (The New York Times), „opowiedzianej epickim głosem naszego kontynentu i czasów” (Ken Liu, autor obsypanej nagrodami powieści Królowie Dary).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
3
4
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aadrianaa

Dobrze spędzony czas

4.25* podobało mi się bardziej niż 1 tom
00

Popularność




Ludy Meridianu

Góry Obregi

Sera­pio – Odro­dzony Wroni Bóg

Mar­cal – ojciec Sera­pia

Powa­geh – trze­ciu nauczy­cielu Sera­pia, Nóż

Saaya – matka Sera­pia

Paadeh – pierw­szy nauczy­ciel Sera­pia

Eedi – druga nauczy­cielka Sera­pia, włócz­niczka

Cuecola

Balam – lord z Domu Sied­miu, Patron Pół­księ­ży­co­wego Morza, Biały Jaguar

Pech – kupiecki lord

Tuun – kupiecka pani

Sinik – kupiecki lord

Keol – kapi­tan, żeglarz

Callo – pierw­szy ofi­cer, żeglarz

Tova

Strażnicy

Naranpa – Kapłanka Słońca, Zakon Wyroczni (hawaa)

Iktan – Kapłanu Noży, Zakon Noży (tsiyo)

Abah – Kapłanka Wspo­mo­że­nia, Zakon Uzdro­wi­cieli (seegi)

Haisan – Kapłan Archi­wów, Zakon Histo­ry­ków (ta dissa)

Kiu­tue – były Kapłan Słońca

Eche – oddany, Zakon Wyroczni

Klany Niebouczynionych

Czarnowron

Yatliza – matrona

Ayawa – mał­żo­nek Yatlizy

Okoa – syn Yatlizy, kapi­tan Tarcz

Esa – córka Yatlizy, matrona

Cha­iya – były kapi­tan Tarcz

Maaka – przy­wódca Odo­haa

Feyou – uzdro­wi­cielka

Uuna – Tar­cza

Ituya – Tar­cza

Mataya

Juuna

Fress

Haalan

Kuts­sah – wielka wrona

Benun­dah – wielka wrona

Nartnik

Iey­oue – matrona

Aishe

Zash

Tyode

Wujek Kuy

Oma­taya

Złoty Orzeł

Nuuma – matrona

Terzha – córka Nuumy

Ziha – córka Nuumy

Layat – doradca matrony

Kuya

Suht­see – wielki złoty orzeł

Skrzydlaty Wąż

Pey­ana – matrona

Ahuat – kapi­tan Tarcz

Sucha Ziemia (Bezklanowi)

Dena­ochi – brat Naranpy, szef Łubinu

Sedaysa – sze­fowa Agawy

Pasko – szef Róży Pustyni

Amalq – sze­fowa Dzi­kiej Róży

Zataya – wiedźma

Baaya – słu­żąca

Akel – brat Naranpy

Hokaia

Daakun

Włóczniczki

Seuq – przy­wód­czyni wędru­ją­cych w snach

Gwee – wędru­jąca w snach

Odae – wędru­jąca w snach

Asnod – wędru­jąca w snach

Naasut

Teekijki

Xiala – kapi­tan

Mahina

Alani

Teanni

Rozdział 1

Cuecola 1 Rok Wrony

Doko­na­łem wiel­kich czy­nów, zarówno dobrych, jak i złych, któż jed­nak ma prawo mnie oce­niać, jeśli nie bogo­wie. I cóż mi powie­dzą, prócz tego, że się odwa­ży­łem?

Z Pod­ręcz­nika wędru­ją­cych w snach, autor­stwa włócz­niczki, Seuq

Słońce nie wze­szło jesz­cze pierw­szego dnia po nowo­rocz­nym prze­si­le­niu zimo­wym i nie czuć było, że zakoń­czyła się pewna epoka, lecz Balam wie­dział lepiej.

Wyszedł z domu na długo przed tym, nim zaczęło świ­tać, z przy­tro­czo­nymi do pasa: sakiewką pełną zia­ren kaka­owca, małą gli­nianą fili­żanką, luster­kiem oraz obsy­dia­no­wym nożem, i ruszył przed sie­bie. Nor­mal­nie zabrałby ze sobą słu­żą­cych. Męż­czy­znę, który zaniósłby do domu jego zakupy, i dru­giego, by strzegł jego osoby, choć było bar­dzo nie­wiele rze­czy, któ­rych się oba­wiał. Dziś jed­nak poszedł sam.

Prze­mie­rzył sze­roką, zadbaną aleję bie­gnącą na całej dłu­go­ści Cuecoli, prze­szedł obok wciąż jesz­cze śpią­cego tar­go­wi­ska i dalej, przez bramy mia­sta. Minął rol­ni­czą wio­skę Kuha­ran z jej kry­tymi strze­chą owal­nymi chat­kami i wię­zie­nie, w któ­rym zna­lazł Teekijkę, po czym wszedł do dżun­gli.

Po cało­noc­nych opa­dach desz­czu powie­trze było cięż­kie i wil­gotne. Kro­ple wody ście­kały z sze­ro­kich, kar­bo­wa­nych liści, a zie­mia pod san­da­łami Balama była roz­mię­kła. Miał na sobie długą, białą pele­rynę, którą spiął pod szyją, włosy owi­nął pasu­ją­cym do niej bia­łym sza­lem. Z jego uszu i nosa zwi­sały jade­itowe kol­czyki, a na nad­garst­kach i kost­kach podzwa­niały wyko­nane z tego samego kamie­nia bran­so­lety. Górną połowę twa­rzy poma­lo­wał na nie­bie­sko.

Zmie­rzał do małej świą­tyni, jed­nej z wielu, które zostały opusz­czone po tym, jak Trak­tat Hoka­iski zaka­zał czcić boga jagu­ara. Kamienny budy­nek, nie­gdyś piękny, kolo­rowy i zadbany, popa­dał teraz w ruinę. Na sze­ro­kich scho­dach poja­wiły się pęk­nię­cia, a zie­leń dżun­gli zagar­nęła dla sie­bie więk­szą część fasady. Balam uwa­żał, by wcho­dząc do środka, niczego nie dotknąć.

Skie­ro­wał swe kroki w stronę ołta­rza nie­opo­dal głów­nego dzie­dzińca. Nie był czło­wie­kiem bogo­boj­nym, przy­naj­mniej nie w rozu­mie­niu więk­szo­ści ludzi, jed­nak sza­no­wał moc, zaś w tym miej­scu drze­mała nie­gdyś wielka potęga. Przy­ci­snął dło­nie do zim­nego kamie­nia, pochy­lił głowę i wymru­czał modli­twę, któ­rej nie sły­szano tutaj od trzech stu­leci. Po wszyst­kim z sakiewką w dło­niach usiadł na scho­dach i cze­kał.

Zło­dziej zja­wił się nie­długo potem.

Męż­czy­zna nie dostrzegł Balama sie­dzą­cego nie­ru­chomo pośród cieni. Lord jagu­ara patrzył zacie­ka­wiony, jak przy­bysz idzie wzdłuż dzie­dzińca, podzi­wia­jąc wybla­kłe kamienne reliefy i wszech­obecne dzieło znisz­cze­nia. Na ramię miał zarzu­cony płó­cienny worek. Był odziany w pro­stą białą prze­pa­skę na bio­dra, czarne włosy miał przy­cięte krótko i nie­mod­nie, jak od garnka, a twarz młodą i przy­stojną, z zuchwa­łym bły­skiem w oczach. To wła­śnie ów bez­czelny błysk spra­wił, że Balam zwró­cił na niego uwagę, dopiero póź­niej dowie­dział się, że tak się szczę­śli­wie składa, iż czło­wiek ten ma rów­nież dostęp do kró­lew­skiej biblio­teki.

– Witaj – pozdro­wił zło­dzieja i wychy­nął z cie­nia.

Męż­czy­zna wzdry­gnął się zasko­czony.

– Na sie­dem pie­kieł – zaklął i obrzu­cił Balama gniew­nym spoj­rze­niem. – Któż zakrada się do takich miejsc?

Balam uśmiech­nął się jak zawsze, uno­sząc tylko kąciki ust, by ukryć kły dra­pież­nika.

– To miej­sce czczone dawno temu przez moich przod­ków.

– Upiorne. Nie rozu­miem, dla­czego nie mogli­śmy się spo­tkać w mie­ście. Przy drinku.

Balam uniósł wypie­lę­gno­waną brew.

– Jak już mówi­łem, to zle­ce­nie wyma­gało naj­więk­szej dys­kre­cji. Chyba nie powie­dzia­łeś nikomu o naszym spo­tka­niu?

– Nie – odparł pośpiesz­nie zło­dziej. – Ja dotrzy­ma­łem słowa. Teraz ty dotrzy­maj swo­jego.

Balam ruchem ręki poka­zał mu, żeby wszedł po scho­dach, i dołą­czył do niego przy ołta­rzu. Gdy męż­czy­zna się zawa­hał, potrzą­snął sakiewką wypeł­nioną ziar­nami kaka­owca. To naj­wy­raź­niej roz­wiało obawy zło­dzieja, który pośpiesz­nie poko­nał kilka stopni.

– Czy wej­ście do krypty nastrę­czyło ci jakichś trud­no­ści? – zapy­tał Balam.

– Wystar­czyło kilka dni pla­no­wa­nia i słod­kie słówko szep­nięte do ucha noc­nego stróża. Chyba nikt jesz­cze nie pró­bo­wał się tam wła­mać. – Mina zło­dzieja suge­ro­wała, że uważa Balama za głupca.

Lord jagu­ara udał, że tego nie widzi.

– Mogę ją zoba­czyć?

– Pierw­szy raz wyna­jęto mnie, żebym ukradł książkę. – Męż­czy­zna wycią­gnął z worka duży, owi­nięty w mate­riał ręko­pis i poło­żył go na ołta­rzu. – Jest na coś takiego popyt? Może masz przy­ja­ciół, któ­rym potrzebny jest czło­wiek o szyb­kich dło­niach i cichych sto­pach?

Balam w naboż­nym sku­pie­niu odwi­nął mate­riał i roz­pro­sto­wał zwój z kory, na któ­rym zapi­sano cią­giem roz­ma­ite glify i sym­bole fone­tyczne. Roz­po­znał w nich pra­stary język, który tak długo stu­dio­wał, co tylko utwier­dziło go w prze­ko­na­niu, że oto miał przed sobą wie­dzę, któ­rej tak pra­gnął.

– Rozu­miesz to? – spy­tał zacie­ka­wiony zło­dziej.

– Oczy­wi­ście – odparł w zamy­śle­niu Balam. Jego umysł sku­piał się na leżą­cych przed nim zapi­skach, zaś oczy chci­wie poże­rały pierw­szą stronę.

Oto masz przed sobą Pod­ręcz­nik wędru­ją­cych w snach. Ci, któ­rzy żywią się cia­łem boga i prak­ty­kują magię ducha, ryzy­kują obłę­dem, o czym mogą zaświad­czyć moje sio­stry spo­czy­wa­jące w swych zim­nych gro­bow­cach. Ale jeśliś nie­ulę­kły – czeka na cie­bie nie­zgłę­biona moc.

– Co tam jest napi­sane?

– Hmm.

– W tej księ­dze. Co w niej jest?

Balam wró­cił myślami do teraź­niej­szo­ści. Zło­żył stro­nice, zamknął księgę i rzu­cił zło­dzie­jowi kpiące spoj­rze­nie.

– Pra­gniesz zostać cza­row­ni­kiem?

– Ja? – Tam­ten roze­śmiał się i oparł o ołtarz. – Na co mi magia?

– Dawno temu zło­dzieje prak­ty­ko­wali magię cie­nia jako część swo­jej pro­fe­sji. Mówi się, że mają ją we krwi.

– Stare prze­sądy – odrzekł męż­czy­zna i splu­nął na posadzkę. – Głu­pie gada­nie dla sła­bych na umy­śle. Dzięki, ja wolę kie­ro­wać się rozu­mem. – Dotknął wisiorka na szyi, wyko­na­nej ze złota małej repliki słońca.

Balam zer­k­nął poiry­to­wany na grudkę śliny lśniącą na sta­rej, kamien­nej posadzce. Prze­je­chał języ­kiem po zębach, jak gdyby chciał zli­zać z nich nie­wy­po­wie­dziane słowa, i zamiast tego rzekł:

– A gdy­bym ci powie­dział, że nawet moc Kapłanki Słońca była magią pocho­dzącą od daw­nych bogów?

– Odparł­bym, że sam też jesteś głup­cem, sza­nowny lor­dzie. – Mówiąc to, zło­dziej skło­nił się szy­der­czo. – Ale to nie moja sprawa, do czego potrzebna ci ta księga. Moim jedy­nym bogiem jest ten, któ­rego trzy­masz w dłoni.

Ziarna kaka­owca. Balam gestem poka­zał męż­czyź­nie, by podał mu worek. Ostroż­nie wsu­nął do niego księgę i poło­żył paku­nek u swych stóp. W zamian wrę­czył zło­dzie­jowi sakiewkę z ziar­nami. Oczy tam­tego bły­snęły chci­wie, gdy ją otwo­rzył i zaj­rzał do środka. Balam obser­wo­wał, jak męż­czy­zna prze­li­cza jej zawar­tość i pla­nuje, na co ją wyda: nowe klej­noty, naj­lep­sze drinki, naj­pięk­niej­sze kobiety.

Balam wysu­nął nóż z pochwy.

– Chcę cię pro­sić o jesz­cze jedną przy­sługę – powie­dział.

– Mów – rzu­cił zło­dziej, nie odry­wa­jąc wzroku od bogactw, które trzy­mał w ręku.

Balam zbli­żył się o krok, ze spo­ko­jem wbił mu ostrze w brzuch i szarp­nął w górę, aż poczuł, że obsy­dian zaha­czył o kość. Zło­dziej jęk­nął, sakiewka wypa­dła mu z dłoni. Ziarna kaka­owca roz­sy­pały się po kamien­nej posadzce i poto­czyły po scho­dach. Pię­ści męż­czy­zny słabo ude­rzyły w pierś Balama. Zigno­ro­wał to, po czym pod­niósł zło­dzieja i poło­żył go na ołta­rzu. Cof­nął się i patrzył, jak bez­czel­ność, którą podzi­wiał, gaśnie w jego oczach.

Zaraz potem zabrał się do pracy. Wpierw zebrał do fili­żanki świeżą krew. Gdy miał jej już pod dostat­kiem, zanu­rzył palce w naczy­niu i nama­lo­wał pio­nowe linie na dol­nej poło­wie swej twa­rzy. Następ­nie uczy­nił to samo po wewnętrz­nej stro­nie dłoni i na pode­szwach stóp. Gdy był gotów, poło­żył lustro na ziemi i wylał na nie krew. Wyre­cy­to­wał słowa mające przy­wo­łać cień. Na posadzce przed nim otwo­rzył się okrąg, niczym odbity od lustra. Przej­ście było bul­go­czącą ciem­no­ścią, na któ­rej kra­wę­dziach strze­lał i skrzy­piał mróz. Balam miał nadzieję, że się nie pomy­lił, i że krew zło­dzieja uła­twi mu wej­ście do świata cieni, a jeśli nie, że ofiara zło­żona na ołta­rzu jagu­ara sprawi, iż przod­ko­wie spoj­rzą łaska­wym okiem na jego podróż. Zarzu­cił worek na ramię, wyszep­tał cel i wkro­czył w ciem­ność…

…po czym, dysząc ciężko, wyszedł w swo­ich pry­wat­nych kom­na­tach. Upu­ścił worek i osu­nął się na pod­łogę. Jego skórę pokry­wała cie­niutka war­stwa lodu, oddech ula­ty­wał mu z ust bia­łymi obłocz­kami. Ścią­gnął z łóżka koc i otu­lił się nim szczel­nie. Leżał tak, drżąc na całym ciele, aż w końcu poczuł, że robi mu się cie­plej.

Kiedy odta­jał, udał się do przy­le­głego pokoju, gdzie cze­kała na niego gorąca kąpiel. Zmył z sie­bie krew i cień i przy­wdział pro­ste spodnie uszyte na pół­nocną modłę. Wezwał słu­żą­cego, który zja­wił się natych­miast.

– Niech nikt mi nie prze­szka­dza – wyja­śnił, ukła­da­jąc na stole muszlę uchowca, grudkę kopalu, małe drew­niane pude­łeczko, a obok swój nowy naby­tek. – To bar­dzo ważne. Rozu­miesz?

– Oczy­wi­ście, panie.

– Nikt – powtó­rzył z naci­skiem Balam. – Ani inni lor­do­wie, ani moja matka, a już z pew­no­ścią nie moju prze­klętu kuzynu.

Jego kuzynu, któru nie­gdyś nosiłu imię Tiniz, ale odkąd wró­ciłu z Obregi, kazału tytu­ło­wać się Powa­geh, nękału Balama w jego domu. On tym­cza­sem nie był zain­te­re­so­wany tym, co miału mu do powie­dze­nia, ani tym, co takiego chciału wypro­sić w imie­niu syna Saayi. Prawdę mówiąc, uwa­żał, że Powa­geh skom­pro­mi­to­wału się, a wiek i sen­ty­ment przy­ćmiły nienu umysł. Powa­geh od zawsze darzyłu Saayę nie­zdrową miło­ścią i naj­wy­raź­niej prze­nio­słu swe uczu­cia na jej syna. Balam rozu­miał to, choć uwa­żał coś takiego za prze­jaw krót­ko­wzrocz­no­ści. Powa­geh dużo mówiłu o poczu­ciu winy. O tym, że chło­piec nie zasłu­żył na to, co go spo­tkało, i o jenu wąt­pli­wo­ściach.

Tam­tego dnia Balam słu­chał nu tak długo, jak zdo­łał, dopóki złość nie wzięła nad nim góry.

– Zapo­mnia­łuś już, co tu robimy? Nisz­czymy światy, zmie­niamy bieg nie­bios. Ste­ru­jemy potę­gami nie­wi­dzia­nymi od trzy­stu, nie, od tysiąca lat. Pomimo wszel­kich prze­ciw­no­ści i wbrew wszel­kiemu roz­sąd­kowi Saaya wydała na świat odro­dzo­nego boga, a ty chcesz go obra­żać swoją ckli­wo­ścią?

– Wycho­wa­li­śmy go tylko po to, żeby umarł w imię tego, co zapla­no­wa­li­śmy.

– Ach, gdyby taki był cel całej ludz­ko­ści!

– Ale nawet nie zapy­ta­li­śmy go, czy tego wła­śnie chce.

Balam prych­nął.

– Uczy­ni­li­śmy go bogiem, kuzynu. Nie jest panną, która ma zde­cy­do­wać, jaka suk­nia naj­le­piej pasuje do jej oczu. Był bro­nią, i to dosko­nałą. – Do tego czasu wyrżnął już Straż­ni­ków, zakłó­cił bieg słońca nad Tovą i dał począ­tek nowej epoce.

Tak, Sera­pio wypeł­nił swoją powin­ność. A teraz Balam miał wypeł­nić swoją.

Otwo­rzył księgę i zaczął czy­tać.

Śniące umy­sły wszyst­kich istot ludz­kich stoją przed tobą otwo­rem, jed­nak sny stwo­rzeń – pokry­tych futrem, łuską czy pió­rami – pozo­staną zamknięte. One bowiem śnią w innym świe­cie niż my.

– Dobrze więc – mruk­nął. I tak nie zamie­rzał mani­pu­lo­wać zwie­rzę­tami.

Możesz spo­ży­wać ciało boga w cało­ści, ale lepiej zro­bić z niego napar. Jedna fili­żanka wystar­czy, by zatrzy­mać cię w świe­cie snów na pół dnia, a po powro­cie będziesz się czuł wyczer­pany. Naj­le­piej jest Cho­dzić, gdy inna włócz­niczka czuwa nad twoją formą cie­le­sną.

Ach, tak. Włócz­niczki, które prak­ty­ko­wały tę zaka­zaną magię, zawsze robiły to w parach. Cóż, w tym wypadku było to nie­moż­liwe. Balam czy­tał dalej.

Naj­le­piej jest zawczasu zba­dać umysł ofiary. Kiedy będziesz już pewny, możesz zacząć zasie­wać w nim myśli i pra­gnie­nia i wra­cać raz za razem, by pod­sy­cać ich wzrost. Nie możesz zabi­jać we śnie, możesz jed­nak prze­ko­nać ofiarę, by krzyw­dziła sie­bie lub innych, albo­wiem tego wła­śnie wymaga jej sen. Uwa­żaj jed­nak! Mani­pu­lo­wa­nie umy­słami to rzecz deli­katna. Nie daj się omo­tać.

Czy­tał cały dzień i ślę­czał nad księgą do póź­nej nocy, bez jedze­nia i picia, zaś jego słu­żący pil­no­wali, by nikt mu nie prze­szka­dzał. Liczne prze­strogi przed śmier­cią i sza­leń­stwem łączyły się z obiet­ni­cami nie­wy­obra­żal­nej wła­dzy. Balam podej­rze­wał, że kobieta, która spi­sała księgę, sama była sza­lona. Jed­nak jej zapi­ski pozo­sta­wały wszyst­kim, co miał. Z tego, co wie­dział, żadna wędru­jąca w snach nie prze­żyła czystki, która miała miej­sce po pod­pi­sa­niu Trak­tatu Hoka­iskiego.

On miał być pierw­szy i czuł, że jest gotowy.

Zapa­lił kopal i tak długo dmu­chał na grudkę, aż pokój wypeł­nił się świę­tym dymem. Przy­wdział uro­czy­sty strój podobny do tego, który miał na sobie w świą­tyni, jed­nak zamiast pele­ryny narzu­cił na ramiona rzadką skórę jagu­ara, a na szyi, w uszach i nosie zawie­sił białe muszelki. Zga­sił lam­piony, przez co pomiesz­cze­nie pogrą­żyło się w pół­mroku roz­świe­tlo­nym jedy­nie bla­skiem księ­życa wle­wa­ją­cego się do środka przez wyso­kie okna.

Z drew­nia­nej szka­tułki wycią­gnął kawa­łek ciała boga i poło­żył go na stole. Zjadł skra­wek wiel­ko­ści paznok­cia i opadł na poduszki. Nie cze­kał długo. Wkrótce świat marzeń sen­nych sta­nął przed nim otwo­rem. Balam podzi­wiał jego piękno i grozę.

Po czym wyru­szył na polo­wa­nie.

Rozdział 2

Tova (Kolo­nia Czar­now­ro­nów) 1 Rok Wrony

Nawet naj­mniej­szy akt miło­ści ma w sobie zalą­żek cudu.

Obre­gij­ska księga kwia­tów

Odo Sedoh śnił, a w swo­ich snach był legio­nem.

Był czar­no­skrzy­dłą zagładą lecącą nad roz­le­głym morzem. Żąd­nym krwi cha­osem peł­nym dzio­bów i szpo­nów. Dostoj­nym sta­dem kołu­ją­cym nad mia­stem ska­la­nym nie­spra­wie­dli­wo­ścią.

Stał się krzy­kiem tysięcy modlitw na tysią­cach ust. Prze­po­wied­nią zemsty. Roz­kwi­ta­ją­cym cie­niem, który połknął słońce.

Był Wroną, która zmie­niła się w rzeź.

Sera­pio krzy­czał i krzy­czał, i krzy­czał, i…

Czy­jeś deli­katne ręce potrzą­snęły nim, tak że jego powieki drgnęły i mimo­wol­nie otwo­rzył oczy. Jed­nakże wszystko było cie­niem, jak od czasu, gdy ukoń­czył dwa­na­ście lat. Jego noz­drza wypeł­nił zapach wron. Poczuł na ple­cach dotyk szorst­kich piór. Czyjś zanie­po­ko­jony głos wzy­wał Odo Sedoh.

Żyję!

I nagle spa­dał i spa­dał… z powro­tem w swoje sny.

Sen zmie­nił się we wspo­mnie­nie, zaś wspo­mnie­nie nabrało ostro­ści i kształtu.

Pamię­tał, że wypo­wie­dział swe praw­dziwe imię pod czar­nym słoń­cem i że to go znisz­czyło.

Pamię­tał, że szedł przed sie­bie ze swoją laską i ostrzem, i że był niczym wicher.

Pamię­tał, że dło­nie miał śli­skie od krwi, a jego uszy wypeł­niały krzyki kona­ją­cych. Że stał pośród cha­osu, który był jego dzie­łem, i rado­wał się.

Pamię­tał też, że ktoś pokrzy­żo­wał mu plany. Kapłanka Słońca, która była jego neme­zis i któ­rej śmierć sta­no­wiła jego cel… Nie było jej tam. Zastą­pił ją oszust. Jakiś głu­piec odziany w maskę i szaty kapłana, który nie miał w sobie boskiego pier­wiastka. Odo Sedoh uśmier­cił go, a jego gniew oka­zał się tak mroczny, że led­wie poczuł, jak ostrza noży oddzie­lają głowę od ciała.

Po wszyst­kim Wroni Bóg odle­ciał, a jego ciało zaczęło go zawo­dzić.

Tak jak miało być.

Tak jak się tego spo­dzie­wał.

Lecz było coś, co umknęło uwagi jego twór­ców. Coś, czego nie prze­wi­działa jego matka, zda­rze­nie, któ­rego nie zapla­no­wali jego nauczy­ciele. Sera­pio uczy­nił małe wrony swo­imi przy­ja­ciółmi. Kochał je i chro­nił. W chwili jego śmierci mali przy­ja­ciele przy­byli do niego ze swoją miło­ścią i nie­złomną wolą, i poświę­cili sie­bie po to, by on mógł żyć. Cza­row­nicy z połu­dnia powinni byli wie­dzieć, jak wielka jest moc ofiary zło­żo­nej z miło­ści, albo­wiem taka wła­śnie ofiara dawno temu połą­czyła chłopca z bogiem jego matki. Być może jed­nak nie przy­szło im do głów, że tak małe stwo­rze­nia jak wrony są zdolne do tak wiel­kiej miło­ści, i że czło­wiek, któ­rego czyny były tak mroczne, jak czyny Sera­pia, zasłu­guje na nią.

Rozdział 3

Tova (Kolo­nia Czar­now­ro­nów) 1 Rok Wrony

Nie pokła­daj wiary w daw­nych bogach. Nie spo­sób poznać ich woli, a ich wła­dza jest kapry­śna. Porzucą cię, gdy naj­mniej będziesz się tego spo­dzie­wał.

Wezwa­nia do szczę­śli­wego życia

– Wypij to.

Ktoś uniósł mu głowę i coś wil­got­nego dotknęło warg Sera­pia.

Wspo­mnie­nia prze­wa­lały mu się w gło­wie bez­ładne i cha­otyczne. Znowu miał dwa­na­ście lat, a matka uśmie­chała się do niego, wsu­wa­jąc mu w dło­nie gli­nianą czarkę ze słodką, zimną tru­ci­zną. Jej twarz na jego oczach zmie­niła się w pustą, wyszcze­rzoną czaszkę. Jej głos przy­wo­dził na myśl pla­ska­nie bosych stóp goto­wych wzbić się w powie­trze.

Panika chwy­ciła go za pierś, aż poczuł, że się dusi. Chęć ucieczki niczym fala prze­to­czyła się po całym jego ciele, nagła potrzeba powstrzy­ma­nia tego, co – jak wie­dział – miało zaraz nastą­pić.

Roz­ło­żył ramiona i poczuł na języku smak krzyku, który rodził mu się w gar­dle.

Męż­czy­zna wrza­snął zasko­czony, gdy Sera­pio go ude­rzył. Miał mgli­stą świa­do­mość, że ten, kto krzyk­nął, nie był jego matką, lecz instynkt wziął nad nim górę i Sera­pio wie­dział tylko, że musi prze­żyć. Rzu­cił się do przodu i wpadł na męż­czy­znę, lecz ten był szybki. Oto­czył go sil­nymi ramio­nami i powa­lił na zie­mię.

Tylko dzięki latom nauki Sera­pio zdo­łał się wyswo­bo­dzić. Jego prze­ciw­nik był od niego więk­szy i cięż­szy, a przez to bar­dziej nie­zgrabny, co dawało Sera­piowi pole do manewru. Odwró­cił się i przed­ra­mie­niem wal­nął męż­czy­znę w gar­dło. Powstała mię­dzy nimi prze­strzeń, jed­nak nim Sera­pio zdo­łał się ruszyć, potężny cios tra­fił go w szczękę.

– Prze­stań! – Głos był ostry, schryp­nięty.

Siła ciosu spra­wiła, że głowa Sera­pia odsko­czyła w bok, a on sam wylą­do­wał na czwo­ra­kach. Twarz pul­so­wała mu bólem i krę­ciło mu się w gło­wie, ale zdo­łał usiąść w kucki. Cof­nął brodę, uniósł pię­ści i nasłu­chi­wał kolej­nego ruchu prze­ciw­nika.

Nic się jed­nak nie wyda­rzyło. Zamiast tego męż­czy­zna zawo­łał:

– Nie chcę z tobą wal­czyć! Nie jestem twoim wro­giem!

– Każdy jest moim wro­giem! – ryk­nął Sera­pio.

– Nie ja! – wydy­szał nie­zna­jomy. – Nie ja.

– Nawet ty.

Tak jak wcze­śniej nie zawa­hał się zaata­ko­wać, tak nie zawa­hał się rów­nież teraz. Nie miał broni, nie widział oczami wron, a to obce miej­sce i śle­pota dzia­łały na jego nie­ko­rzyść. Nie mógł pozwo­lić, by nie­zna­jomy miał nad nim prze­wagę. Się­gnął po cień i przy­wo­łał go. Zniszcz go, pomy­ślał. Pożryj!

Jed­nakże cień nie nad­szedł. Zamiast tego bok Sera­pia roz­darł ostry, prze­szy­wa­jący ból. Chło­pak syk­nął przez zaci­śnięte zęby, osu­nął się na pod­łogę i odru­chowo zwi­nął w kłę­bek.

– Co się dzieje? – W gło­sie pobrzmie­wała szczera tro­ska. – To rana? Co… – Zaszu­rały stopy.

– Nie pod­chodź! – Sera­pio wycią­gnął rękę, żeby powstrzy­mać męż­czy­znę. Zdez­o­rien­to­wany i obo­lały pra­gnął, by ciem­ność odpo­wie­działa na jego wezwa­nie.

Nic się jed­nak nie wyda­rzyło.

Ogar­nęło go prze­ra­że­nie. Bez­sil­ność, któ­rej nie czuł od dzie­się­ciu lat.

Się­gnął w głąb sie­bie, szu­ka­jąc miej­sca, w któ­rym zamiesz­kał jego bóg, tej dają­cej pokrze­pie­nie sadzawki cie­nia, którą miał w sobie od dziecka.

I nie zna­lazł… niczego.

Był pusty, był dło­nią zło­żoną w miseczkę, która zacho­wała kształt cze­goś cen­nego, co nie­gdyś w niej spo­czy­wało.

Znowu był dziec­kiem. Samot­nym i prze­ra­żo­nym. Cze­kał, aż świat nabie­rze sensu, a on sta­nie się bogiem, tak jak obie­cy­wała jego matka. Nie mógł wró­cić do tam­tego miej­sca. Nie mógł znowu być mały i słaby. Zdany na łaskę tych, któ­rzy twier­dzili, że go kochają, a któ­rych czyny zdra­dziły ich samo­lubne inten­cje. Szu­kał cze­goś, co zapełni tę pustkę, co posłuży mu za kotwicę, cze­goś praw­dzi­wego.

– Xiala – szep­nął.

Tak, pamię­tał ją. W jego myślach była czymś sta­łym i praw­dzi­wym. Jej dłu­gie pukle pach­nące oce­anem, aro­gancki, gło­śny śmiech, jej ciało poru­sza­jące się pod jego doty­kiem. Przy­warł do tych wspo­mnień i pozwo­lił jej być cumą łączącą go z rze­czy­wi­sto­ścią, świa­tłem latarni mor­skiej pro­wa­dzą­cym go ku bez­piecz­nym brze­gom.

I wrony. Pamię­tał swoje wrony.

Się­gnął po sakiewkę, którą zawsze nosił na szyi, lecz gwiezdny pył znik­nął. Lęk chwy­cił go za serce, nie wie­rzył jed­nak, by wrony porzu­ciły go tak, jak zro­bił to jego bóg. Były jego naj­star­szymi przy­ja­ciółmi, jego praw­dzi­wymi towa­rzy­szami. Wypu­ścił swe myśli, modląc się, by wrony odpo­wie­działy, i jego świat eks­plo­do­wał.

Wrony. Wszę­dzie były wrony. Setki jego małych przy­ja­ciół, róż­nej wiel­ko­ści, kształ­tów i odcieni. Nie opu­ściły go.

Co wię­cej, wyczu­wał też obec­ność wiel­kich wron, kru­ko­wa­tych z klanu Czar­now­rona.

– Benun­dah?

Jestem tu, Poże­ra­czu Słońca. Roz­po­znał ten głos w gło­wie i omal się nie roz­pła­kał.

– Co się stało, Benun­dah? Gdzie ja jestem? – Chciał ją zapy­tać, dla­czego nie czuje obec­no­ści swo­jego boga, ale nie miał śmia­ło­ści, bo oba­wiał się odpo­wie­dzi.

Jesteś bez­pieczny. Żyjesz. Okoa przy­niósł cię do kolo­nii. To nasz święty dom. Nasze tereny lęgowe z dala od ludzi.

– Ale wal­czy­łem z czło­wie­kiem. – Nawet teraz wyczu­wał jego obec­ność. Obcy cze­kał i obser­wo­wał, oddech miał ciężki, świsz­czący.

To Okoa. Jest wojow­ni­kiem Czar­now­rona, synem wrony, jak ty. Możesz mu ufać.

Sera­pio odwró­cił twarz i począł nasłu­chi­wać szu­ra­nia stóp, sze­le­stu odzie­nia.

– Okoa?

– Skąd mnie znasz?

Sku­pił się na miej­scu, z któ­rego docho­dził głos.

– Wiesz, dla­czego żyję?

– Z kim roz­ma­wia­łeś?

Sera­pio pokrę­cił głową. Wszystko było nie tak. To miej­sce, ten czło­wiek. On sam.

– Dla­czego żyję? – krzyk­nął. Gdyby tylko to wszystko miało sens.

Mali bra­cia mają wła­sną magię i wyko­rzy­stali ją, by cię ura­to­wać, odparła Benun­dah. Wiele ich to kosz­to­wało.

Mali bra­cia? Smu­tek ści­snął go w sercu.

– Nie mogę przy­jąć tego daru. Zabierz go. Powiedz im, żeby go zabrali!

Na to już za późno, Poże­ra­czu Słońca. Mali bra­cia ocho­czo oddali swoje życie. Nie zhańb ich swoją odmową.

Sera­pio poczuł palący wstyd i pochy­lił głowę.

– Nie śmiał­bym ich pohań­bić, lecz nie mogę przy­jąć ich daru. Jestem… nie­godny.

To, czy uwa­żasz się za god­nego, czy też nie, nie ma zna­cze­nia. Kochali cię i tylko to się liczy.

– Z kim roz­ma­wiasz? – To znowu był ten męż­czy­zna, Okoa.

– Dla­czego tu jestem? – Sera­pio czuł, że jego fru­stra­cja nara­sta.

– Przy­le­cie­li­śmy tu ze Skały Słońca. Na początku myśla­łem, że nie żyjesz, ale… Benun­dah wie­działa. To ona wybrała kolo­nię. Wymó­wi­łeś jej imię. To z nią roz­ma­wia­łeś? Potra­fisz… – W gło­sie Okoy pobrzmie­wało nie­do­wie­rza­nie. – Roz­ma­wia­łeś z Benun­dah?

– Czego ode mnie chcesz?

– Ja… chcia­łem tylko pomóc. Postą­pić słusz­nie.

– Benun­dah mówi, że powi­nie­nem ci zaufać.

– Nie jestem twoim wro­giem.

– Więc dla­czego mnie zaata­ko­wa­łeś?

– Nie zro­bi­łem tego. – Wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany, ura­żony. – Chcia­łem tylko dać ci wody.

Sera­pio pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, kto ude­rzył pierw­szy, jed­nak wszystko wyda­rzyło się tak szybko, a poza tym nie był pewien, co było prawdą, a co snem. Pamię­tał, że śnił o matce i czuł roz­pacz­liwą potrzebę, żeby wal­czyć i nie być bez­bron­nym. Reszta pozo­sta­wała nie­ja­sna.

Być może Okoa rze­czy­wi­ście go nie zaata­ko­wał. Ale to nie zna­czyło, że można mu zaufać.

Sera­pio wstał i gwizd­nął dono­śnie. Poczuł, że wrony poru­szają się na jego wezwa­nie, i chwilę póź­niej zle­ciały się, trze­po­cąc skrzy­dłami.

– Potrze­buję tylko jed­nej – wyszep­tał i jeden z pta­ków przy­cup­nął na jego ramie­niu. Dotych­czas korzy­stał z ich wzroku tyko wtedy, gdy sam znaj­do­wał się pod wpły­wem gwiezd­nego pyłu, nie wie­dział zatem, czy jego plan się powie­dzie. Jed­nak dar małych wron wypeł­nił jego serce oso­bliwą pew­no­ścią sie­bie. Wie­dział, że na­dal ma przy sobie swych przy­ja­ciół i że ze wszyst­kich mocy, które posia­dał, ta jedna wciąż będzie jego.

W chwili gdy zamknął oczy, wrona otwo­rzyła swoje i Sera­pio to zoba­czył.

Znaj­do­wali się w okrą­głym pomiesz­cze­niu, ruinie nie­na­da­ją­cej się do zamiesz­ka­nia, z dziurą w ścia­nie tak wielką, że widział przez nią ośnie­żone szczyty gór. To, co zostało z kamien­nej ściany, miało kolor czer­wieni i brązu i kru­szało pod wpły­wem pogody. Na ciem­niej­szej skale wiły się wstęgi oranżu i bieli, zaś pod­łogę u stóp Sera­pia two­rzyła usiana drob­nymi kamy­kami piasz­czy­sta zie­mia. Nad nimi znaj­do­wało się co naj­mniej jedno pię­tro, jed­nak wio­dące w górę drew­niane schody przed­sta­wiały sobą opła­kany widok. Blade zimowe świa­tło led­wie roz­świe­tlało wnę­trze, które wyda­wało się jed­no­cze­śnie odkryte i klau­stro­fo­biczne.

– Co to za miej­sce? – spy­tał Sera­pio.

– Jeste­śmy w górach, na zachód od Tovy. Myślę, że od prze­szło stu lat nie postała tu żadna ludzka stopa. – Okoa pod­szedł do naj­bliż­szej ściany i dotknął kamie­nia dło­nią oble­czoną w czarną ręka­wiczkę. Cały był odziany na czarno, a jego koszula przy­wo­dziła na myśl grubą piko­waną zbroję. – Dawno temu ktoś tutaj żył. Ktoś poświę­cił swe życie, by opie­ko­wać się wro­nami.

– To klasz­tor. – Prawda spa­dła na niego jak grom z jasnego nieba. – W górach Obregi pełno jest pustych budowli, w któ­rych miesz­kają wyznawcy wiary Obregi. Ta musiała być nie­gdyś poświę­cona Wro­niemu Bogu.

– Benun­dah ci to powie­działa? – Znowu to powąt­pie­wa­nie w gło­sie.

– Nie musiała. Znam takie miej­sca.

Ode­pchnął od sie­bie myśli o Obregi. Gdyby tego nie zro­bił, zmie­ni­łyby się w mroczne wspo­mnie­nia i oba­wiał się, że wró­ciłby do tego samot­nego miej­sca, które szy­dziło z niego wcze­śniej. Do śmierci matki. I ojcow­skiej obo­jęt­no­ści.

Upo­mniał się w duchu, że jest daleko od tego miej­sca. Dotąd zawsze uci­szał podobne myśli, przy­po­mi­na­jąc sobie, jaki ma cel i co mu prze­zna­czono. Teraz jed­nak się zawa­hał. Czy nie wypeł­nił swo­jego prze­zna­cze­nia? Czy nie odna­lazł swo­jego celu na prze­siąk­nię­tej krwią Skale Słońca? Jeśli tak, kim był teraz? I znowu to pyta­nie: dla­czego wciąż żyję?

– Jak twoja rana? – Okoa wska­zał na jego bok.

Sera­pio nie­mal o niej zapo­mniał, tak bar­dzo przy­wykł do bólu. Przy­ci­snął dłoń do rany i odsu­nął, zasko­czony lepką wil­go­cią na pal­cach.

– Krwawi. – Teraz, kiedy sobie przy­po­mniał, ból ude­rzył z nową mocą. Sera­pio zagryzł zęby, a sie­dzący na jego ramie­niu ptak zakra­kał ze współ­czu­ciem.

– Pozwól, że ci pomogę.

Sera­pio cof­nął się.

Okoa uniósł ręce.

– Nie zro­bię ci krzywdy. Przy­się­gam. Gdy­bym chciał cię zabić, mia­łem ku temu spo­sob­ność. Pozwól sobie pomóc. Pro­szę, Odo Sedoh.

Odo Sedoh. Czy na­dal był Odo Sedoh? Miał wra­że­nie, że to kłam­stwo.

– Mam na imię Sera­pio.

Okoa nie odpo­wie­dział, zbli­żył się jed­nak, poka­zu­jąc otwarte dło­nie, i tym razem Sera­pio pozwo­lił mu podejść. Nie był tak wysoki jak Odo Sedoh, ale lepiej od niego zbu­do­wany. Deli­kat­nie zarzu­cił sobie na szyję jego rękę i pod­pro­wa­dził go do cze­ka­ją­cego na roz­pa­le­nie ogni­ska.

– Zamie­rza­łem roz­pa­lić ogień, zanim się obu­dzisz – wyja­śnił Okoa, poma­ga­jąc mu usiąść. – Zago­to­wać wodę, żeby oczy­ścić ranę.

Sera­pio dopiero teraz dostrzegł pasy czar­nego mate­riału, które – jeśli się nie mylił – oddarto z koszuli Okoy. Męż­czy­zna zajął się roz­pa­la­niem ognia, a gdy poja­wiły się pierw­sze, nie­śmiałe pło­mie­nie, pod­sy­cił je, aż zapło­nęły żywiej.

– Wcze­śniej przy­go­to­wa­łem gorące okłady – cią­gnął. – Z sałaty jado­wi­tej i szał­wii. Mia­łem szczę­ście, że zna­la­złem je o tej porze roku. W Szkole Rze­mio­sła Wojen­nego uczymy się pod­staw medy­cyny, ale kiep­ski ze mnie uzdro­wi­ciel. I chyba tak już pozo­sta­nie. – Zer­k­nął na Sera­pia. – Jak twoja twarz?

Zdzi­wiony Sera­pio dotknął policzka.

– Zwy­kle nie biję ran­nych, ale pomy­śla­łem, że możesz mnie zabić. Jesteś zwod­ni­czo silny. – Ostat­nie słowa Okoa wypo­wie­dział z uśmie­chem.

Twarz Sera­pia wciąż była gorąca od ciosu, ale nie prze­jął się tym.

– Zapo­mnijmy o tym – stwier­dził. – Jak długo spa­łem?

– Dzień, może dwa? Ale to nie był spo­kojny sen. – Trzask ognia zagłu­szał głos Okoy, twarz miał ścią­gniętą w sku­pie­niu. – Myślę… – Urwał. Wyglą­dał, jakby wal­czył sam z sobą. W końcu pod­jął na nowo: – Myślę, że od Kon­wer­gen­cji słońce ani nie zaszło, ani nie wze­szło. Nie wiem, co to ozna­cza.

Oskar­ży­ciel­ski ton jego głosu spra­wił Sera­piowi przy­jem­ność. Wie­dział, co Okoa ma na myśli.

– Wroni Bóg rzuca wyzwa­nie słońcu – odparł z prze­ko­na­niem i nagle pojął, dla­czego nie czuje obec­no­ści swo­jego boga. Wciąż jed­nak odczu­wał nie­po­kój. Na samą myśl o tym macki paniki zaci­skały się na jego piersi, ale przy­naj­mniej teraz potra­fił to jakoś wytłu­ma­czyć.

Okoa pod­szedł do niego. W dło­niach trzy­mał cie­pły kata­plazm. Ski­nął głową, jakby pytał Sera­pia, czy może go dotknąć, na co chło­pak rów­nież odpo­wie­dział ski­nie­niem głowy.

– Pamię­tasz, co wyda­rzyło się na Skale Słońca? – Okoa przy­ło­żył mate­riał do rany i wygła­dził go dło­nią.

– Tak – odparł Sera­pio, choć nie do końca była to prawda. Prze­cze­sy­wał wspo­mnie­nia, pró­bu­jąc oddzie­lić sen od rze­czy­wi­sto­ści, jed­nak nie­które wyda­rze­nia pamię­tał tak, jak gdyby oglą­dał je z bar­dzo, bar­dzo daleka.

– Ni­gdy nie widzia­łem takich potwor­no­ści – wyznał Okoa.

– Jesteś wojow­ni­kiem. Ni­gdy dotąd nie zabi­ja­łeś?

– Uczy­łem się rze­mio­sła wojen­nego.

– Uczy­łem się rze­mio­sła wojen­nego – powtó­rzył zja­dli­wie Sera­pio.

– Jestem Czar­now­ro­nem. Nasz klan nazna­czony jest rze­zią. – Okoa chwy­cił koł­nierz piko­wa­nej koszuli, na chwilę odsła­nia­jąc wycięty na piersi haahan. – Nie możesz potę­piać mnie za to, że jestem czło­wie­kiem, który żyje w cza­sach pokoju. Zapła­ci­li­śmy za nie życiem moich przod­ków. Byłem już świad­kiem zabi­ja­nia, lecz… – Pokrę­cił głową. – Nie cze­goś takiego.

W gło­sie Okoy było coś, co spra­wiło, że Sera­pio spy­tał:

– Boisz się mnie?

– Czy się boję? – Męż­czy­zna usiadł w kucki na pię­tach i z uwagą przyj­rzał się twa­rzy Sera­pia. – Nie. Ale nie ufam czło­wie­kowi, który tak swo­bod­nie czuje się w obli­czu śmierci.

– Nie jestem zwy­kłym czło­wie­kiem. – Sera­pio znów poczuł się jak kłamca, jak oszust, jak zło­żona w miseczkę pusta dłoń, posta­no­wił jed­nak zigno­ro­wać to uczu­cie.

– Nie­które z ciał obró­ciły się w popiół, zaś inne, ciała kapła­nów, leżały na ziemi, jak gdyby uło­żono je we wzory. Dla­czego? Czy to jakaś magia? Boskie czary?

– Cień Wro­niego Boga pożera – odparł enig­ma­tycz­nie Sera­pio, sam bowiem nie znał odpo­wie­dzi. Nie pamię­tał, żeby ukła­dał ciała. Poru­szył rękami. Świa­do­mość, że stał się naczy­niem dla boga, oka­zała się rów­nie eks­cy­tu­jąca, co prze­ra­ża­jąca.

Okoa pod­szedł do ogni­ska, ale widać było, że chce usły­szeć wię­cej.

Sera­pio wes­tchnął.

– Wiem, że pra­gniesz odpo­wie­dzi, Okoo z klanu Czar­now­rona, jed­nak nie­zba­dane są ścieżki, któ­rymi kro­czą bogo­wie. – Nawet ja ich nie znam, dodał w duchu.

– A ty dzi­wisz się, dla­czego się mar­twię.

Usie­dli przy ogniu, mil­czący i zato­pieni we wła­snych myślach. W końcu Sera­pio spy­tał:

– Wiesz, skąd się wzięła? – Mówiąc to, dotknął rany na boku.

– Myślę, że ktoś cię dźgnął. Jed­nakże nie wiem nic wię­cej. Nie sądzę, żeby to był któ­ryś z Noży. Raz pozna­łem gniew ich ostrzy. Rana, którą mi zadali, ropiała i zabi­łaby mnie w ciągu zale­d­wie godziny. Twoja wyglą­dała ina­czej. Mia­łeś też głęb­sze rany wokół oczu, te jed­nak się zago­iły.

Sera­pio zapo­mniał, że roz­ciął powieki zaszy­tych oczu. Nie­pew­nie uniósł dłoń do twa­rzy i poczuł rzęsy trze­po­czące pod pal­cami. Dziwne, że po tak wielu latach wyda­wało się to tak natu­ralne. Sie­dząca na ramie­niu wrona zakra­kała i Sera­pio zro­zu­miał. To, że mniej­sze rany wokół jego oczu i na ciele zago­iły się, było czę­ścią daru małych wron. Skoro jed­nak nie zdo­łały ule­czyć rany w boku, musiała być w niej jakaś magia, zbyt potężna dla nich samych.

Prze­cze­sał włosy pal­cami, nagle zbyt zmę­czony tym miej­scem i tą roz­mową. Nie podo­bało mu się to wszystko, zwłasz­cza nie­wie­dza i luki w pamięci. Był czło­wie­kiem, któ­rym zawsze kie­ro­wały zamysł i prze­zna­cze­nie, nie obcho­dziło go, co myślą o nim inni, został bowiem powo­łany do wyż­szych celów. Teraz jed­nak nie­po­ko­iły go ukrad­kowe spoj­rze­nia Okoy i to, jak sta­ran­nie dobie­rał słowa, żeby go nie ura­zić. Co gor­sza, iry­to­wało go wła­sne nie­zde­cy­do­wa­nie, brak pew­no­ści sie­bie i tęsk­nota za tą czę­ścią jego samego, która znik­nęła wraz z jego bogiem.

Wstał.

– Muszę wró­cić do Tovy. Mam nie­do­koń­czone sprawy z Kapłanką Słońca.

Był pewien, że jeśli wróci, odzy­ska poczu­cie celu i swo­jego boga. Może nawet – jeśli prze­żyje, gdy to wszystko się skoń­czy – odnaj­dzie Xialę i to, co ich połą­czyło, zmieni się w coś wię­cej. To ostat­nie było mało praw­do­po­dobne, ale i tak nie zamie­rzał porzu­cać nadziei.

– Jak szybko możemy wró­cić? Zmar­no­wa­li­śmy tyle czasu, kiedy spa­łem.

Okoa spo­glą­dał na niego w zamy­śle­niu. Sera­pio wyczu­wał jego myśli, były niczym swę­dzące miej­sce mię­dzy łopat­kami, któ­rego nie spo­sób dosię­gnąć ręką.

Kiedy w końcu prze­mó­wił, jego powolne, wywa­żone słowa brzmiały jak zapo­wiedź nie­szczę­ścia.

– Cho­ciaż są w Odo tacy, któ­rzy od dawna wypa­try­wali two­jego nadej­ścia i będą się rado­wać z powrotu Odo Sedoh, nie wszy­scy podzie­lają tę radość. Wycho­wa­łeś się daleko stąd. W Cuecoli? Górach Obregi?

– Jestem Czar­now­ro­nem. – W gło­sie Sera­pia zabrzmiała nuta gniewu. Dla Okoy nazwa­nie go obcym, nawet po tym wszyst­kim, co uczy­nił, było bar­dziej bole­sne niż cios nożem. Teraz to Sera­pio poka­zał wycięty na skó­rze haahan i obna­żył czer­wone zęby. – Nie widzisz?

Okoa przy­glą­dał mu się z uwagą.

– Nawet jeśli, są w Tovie rze­czy, któ­rych nie jesteś w sta­nie zro­zu­mieć. Pro­szę. – Uśmiech­nął się, uno­sząc kąciki ust. – Kuzy­nie.

To jedno słowo wystar­czyło, by Sera­pio poczuł w sercu cie­pło, któ­rego się nie spo­dzie­wał. Czy tak wła­śnie jest, kiedy czło­wiek ma rodzinę? – pomy­ślał.

Okoa sta­ran­nie dobie­rał słowa.

– Nie­bo­uczy­nieni kochali Straż­ni­ków. Wielu z nich było potom­kami kla­nów. W Odo są nawet tacy, któ­rzy nie darzą ich taką nie­na­wi­ścią jak Odo­haa.

– Czar­now­rony, które kochają kapła­nów? – Ani jego matka, ani nauczy­ciele nic o tym nie wspo­mi­nali. – Prze­cież byli waszymi wro­gami.

– Wśród odda­nych, któ­rych zabi­łeś, zapewne były Czar­now­rony. Nasze rela­cje ze Straż­ni­kami są skom­pli­ko­wane.

Myśl ta spra­wiła, że Sera­pio się wzdry­gnął. Być może Okoa miał rację, że nie rozu­miał, być może jego znie­cier­pli­wie­nie było krót­ko­wzroczne. Jego postrze­ga­nie świata wyda­wało się pro­ste: Wrona prze­ciwko Kapłance Słońca, on prze­ciwko światu. Nic w jego życiu – poza tym krót­kim cza­sem, który spę­dził z Xialą – nie suge­ro­wało, że rze­czy­wi­stość może wyglą­dać ina­czej.

– Mówi­łeś, że Odo­haa z rado­ścią powi­tają Odo Sedoh, nie powie­dzia­łeś jed­nak, czy wszyst­kie Czar­now­rony zro­bią to samo.

– Jest coś, czego uczyli nas w Szkole Rze­mio­sła Wojen­nego: jeśli zakłó­cisz rów­no­wagę wła­dzy, znajdą się tacy, któ­rzy cię znie­na­wi­dzą, choć­byś dzia­łał w słusz­nej spra­wie.

– Ja rów­nież nauczy­łem się cze­goś od kogoś, kto uczył się w Szkole Rze­mio­sła Wojen­nego. „Spraw, by się cie­bie bali”.

– Bra­wura włócz­ni­czek. – Okoa uśmiech­nął się zna­cząco. – Mówiono mi, że szko­liła cię włócz­niczka. Nie­bo­uczy­nieni będą się cie­bie oba­wiali – przy­znał. – Ale nie zawsze. Przy­cho­dzi czas, gdy strach zmie­nia się w złość, a klan Czar­now­rona z całą pew­no­ścią pad­nie ofiarą tej zło­ści. Jeśli klany obrócą się prze­ciwko nam, jeśli zapra­gną krwi Wron, co wtedy? Czy będziesz wal­czył dla Czar­now­rona tak zaja­dle, jak robi­łeś to na Skale Słońca?

– Myśla­łem, że uwa­ża­łeś mnie za czło­wieka, któ­remu zabi­ja­nie przy­cho­dzi ze zbyt­nią łatwo­ścią, a teraz pro­sisz mnie, żebym robił to dla cie­bie.

– Dostrze­gam iro­nię, lecz nie widzę innego wyj­ścia.

Był bro­nią. Zawsze. Nie­za­leż­nie od tego, czy pro­sił jego bóg, czy ten syn Czar­now­rona, jego cel zawsze pozo­sta­wał taki sam. Był w tym oso­bliwy spo­kój, spo­kój czło­wieka, który do per­fek­cji opa­no­wał swoją pro­fe­sję. Ale było też coś jesz­cze, coś iry­tu­ją­cego, co spra­wiało, że czuł się nie­wi­doczny i nie­po­trzebny.

– Nie jesteś Odo Sedoh? – zapy­tał Okoa. Miej­sce dotych­cza­so­wego spo­koju zajęło obu­rze­nie i Sera­pio pojął, że Okoa wziął jego mil­cze­nie za odmowę. – Gdzieś tam ludzie doma­gają się nie tylko zemsty, ale i ochrony. Nie będziesz ich bro­nią i szań­cem?

Okoa sko­czył na równe nogi i Sera­pio przy­go­to­wał się na atak. Jed­nak Czar­now­ron zaczął tylko krą­żyć, a w każ­dym jego kroku wyczu­wało się świeżą wście­kłość.

– Pomo­głem ci – rzekł. – Opie­ko­wa­łem się tobą. Zabra­łem cię w odludne miej­sce, gdzie nie znajdą cię wro­go­wie. Nie wyma­gam chyba zbyt wiele, pro­sząc cię, byś w zamian za to wró­cił i wal­czył dla klanu Czar­now­rona.

– Chcesz powie­dzieć, że jestem ci to winien?

– Tak! Ale… – Okoa urwał, twarz mu się ścią­gnęła. – Nie pro­szę o to dla sie­bie, lecz dla swo­ich ludzi.

– Twoi ludzie są moimi ludźmi. Kuzy­nie.

– A więc zro­bisz to?

Sera­pio złą­czył dło­nie i zło­żył je na kola­nach. Były tak puste, że aż bolały. Zasta­na­wiał się, jak może cokol­wiek obie­cać, skoro nie miał już swo­jego boga. A skoro nie miał swo­jego boga, to co miał? Xiala powie­dzia­łaby, że gwiazdy. Na samą myśl o tym się uśmiech­nął. Nie był jed­nak pewien, czy w to wie­rzy.

– Wrócę do Tovy – zgo­dził się. – I wtedy zoba­czymy.

Rozdział 4

Tova (Pasz­cza Kojota) 1 Rok Wrony

I powie­dział Kojot, nie mam ochoty żyć mię­dzy Nie­bo­uczy­nio­nymi. Pozwól, że wybu­duję swój dom tutaj, na zim­nych ścia­nach kli­fów, pod świa­tłem księ­życa, i że to tutaj będę uczto­wał. A ostat­niego dnia, gdy nadej­dzie czas roz­li­czeń, zoba­czymy, kto wiódł lep­sze życie.

Z Pie­śni o Kojo­cie

Kim jesteś?

Czy­jaś dłoń pogła­skała Naranpę po wło­sach, deli­katny oddech poła­sko­tał ją w ucho.

Znowu miała dzie­sięć lat i tuliła się do matki w pokoju, w któ­rym spała cała ich pię­cio­oso­bowa rodzina. Ojciec i matka po jed­nej stro­nie, Nara w środku, a Dena­ochi i Akel po dru­giej stro­nie. Wszy­scy leżeli na trzci­no­wych matach, kuląc się pod wspól­nymi kocami i grze­jąc się nawza­jem pod­czas zim­nych toviań­skich nocy, kiedy w Pasz­czy Kojota hulały wia­try tak silne, że wygła­dzały kamień. W upalne lata Naranpa i jej bra­cia spali na zewnątrz na zaokrą­glo­nych dachach. Ale teraz była zima, prawda? Tuż po prze­si­le­niu. Myśli Nary kłę­biły się w jej gło­wie. Coś wyda­rzyło się w prze­si­le­nie. Coś, o czym powinna pamię­tać.

Nara? Tak masz na imię? Dla­czego błysz­czysz, Nara?

Ponie­waż była wyjąt­kowa. Tak mówiła mama. Mądra, dobra i wyjąt­kowa i dla­tego wybrano ją, żeby słu­żyła w wieży.

Wieży? Powtó­rzył głos z wyraź­nym zain­te­re­so­wa­niem. Masz na myśli nie­biań­ską wieżę? Opo­wiedz mi, czego uczyli cię w nie­biań­skiej wieży.

Tylu rze­czy, chciała powie­dzieć Nara. Jak spo­rzą­dzać mapę ruchów pla­net, w jaki spo­sób for­mo­wać zie­mię, żeby lepiej odzwier­cie­dlała niebo, jak odczy­ty­wać układy ciał nie­bie­skich i prze­wi­dy­wać przy­szłość.

Byłaś oddaną. Ale kim jesteś teraz?

Wzdry­gnęła się, sły­sząc to pyta­nie. Było w nim coś bole­snego, coś, o czym nie chciała myśleć.

Zamiast tego pomy­ślała o matce i o tym, jak widziała ją po raz ostatni. Tam­tego dnia opu­ściła dom, żeby słu­żyć w wieży. Był wio­senny pora­nek i jej bra­cia, Akel i Dena­ochi, prze­by­wali z nią, lecz jej ojciec nie przy­szedł. Mama powie­działa, że zbyt trudne oka­zało się dla niego poże­gna­nie.

Dzie­cinne wspo­mnie­nia. Głos wyda­wał się znie­cier­pli­wiony i roz­draż­niony jej uchy­la­niem się od odpo­wie­dzi. Zapo­mnij o nich. Skup się. Kim jesteś teraz?

Czy­jaś ręka prze­su­nęła się po jej gło­wie i policzku, paznok­cie drap­nęły skórę, pozo­sta­wia­jąc gęsią skórkę. Naranpa zadrżała. Zapo­mniała o czymś, coś jej umy­kało. Coś, co miało zwią­zek z zimą i prze­si­le­niem. I coś, co Dena­ochi powie­dział jej o matce. Coś waż­nego.

Kim jesteś teraz? Głos był gniewny, znie­cier­pli­wiony. Palce, które chwilę temu pie­ściły jej skórę, zaci­snęły się na jej szyi. Otwo­rzyła usta, żeby krzyk­nąć, lecz dobyło się z nich jedy­nie suche, stłu­mione kaszl­nię­cie. Dłoń się zaci­snęła.

Kim?

Nara pró­bo­wała podra­pać napast­nika, uwol­nić się z jego uści­sku. Nie mogła oddy­chać. Czuła, że ogar­nia ją roz­pacz. Umrze, jeśli się nie uwolni. Jeśli nie odpo­wie.

Jestem Kapłanką Słońca!

Cisza niczym echo po biciu dzwonu. A po niej obu­rze­nie i nie­do­wie­rza­nie.

Więc dla­czego wciąż żyjesz?

Naranpa zamarła. To nie była mama.

Miała wra­że­nie, że ktoś prze­ko­puje się przez jej myśli i prze­biera we wspo­mnie­niach, tak jak ona prze­trzą­sała doku­menty w biblio­tece wieży. Ktoś cze­goś szu­kał. Cze­goś w jej gło­wie.

Jak to zro­bi­łaś, Kapłanko Słońca? Wyczy­ta­łaś z gwiazd, jak uda­rem­nić plany prze­zna­cze­niu? Dla­czego nie było cię na Skale Słońca, kiedy przy­był Wroni Bóg?

Wście­kłość zalała jej umysł. Nie jej wła­sna, lecz kogoś, kogo roz­ju­szyło jej nie­po­słu­szeń­stwo.

Palce na jej szyi zaci­snęły się moc­niej. Znowu spró­bo­wała krzyk­nąć, jed­nak tym razem z jej ust wypły­nęła strużka krwi, która ście­kła jej po bro­dzie i skap­nęła na pierś. Roz­lała się niczym żywe stwo­rze­nie, pokry­wa­jąc jej ciało lep­kim kocem koloru rdzy. Widok ten spra­wił, że opór Naranpy osłabł.

Chwilę póź­niej zagrzmiał kolejny głos.

Magia? Ale jak?

Ten głos był inny. Star­szy, męski. Natych­miast go roz­po­znała. To był Kiu­tue, jej dawny men­tor. Wie­działa, że to nie może być prawda, że cokol­wiek grze­bało jej w gło­wie, nie mogło być praw­dziwe. A jed­nak czuła jego obec­ność, jego zdu­mie­nie i roz­cza­ro­wa­nie jej here­zją. Przy­gięła się pod cię­ża­rem brze­mie­nia. Krew ście­kała po jej nagim tuło­wiu, po udach, kola­nach i łyd­kach, aż na stopy.

Tym­cza­sem kolejny głos wśli­zgnął się do jej ucha.

Och, Nara. Powin­naś była umrzeć tam­tego dnia.

Iktan? Jej usta uło­żyły się w jenu imię, nawet teraz pamię­tały jego sło­dycz. Głos Iktanu był tak rze­czy­wi­sty, że z tęsk­noty za num zro­biło jej się słabo. Wie­działu, że jest rów­nie kuszącu jak wąż, w któ­rego kla­nie przy­szłu na świat, i rów­nie jak on zdra­dziecku. A jed­nak nu pra­gnęła.

Nie martw się. Na każdy pro­blem ist­nieje lekar­stwo.

Spójrz tylko! Już krwa­wisz.

Spoj­rzała w dół. Cała była we krwi, jak gdyby ktoś ją nią poma­lo­wał.

Poma­lo­wał.

Jej umysł zadrżał.

Sen. Wszystko to było snem. Matka ni­gdy nie pytała jej, czego uczyła się jako oddana w wieży, Kiu­tue ni­gdy nie besz­tał jej za here­zję, a Iktan… Jenu zdrada była naj­bar­dziej rze­czy­wi­sta i naj­moc­niej bolała, lecz nawet to nie było prawdą. Iktan prze­szu­kału całą wieżę, pró­bu­jąc ją oca­lić. Żar roz­go­rzał w jej piersi, jak gdyby zapło­nęło w niej minia­tu­rowe słońce. To jed­nak wystar­czyło, by oświe­tlić wszyst­kie pęk­nię­cia w jej splą­ta­nym kosz­ma­rze. Chwy­ciła się kra­wę­dzi snu i pod­cią­gnęła. Rze­czy­wi­stość wybie­gła jej naprze­ciw i wypeł­niła ją całą. Przy­po­mniała sobie uczen­nice malu­jące jej ciało krwią wiedźmy, sól palącą ją w język. Most, upa­dek, to, jak została wycią­gnięta z rzeki przez…

– Zataya! – krzyk­nęła.

– Kto? – zapy­tał męż­czy­zna w bia­łej skó­rze jagu­ara.

Sen został prze­rwany.

Pod­nio­sła się z posła­nia i ude­rzyła głową w sufit. Mate­riał przy­trzy­my­wał jej ręce po bokach i zakry­wał twarz, kiedy więc nabrała tchu, wessała go i zaczęła się krztu­sić. Z dachu posy­pały się na nią grudy ziemi. Prze­to­czyła się odru­chowo i poczęła machać rękami, pró­bu­jąc uwol­nić się z kokonu i umknąć przed nie­wielką lawiną.

Chwilę póź­niej zaczęła spa­dać. Upa­dek nie trwał długo, lecz nie spo­dzie­wała się go. Z głu­chym łup­nię­ciem wyrżnęła w twardą zie­mię. Zde­rze­nie pozba­wiło ją tchu jak cios pię­ścią w brzuch. Przez chwilę leżała oszo­ło­miona. Bolały ją plecy i z tru­dem oddy­chała przez mate­riał oble­pia­jący jej usta. W końcu udało jej się uwol­nić ręce i zdarła koc z twa­rzy. Chci­wie łapała powie­trze, pod­czas gdy jej wzrok przy­zwy­cza­jał się do roz­świe­tla­ją­cego pomiesz­cze­nie wątłego świa­tła. Ema­no­wało z ogarka żywicz­nej świecy sto­ją­cej w lam­pio­nie obok jej stóp. Dopiero teraz zoba­czyła, że jest pod zie­mią… w gro­bowcu.

Adre­na­lina roz­lała się po jej ciele, a umysł zawrzał paniką. Myśl, Nara! Zbesz­tała się w duchu. Masz tutaj powie­trze i świa­tło. I bez względu na to, gdzie się znaj­du­jesz, żyjesz. Zamru­gała, żeby pozbyć się z powiek dro­bi­nek ziemi. Pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, co się wyda­rzyło, zro­zu­mieć, dokąd tra­fiła.

Rze­czy­wi­ście była w gro­bowcu, nie mogła jed­nak pozwo­lić, by groza tej sytu­acji wzięła nad nią górę. Prze­to­czyła się na czwo­raki i pod­peł­zła do lam­pionu. Obok stała gli­niana miseczka z wodą i podany na prze­ro­śnię­tym liściu skromny posi­łek – kuku­ry­dza, garść nasion sosny i palone ziarna kaka­owca.

Roz­po­znała jedze­nie. Wła­śnie to miesz­kańcy Suchej Ziemi zosta­wiali zmar­łym, by mieli co jeść w dro­dze powrot­nej do przod­ków. Pod­czas gdy Nie­bo­uczy­nieni palili zmar­łych, wkła­da­jąc im w dło­nie mapy gwiazd, miesz­kańcy Suchej Ziemi grze­bali ciała w kata­kum­bach, które cią­gnęły się bez końca pod Pasz­czą Kojota. Naranpa się roze­śmiała. Dźwięk, który dobył się z jej ust, przy­po­mi­nał suche szczek­nię­cia.

Posi­liła się. Zja­dła wszystko, nawet suchy, gumo­waty liść. Być może było to świę­to­kradz­two, ale posi­łek przy­go­to­wano z myślą o niej, a ona umie­rała z głodu. Nie wie­działa, ile czasu spę­dziła w tym miej­scu, jed­nak uczu­cie pustki w żołądku pod­po­wia­dało jej, że ostatni posi­łek jadła dawno temu. Gdy się posi­liła, a przy­naj­mniej zja­dła tyle, żeby oczy­ścić umysł i nawil­żyć wyschnięte gar­dło, usia­dła na ziemi, żeby oce­nić sytu­ację.

– Gdzie jesteś, Nara? – spy­tała się na głos.

Po pra­wej zoba­czyła wyj­ście, a wła­ści­wie zie­jącą w ścia­nie dziurę, przez którą będzie musiała się wyczoł­gać. Na myśl o peł­za­niu w ciem­no­ściach prze­szedł ją dreszcz, ale jaki miała wybór? Czy to ważne, że nie widziała ścieżki, gdy do wyboru pozo­sta­wało jedy­nie zostać tu i umrzeć? Mogła cze­kać, aż ktoś wróci i ją znaj­dzie, nie miała jed­nak poję­cia, kiedy to nastąpi. Za kilka godzin? Tygo­dni? Ni­gdy? Kie­dyś już cze­kała na pomoc i żadna nie nade­szła. Drugi raz nie popełni tego błędu.

Rozej­rzała się dookoła w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co mogłoby jej się przy­dać. Miała doga­sa­jącą świecę w lam­pio­nie, koc, w który ją owi­nięto i pustą już gli­nianą miseczkę. Nie­wiele, by wydo­stać się z tego pie­kła. Nie mogła jed­nak nic na to pora­dzić i nie widziała innego wyj­ścia, zebrała więc swój skromny doby­tek i na czwo­ra­kach wpeł­zła w mrok.

Była to uciąż­liwa podróż. Naranpa zro­biła z koca sukienkę, wsu­wa­jąc go pod pachę i zawią­zu­jąc supeł na dru­gim ramie­niu. Scho­wała miseczkę do pro­wi­zo­rycz­nej sakiewki prze­wie­szo-nej przez ramię, w jed­nej ręce trzy­mała lam­pion. Powoli posu­wała się do przodu. Gdy minęła zie­jący czer­nią kory­tarz po lewej stro­nie, gar­dło ści­snęło jej się ze stra­chu. Wycią­gnęła lam­pion i zoba­czyła zie­jące usta ziemi. Słabe świa­tło odbi­jało się od pokry­tych bru­dem pod­ziem­nych ścian. Ona jed­nak parła do przodu.

Zatrzy­mała się tylko raz i wycień­czona zapa­dła w sen. Gdy się obu­dziła, nie pamię­tała, gdzie jest, żywiczna świeca wypa­liła się i zga­sła. Ciem­ność wokół niej była ciężka, nie­mal nama­calna.

– Pomocy! – krzyk­nęła, choć nie wie­działa, kto lub co mia­łoby ją usły­szeć. Tym więk­sze było jej zdu­mie­nie, gdy coś jej odpo­wie­działo.

Poczuła pale­nie w piersi, jej dło­nie zapło­nęły dziw­nym bla­skiem, oczy roz­ja­rzyły się wła­snym świa­tłem. Z początku nie mogła w to uwie­rzyć. Prze­cież coś takiego było nie­moż­liwe. A jed­nak żyła, choć to także wyda­wało się nie­moż­liwe. Zdu­miona, lecz zbyt wdzięczna, żeby kwe­stio­no­wać ów dar, unio­sła rękę. Ema­nu­jący z niej blask oświe­tlał drogę na kilka kro­ków naprzód. Nie­wiele, lecz musiało jej to wystar­czyć.

Zaczęła peł­znąć dalej.

Czas pod zie­mią cią­gnął się bez końca i Naranpa nie potra­fiła powie­dzieć, czy minęło pięt­na­ście minut, czy może godzin. Gdy dotarła do śle­pego zaułka, poczuła, że ogar­nia ją panika, ale zie­mia pod pal­cami oka­zała się na tyle miękka, że mogła wybrać ją miseczką i prze­ko­pać się na drugą stronę.

Kolana miała otarte, pora­nione i pozdzie­rane ręce zaczęły krwa­wić. Zapo­mniała już o skrom­nym posiłku i znowu czuła ssa­nie w żołądku. Była wyczer­pana, a uczu­cie bez­na­dziei przy­gnia­tało ją tak, jak z pew­no­ścią przy­gnio­tłaby ją zie­mia. Mimo to posu­wała się do przodu, ogrze­wana tym dziw­nym, nie­na­tu­ral­nym cie­płem w piersi i w dło­niach. Nie umrze tu. Udo­wodni tam­temu gło­sowi, który sły­szała we śnie, że się mylił. Nie zamie­rzała tu umie­rać.

Nie wie­działa, jak długo czoł­gała się w ciem­no­ściach, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad stra­chem, nie myśleć o zatę­chłym, nie­ru­cho­mym powie­trzu i o tym, jak długą drogę będzie musiała jesz­cze poko­nać, gdy nagle jej uszu dobiegł jakiś dźwięk. Szum wody, rzeki pły­ną­cej dnem głę­bo­kich kanio­nów. Tova­sheh.

Z jej gar­dła dobył się niski, płacz­liwy jęk, w któ­rym nie roz­po­zna­łaby wła­snego głosu, gdyby nie to, że była jedyną żywą istotą pośród tej nie­koń­czą­cej się nocy. Miała wra­że­nie, że zaraz roz­pła­cze się z ulgi.

Już wcze­śniej wie­działa, że jest w Pasz­czy, w kata­kum­bach, które cią­gnęły się w bez­den­nych szcze­li­nach głę­boko pod mia­stem. Na­dal nie miała poję­cia, jak i dla­czego tu tra­fiła, naj­waż­niej­sze było jed­nak to, że sły­szała rzekę. Wszyst­kie dzieci w Pasz­czy uczono, że jeśli kie­dy­kol­wiek się zgu­bią, mają nasłu­chi­wać szumu wody. Nara wie­działa, że jeśli za nim podąży, w końcu znaj­dzie wyj­ście. Była brudna i zakrwa­wiona, a jej kości doma­gały się odpo­czynku, ona jed­nak parła przed sie­bie, w stronę wody i życia.

* * *

Minęła kolejna godzina. A może dzień albo tydzień. W tych ciem­no­ściach nie była niczego pewna. Wie­działa tylko, że kie­ruje się w stronę rzeki.

W końcu, gdy skrę­ciła za kolej­nym rogiem, poczuła na twa­rzy powiew świe­żego powie­trza, jej uszy wypeł­nił huk rwą­cej wody, zaś jej oczom uka­zało się świa­tło. Poczoł­gała się w tamtą stronę, przy­warła brzu­chem do ziemi i ostroż­nie spoj­rzała w dół. Otwór oka­zał się wyj­ściem z jaskini znaj­du­ją­cej się w poło­wie pio­no­wej ściany klifu. Od dna kanionu dzie­liła ją wyso­kość sze­ściu męż­czyzn, jed­nak nurt w tym miej­scu był silny i nie dało się okre­ślić, czy rzeka jest tu głę­boka, i czy pod powierzch­nią nie kryją się zdra­dziec­kie skały gotowe roz­trza­skać jej czaszkę. Wcze­śniej podobne obawy nie powstrzy­mały jej przed sko­kiem do Tova­sheh, lecz teraz nie była pewna, czy prze­żyje upa­dek, nie mówiąc o tym, czy zdoła poko­nać rwący nurt lodo­wa­tej rzeki.

Zło­żyła głowę na ramio­nach i ode­gnała od sie­bie roz­pacz. Nie miała wyboru, musiała sko­czyć i mieć nadzieję, że i tym razem los się nad nią uli­tuje. Cichy śmiech wstrzą­snął jej cia­łem. Nie­biosa, czy to jest litość? Jeśli obu­dze­nie się we wła­snym gro­bowcu było łaską od losu, nie chcia­łaby doświad­czyć jego okru­cień­stwa.

Nie. To nie był los. To nie los zosta­wił ją w tam­tym gro­bowcu, żeby prze­ko­nać się, czy się obu­dzi, czy też nie. To Zataya. Albo Dena­ochi. Kto­kol­wiek to był, pew­nie powinna czuć do niego wdzięcz­ność, ale nie czuła. Była wście­kła. Wście­kła na wiedźmę, na brata za to, że jej posłu­chał, i na sie­bie, że uwie­rzyła im obojgu.

Prze­to­czyła się na plecy, tak że jej głowa zna­la­zła się nie­bez­piecz­nie bli­sko klifu, spoj­rzała na cią­gnącą się nad nią pio­nową skałę i… się uśmiech­nęła.

Nie dalej jak na wycią­gnię­cie ręki z klifu zwi­sała lina do wspi­naczki z zawią­za­nymi w regu­lar­nej odle­gło­ści supłami.

– Pieprz się, Ochi – szep­nęła.

Ponie­waż miała rację. To nie los ją tu zosta­wił, lecz jej brat, czło­wiek lubu­jący się w roz­ma­itych gier­kach i testach. A to wła­śnie, jak pojęła Naranpa, był test. Okrutny, nie­po­trzebny test, za który nie­na­wi­dziła swo­jego brata, ale też taki, o któ­rym przy­naj­mniej wie­działa, że może go zdać.

Pozwo­liła sobie na chwilę odpo­czynku, po czym wysu­nęła się nieco poza kra­wędź i wycią­gnęła ręce, żeby dosię­gnąć liny. Pod­cią­gnęła się i ucze­piona liny powoli wypeł­zła z tunelu. Gdy tak wisiała na skal­nej ścia­nie, obu­dził się w niej instynkt wspi­na­cza, a klif, który jesz­cze chwilę temu wyda­wał się nie do poko­na­nia, odsło­nił przed nią mnó­stwo szcze­lin i wypu­stek, sta­no­wią­cych opar­cie dla rąk i nóg. Zaparł­szy się sto­pami o skałę, owi­nęła sobie linę wokół pasa i roz­po­częła żmudną wspi­naczkę. Była słaba i posu­wała się w śli­ma­czym tem­pie, ale powoli pięła się w górę.

Szum rzeki przy­cichł, a świa­tło – choć zaczy­nało już zmierz­chać – stało się jaśniej­sze, w miarę jak opusz­czała naj­głęb­sze zaka­marki Pasz­czy Kojota. Gdy w końcu dotarła do kra­wę­dzi klifu i podźwi­gnęła się na drżą­cych ramio­nach, odkryła, że znaj­duje się w pomiesz­cze­niu na tyłach budynku. Pod ścia­nami pię­trzyły się drew­niane skrzy­nie, a pod­łoga zasta­wiona była gli­nia­nymi naczy­niami, mię­dzy któ­rymi pro­wa­dziła wąska ścieżka. Bie­gła ona do sąsied­niego pokoju, rów­nie zagra­co­nego, i do kolej­nego, od frontu, oddzie­lo­nego od pozo­sta­łych zawie­szo­nym w drzwiach kocem. Pomiesz­cze­nie pełne było okrą­głych sto­li­ków i opar­tych o nie pustych krze­seł, na pół­kach stały słoje z liśćmi her­baty, suszo­nymi owo­cami i kwia­tami. Znaj­do­wała się w her­ba­ciarni z sekret­nym przej­ściem pro­wa­dzą­cym do kata­kumb. Jeśli wcze­śniej potrze­bo­wała dowodu na to, że poło­że­nie, w jakim się zna­la­zła, było dzie­łem Ochiego, wła­śnie go dostała.

Pode­szła do naj­bliż­szej półki i się­gnęła po gli­niany słój opa­trzony malun­kiem gałązki pokry­tej deli­kat­nym niczym koronka żół­tym kwie­ciem. Nie­mal czuła na języku przy­jem­nie gorz­kawy smak her­baty, którą z nich parzono, i cie­pło naparu na twa­rzy. W wieży tę wła­śnie her­batę lubiła naj­bar­dziej.

Wieża. Do dia­bła z nią. Tamto życie nie nale­żało już do niej.

Pozwo­liła, by słoik wypadł jej z rąk i roz­trza­skał się o pod­łogę. Zmiaż­dżyła her­batę pod stopą, kiedy ścią­gnęła z półki kolejny gli­niany słój, tym razem z malun­kiem liścia, który dzia­łał pobu­dza­jąco. Chciała go zapa­rzyć, lecz myśl o tym, że będzie musiała zna­leźć wodę, zago­to­wać ją i cze­kać, aż napar nacią­gnie, była ponad jej siły. Wyjęła ze słoja kilka liści i wło­żyła je do ust. Żuła przez chwilę, po czym połknęła, licząc, że dzięki nim zdoła prze­trwać noc.

Zimowy wiatr kąsał jej bose stopy i twarz, kiedy wyszła na ulicę, zro­biona z koca sukienka nie była w sta­nie jej ogrzać. Dziwny pół­mrok, który wisiał nad Pasz­czą, suge­ro­wał, że zaczyna zmierz­chać, jed­nak ulice pozo­sta­wały puste. Nawet zimą rzadko zda­rzało się, by ulice Pasz­czy były wylud­nione. Ogar­nął ją nie­po­kój. Coś jest nie tak. Roze­śmiała się, lecz był to cichy, kpiący śmiech. A co nie jest nie tak, Nara?

Mijała puste witryny i domy z poza­my­ka­nymi okien­ni­cami. Na uli­cach wciąż nie było żywej duszy, ale zauwa­żyła małego chłopca, który przy­glą­dał się jej z progu jed­nego z domów. Chwilę póź­niej matka zago­niła go do środka, sama zaś przy­ło­żyła dłoń do malunku na ścia­nie domu i uczy­niła znak mający chro­nić przed złem. Naranpa przyj­rzała się malun­kowi. Potrze­bo­wała chwili, żeby pojąć, na co wła­ści­wie patrzy. Kiedy jed­nak dotarło do niej, co przed­sta­wia, zoba­czyła taki sam malu­nek na drzwiach innego domu i na murze obok zamknię­tego na głu­cho stra­ganu z jedze­niem. Był to znak wrony, czaszka, którą widy­wała na domach Czar­now­rona w Odo. Ale skąd się tu wzięła? Co tak bar­dzo prze­ra­ziło tych wszyst­kich ludzi?

* * *

W dro­dze do Łubinu Naranpa nie widziała nikogo, nawet cie­kaw­skiego dziecka. Nale­żący do Dena­ochiego dom gry wyglą­dał dokład­nie tak, jak go zapa­mię­tała – pozba­wiony okien okrą­gły budy­nek przy­tu­lony do ściany klifu, tak że widać było tylko fron­towe pół­kole. Bie­lone ściany lśniły w pół­mroku, w zmierz­chu, który nie prze­szedł w noc, lecz trwał w cie­niu. Było to dziwne, nie­po­ko­jące zja­wi­sko, lecz Naranpa miała na gło­wie inne sprawy. Przede wszyst­kim musiała pomó­wić z bra­tem i jego wiedźmą.

Wspięła się po dra­bi­nie do wej­ścia, albo raczej klapy w dachu. Kiedy była tu ostat­nio, cze­kał na nią olbrzym z maczugą, ona zaś nosiła prze­bra­nie męż­czy­zny i miała przy sobie pękatą sakiewkę pełną zia­ren kaka­owca. Teraz była sobą – kobietą odzianą w sukienkę z koca, o skó­rze oble­pio­nej bru­dem i zaschniętą krwią. Nie wie­działa, jakiego powi­ta­nia powinna się spo­dzie­wać i czy jej brat liczył, że zda test i wydo­sta­nie się z gro­bowca, czy wręcz prze­ciw­nie. Nie była nawet pewna, co mu powie. Czy czuła wdzięcz­ność za jego pomoc, czy miała mu za złe to, w jaki spo­sób jej udzie­lił? Wie­działa tylko, że jej potrzeba udo­wod­nie­nia mu, że nie jest roz­piesz­czoną dziew­czyną z elit, pozo­sta­wała wystar­cza­jąco silna, by dopro­wa­dzić ją do tego miej­sca, a jej wła­sna wola, by stać się kimś wię­cej, kimś god­nym, zawie­dzie ją jesz­cze dalej.

Pchnię­ciem otwo­rzyła drzwi i zeszła do cichego pomiesz­cze­nia. Stoły hazar­dowe na dole były puste, jed­nak żarzące się węgle w pale­ni­skach wciąż dawały dość cie­pła, by ogrzać prze­stronną salę. W powie­trzu uno­sił się inten­sywny zapach tyto­niu. Naranpa poczuła, że ogar­nia ją roz­pacz. A jeśli Dena­ochiego tu nie było? Jeśli się myliła?

Zna­la­zła go na wewnętrz­nym bal­ko­nie. Sie­dział na ławce, oparty ple­cami o ścianę, palce dłoni zaci­skał na leżą­cej na kola­nach pałce. Wyglą­dał tak jak daw­niej: szczu­pły, nie­mal wymi­ze­ro­wany, z czar­nymi wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu i ścię­tymi krótko przy uszach. Przez poli­czek, od ucha do nosa bie­gła stara bli­zna po nożu, nosił dwa jade­itowe kol­czyki w uszach i jedne w dol­nej war­dze. Jego szyję opla­tały liczne naszyj­niki z korali i tur­ku­sów, a pele­ryna z kol­ców jeżo­zwie­rza leżała obok, prze­wie­szona przez opar­cie ławki. Naranpa zawa­hała się, czu­jąc na sobie spoj­rze­nie ciem­nych oczu.

Ale prze­cież dotarła tak daleko, pomimo licz­nych prób, na które ją wysta­wił. Jej waha­nie trwało krótką chwilę.

– Zda­łam twój test, ty prze­klęty potwo­rze – wark­nęła.

W jego oczach poja­wił się błysk, a ona zro­zu­miała, że spał. Spał z otwar­tymi oczami. Ziew­nął i uniósł kąciki ust w szcze­rym uśmie­chu.

– Nara – rzu­cił schryp­nię­tym gło­sem. – Ni­gdy w cie­bie nie wąt­pi­łem.

Nie ude­rzyła go, cho­ciaż chciała, ale gdy się ode­zwała, głos drżał jej z wście­kło­ści.

– Zosta­wi­łeś mnie tam na śmierć i zmu­si­łeś, żebym peł­zła do cie­bie przez sie­dem pie­kieł.

Wzru­szył lek­ce­wa­żąco ramio­nami.

– Musia­łem się upew­nić, że naprawdę tego chcesz.

– Że czego chcę?

Pode­szła do niego i zaci­snęła pięść. Zamach­nęła się, ale chwy­cił jej dłoń, nim zdą­żyła zadać cios.

Jego głos przy­po­mi­nał pełen urazy syk.

– Życia! Skoro ja to zro­bi­łem, wie­dzia­łem, że ty też dasz radę.

Potrze­bo­wała chwili, żeby pojąć, co miał na myśli, a gdy to się stało, cała jej złość wypa­ro­wała.

– Dla­czego? Kto?

– Teraz to bez zna­cze­nia. To było dawno temu. – Roze­śmiał się niskim, upior­nym śmie­chem. – Wyczoł­ga­łaś się stam­tąd dwa razy szyb­ciej niż ja. Zawsze byłaś ambitna.

W jego ustach nie brzmiało to jak kom­ple­ment. Pozwo­liła, by słowa zawi­sły w powie­trzu mię­dzy nimi.

Podźwi­gnął się z ławki i pokuś­ty­kał do naj­bliż­szego sto­lika. Wyda­wał się zmę­czony, jakby ener­gia, która pobu­dzała go pod­czas jej poprzed­niej wizyty, wypa­ro­wała. Nalał wody z gli­nia­nego naczy­nia i podał jej czarkę. Opróż­niła ją jed­nym hau­stem. Napeł­nił ją ponow­nie i przy­glą­dał się jej. Teraz, gdy czuła na sobie jego kry­tyczny wzrok, piła powoli, drob­nymi łycz­kami.

– Gdzie Zataya? – Spoj­rzała w dół na swoją rękę. Krew wiedźmy odpa­dała od jej skóry suchymi płat­kami. – Można by pomy­śleć, że będzie tu, żeby świę­to­wać to, jak dosko­nale spi­sały się jej czary.

– Nie czary – popra­wił ją. – Powie­działa, że to magia krwi. Z Połu­dnia.

Odraza była jak wąż peł­znący jej po krę­go­słu­pie i przez chwilę Naranpa znów sły­szała głos męż­czy­zny w skó­rze jagu­ara, który prze­py­ty­wał ją w jej snach. Nie sen, lecz czar. Magia. To nagłe olśnie­nie było tak zdu­mie­wa­jące, że Naranpa roz­dzia­wiła usta.

– Twoje oczy. Zmie­niły się.

– Co? – Odru­chowo pod­nio­sła rękę do twa­rzy, jak gdyby mogła wyczuć, co miał na myśli.

– Są brą­zowe z żół­tymi plam­kami. Wcze­śniej takie nie były.

– To złu­dze­nie optyczne – rzu­ciła jakby od nie­chce­nia, ale znowu poczuła pale­nie w piersi, a żołą­dek ści­snął się jej ze stra­chu. Czy to pale­nie w sercu było dzie­łem magii? Czy to magia spra­wiła, że jej dło­nie jarzyły się, a oczy lśniły w ciem­no­ści?

– Może złu­dze­nie optyczne… a może następ­stwa magii.

Skrzy­wiła się, sły­sząc, jak swo­bod­nie mówi o jej lękach.

– Powiedz mi, co się wyda­rzyło, kiedy tkwi­łam pogrze­bana w gro­bowcu – popro­siła, roz­pacz­li­wie pra­gnąc zmie­nić temat roz­mowy. Nawet nie chciała roz­wa­żać moż­li­wo­ści, że magia ją odmie­niła. Sama myśl o tym prze­ra­żała ją tak bar­dzo, że nie była w sta­nie wyra­zić tego sło­wami. – Czy Eche został wybrany Kapła­nem Słońca? Czy Złoty Orzeł włada teraz nie­biań­ską wieżą? Co z innymi Nie­bo­uczy­nio­nymi? Czy kto­kol­wiek pytał, co się ze mną stało?

Patrzył na nią przez długą chwilę, a z jego czar­nych oczu nie spo­sób było nic wyczy­tać.

– Straż­nicy nie żyją, Naranpo. Pre­ten­dent i jego sojusz­nicy, wszy­scy zostali wyrżnięci przez agenta Czar­now­rona. Uszłaś z życiem tylko dla­tego, że cię zdra­dzili. Nie ma już two­jej uko­cha­nej wieży.

Gapiła się na niego nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. Odsta­wiła czarkę, jak gdyby to ją winiła za to, że nie poj­muje.

– Nie żyją, Nara – powtó­rzył. – Wszy­scy twoi prze­klęci kapłani nie żyją.

Zachwiała się.

– To nie­moż­liwe…

– Nie, skoro ktoś tego doko­nał.

– Nie rozu­miesz, bra­cie. Jak mogą nie żyć, skoro ja sama pla­no­wa­łam ich zamor­do­wać? – Chciała zażar­to­wać, lecz słowa pozo­sta­wiły w jej ustach gorzki posmak i sta­no­wiły marny sub­sty­tut irra­cjo­nal­nego smutku, który wzbie­rał w niej niczym fala. Zmę­cze­nie, które minęło po tym, jak żuła liście, nagle wró­ciło do niej ze zdwo­joną mocą. Przy­gar­biła się, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. – Kto? – zapy­tała.

– Nie Odo­haa, cho­ciaż inne klany twier­dzą ina­czej. Obwi­niają kul­ty­stów i matronę za to, że nie była w sta­nie nad nimi zapa­no­wać. Obwi­niają nawet jej brata, kapi­tana Tarcz. Są jed­nak świad­ko­wie, któ­rzy widzieli, co naprawdę wyda­rzyło się na Skale Słońca.

– Kto? – powtó­rzyła nieco ostrzej.

Dena­ochi wzru­szył ramio­nami i wzdry­gnął się. To wtedy Naranpa zro­zu­miała, że jej brat się boi. To dla­tego spał z pałką na kola­nach i otwar­tymi oczami.

– Mówią, że doko­nał tego jeden czło­wiek, lecz szcze­góły róż­nią się, jak to w opo­wie­ściach. Opo­wia­dają, że był dwu­krot­nie wyż­szy od prze­cięt­nego czło­wieka, a z jego ple­ców wyra­stały wiel­kie czarne skrzy­dła. Że nosił wycięty na ciele haahan i że potra­fił roz­ka­zy­wać cie­niom, tak jak ty czy ja możemy roz­ka­zy­wać zwie­rzę­ciu czy dziecku. Że pła­kał krwią i ciem­no­ścią, i że zabił wielu jed­nym tylko sło­wem.

– Magia cie­nia?

– Jakiś rodzaj magii. Mówią, że boskiej.

– Zawsze uwa­ża­łam magię za formę oszu­stwa – wyznała. – Jak zioło, które potrafi spa­ra­li­żo­wać albo zamą­cić w gło­wie, sztuczkę z uży­ciem świa­tła i luster. Dobrze znam teo­rie. Magia to resztki tego, co pozo­sta­wili po sobie bogo­wie. Ema­nuje z ich kości i ska­mie­nia­łych ciał. Ale to? Praw­dziwy, żywy bóg, nie żadne tam szczątki bogów, któ­rzy ode­szli tysiące lat temu. Wie­rzysz w to?

Dena­ochi poki­wał głową, minę miał posępną.

– Brzmi jak bajka sza­leńca.

Coś prze­mknęło po jego twa­rzy, jakaś emo­cja, któ­rej nie była w sta­nie odczy­tać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki