Star Wars. Z popiołów - Rebecca Roanhorse - ebook + książka

Star Wars. Z popiołów ebook

Roanhorse Rebecca

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ZANIM ZAKOŃCZY SIE SAGA, ZANIM ROZEGRAJĄ SIĘ WYDARZENIA PRZEDSTAWIONE W FILMIE „SKYWALKER. ODRODZENIE”, RUCH OPORU MUSI POWSTAĆ Z POPIOŁÓW.

Ruch Oporu został zniszczony. Po bitwie na Crait i trudnej ucieczce, z armii walczącej z Najwyższym Porządkiem ostała się tylko garstka. Finn, Poe, Rey, Rose, Chewbacca, Leia Organa – imiona tych bojowników o wolność są słynne na licznych uciśnionych planetach. Ale znane nazwisko to nie wszystko i ostatnia, desperacka prośba o wsparcie, wysłana przez Leię, pozostaje bez odpowiedzi.

Najwyższy Porządek rzuca długi cień na galaktykę, od dżungli Ryloth po stocznie Korelii. Ci, którzy wciąż odważnie stawiają czoła ciemności, są rozproszeni i odizolowani. Aby Ruch Oporu mógł przetrwać, jego członkowie muszą znaleźć innych sojuszników, także tych, którzy dawniej pomagali Rebelii w obaleniu Imperium. Rozegrają się kolejne bitwy, powstaną nowe sojusze – Ruch Oporu powróci i zaatakuje na nowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Chronologia Star Wars

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Prolog

NA KORE­LIAŃ­SKIM NIE­BIE POJA­WIŁA się smuga – myśli­wiec TIE, po któ­rego kadłu­bie peł­zały pło­mie­nie, cią­gnął za sobą gęsty ogon dymu. Wył gło­śno, jakby miał zaraz się roz­paść – wyda­wał z sie­bie krzyk kona­ją­cego meta­lo­wego ptaka. Wła­śnie zbli­żał się wie­czór i miesz­kańcy Koro­netu, powra­ca­jący do domu z pracy, przy­sta­wali i patrzyli na sta­tek mknący ku zatra­ce­niu. W ostat­nich cza­sach myśliwce Naj­wyż­szego Porządku nie­rzadko prze­la­ty­wały nad mia­stem. Reżim budo­wał w tutej­szych stocz­niach swoje maszyny wojenne, a te cza­sem zawo­dziły, ule­ga­jąc ogni­stej zagła­dzie. Z tym było jed­nak ina­czej – ści­gała go inna jed­nostka.

Gdyby miesz­kańcy przyj­rzeli się uważ­niej pło­ną­cemu myśliw­cowi, być może nie­któ­rzy zauwa­ży­liby, że repre­zen­to­wał star­szy model niż jego napast­nik, co ozna­czało, że nie mógł być pro­to­ty­pem wysła­nym na lot próbny. Żaden z nich nie domy­śliłby się jed­nak, że za ste­rami ska­za­nego na zagładę statku sie­działa ich rodaczka, Kore­lianka, która wycho­wała się w gór­skim mia­steczku Doaba Guer­fel, nie­da­leko od sto­licy. Już jako dziecko, za rzą­dów Nowej Repu­bliki, marzyła o lata­niu, a kiedy nad­cią­gnął Naj­wyż­szy Porzą­dek – więk­szo­ści Kore­lian wcale się nie podo­bał, ale osta­tecz­nie pod­po­rząd­ko­wali się oku­pan­towi – pilotka posta­no­wiła z nim wal­czyć. Nie­ba­wem jed­nak ten etap w jej życiu miał się zakoń­czyć.

– Wzy­wam pomocy, czy ktoś mnie sły­szy?! – krzyk­nęła do komu­ni­ka­tora. Zamru­gała, by pozbyć się z oczu łez fru­stra­cji. W ustach czuła krew. Pod­czas wcze­śniej­szej walki rąb­nęła o coś głową i teraz pul­so­wał w niej ból. – Czy ktoś mnie sły­szy?! – powtó­rzyła.

Despe­racko prze­łą­czała bez­pieczne kanały, do któ­rych otrzy­mała dostęp, kiedy pod­jęła się tego zada­nia, nikt jed­nak nie odpo­wia­dał. Znów wywo­łała „Rad­dusa” – prze­cież ktoś na pewno ją usły­szy! – ale nikt się nie odzy­wał. Albo uszko­dzono moduł komu­ni­ka­cji, albo połą­cze­nia były zakłó­cane.

Gdy skra­dziony TIE zako­ły­sał się i zady­go­tał, wstrzą­snął nią ury­wany szloch. Czuła za ple­cami gorące powie­trze i gorzki smród dymu z sil­nika, napły­wa­jący do kok­pitu. Wie­działa, że ma przed sobą już tylko sekundy życia. Tak bar­dzo nie chciała, by jej misja poszła na marne…

Po kata­kli­zmie, jaki dotknął Hosnian Prime, posta­no­wiła zadbać o to, by ni­gdy wię­cej nie doszło w tajem­nicy do budowy broni nisz­czą­cej pla­nety. Była pewna, że zna­la­zła coś, co mogłoby przy­czy­nić się do poko­na­nia Naj­wyż­szego Porządku – infor­ma­cje te zostały umiesz­czone w klu­czu szy­fru­ją­cym, znaj­du­ją­cym się w jej posia­da­niu. Ale cenne dane zostaną uni­ce­stwione wraz z nią, jeśli nie zdoła ich nikomu prze­ka­zać… Drżącą ręką wci­snęła szybko nośnik do portu pod pęk­nię­tym holo­pro­jek­to­rem i wstrzy­mała oddech – zaraz jed­nak urzą­dze­nie powia­do­miło ją, że odczy­tało i pobrało plik.

Uśmiech­nęła się ponuro zaci­śnię­tymi ustami. Musi się jej udać. Jeśli nie zdoła dobić się do swo­ich kon­tak­tów w Ruchu Oporu, może znaj­dzie inny spo­sób. Inny spo­sób – z jej prze­szło­ści. Zaci­snęła na chwilę palce na małym wisiorku w kształ­cie węża, który zawsze nosiła na szyi, wyszep­tała prośbę do bogów, a potem wystu­kała z pamięci nie­le­galny kod wywo­ław­czy jedy­nej osoby na­dal god­nej zaufa­nia na tej pla­ne­cie.

Cze­kała, znów wstrzy­mu­jąc oddech.

Nikt jed­nak nie odpo­wia­dał – a dla niej było już za późno. Nie mogła cze­kać na potwier­dze­nie połą­cze­nia. Została tylko nadzieja, że może jed­nak się uda.

Wci­snęła przy­cisk, aby prze­słać infor­ma­cje. Wie­działa, że naraża przy­ja­ciela na nie­bez­pie­czeń­stwo. Gdyby to wypły­nęło, sta­nie się celem Naj­wyż­szego Porządku. Ale jaki miała wybór?

Mru­ga­jące zie­lone świa­tełko poin­for­mo­wało ją, że trans­fer danych został zakoń­czony w chwili, w któ­rej oto­czył ją ośle­pia­jący blask. Otwo­rzyła usta – nie zdą­żyła jed­nak nawet krzyk­nąć, kiedy jej świat roz­padł się na kawałki.

Miesz­kańcy Koro­netu obser­wo­wali, jak TIE znika w kuli ognia. Nie­któ­rzy patrzyli z cie­ka­wo­ścią, więk­szość jed­nak z apa­tią. A potem, w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca, ruszyli w dal­szą drogę do domu, do rodziny i swo­ich zwie­rza­ków lub nie­zli­czo­nych innych miejsc. Eks­plo­du­jący myśli­wiec nie tra­fił nawet do wie­czor­nych wia­do­mo­ści, a następ­nego ranka w zasa­dzie nikt już o nim nie pamię­tał.

Rozdział 1

LEIA DRGNĘŁA I OBU­DZIŁA SIĘ, ude­rza­jąc głową o zagłó­wek pokryty szorstką tka­niną. Wycią­gnęła ręce, pró­bu­jąc się cze­goś przy­trzy­mać, aby nie spaść z sie­dze­nia. Krzyk­nęła cicho – choć było to raczej krót­kie, nie­spo­kojne wes­tchnie­nie, dobrze sły­szalne w pustym pomiesz­cze­niu – kiedy jej palce zaci­snęły się na brzegu kon­soli kom­pu­te­ro­wej. Dopiero po chwili oprzy­tom­niała na tyle, by sobie przy­po­mnieć, gdzie się znaj­duje. Cichy szum maszy­ne­rii i odle­głe pobrzę­ki­wa­nie – ktoś coś napra­wiał, choć zna­lazł sobie nie­ty­powy czas na takie zaję­cie – ach, czyli prze­by­wała na „Sokole Mil­len­nium”, a nie na „Rad­du­sie” pod­czas ataku Naj­wyż­szego Porządku, kiedy to poczuła, że w pobliżu znaj­duje się jej syn. I nie w zim­nej ciem­no­ści kosmosu, jaka oto­czyła ją zaraz potem.

Wybu­dziła się ze snu, tego samego, który regu­lar­nie drę­czył ją od jakie­goś czasu. Znaj­do­wała się w roz­le­głej pustce próżni: sama, było jej zimno, a orga­nizm słabł, podob­nie jak siła woli. W rze­czy­wi­sto­ści ożyła i roz­ja­rzyła się w niej Moc, gorąca, inten­sywna – i popro­wa­dziła ją z powro­tem w bez­pieczne miej­sce. We śnie jed­nak Leia została tam, w pustce. Zawio­dła przy­ja­ciół, rodzinę i ludzi, któ­rymi dowo­dziła. A przede wszyst­kim zawio­dła syna. Jej uko­chani już nie żyli.

– Od kiedy mam takie czarne myśli? – mruk­nęła do sie­bie, pro­stu­jąc obo­lałe ciało. Wie­działa, kiedy to się zaczęło – gdy umarła. No, pra­wie. Przy­da­rzyło jej się już wiele takich „pra­wie”. Zamach bom­bowy na Hosnian Prime za jej sena­tor­skich cza­sów. Sesja tor­tur z Vade­rem, któ­rej naj­mniej­sze wspo­mnie­nie nawet teraz, po kil­ku­dzie­się­ciu latach, wywo­ły­wało u Lei skok adre­na­liny i wytrą­cało ją z rów­no­wagi. Milion sytu­acji typu „o mały włos” z Hanem, za cza­sów Rebe­lii… Ale ni­gdy nie spo­tkało jej coś takiego, jak to samotne dry­fo­wa­nie w próżni, kiedy wybuch wyrzu­cił ją z okrętu.

Potarła zmę­czoną dło­nią twarz i się rozej­rzała. Odkąd Che­wie i Rey dotarli na Crait, żeby ich oca­lić przed Naj­wyż­szym Porząd­kiem, minęło już kilka dłu­gich dni. Kilka dłu­gich dni od momentu, w któ­rym znów ujrzała brata i rów­nie szybko go utra­ciła. Ile jesz­cze miała wycier­pieć w tym jed­nym życiu – ile takiej udręki jest w sta­nie znieść jedna osoba? Zaraz jed­nak ode­pchnęła od sie­bie te godne poża­ło­wa­nia myśli. W końcu musiała coś zro­bić.

Kon­sola komu­ni­ka­cyjna „Sokoła Mil­len­nium” mil­czała niczym prze­strzeń kosmiczna. Kiedy wzy­wała pomoc z Crait, wysy­ła­jąc sygnał alar­mowy do sojusz­ni­ków, była pewna, że ktoś zare­aguje. Nikt jed­nak nie odpo­wie­dział i wciąż ją to mocno nie­po­ko­iło. Czy w ogóle żyli? A może jej sygnał zablo­ko­wano? A może – nie chciała się długo zasta­na­wiać nad tą moż­li­wo­ścią – po pro­stu im nie zale­żało?

Nie, nie mogła w to uwie­rzyć. Nie mogła. Coś się wyda­rzyło – coś, przez co jej wezwa­nie o pomoc nie dotarło do życz­li­wych osób. Miało to więk­szy sens niż uzna­nie, że wszy­scy odwró­cili się od niej i od Ruchu Oporu. Dowie się, co się stało, a do tego czasu będzie na­dal pró­bo­wać.

Się­gnęła znów do kon­soli i w tej samej chwili urzą­dze­nie ożyło. Zamru­gała zie­lona dioda, infor­mu­jąca o pró­bie połą­cze­nia. Zabiło jej moc­niej serce. Ktoś chciał skon­tak­to­wać się z „Soko­łem Mil­len­nium”! Wło­żyła słu­chawki i popra­wiła usta­wie­nia gło­śnika, z któ­rego dobie­gał szum.

Bez anteny czuj­ni­ków trans­mi­sję pod­świetlną „Sokoła” mocno prze­ry­wało, i to w naj­lep­szym razie.

Wpi­sała kod szy­fru­jący, umoż­li­wia­jący połą­cze­nie oso­bie po dru­giej stro­nie, pod warun­kiem, że ta rów­nież go znała.

– Halo? – wyszep­tała nie­spo­koj­nie. – Kto tam?

Z początku sły­szała tylko gło­śniej­szy szum, ale po chwili wyło­nił się z niego słaby głos, który stop­niowo sta­wał się coraz wyraź­niej­szy.

– Zay i Shriv… misja… pamięta mnie pani?

Lei z roz­cza­ro­wa­nia ści­snęło się serce. Miała nadzieję, że kon­tak­tuje się z nią jeden z sojusz­ni­ków Ruchu Oporu, potężne wła­dze jakie­goś pań­stwa pro­po­nu­jące schro­nie­nie, okręty lub inną pomoc. Usły­szała jed­nak głos dziew­czyny, pozna­nej zaraz po znisz­cze­niu Bazy Star­kil­ler, córki Iden Ver­sio i Dela Meeko. Dobrze pamię­tała Zay. Jej rodzice byli impe­rial­nymi, któ­rzy prze­szli na stronę Rebe­lii. Jej dziad­kiem – nie­sławny admi­rał Gar­rick Ver­sio. Stra­ciła oboje rodzi­ców i pomimo mło­dego wieku prze­żyła naprawdę wiele tra­ge­dii. Ale cóż – wszy­scy przez to prze­szli, prawda? A już na pewno Leia. Taka natura wojny – spra­wiała, że dzieci musiały przejść przez pie­kło, odbie­rała im rodzi­ców…

– Prze­stań! – powie­działa do sie­bie gło­śno. Jej głos odbił się echem od ścian.

– Co? – zapy­tała Zay przez szum połą­cze­nia.

– Nie ty – odparła szybko Leia. – Nie cho­dziło mi o cie­bie. – Co za bla­maż… Leia opa­no­wała się i przy­ci­snęła słu­chawkę do ucha, nachy­la­jąc się do mikro­fonu. – Powtórz, Zay. Źle cię sły­szę. Prze­rywa cię.

– Och. – A potem roz­le­gło się gło­śniej­sze i wol­niej­sze: – JA I SHRIV… MAMY… PEWNE OBIE­CU­JĄCE TROPY…

Leia uśmiech­nęła się, roz­ba­wiona prze­sadną dyk­cją dziew­czyny.

– Teraz sły­szę cię dobrze. Możesz mówić nor­mal­nie.

– Tak? No to zna­leź­li­śmy paru sta­rych zna­jo­mych mojej matki. To dawni impe­rialni, ale odcięli się od Naj­wyż­szego Porządku i nie prze­pa­dają za nim. Zło­żymy im wizytę, jeśli pani uważa, że to ma sens. Zaj­mie nam to jesz­cze trzy lub cztery dni – co naj­mniej.

– A co z sojusz­ni­kami Ruchu Oporu? Pro­si­łam, żeby­ście ich odwie­dzili.

– To ta nie­miła wia­do­mość – rze­kła Zay. – Znik­nęli.

– Znik­nęli?

– A przy­naj­mniej nie ma ich tam, gdzie być powinni. Odwie­dzi­li­śmy ponad połowę osób z pani listy i nikogo nie zna­leź­li­śmy. W nie­któ­rych przy­pad­kach zasta­li­śmy po pro­stu puste domy.

– Może się ukryli. – Lub spo­tkało ich coś gor­szego, prze­mknęło Lei przez myśl.

– Nie wiem, pani gene­rał, ale dzieje się coś nie­do­brego.

Leia potarła sobie kark. Okrop­nie stę­żały jej mię­śnie. Sprzy­mie­rzeńcy, z któ­rymi nie można się skon­tak­to­wać – kolejni… Zay się nie myliła, coś było nie tak – Leia miała złe prze­czu­cia.

– Zay, szu­kaj­cie dalej. Dowiedz­cie się, czego tylko może­cie.

– Tak jest. A co z tymi daw­nymi impe­rial­nymi?

Wiele lat temu Leia nie dopu­ści­łaby do sie­bie nawet myśli, że osoby zwią­zane kie­dyś z Impe­rium mogłyby stać się jej sojusz­ni­kami, ale stop­niowo zaczęła mieć coraz mniej­sze pole manewru. I kto wie – w końcu matka Zay udo­wod­niła, że osoby sto­jące wcze­śniej po dru­giej stro­nie mogą zna­leźć się w gro­nie naj­od­waż­niej­szych żoł­nie­rzy Rebe­lii. Ludzie byli skom­pli­ko­wani, a Impe­rium naprawdę potra­fiło sku­tecz­nie prze­ko­ny­wać, że daje im to, czego – jak się zda­wało – potrze­bo­wali. A potem dowia­dy­wali się, że pokój i porzą­dek, któ­rego tak pra­gnęli, kosz­to­wał jed­nak zbyt wiele. Dziś Leia ni­gdy nie skre­śli­łaby już kogoś za jego prze­szłość. Zresztą, miała we wła­snej rodzi­nie wystar­cza­jąco dużo mrocz­nych tajem­nic, nie mogłaby z czy­stym sumie­niem osą­dzać innych.

Z gło­śnika docho­dziły przy­tłu­mione odgłosy roz­mowy i jakby sprzeczki – ktoś musiał tam zakryć dło­nią mikro­fon. Po chwili Zay znów się ode­zwała:

– Shriv mówi, że powinna nam pani zaufać. Bo w końcu co mogłoby pójść nie tak?

Wła­śnie, co…?

– W porządku. Jeśli Shriv uzna, że ci byli impe­rialni to dobre kon­takty, leć­cie tam. Ale uwa­żaj­cie. Teraz jest… W tej chwili zacze­pia­nie Naj­wyż­szego Porządku byłoby nie­bez­pieczne.

Ech, zupeł­nie jakby dziew­czyna, która stra­ciła w ten spo­sób matkę, nie zda­wała sobie z tego sprawy…

– Żaden pro­blem, pani gene­rał. Będziemy ostrożni.

W tle znów zabrzmiały nie­wy­raźne słowa.

– A, i Shriv mówi, że „ostrożny” to jego dru­gie imię. Poza tym na­dal żyje, więc coś czy ktoś chyba nad nami czuwa.

– Tak – powie­działa Leia cicho, tylko do sie­bie, a potem rze­kła gło­śniej, do mikro­fonu: – Niech Moc będzie z wami, Oddziale Inferno.

– I z panią. Roz­łą­czamy się.

Leia wci­snęła przy­cisk, żeby zakoń­czyć roz­mowę, i odchy­liła się w fotelu.

Oby tylko nie obcią­żyła dziew­czyny zbyt szybko zbyt dużą odpo­wie­dzial­no­ścią… Zay nie mogła mieć o wiele wię­cej niż szes­na­ście lat – ale prze­cież szes­na­sto­let­nia Leia już zaczy­nała współ­two­rzyć Rebe­lię. Jeśli ktoś wie­dział o tym, że mło­do­ści czę­sto się nie doce­nia, to na pewno ona. Nie – Zay była silna, inte­li­gentna… Kom­pe­tentna. A współ­pra­cu­jąc ze Shri­vem, ucie­le­śnioną siłą spo­koju, z pew­no­ścią pomyśl­nie wykona zada­nie.

Ostry ból w skroni prze­rwał tok jej myśli. Zaci­snęła oczy w nagłym przy­pły­wie cier­pie­nia. Migreny sta­no­wiły efekt uboczny pro­cesu zdro­wie­nia, jak wyja­śniał droid medyczny. Miały jej towa­rzy­szyć przez co naj­mniej parę tygo­dni, ale te ataki, kosz­mary o zagu­bie­niu w próżni i żałoba po przy­ja­cio­łach i rodzi­nie spra­wiały, że Leia była naprawdę wyczer­pana. Czego by nie dała za chwilę odpo­czynku, poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, za kilka dni czy nawet godzin pew­no­ści, że wszystko będzie dobrze…

– Pani gene­rał?

Głos docho­dził zza jej ple­ców. Leia odwró­ciła się – w drzwiach stała Rey. Miała na sobie strój zbie­raczki złomu, podobny do tego, w któ­rym księż­niczka widziała ją poprzed­nio. Ale czy teraz nie poja­wiły się w nim akcenty pod­kre­śla­jące styl, w jakim ubie­rali się Jedi? „Zmie­nia się – pomy­ślała Leia – ale wciąż tkwi w niej nieco Jakku”. Może jed­nak opi­nia ta nie była dla dziew­czyny spra­wie­dliwa. Może Rey po pro­stu lgnęła do pro­stych, zna­nych sobie rze­czy w oce­anie cha­osu – tak jak wszy­scy wokół… A skoro mowa o pro­stych rze­czach, to dziew­czyna trzy­mała w dło­niach fili­żankę z paru­ją­cym pły­nem. Kiedy zorien­to­wała się, na co patrzy Leia, wycią­gnęła do niej naczy­nie.

– Przy­nio­słam pani gata­len­tań­ską her­batę – rze­kła.

Leia uśmiech­nęła się do niej.

– Czyż­byś umiała czy­tać w myślach?

– Co, jak Jedi? Ja… ja nie jestem…

– Myśla­łam wła­śnie, jak bar­dzo mam ochotę na fili­żankę her­baty – powie­działa Leia, litu­jąc się nad zakło­po­taną Rey. – Nie ma w tym nic, co by się wią­zało z umie­jęt­no­ściami Jedi. Po pro­stu… – zapro­siła dziew­czynę gestem do środka – to miła nie­spo­dzianka. Dzię­kuję. I pro­szę, mów mi po imie­niu.

Rey, na któ­rej twa­rzy odma­lo­wała się ulga, ski­nęła głową i dołą­czyła do niej. Leia wzięła fili­żankę i zapach her­baty natych­miast wypeł­nił jej noz­drza. Od razu poczuła, jak roz­luź­niają się mię­śnie jej ramion.

– Mogła­bym przy­nieść coś moc­niej­szego, jeśli pani… jeśli chcesz. – Rey wska­zała za sie­bie, w kie­runku mesy, z któ­rej wła­śnie przy­szła. – Chew­bacca chyba ma tam kaf.

Leia podmu­chała na gorącą her­batę i w powie­trze unio­sły się smużki pary.

– Dzi­wię się, że w ogóle miał her­batę.

A, ale prze­cież to pew­nie nie Chew­bacca trzy­mał zapas gata­len­tań­skiej her­baty na „Sokole Mil­len­nium”, tylko Han. Och, Han. Jego rów­nież już nie było.

– A teraz przeze mnie zro­bi­łaś się smutna – zauwa­żyła nie­śmiało Rey.

– Nie przez cie­bie – spro­sto­wała Leia. – Przez życie. Przez tę wojnę. Ty jesteś świa­teł­kiem w tej ciem­no­ści. – Wska­zała jej krze­sło naprze­ciw sie­bie.

– Nie zamie­rza­łam ci zaj­mo­wać czasu. Usły­sza­łam tylko twój głos i pomy­śla­łam, że przyda ci się tro­chę her­baty.

– No cóż, mia­łaś rację, a ja nale­gam, żebyś jed­nak zajęła mi tro­chę czasu. Przyda mi się towa­rzy­stwo, a kiedy tak sto­isz nade mną, zaczy­nam się robić ner­wowa. Pro­szę, sia­daj. – Znowu wska­zała dziew­czy­nie krze­sło i tym razem Rey usia­dła, wsu­wa­jąc dło­nie pod uda i uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie. – O – rze­kła cier­pli­wie Leia, w nadziei, że uda jej się spra­wić, by roz­mów­czyni się roz­luź­niła. – Od razu lepiej, prawda?

Dziew­czyna ski­nęła głową. Sie­działy przez chwilę w mil­cze­niu. Leia popi­jała her­batę, a Rey roz­glą­dała się po pokoju, przy­glą­da­jąc się kon­soli komu­ni­ka­cyj­nej. Księż­niczka podą­żyła wzro­kiem za jej spoj­rze­niem.

– Czemu nie śpisz, jak wszy­scy inni? – zapy­tała.

– Ja? Ostat­nio mało sypiam – wyja­śniła cicho Rey. – Za dużo myśli.

– Znam to.

Rey poru­szyła się na krze­śle, nie patrząc na Leię. Co za kłę­bek ner­wów z tej dziew­czyny! A nie wyda­wała się taka, kiedy się poznały. Jed­nak tak wiele się od tego czasu wyda­rzyło… A może po pro­stu coś ją aku­rat drę­czyło?

– Rey… – zaczęła.

– Sły­sza­łam, że z kimś roz­ma­wia­łaś – rze­kła szybko dziew­czyna. – Zdo­ła­łaś się w końcu poro­zu­mieć z kimś, kto nas popiera?

– Jesz­cze nie – przy­znała Leia. – Skon­tak­to­wali się ze mną piloci, któ­rych wysła­łam na zwiad, ale – i mam nadzieję, że nie zabrzmi to źle – potrze­bu­jemy kogoś wię­cej niż tylko pilo­tów. Potrzeba nam przy­wód­ców. Piloci są nie­zmier­nie ważni, ale Naj­wyż­szy Porzą­dek ode­brał nam Holdo, Ack­bara i wielu innych… – Wes­tchnęła. Żałoba ją przy­gnia­tała. Nazwała ich przy­wód­cami, ale byli prze­cież jej przy­ja­ciółmi. Oso­bami, które znała przez pra­wie całe swoje życie – i teraz już ode­szli. – Potrzeba nam stra­te­gów, ana­li­ty­ków, osób z umie­jęt­no­ściami i siłą woli, które nas popro­wa­dzą. I zain­spi­rują do tego samego innych.

– Nie zna­łam ich – przy­znała Rey. – Przy­kro mi.

Leia ski­nęła głową.

– Wszy­scy wiemy, co to strata.

W końcu Rey pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na nią – w jej oczach malo­wało się pyta­nie. „Może chce poroz­ma­wiać o Luke’u” – pomy­ślała Leia. „Roz­ma­wia­ły­śmy o nim, ale krótko. Tylko o tym, że na koniec pogo­dził się ze sobą…”

Ale wtedy Rey powie­działa:

– Kylo Ren. Jest twoim synem…

Ach. Leia ski­nęła głową i upiła łyk her­baty, nagle chłod­niej­szej. Dziew­czyna nie­spo­koj­nie poru­szyła się na krze­śle.

– Co mu się stało? – zapy­tała w końcu. – To zna­czy, jak prze­szedł na ciemną stronę? Bo zaczął prze­cież po jasnej? Opo­wie­dział mi o Luke’u, o swoim szko­le­niu. – Wypu­ściła powie­trze z płuc. – Chyba po pro­stu chcę to zro­zu­mieć.

– Ja rów­nież.

– Czyli nie wiesz, co się stało?

– Oba­wiam się, że musia­ła­byś o to zapy­tać Bena.

– Chciał, żebym do niego dołą­czyła, ale nie mogłam. Myśla­łam, że mogła­bym mu pomóc, ale on chciał tylko, bym stała się taka jak on.

Rey wyraź­nie posmut­niała. Leia potra­fiła dostrzec ból w jej spoj­rze­niu. Dziew­czyna coś w Benie dostrze­gła – a on ją zawiódł.

– Ben sam podej­mo­wał wszyst­kie swoje decy­zje – odparła Leia. – Nikt nie może go zba­wić, poza nim samym. A nie jestem pewna, czy w ogóle tego chce.

Rey ski­nęła głową – krótki, ner­wowy ruch.

– Wiem. To zna­czy wie to mój racjo­nalny mózg, ale chyba mia­łam nadzieję…

– Nadzieja to dobra rzecz. – Głos Lei, pełen zro­zu­mie­nia, zła­god­niał. – Nadzieja jest ważna i cza­sem to wszystko, co mamy. Ale – dodała z uśmie­chem – co nadzieja ma wspól­nego z racjo­nal­nym myśle­niem?

Wycią­gnęła rękę, a Rey przy­su­nęła się i ujęła mocno jej dłoń.

– Nie wiem, jak sobie pora­dzę – szep­nęła.

– Ale pora­dzisz sobie – odparła Leia, tym razem gło­śniej i w jej gło­sie zadźwię­czała stal. – I nie będziesz w tym sama. Będziemy z tobą.

Rey jakby się uspo­ko­iła i przez jej twarz prze­mknął uśmiech – po raz pierw­szy, odkąd przy­szła do kok­pitu.

Z kon­soli roz­legł się sygnał i Leia ode­brała połą­cze­nie.

– Słu­cham – powie­działa do mikro­fonu. – Pro­szę się ziden­ty­fi­ko­wać.

– Pani gene­rał, tu Poe!

– Poe! – Odwró­ciła się nieco od Rey. – Gdzie jesteś? Jak sytu­acja?

– Ikkrukk. Nie­wiele bra­ko­wało, ale Czarni sobie pora­dzili. Zero ofiar śmier­tel­nych, przy czym Jess i Sura­linda są tro­chę poobi­jane. Ale mogę za to donieść, że zabez­pie­czy­li­śmy Grail City. Pogo­ni­li­śmy Naj­wyż­szy Porzą­dek z mia­sta.

Wresz­cie jakieś dobre wie­ści!

– To świet­nie, Poe! A pre­mier Grist? Nic jej nie jest?

W gło­śniku zatrzesz­czało, zaraz jed­nak znów roz­legł się głos pilota.

– Potwier­dzam, pre­mier Grist prze­żyła. I zapra­sza nas na ban­kiet.

Leia spoj­rzała na Rey, która uśmiech­nęła się do niej krzywo.

– Poe, czy możesz coś dla mnie zro­bić?

– Wszystko, co pani każe.

– Idź na ban­kiet i dowiedz się, co goście sądzą o Naj­wyż­szym Porządku.

– No cóż, bio­rąc pod uwagę to, że Naj­wyż­szy Porzą­dek ich zaata­ko­wał, pew­nie nie są nim zachwy­ceni.

– Może nie publicz­nie… Poe, musisz doj­rzeć to, co się kryje pod ich sło­wami. Uwa­żaj na sub­tel­niej­sze sygnały. Zwróć uwagę na tych, któ­rzy na­dal nie mówią nic kry­tycz­nego o Naj­wyż­szym Porządku, i na tych, któ­rzy kry­ty­kują go zbyt gło­śno, jakby chcieli dowieść swo­jej lojal­no­ści. Zorien­tuj się, kto nie przy­szedł na ban­kiet. Czy ktoś otwar­cie opo­wie­dział się za frak­cją sepa­ra­ty­styczną?

Nastała prze­rwa w trans­mi­sji – Poe wyraź­nie roz­ma­wiał z kimś, kto mu towa­rzy­szył. Po chwili ode­zwał się do mikro­fonu:

– Nie jestem w sta­nie tego potwier­dzić. Ale zwrócę na to uwagę.

– Dobrze. I dowiedz się jesz­cze, co Grist zechce zro­bić dla Ruchu Oporu. To dla­tego Eska­dra Czar­nych tam pole­ciała. Aku­rat dobrze się zło­żyło, więc zobaczmy, czy coś dzięki temu zyskamy.

– W porządku. Coś jesz­cze, pani gene­rał?

– Tak. Baw­cie się dobrze. Prze­trwa­li­ście bitwę i żyje­cie, macie przed sobą kolejny dzień. Wyko­rzy­staj­cie go.

– Już samo lata­nie wystar­czy mi do szczę­ścia, ale oczy­wi­ście, pani gene­rał. Potwier­dzam.

– I daj mi znać, gdzie Eska­dra Czar­nych poleci póź­niej. Odnie­śli­śmy suk­ces, ale mamy do zro­bie­nia o wiele wię­cej.

– Zro­zu­mia­łem – rzekł. – Dobrze, roz­łą­czam się.

Połą­cze­nie zostało prze­rwane i Leia odchy­liła się w skrzy­pią­cym ze sta­ro­ści fotelu.

– No, to chyba dobrze – ode­zwała się Rey, wyry­wa­jąc księż­niczkę z zamy­śle­nia.

Zupeł­nie zapo­mniała o dziew­czy­nie – zacho­wy­wała się tak cicho…

– Ow­szem – przy­tak­nęła Leia. – To jed­nak tylko kro­pla w morzu naszych potrzeb.

– Ale każda kro­pla się liczy, prawda? Kro­pla tu, kro­pla tam, i zanim się zorien­tu­jemy, będziemy mieli ocean.

Ocean. Co dziew­czyna wycho­wana na Jakku mogła wie­dzieć o oce­anach? Mimo to Leia rze­kła:

– Podoba mi się twój spo­sób myśle­nia, Rey. Tak, masz rację. Nie należy lek­ce­wa­żyć tego, czego doko­nała Eska­dra Czar­nych razem z Poem. A może ty też pój­dziesz odpo­cząć?

Jak na zawo­ła­nie, Rey ziew­nęła gło­śno.

– Tak, może rze­czy­wi­ście powin­nam. Pra­co­wa­łam nad sprę­żarką. Przez wil­goć na Ahch-To w obu­do­wie skro­pliła się para. Muszę ją osu­szyć, zna­leźć szparę i ją uszczel­nić… – Zaci­snęła usta. – Ale na pewno cię to nie inte­re­suje, prze­pra­szam. – I wstała.

– Wręcz prze­ciw­nie, cie­szę się, że tak dbasz o sta­tek Hana. – Leia pod­nio­sła fili­żankę. – Jesz­cze raz dzię­kuję ci za her­batę.

Rey ski­nęła jej szybko głową i wyszła.

Ahch-To. Oczy­wi­ście. To tam Rey zna­la­zła Luke’a. Może jed­nak wie­działa coś o oce­anach. I może Leia powinna wycią­gnąć z tego jakąś naukę.

Pokrę­ciła głową z lek­kim zawsty­dze­niem i odwró­ciła się do kon­soli komu­ni­ka­cyj­nej. Podej­mie jesz­cze jedną próbę kon­taktu, a potem sama zasto­suje się do rady udzie­lo­nej Rey i spró­buje się prze­spać. „Dziś kro­ple – pomy­ślała – a jutro rzeka”. I może w końcu dotrą do potęż­nego morza, które będzie mogło prze­ciw­sta­wić się Naj­wyż­szemu Porząd­kowi. Brzmiało to mało praw­do­po­dob­nie, ale nie mogła liczyć na nic poza praw­do­po­do­bień­stwem.

Po raz kolejny przej­rzała listę sojusz­ni­ków, od samego początku.

Rozdział 2

SURA­LINDA JAVOS BYŁA PIJANA. Poe miał co do tego nie­mal cał­ko­witą pew­ność. Bo z jakiego innego powodu Squ­ama­tanka z Eska­dry Czar­nych odsta­wia­łaby na tej sce­nie takie… No, w sumie nie wie­dział, co dokład­nie odsta­wiała. Pokrę­cił głową. Kochał Eska­drę Czar­nych. Byłby gotów oddać życie za każ­dego ze swo­ich pilo­tów. Cza­sem jed­nak nacho­dziły go wąt­pli­wo­ści.

Kiedy pre­mier Grist zapro­siła człon­ków eska­dry na ban­kiet, by uczcić ich zwy­cię­stwo i uwol­nie­nie mia­sta od zagro­że­nia ze strony Naj­wyż­szego Porządku, Poe uznał, że roz­sąd­nie będzie się zgo­dzić. Wie­dział, że dzia­łał tu po czę­ści jako pilot, a po czę­ści jako dyplo­mata i musiał robić wszystko, co mógł, by zapew­nić wspar­cie Ikkrukka dla Ruchu Oporu.

– Nie powinno im wystar­czyć, że ura­to­wa­li­śmy ich tyłki przed zło­lami? – burk­nęła Jess Pava, gdy Poe powie­dział pilo­tom, że idą na ban­kiet.

– Nie lubisz imprez, Jess? – zapy­tała ze śmie­chem Sura­linda. – Prze­ży­li­śmy – i nie przy­cho­dzi mi do głowy lep­szy powód, by się napić. Poza tym chęt­nie bym wyrwała tej pre­mierce jakąś wypo­wiedź, parę zdań, coś, dzięki czemu mój arty­kuł będzie naprawdę pory­wa­jący.

– Piszesz arty­kuł? – zdzi­wił się Poe.

– Oczy­wi­ście, że tak! – odparła pilotka, która prze­bran­żo­wiła się na dzien­ni­karkę, a potem znów została pilotką. Pokrę­ciła głową, spo­glą­da­jąc na niego brą­zo­wymi oczami z uda­wa­nym zawo­dem. – Poe, kiedy wresz­cie zała­piesz, na czym polega kre­owa­nie wize­runku publicz­nego? Moje dzien­ni­kar­skie umie­jęt­no­ści to dla Ruchu Oporu atut, ale tylko pod warun­kiem, że prze­ka­żemy naszą opo­wieść galak­tyce. Grist, która wychwala naszą skromną dru­żynę przy­pad­ko­wych boha­te­rów za ura­to­wa­nie jej samej i jej pla­nety przed zło­wro­gim Naj­wyż­szym Porząd­kiem – jaka to będzie wspa­niała opo­wieść!

Skromną? Po Crait to okre­śle­nie było bliż­sze prawdy, niż Poe miał ochotę przy­znać.

– To nie opo­wieść – to fakty – powie­działa Jess. Poe spoj­rzał na nią ostro. Czy zda­wała sobie sprawę, w jak fatal­nej sytu­acji znaj­do­wał się Ruch Oporu? Ale nie, Jess nie miała o tym poję­cia, po pro­stu była szczera.

– Oczy­wi­ście, że to prawda. – W gło­sie Sura­lindy zabrzmiała iry­ta­cja. – Ja nie kła­mię, Jess. Tylko… – kobieta mach­nęła dło­nią, jakby wycza­ro­wy­wała coś w powie­trzu – …upięk­szam.

Jess zało­żyła ręce na pier­siach, nie­prze­ko­nana. Jej dłu­gie, czarne włosy zako­ły­sały się pod wpły­wem ruchu i zasło­niły jej twarz. Poe już dawno zauwa­żył, że mię­dzy Jess i Sura­lindą czę­sto pano­wało napię­cie, ale kiedy się nad tym zasta­no­wił, ich zna­jo­mość nie odbie­gała liczbą spo­rów od innych zna­jo­mo­ści Sura­lindy. Nale­żała do sta­rych przy­ja­ciół Poego jesz­cze z cza­sów floty, ale nawet w naj­lep­szych chwi­lach trudno było ją wyczuć. Obiekty jej lojal­no­ści czę­sto się zmie­niały, a osta­tecz­nie cho­dziło jej głów­nie o samą sie­bie, Poe nie mógł jed­nak zaprze­czyć, że kiedy naj­bar­dziej jej potrze­bo­wali – w tym tutaj, w Grail City – i on, i Eska­dra Czar­nych mogli na niej pole­gać. Jess nie pora­dzi­łaby sobie z uru­cho­mie­niem zapa­so­wego sys­temu obrony bez Sura­lindy i dobrze, żeby wszy­scy o tym pamię­tali. Nawet jeśli Sura­linda brzmiała teraz jak ego­istka, Poe wie­dział, że w razie koniecz­no­ści zapewni im wspar­cie, i tylko to się liczyło.

– No to… – zagad­nęła Sura­linda, bio­rąc się pod boki. – Kto ma ochotę na imprezę?

– Ja sobie poda­ruję – odparła Jess, odwra­ca­jąc się. – Chcę zaj­rzeć do mojego astro­me­cha. Po tym, na co go nara­zi­łam…

Sura­linda wydała z sie­bie pomruk dez­apro­baty.

– Poe? Ty na pewno idziesz, co?

– Ja raczej muszę. Byłoby nie­uprzejme z mojej strony, gdy­bym…

– Wła­śnie! – Objęła go ramie­niem i pocią­gnęła za sobą. Obej­rzała się na dwóch pozo­sta­łych człon­ków eska­dry. – Karé? Snap? Idzie­cie z nami?

Tem­min Wexley, zwany przez wszyst­kich Sna­pem, wziął za rękę żonę, Karé Kun, i dał Poemu i Sura­lin­dzie znak, by szli dalej.

– Pro­wadź­cie. Nie mam nic prze­ciwko cze­muś do picia. A podobno na Ikkrukku robią świetne piwo.

– Może­cie się napić – rzekł Poe – ale musi­cie też mieć oczy i uszy otwarte. Może nam się przy­dać wszystko, czego się dowie­cie. – Urwał i też się obej­rzał do tyłu. – BB-8, idziesz czy zosta­jesz?

Mały droid zapisz­czał i Poe ski­nął głową.

– W takim razie popil­nuj naszych stat­ków. I pomóż Jess, jeśli cię o to poprosi.

BB-8 zaćwier­kał, zanie­po­ko­jony.

– Nic ci nie zro­bię! – obu­rzyła się Jess, wyraź­nie ura­żona.

Poe stłu­mił uśmiech. Dro­idy zwały Jess Wielką Nisz­czy­cielką, bo posłała na zło­mo­wi­sko wiele astro­me­chów, ale wie­dział, że dobrze zaj­mie się BB-8. Pod warun­kiem, że nie będą się odry­wali od ziemi.

– Baw­cie się dobrze. – Jess wes­tchnęła, bio­rąc się pod boki i spo­glą­da­jąc na astro­me­chy, które już zabrały się za poga­wędkę z BB-8.

– Nie omiesz­kamy! – odparła Sura­linda, uśmie­cha­jąc się sze­roko, by poka­zać swoje ostre jak igły zęby, sta­no­wiące jedną z cha­rak­te­ry­stycz­nych cech Squ­ama­ta­nów, tak samo jak nie­bie­ska skóra i ostre szpony. – Zaba­wimy się i zdo­bę­dziemy parę infor­ma­cji. Same plusy!

Jess zama­chała do nich, nie odwra­ca­jąc się, pochy­lona nad dro­idami, i we czworo powę­dro­wali do pałacu, w któ­rym cze­kała na nich Grist, pre­mier Ikkrukka.

Było to godzinę temu.

I przez całą tę godzinę Poe musiał uprzej­mie sączyć ikkruk­kiań­skie piwo. Upił pierw­szy łyk pod czuj­nym okiem pani pre­mier. Ciemny, gorzki płyn sma­ko­wał jak paliwo, ale udało mu się go prze­łknąć bez skrzy­wie­nia. A potem zaczął krą­żyć po sali, wda­jąc się w roz­mowy z gośćmi i szu­ka­jąc oznak, które według Lei mogły zdra­dzić ich przy­na­leż­ność poli­tyczną i pobudki. Sta­rał się zapa­mię­ty­wać wszystko, co zauwa­żył, gawę­dząc z dzia­ła­czami spo­łecz­nymi i poli­ty­kami, i to, co zaob­ser­wo­wał, zanie­po­ko­iło go. Wyczu­wał wąt­pli­wo­ści, obawę, że opie­ra­nie się najeźdźcy ska­zało tylko Ikkrukk na jesz­cze bru­tal­niej­szy atak w przy­szło­ści. Że może oku­pa­cja nie byłaby taka straszna, że współ­praca oka­za­łaby się lep­szą stra­te­gią niż wojna i że może nawet przy­łą­cze­nie się do Naj­wyż­szego Porządku przy­nio­słoby pewne korzy­ści finan­sowe.

Poe cały czas gryzł się w język, ale miał ochotę krzy­czeć. Eska­dra Czar­nych ryzy­ko­wała życiem, żeby oca­lić to mia­sto i tę pla­netę, a teraz miesz­kańcy Grail City zasta­na­wiali się, czy dobrze się stało? Miał ochotę wrza­snąć, że są tchó­rzami, wszy­scy, skoro mieli w sobie goto­wość do pokło­nie­nia się Naj­wyż­szemu Porząd­kowi, by tylko oca­lić swoje tyłki i napchać sobie już i tak pełne kie­sze­nie, bez cie­nia tro­ski o to, co oku­pa­cja mogłaby przy­nieść prze­cięt­nym oby­wa­te­lom. Chciał ich ostrzec, że może im się ona wyda­wać w tej chwili czymś racjo­nal­nym, ale jeśli pozwolą Naj­wyż­szemu Porząd­kowi roz­go­ścić się na pla­ne­cie, to jego luźny uchwyt na gar­dle Ikkruka nie­uchron­nie będzie się zaci­skał – aż pla­neta zacznie się dusić.

Nie zro­bił tego jed­nak – zamiast tego wró­cił do pani pre­mier.

– Dobrze się pan bawi? – zapy­tała uprzej­mie, spo­glą­da­jąc jed­nak krzywo na nie­mal nie­tknięte piwo Poego.

Poe prze­stał uda­wać, że pije, i oddał kufel prze­cho­dzą­cemu kel­ne­rowi.

– Mia­łem nadzieję, że poroz­ma­wiamy o obiet­nicy Ikkrukka w spra­wie pomocy dla Ruchu Oporu.

– Obiet­nicy? – Głos Grist zadrżał z nie­po­koju. – Nie przy­po­mi­nam sobie żad­nych obiet­nic.

Poe zaci­snął usta. Kiedy roz­ma­wiał z nią po raz pierw­szy, tuż po tym, jak Eska­dra Czar­nych znisz­czyła okręt Naj­wyż­szego Porządku, który miał obró­cić Grail City w perzynę, kobieta istot­nie obie­cy­wała, że uczyni wszystko, co w jej mocy, by pomóc Ruchowi Oporu. Teraz jed­nak, kiedy jej mia­stu nie gro­ziło bez­po­śred­nie nie­bez­pie­czeń­stwo, oka­zało się, że wystar­czyło kilka godzin, by zaczęła mieć pro­blemy z pamię­cią.

– Nie cho­dzi o to, że nie chcemy pomóc. – W gło­sie Grist brzmiało pełne żalu zakło­po­ta­nie. – Jeste­śmy wdzięczni i chcie­li­by­śmy zro­bić wię­cej, by oka­zać popar­cie dla waszej sprawy. Moi inży­nie­ro­wie poin­for­mo­wali mnie jed­nak, że nie tylko nasz sys­tem obrony odniósł poważne szkody, ale i samo mia­sto. Zwo­len­nicy Naj­wyż­szego Porządku naj­wy­raź­niej pró­bo­wali znisz­czyć jak najwię­cej ośrod­ków kul­tu­ral­nych, zanim zostali poko­nani… Musimy natych­miast zabrać się za odbu­dowę, by oby­wa­tele zro­zu­mieli, że Naj­wyż­szy Porzą­dek nie może nas poko­nać. Rozu­mie pan.

– Chyba jed­nak nie – odparł Poe, nie kry­jąc iry­ta­cji. Czy powi­nien wspo­mnieć, że będzie musiała wyru­go­wać zwo­len­ni­ków Naj­wyż­szego Porządku rów­nież z wła­snego rządu? Uznał jed­nak, że niczego dobrego mu to nie przy­nie­sie. Pró­bo­wał w końcu pro­wa­dzić tę roz­mowę dyplo­ma­tycz­nie. No, na tyle dyplo­ma­tycz­nie, na ile był w sta­nie. Nikt ni­gdy nie uwa­żał go za czło­wieka tak­tow­nego.

Złote oczy pre­mier przy­bla­dły.

– Ach – szep­nęła.

– Nie cho­dzi o to, że nie rozu­miem waszych pro­ble­mów – rzekł Poe, sta­ra­jąc się stłu­mić gniew. – Musi jed­nak pani zro­zu­mieć, jak pilne są nasze.

– Oczy­wi­ście, że rozu­miem, i mogę panu obie­cać, że Naj­wyż­szy Porzą­dek nie uzy­ska tutaj pomocy.

– Jest pani tego pewna? – Powie­dział to i natych­miast poża­ło­wał, że nie ugryzł się w język.

Grist zamru­gała. Przez chwilę mil­czała, jakby pró­bo­wała się opa­no­wać, a potem rze­kła:

– Tak, jestem pewna. Ale po pro­stu nie możemy aktyw­nie wspie­rać Ruchu Oporu. My już sta­li­śmy się celem Naj­wyż­szego Porządku. Nie odważę się dać im wię­cej powo­dów do powrotu. Jed­nak w podzięce za to, co dla nas zro­bi­li­ście, z rado­ścią wypo­sażę was w paliwo i żyw­ność, tak żeby wam wystar­czyło w dro­dze powrot­nej. – Na ustach Grist poja­wił się uśmiech, wyćwi­czony, ale nie­spo­kojny.

Czyli docze­kał się – ale odmowy. Poe potra­fił oce­nić, kiedy sprawa jest stra­cona i, choć czę­sto sta­wał w obro­nie takich stra­co­nych spraw, o Ikkrukk chyba nie miał już ochoty wal­czyć. Powie­dział coś o tym, jaki to jest wdzięczny, i wyco­fał się z tej roz­mowy, pro­wa­dzą­cej doni­kąd, wytrą­cony z rów­no­wagi bar­dziej, niż chciał po sobie poka­zać. Odmowa mocno go zmar­twiła. Jeśli pla­neta tuż po ataku Naj­wyż­szego Porządku nie miała ochoty pomóc Ruchowi Oporu Lei, jak podejdą do tego światy, które nie miały do czy­nie­nia z takim znisz­cze­niem? Może pomysł Sura­lindy na arty­kuł o barw­nej zbie­ra­ni­nie boha­te­rów-wyrzut­ków miał jed­nak jakiś sens – poza tym, że będą się czuli po nim jak głupki. Musi z nią to jesz­cze obga­dać, zoba­czyć, czy może zdo­łają prze­bić się w holo­wia­do­mo­ściach przez poli­ty­ków, blo­ku­ją­cych pomoc, do oczu i serc zwy­kłych miesz­kań­ców galak­tyki. Ale naj­pierw sam musiał coś wyznać eska­drze. Już zbyt długo z tym zwle­kał.

Zna­lazł Snapa i Karé w kącie sali. Roz­ma­wiali, nie­mal doty­ka­jąc się gło­wami. Śniada skóra Karé kon­tra­sto­wała z jaśniej­szą kar­na­cją Snapa, tak jak jej jasne włosy z jego brą­zo­wymi. Pod wzglę­dem fizycz­nym sta­no­wili swoje prze­ci­wień­stwa, ale nale­żeli do naj­le­piej dobra­nych par, jakie Poe znał. Ich zwią­zek od zawsze wywie­rał na nim duże wra­że­nie.

– Prze­szka­dzam? – zapy­tał.

– Oczy­wi­ście, że nie. – Karé uśmiech­nęła się do niego cie­pło. – Sia­daj.

Poe usiadł na niskiej ławce naprze­ciwko, zapa­da­jąc się mię­dzy gru­bymi podusz­kami. Pró­bo­wał umo­ścić się wygod­niej, prze­su­wał się do przodu i do tyłu, ale w końcu tylko głę­biej się zapadł.

– Lubią tutaj wygodne poduszki – rzekł Snap, śmie­jąc się. Meble w pod­ziem­nym pałacu pre­mier zostały wykute ze skały, podob­nie jak ota­cza­jące ich ściany – i niskie ławy, i rów­nie niskie stoły. Suro­wość kamie­nia łago­dzono boga­tymi tka­ni­nami i pałac zdo­biły wszech­obecne hafto­wane błysz­czo­je­dwa­bie oraz wie­lo­barwne malo­wi­dła naścienne. Mie­niące się kolo­rami poduszki pię­trzyły się na wszyst­kich sie­dzi­skach.

– Aha – mruk­nął Poe. – Mam wra­że­nie, że tonę.

– To cał­kiem miłe uczu­cie po tych wszyst­kich godzi­nach, które spę­dzamy za ste­rami – zauwa­żyła Karé. – Jedno jest pewne: ten, kto pro­jek­to­wał X-wingi, nie pomy­ślał o wygo­dzie pilo­tów.

Poe, poiry­to­wany, wycią­gnął spod sie­bie podu­chę i zrzu­cił ją na pod­łogę. Pod spodem była tylko twarda skała. Usiadł ponow­nie.

– O wiele lepiej.

Snap i Karé wybuch­nęli śmie­chem, a Poe sam się uśmiech­nął, patrząc na nich z sym­pa­tią.

– Cie­szę się, że tu oboje jeste­ście. – Jego głos tchnął szcze­ro­ścią. – Naprawdę. A tam na górze było już gorąco…

– Zawsze tak jest – rze­kła Karé.

– Jak ci poszło z pre­mier? – zapy­tał Snap.

– Gorzej, niż sądzi­łem – przy­znał. – Ruch Oporu raczej nie znaj­dzie tu pomocy.

– Mimo że ich ura­to­wa­li­śmy?

Poe wzru­szył ramio­nami. Biło od niego zre­zy­gno­wa­nie.

– Nie każdy tak to widzi.

– Boją się Naj­wyż­szego Porządku – stwier­dziła Karé.

– Wszy­scy się boimy – prze­rwał cicho Snap. – Ale i tak wal­czymy.

Poe zło­żył mocno dło­nie. Znów wez­brał w nim nie­po­kój. Wie­dział, że musi powie­dzieć Sna­powi, Karé i resz­cie eska­dry, co się wyda­rzyło na Crait, jak nie­wiele zostało z Ruchu Oporu i jaką rolę sam w tym ode­grał, ale nie śpie­szyło mu się do tego.

– Musimy ci coś powie­dzieć, Poe – ode­zwał się Snap, zanim Dame­ron zebrał się w sobie, i spoj­rzał na żonę, która ski­nęła głową, by kon­ty­nu­ował. – Na Pasto­rii, pierw­szej pla­ne­cie na liście misji, nie poszło nam dobrze. Wolał­bym ci nie mówić, że zosta­li­śmy wma­ni­pu­lo­wani w brudną robotę dla pozba­wio­nego skru­pu­łów dra­nia, ale… – Roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Myśle­li­śmy, że robimy, co trzeba – powie­działa łagod­nie Karé, kła­dąc dłoń na kola­nie męża.

– Uhu – odparł Poe. – Jess wysłała wia­do­mość, kiedy razem z Sura­lindą pró­bo­wały napra­wić tutej­szy sys­tem obrony pla­ne­tar­nej. Bała się, że zgi­nie, i na wszelki wypa­dek chciała, by ktoś wie­dział, co się stało.

Ramiona Snapa zesztyw­niały.

– Okła­mano nas, pew­nie, ale nie zmie­nia to tego, że sta­nę­li­śmy po złej stro­nie w woj­nie domo­wej. Do cho­lery, nie powin­ni­śmy w ogóle wybie­rać żad­nych stron.

– Myśle­li­śmy, że chro­nimy rząd, ale zamiast tego pomo­gli­śmy im roz­pra­wić się z par­tią opo­zy­cyjną – wyja­śniła Karé. – Kom­pletna kata­strofa.

– Epicki przy­pał – przy­tak­nął ponuro Snap.

– Wierz­cie mi, opo­wiem wam o takim swoim przy­pale, że wasz będzie wyglą­dał zupeł­nie nie­po­zor­nie. – Wziął głę­boki oddech i wypu­ścił powoli powie­trze. Spoj­rzał przy­ja­cio­łom kolejno w oczy. Jak przyjmą to, co im powie? Ale musieli zro­zu­mieć, prze­ciwko czemu będą wal­czyć. Prze­ciwko czemu wszy­scy będą wal­czyć.

– Wie­cie, kim jest wice­ad­mi­rał Holdo, prawda? Więc…

Prze­rwał mu pisk, który zatrząsł murami. Odwró­cili się i na pode­ście słu­żą­cym jako scena ujrzeli Sura­lindę. Kiedy tu przy­szli, pre­mier wygła­szała stam­tąd satys­fak­cjo­nu­jąco pochwalną prze­mowę o tym, jak Eska­dra Czar­nych oca­liła Grail City, a potem jej miej­sce zajął trzy­oso­bowy zespół. Przez całą noc grali deli­katną muzykę – do tej pory. Z pła­skiego, podob­nego do bębna instru­mentu, w który muzyk ude­rzał stopą, roz­le­gał się głę­boki, niski dźwięk. Dołą­czył do niego dźwięczny instru­ment dęty, snu­jąc melo­dię wokół tego moc­nego rytmu. I była jesz­cze… Sura­linda.

– Na wszech­świat, co to za wrzask? – syk­nął Snap.

Karé odru­chowo zasło­niła sobie uszy.

– Ona chyba… śpiewa?

Słu­chali dalej i po chwili Poe spo­mię­dzy piskli­wych treli i szcze­bio­tów zaczął wyła­wiać słowa. Odwie­dził w swoim życiu wiele pla­net i widział dużo podej­rza­nych rze­czy, cza­sem nawet sam się takich dopusz­czał, jed­nak śpiew Sura­lindy zali­czał się chyba do jego naj­gor­szych prze­żyć.

– Jest pijana? – rzu­cił w prze­strzeń. – No bo chyba musi być.

Karé pokrę­ciła głową.

– Nie, chyba po pro­stu śpiewa takim gło­sem. Squ­ama­ta­nie nie słyną z talentu muzycz­nego.

Sura­linda unio­sła ręce nad głowę i kop­nęła powie­trze długą nogą. Zako­ły­sała bio­drami w jedną i drugą stronę, a potem wspięła się na palce.

– Ani ze zdol­no­ści tanecz­nych – dodała, siląc się na powagę, Karé.

– I to sygnał dla nas. – Poe wstał. – Pora, żeby Eska­dra Czar­nych się poże­gnała. Mamy inną misję i nie obej­muje ona uczest­nic­twa w tej impre­zie ani – na szczę­ście – śpiewu i tańca Sura­lindy. Jeste­ście gotowi? Możemy iść?

Snap i Karé natych­miast pode­rwali się z ławy.

– Doprawdy, Poe – mruk­nął Snap. – Myśla­łem, że ni­gdy o to nie zapy­tasz.

Pocze­kali, aż Sura­linda skoń­czy – chwała nie­bio­som! – krótką inter­pre­ta­cję jakiejś pio­senki i ruszyli do wyj­ścia. O dziwo, żegnały ich entu­zja­styczne okla­ski i okrzyki – czy w podzięce za ich boha­ter­stwo, czy za usu­nię­cie Sura­lindy ze sceny, tego Poe nie był pewien, ale gdy tylko wyszli z pałacu, z ulgą zaczerp­nął świe­żego powie­trza.

– Nie twój styl? – zapy­tał Snap, sta­jąc obok niego.

Poe zadrżał. W tych ska­li­stych górach po zacho­dzie słońca zro­biło się chłod­niej. Nad nimi roz­cią­gało się sze­ro­kie, gwieź­dzi­ste niebo. Gdzieś tam była Leia i resztki Ruchu Oporu – i wszy­scy na niego liczyli.

– Uwiel­biam imprezy – odparł Poe i klep­nął Snapa w ramię – ale mamy robotę. Wra­cajmy do Jess, a wtedy wszystko wam powiem.

Snap ski­nął głową i ruszyli krętą gór­ską dróżką. Sura­linda miała zna­ko­mity nastrój i gawę­dziła wesoło z Karé, która z kolei cały ten wie­czór potrak­to­wała z obo­jęt­nym spo­ko­jem. Wokół nich wszę­dzie świę­to­wali miesz­kańcy Grail City. Noc wypeł­niona była muzyką i śmie­chem. Z okien biło wie­lo­barwne świa­tło, a w powie­trzu uno­sił się zapach pie­czo­nego mięsa – aż im ślinka pocie­kła.

– Miło tu – rzekł cicho Snap. – Cie­szę się, że mogli­śmy im pomóc.

– Tak – zgo­dził się Poe. Cie­kawe, jak długo Grail City pozo­sta­nie takim miłym mia­stem i ile czasu upły­nie, zanim Naj­wyż­szy Porzą­dek znów się tu zjawi… A jeśli to zrobi, to czy mia­sto sta­nie do walki, czy uprzej­mie powita najeźdźcę? Przez chwilę zasta­na­wiał się, czy jed­nak nie naci­snąć na nich bar­dziej, może nawet zmu­sić Grist do pomocy – dla dobra jej ludzi. Wie­dział jed­nak, dokąd pro­wa­dzą takie decy­zje, i ni­gdy wię­cej nie zamie­rzał robić cze­goś takiego. Zadrżał mimo­wol­nie. Cóż, teraz był to pro­blem pani pre­mier Grist. Miał tylko nadzieję, że kobieta sta­nie na wyso­ko­ści zada­nia.

X-wingi, A-wing Sura­lindy i sta­tek Poego, nale­żący daw­niej do Grak­kusa Hutta, stały na otwar­tym pasie lądo­wi­ska. Ich pozba­wione detali syl­wetki ciem­niały w gęst­nie­ją­cym mroku. Poe wytę­żył wzrok, szu­ka­jąc Jess. W końcu ją zauwa­żył – drze­mała mię­dzy skrzy­niami z racjami żyw­no­ścio­wymi i ogni­wami pali­wo­wymi, dostar­czo­nymi przez miej­sco­wych. „Cóż, przy­naj­mniej Ikkruk­kia­nie co do tego dotrzy­mali słowa” – pomy­ślał. „I to bły­ska­wicz­nie!” Grist naprawdę chciała się ich jak naj­szyb­ciej pozbyć.

– Hej, Jess! – zawo­łał, pod­cho­dząc.

Cisza. Stuk­nął czub­kiem buta w sto­jącą obok skrzy­nię.

– Pobudka, Pava. Odprawa przed misją.

Jess otwo­rzyła nagle oczy i przez chwilę malo­wała się w nich panika. Poe cof­nął się, zasko­czony.

– Nic ci nie jest? – zapy­tał ostroż­nie.

– Och. – Usia­dła, otrzą­sa­jąc się z resz­tek snu. – To tylko kosz­mar. Przez chwilę myśla­łam, że jestem znowu na… Zresztą nie­ważne.

Poe przy­kuc­nął obok niej.

– Masz kosz­mary? Powi­nie­nem o czymś wie­dzieć?

– Co? Nie. – Zaru­mie­niła się i potarła sobie kark. – To zna­czy nie bar­dziej niż zwy­kle.

– Wła­śnie. – Poe wycią­gnął do niej rękę i pomógł jej wstać. – Kazał­bym ci pójść się zba­dać, ale…

Skrzy­wiła się.

– To jakby nie­moż­liwe. Ale nic mi nie jest.

– Pava, potrze­buję cię – musisz być zdrowa. Prawda jest taka, że od tej pory będzie tylko trud­niej.

Zmarsz­czyła brwi.

– To zna­czy?

– Chodź. Dołączmy do pozo­sta­łych.

Mach­nął na resztę człon­ków eska­dry i wszy­scy zebrali się przy stat­kach, pod noc­nym nie­bem. I Poe powie­dział im wszystko. O ewa­ku­acji z D’Qar i swo­ich decy­zjach, które dopro­wa­dziły Ruch Oporu do utraty eska­dry bom­bow­ców, o powol­nym pościgu przez kosmos, o misji Rose Tico i Finna na Canto Bight, o swo­jej nie­sub­or­dy­na­cji i ode­bra­niu mu dowódz­twa, a na koniec o bitwie na Crait i o wszyst­kim, co utra­cili. I o tym, jak nie­wiele im pozo­stało.

– Nie rozu­miem – rze­kła Jess gło­sem wyż­szym o oktawę. – Zgi­nęli? Cała flota została znisz­czona?

– Prze­cież to nie­moż­liwe – powie­działa z nie­do­wie­rza­niem Karé. – Poe?

– Przy­kro mi. – Poe pochy­lił głowę.

– Och… – Karé przy­ło­żyła dło­nie do ust i się odwró­ciła. Snap przy­tu­lił ją mocno. Poe widział wyraź­nie łzy w ich oczach.

– Ludzie też? – zapy­tała Jess. – Jesteś pewien?

– Jess – rzekł łagod­nie Poe. – Byłem tam. Z Ruchu Oporu… – roz­ło­żył ręce – …został w zasa­dzie tylko „Sokół” i my.

Zapa­dła cisza, któ­rej Poe nie prze­ry­wał – chciał, żeby do nich dotarło, w jak złej sytu­acji się znaj­do­wali. I jak dużą winę za to pono­sił.

– Zro­zu­miem, jeśli będzie­cie chcieli odle­cieć. To zna­czy beze mnie. Eska­dra Czar­nych radzi sobie dobrze bez mojej pomocy. Ale jeśli zosta­nie­cie i pozwo­li­cie mi dowo­dzić, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby wam to wyna­gro­dzić. Obie­cuję.

Umilkł i cze­kał. Na to, że zaczną wyra­żać zdzi­wie­nie, że go osą­dzą, odrzucą. Pano­wało jed­nak mil­cze­nie, więc znów pod­niósł głowę.

Pierw­szy ode­zwał się Snap.

– To ciężka sprawa, Poe – rzekł poważ­nym gło­sem. – I skła­mał­bym, gdy­bym powie­dział, że mnie to nie rusza.

– Rozu…

– Ale – cią­gnął Snap, prze­ry­wa­jąc mu – czy ja ci dopiero co nie mówi­łem o naszej kom­plet­nej porażce na Pasto­rii? Zgi­nęło tam wiele osób, bo dali­śmy się wyro­lo­wać. Musimy z tym żyć.

– Dro­idy nazy­wają mnie Wielką Nisz­czy­cielką – dodała Jess. – Nie­ustan­nie. A prze­cież nie sta­ram się spe­cjal­nie, żeby im się coś stało, a i tak koń­czą jako złom.

– No cóż…

– A ja jestem cał­kiem pewna, że moje dru­gie imię to nie­sub­or­dy­na­cja – wtrą­ciła Sura­linda – ale to dla­tego, że nikt mnie nie rozu­mie.

– Ja nie chcę się uspra­wie­dli­wiać za…

– Musisz sta­wić czoła swoim błę­dom, Poe – rze­kła Karé – i zadość­uczy­nić tym, któ­rym możesz. Ale będziesz to robił z Eska­drą Czar­nych u boku. Nie pozbę­dziesz się nas tak łatwo. Poza tym wygląda na to, że mamy teraz tylko sie­bie i nasze przy­pały.

Cię­żar, który przy­gnia­tał Poego, jakby zelżał. Nie powie­dzieli mu, że to, co zro­bił, się nie liczy, ale nie zamie­rzali go też opusz­czać…

– Będę się sta­rał to napra­wić – powie­dział cicho, nie pod­no­sząc głowy, prze­peł­niony wsty­dem. – Przy­się­gam.

A potem objęły go czy­jeś ramiona, oto­czyły go twa­rze, zabrzmiały spo­kojne słowa pocie­sze­nia. Poe wchła­niał to w sie­bie jak kona­jący czło­wiek, któ­remu nagle poda­ro­wano nie­moż­liwe. Miał nadzieję, że Eska­dra Czar­nych mu prze­ba­czy, może na tyle, by pozwo­lić mu na­dal pia­sto­wać funk­cję dowódcy, ale ni­gdy nie śmiałby marzyć o tym, że mogliby go zro­zu­mieć. Kiedy piloci prze­stali się wokół niego tło­czyć i wszy­scy tro­chę się uspo­ko­ili, Poe cof­nął się o krok i pod­niósł rękę.

– W takim razie pora, żeby poroz­ma­wiać o tym, co będziemy robić.

– Zemsta? – zapy­tała Jess chra­pli­wym, peł­nym emo­cji gło­sem. Poe wie­dział, że przy­jaź­niła się z wie­loma oso­bami, które zgi­nęły, kiedy Naj­wyż­szy Porzą­dek zestrze­lił ich kap­suły ratun­kowe nad Crait.

– W końcu tak – odparł – ale jesz­cze nie teraz. Leia powie­rzyła nam misję. No, ciąg dal­szy misji, którą wyzna­czyła nam wcze­śniej. Ruch Oporu potrze­buje nie tylko sojusz­ni­ków, ale i przy­wód­ców. Mamy więc zawę­zić poszu­ki­wa­nia do kon­kret­nych osób – stra­te­gów, ana­li­ty­ków, star­szy­zny – które będą mogły pomóc nam szybko w odbu­do­wie sił.

– Roz­sąd­nie – rze­kła z namy­słem Karé. – Jakieś pomy­sły, od czego mamy zacząć?

– Tak, a tobie, Snap, może się to nie spodo­bać.

Snap zmarsz­czył brwi, krzy­żu­jąc umię­śnione ramiona na piersi.

– A to dla­czego?

– Chcę, żeby­ście z Karé poroz­ma­wiali z Wedge’em Antil­le­sem.

Snap wytrzesz­czył nie­mal prze­sad­nie oczy. Pokrę­cił gwał­tow­nie głową.

– Nie ma mowy, Poe. Wedge się wyco­fał. Zamiesz­kał z moją matką na Aki­vie. Nie zasłu­gują na to, żebym ich nacho­dził i cią­gnął z powro­tem do walki. Zasłu­żyli na odpo­czy­nek.

– Wiem. – Tak, Poe naprawdę go rozu­miał. – I nie pro­sił­bym o to, gdy­by­śmy nie mieli noża na gar­dle.

– Mama go nie puści, to wyklu­czone.

– O tym też wiem. Wręcz liczę na to. Chcę, żeby Norra też do nas dołą­czyła.

Z sze­ro­kiej piersi Snapa Wexleya wydo­był się gar­dłowy pomruk zasko­cze­nia.

– Mama? Ale ona ma nie po kolei w gło­wie, chyba o tym wiesz, nie?

– Jest cho­ler­nie dobrą pilotką.

– Jest świetna! Ale ma nie po kolei w gło­wie!

– Jak wszy­scy naj­lepsi piloci – mruk­nęła Sura­linda, na tyle gło­śno, by ją usły­szeli.

– Nie rozu­mie­cie! – upie­rał się Snap. – Ona nie ma instynktu samo­za­cho­waw­czego. Wie­dzie­li­ście, że kie­dyś kata­pul­to­wała się w kap­sule nad Jakku, tylko po to, żeby prze­do­stać się przez blo­kadę i dalej ści­gać impe­rialną admi­rał?

Poe stłu­mił uśmiech. Nawet on nie był aż takim waria­tem.

– Potrze­bu­jemy jej, Snap.

– Ale ona się zabije!

Karé poło­żyła dłoń na ramie­niu męża.

– Prze­żyła do tej pory. I będzie przy niej Wedge. Postawi ją do pionu. Mogliby się stać wiel­kim atu­tem dla Ruchu Oporu.

Snap spoj­rzał na nią bez­rad­nie.

– To jedyna rodzina, jaką mam.

– Masz jesz­cze mnie – przy­po­mniała mu żona uspo­ka­ja­ją­cym gło­sem.

– Masz nas wszyst­kich – dodał Poe. – Tkwimy w tym razem. Czy nie to mi mówi­łeś?

Snap zamknął oczy i wypu­ścił ze świ­stem powie­trze. Odchy­lił głowę, kie­ru­jąc twarz w stronę gwiazd.

– Dobra. Pole­cimy z Karé na Akivę i poga­damy z nimi. Wyja­śnimy, co się dzieje z Ruchem Oporu. Ale nie będę na nich naci­skał. Są już sta­rzy…

„Nie są starsi od Lei” – pomy­ślał Poe, ale zacho­wał to dla sie­bie. Nie powi­nien nakrę­cać Snapa jesz­cze bar­dziej.

– A ja? – zapy­tała Jess. – Bo ja nie mam w rodzi­nie żad­nych zna­nych przy­wód­ców Rebe­lii.

Poe roz­ło­żył ręce.

– Jestem otwarty na pomy­sły.

– Chyba mam pewien trop – ode­zwała się Sura­linda – ale to dość dziwna sprawa.

– Słu­chamy – rzekł Poe.

– Na ban­kie­cie sły­sza­łam, jak Grist i inni roz­ma­wiali o… No, raczej narze­kali na plotki docho­dzące z Rat­ta­taka, że jakiś dawny impe­rialny dygni­tarz prze­jął tam wła­dzę nad gan­giem jed­nego z ich­niej­szych wataż­ków. Uwa­żają, że ktoś powi­nien się z nim roz­pra­wić, ale to dla­tego, że brak im sze­ro­kiej per­spek­tywy.

– Co suge­ru­jesz?

– Ten impe­rialny, nie­ważne, kto to jest, ma umie­jęt­no­ści przy­wód­cze – na tyle duże, by zjed­no­czyć klan bez­względ­nych wojow­ni­ków. No bo na Rat­ta­taku nie ma żar­tów, prawda? Nie można się tam wzdra­gać przed uży­ciem prze­mocy, ale też trzeba mieć sporo oleju w gło­wie.

– Dobra…

– No więc czy taka osoba nie byłaby atu­tem dla Ruchu Oporu?

– Ale to impe­rialny – obu­rzyła się Jess.

– Były – pod­kre­śliła Sura­linda. – A wie­cie, że wielu z tych daw­nych impe­rial­nych wcale nie darzy Naj­wyż­szego Porządku sym­pa­tią, uwa­żają ich za par­we­niu­szy. Może mogli­by­śmy im coś zapro­po­no­wać?

– Nie będziemy nikogo prze­ku­py­wać, żeby…

– Nie, nie – prze­rwała jej Sura­linda. – Cho­dzi mi o to, że możemy sprze­dać im jakąś atrak­cyjną histo­rię. O szan­sie odku­pie­nia, zadość­uczy­nie­nia za zło popeł­nione przez Impe­rium.

– Ten dygni­tarz to praw­do­po­dob­nie sym­pa­tyk Naj­wyż­szego Porządku! – burk­nęła Jess, ale jakby mniej agre­syw­nie.

– Rów­nie dobrze może być prze­ra­żony tym, co się stało z ukła­dem Hosnian, i wolałby, żeby nikt ni­gdy nie miał w swo­ich rękach cze­goś takiego jak Baza Star­kil­ler. Nie­któ­rzy z impe­rial­nych po pro­stu zostali zła­pani w tryby tej maszyny… Nie wszy­scy są źli.

Jess prze­wró­ciła oczami.

– Czy ty się sły­szysz? – prych­nęła.

– Jess – rzekł łagod­nie Poe. – Sura­linda wysuwa słuszne argu­menty. Nie żeby ci ludzie nie byli odpo­wie­dzialni za swoje prze­stęp­stwa – ale być może mają coś do zaofe­ro­wa­nia Ruchowi Oporu, a w zamian Ruch Oporu zaofe­ruje coś im.

Te słowa odbiły się w nim echem. Czy na­dal mówił o byłych zwo­len­ni­kach Impe­rium, czy także o sobie?

– Odku­pie­nie? – rzu­ciła Jess, zer­ka­jąc na Sura­lindę. – Jakby na nie zasłu­gi­wali…

– Nie odku­pie­nie – odparł Poe. – Pokutę.

Jess umil­kła. Nie ode­zwał się zresztą nikt – zapewne wszy­scy zasta­na­wiali się, jak można odpo­ku­to­wać za zbrod­nie tak mroczne i prze­ra­ża­jące, jak te, które popeł­niło Impe­rium. Czy powinni jed­nak osą­dzać kogoś innego, skoro żadne z nich nie miało czy­stych rąk?

– No cóż – rze­kła z oży­wie­niem Sura­linda, prze­ry­wa­jąc ciszę – jeśli nie zapy­tamy, ni­gdy się nie dowiemy. Więc pozwól­cie mi go zapy­tać.

– Możesz pole­cieć na Rat­ta­tak – powie­dział Poe i Sura­linda uśmiech­nęła się z zado­wo­le­niem – ale masz wziąć ze sobą Jess.

– Co?! – żach­nęły się jed­no­cze­śnie obie kobiety.

– Ma to sens. – Snap wyszcze­rzył w uśmie­chu zęby.

Zaczęły pro­te­sto­wać, ale umil­kły, gdy Poe uci­szył je gestem.

– Zgo­dzę się tylko pod tym warun­kiem. Posy­ła­nie tam jed­nej z was jest zbyt nie­bez­pieczne. Pole­ci­cie razem albo wcale.

Sura­linda ścią­gnęła usta, zasta­na­wia­jąc się. Pierw­sza zde­cy­do­wała się Jess i wycią­gnęła rękę do kole­żanki.

– Wcho­dzę w to – rze­kła. – To co, lecimy?

Sura­linda, która ni­gdy nie cho­wała długo urazy, pod­dała się. Uści­snęła rękę Jess i odparła:

– Jasne.

– Dobrze. – Poego zalała ulga. Nie był pewien, czy obie się zgo­dzą, ale oka­zało się to prze­szkodą łatwą do usu­nię­cia. Pomimo dzie­lą­cych ich róż­nic, suk­ces nad Grail City poka­zał, że kobiety potra­fią współ­pra­co­wać, a jeśli na Rat­ta­taku rze­czy­wi­ście można zna­leźć coś war­to­ścio­wego, to one to na pewno znajdą. I – oby – utrzy­mają sie­bie nawza­jem przy życiu.

– Czyli wiemy, dokąd lecimy – powie­dział Snap. – A ty, Poe? Jesz­cze nie jest za późno – możesz sam pole­cieć do Wedge’a. W końcu to on cię szko­lił w aka­de­mii.

– Nie mogę, Snap. Ja i BB-8 musimy odna­leźć pewną starą przy­ja­ciółkę i popro­sić o przy­sługę.

Rozdział 3

POE WYSZEDŁ Z NAD­PRZE­STRZENI nad pla­netą Ephe­mera i zachwy­cił się wido­kiem. BB-8, usa­do­wiony bez­piecz­nie za nim, zapisz­czał i zamru­czał.

– Tak, pięk­nie – zgo­dził się z nim pilot.

BB-8 wyświer­go­tał pyta­nie.

– Nie, ni­gdy wcze­śniej tu nie byłem – odparł Poe. Zresztą nie przy­po­mi­nał sobie, by kie­dy­kol­wiek odwie­dził jakąś gazową pla­netę, nie­bę­dącą olbrzy­mem. Pamię­tał nie­ja­sno z aka­de­mii, że uczono go, w jakiej odle­gło­ści od słońca może ufor­mo­wać się w ukła­dzie gazowy świat i jakiej wiel­ko­ści musi być, ale Ephe­mera nie paso­wała do tych zało­żeń. Sta­no­wiła ano­ma­lię, coś, co z jed­nej strony powstało natu­ral­nie, ale też zostało pod­dane przez swo­ich miesz­kań­ców inten­syw­nemu prze­kształ­ce­niu, o ile to, co sły­szał, było zgodne z prawdą.

Droid zapisz­czał i Poe kon­ty­nu­ował wyja­śnie­nia:

– Kie­dyś była to pla­neta gór­ni­cza, jak Bespin. Znasz Bespin, prawda? Ale tutaj wydo­by­wali tibannę aż do wyczer­pa­nia jej zaso­bów. Kiedy jej zabra­kło, impe­rialni opu­ścili swoje kolo­nie, a więk­szość osad­ni­ków wyje­chała razem z nimi. I dobrze, z tego, co sły­sza­łem. Dzięki temu pla­neta znów zna­la­zła się w rękach swo­ich pierw­szych miesz­kań­ców i nie­licz­nych przy­by­szów, któ­rzy nie osie­dlili się tam tylko dla zysków, ale dla­tego, że poko­chali to miej­sce. A potem – nie­spo­dzianka! – odkryli tuusah.

BB-8 zaświer­go­tał gło­śniej, z cie­ka­wo­ścią.

– Tuusah to uboczny pro­dukt odpa­dów gór­ni­czych. Oka­zało się, że ma wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze, więc roz­wi­nął się tu nowy prze­mysł. Może nie aż tak zyskowny, jak impe­rialne kopal­nie odkryw­kowe, ale za to o wiele łagod­niej­szy dla flory i fauny pla­nety.

BB-8 zaświer­go­tał ponow­nie i Poe wybuch­nął śmie­chem.

– Masz rację – rzekł. – Impe­rium ni­gdy nie odzna­czało się łagod­nym uspo­so­bie­niem. Ale pla­neta jest teraz kuror­tem, a sto­lica nazywa się Życze­nie. Nie­zła nazwa, co? Kie­dyś była to Pla­cówka 665 czy coś rów­nie nud­nego. A teraz pro­szę… – Wska­zał na ilu­mi­na­tor. – Życze­nie. Jeden z naj­więk­szych ośrod­ków odnowy bio­lo­gicz­nej w galak­tyce. Ofe­rują tu wszel­kie moż­liwe kąpiele mine­ralne, kura­cje lecz­ni­cze i jakąś legen­darną tera­pię wziewną, dzięki któ­rej odzy­skuje się młod­szy wygląd.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki