41,50 zł
Oto świat strażniczek Bogini, wiedźm, widzących, wiary w Nyję, Makoszę, Świętowita, Welesa, Peruna i wielu innych, dziś zapomnianych bogów i bogiń. Kraina świętych gajów, kącin i chramów, czarów i magii. Porywająca opowieść o Słowianach przed przyjęciem chrześcijaństwa. Początki państwa polskiego to czas niepokojów i napięć, to przesiąknięta krwią ziemia, powszechna przemoc i bezprawie, gwałty, niewolnictwo i handel ludźmi. Z kart powieści wyłania się postać Mieszka I, władcy potężnego, choć pełnego sprzeczności, rozdartego pomiędzy pogaństwem a chrześcijaństwem, chęcią niesienia pokoju i koniecznością prowadzenia wojen, mężczyzny targanego namiętnościami, uwikłanego w sieć intryg i płomienny, acz burzliwy romans. Czy najpotężniejszy z Piastów rzeczywiście przyjął chrzest w 966 roku? I jaką cenę zapłacił za przejście ze świata pogańskiego do Europy? Mieszko doskonale wie, że przystąpienie do chrześcijańskiego imperium jest konieczne dla rozwoju państwa, jednak jest przywiązany do pogańskich bogiń i bożków, obrzędów i rytuałów, magii i amuletów oraz… kuszących kapłanek, z których najbliższą sercu jest Ragana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 515
Czas Bogini
Copyright © 2022 by Ewa Kassala
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autorki: Łukasz Jungto
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Izabela Sieranc,
ISBN: 978-83-8230-424-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Pierwsze poranne promienie słońca oświetlały twarz kapłanki.
Klęczała pochylona z rękami ułożonymi tak, jakby obejmowała Święte Źródło. Była skupiona. Wcześniej przez siedem dni pościła i składała dary Bogini. Śpiewała i tańczyła, oddając jej hołd. Prosiła o wizję.
Od dawna czuła, że zbliża się coś nieuniknionego, potężnego, nieznanego. Kataklizm, koniec świata. Nadciągała wielka siła, która miała sprawić, że stary świat zniknie. Nie wiedziała, co to miało być, była jednak pewna, że było nieuchronne. Chciała się dowiedzieć, czy jest sposób, by to powstrzymać.
Czekała na czas przesilenia, gdy na kilka nocy otwierały się bramy światów, a bogowie chętniej odkrywali przed śmiertelnikami swoje tajemnice.
Do Świętego Kręgu przybyła przed północą. Gaj przywitał ją łagodnym szeptem starych drzew i miękkością mchu, w który zagłębiały się jej stopy. Przeszła przez siedem furtek, przy każdej z nich wymawiając zaklęcie. Uklękła tam, gdzie biło źródło. Wpatrywała się w nie i wsłuchiwała w muzykę słyszalną tylko dla niej. Zgrała się z rytmem wody, ziemi, powietrza i ognia. Stała się nim. Wreszcie, wraz z pojawieniem się słońca, dostąpiła wizji.
To, co ujrzała, przeraziło ją. Posągi bogów, wielkich i małych, kamienne i drewniane, były niszczone. Te największe: Peruna, Nyi, Dziewanny, Mokoszy1 i Welesa oplatano grubymi linami i przewracano, ciągnąc je końmi, rozbijano kamieniami i siekierami. Masakrowano ich twarze, wrzucano je do wody lub w ogień.
– Krew! Krew! Krew! – zawołała w rozpaczy, chcąc, by usłyszał ją cały świat. – Rzeki krwi, jeziora krwi, morza krwi! Zdrada! Zdrada, po trzykroć zdrada!
Przerażona wizją, pochyliła się nad źródłem jeszcze niżej.
Ujrzała płonące wsie, zniszczone domostwa, zbitych w gromady lub uciekających na oślep ludzi, kobiety rwące włosy z głów, zawodzące nad zwłokami bliskich, przerażonych mężów bezskutecznie broniących rodzin, uciekające dzieci. Widziała ogień i dym, odcięte głowy, poprzebijane mieczami ludzkie ciała w przedśmiertnych drgawkach. Słyszała rozpaczliwe krzyki mordowanych. I widziała wojów na koniach. Nad nimi powiewał proporzec. Znała go. Był na nim znak jej rodziny.
Tu, w tym miejscu, zapisują historię, książę. Mają kronikarzy i skrybów, to uczeni mnisi. Zamieniają słowa w znaki i umieszczają je w księgach takich jak te, o tutaj.
Jordan wskazał ułożone na drewnianych półkach i rozłożone na szerokim stole oprawione już weliny, pergaminy z cielęcej i jagnięcej skóry przygotowane do zapisania, kałamarze z inkaustem, zaostrzone gęsie pióra, pilniczki do ich ostrzenia, pumeksy do wycierania błędów, noże do cięcia skór, kamienie do rozdrabniania farb, brzytwy do wyrównywania stron i równo ustawione inne narzędzia niezbędne w skryptorium.
– Widziałem księgi nie raz. – Mieszko miał jedenaście lat, ale był konkretny i zdecydowany. Nie zamierzał pozwolić, by ktokolwiek w tym wielkim grodzie pomyślał, że przybywa z miejsca, w którym nie mają czegoś, co jest znane na ziemiach Ottona. Nie czuł się gorszy. – Wiem, na czym polega pisanie. Ale jestem wojownikiem, a nie skrybą. W przyszłości zostanę władcą. Mnisi będą pisać księgi o mnie.
– Pewnego dnia przejmiesz władzę w waszej krainie, to prawda, panie. – Jordanowi nie drgnęła nawet powieka, mimo że deklaracja młodzieńca i jego pewność siebie trochę go rozbawiły. – Może zatem już dziś warto pomyśleć o tym, by sprowadzić na waszą wyspę lub do któregoś z innych grodów kilku młodzieńców przysposobionych do mądrej służby i władających gęsim piórem?
Była to pierwsza tak daleka wyprawa Mieszka. Towarzyszył Siemomysłowi, swojemu ojcu, największemu wojownikowi oraz panu w Gnieźnie, Gieczu i na Ostrowie Lednickim. Wraz z niewielką drużyną przybyli do miasta nazywanego Regensburgiem2, by nie rzucając się zanadto w oczy, rozejrzeć się po terytoriach znajdujących się pod panowaniem Ottona zwanego Pierwszym, niemieckiego króla i księcia Saksonii. Siemomysł nie był oficjalnym gościem. Jako poganin, zgodnie z obyczajem, mógłby być przyjęty na dworze co najwyżej na dziedzińcu, bo król oficjalnie nie mógł zaprosić barbarzyńcy do stołu. Otton nie tylko wiedział o przybyciu człowieka, jak mu mówiono, o wielkim znaczeniu, sile i wpływach na ziemiach rozciągających się na wschód od Odry, ale był zainteresowany współpracą z nim, co więcej, to on właśnie był inicjatorem spotkania.
Terytoria na wschód od ziem opanowanych przez Ottona, w tym te, którymi władał Siemomysł i jego przodkowie, a także te na południe i wschód od nich, chrześcijanie często nazywali Sklavonią3. Do niedawna nikt się w tamte strony nie zapuszczał, chyba że kupcy lub łowcy niewolników. Jednak w ostatnich latach sytuacja się zmieniła. Sklavonia, zasobna w ludzi i zwierzęta, coraz bardziej intrygowała. Stawała się z jednej strony łakomym kąskiem do podboju, a z drugiej niebezpiecznym, walecznym sąsiadem, którego wódz konsekwentnie podporządkowywał sobie lokalne plemiona, tworząc w krótkim czasie sporych rozmiarów księstwo zarządzane twardą ręką.
Otton spotkał się z Siemomysłem na krótko, ale to wystarczyło, by przypadli sobie do gustu. Obaj uznali, że wzajemna sympatia i szacunek są w polityce znacznie ważniejsze, niż wielu sądzi, i obiecali sobie, że na razie, skoro każdy z nich ma sporo własnych spraw na głowie, nie będą się wzajemnie atakować, a więc nie stanowią dla siebie zagrożenia. Przynajmniej na ten czas.
Kiedy się rozstali, Siemomysł nie zrezygnował z przyjrzenia się siłom, jakimi dysponował Otton; rozesłał ludzi po całym terenie i kazał im dokładnie wszystko rozpoznać. Także Otton, choć obdarzył Siemomysła zaufaniem, to jednak rozkazał mieć go i jego ludzi na oku. Na czas ich dalszego pobytu w mieście oddał mu do dyspozycji Jordana – kapłana znającego język, niedawno przybyłego z Rzymu i jak powiedział, przedstawiając go Siemomysłowi, młodego, ale ambitnego. Książę Polan4 miał własnego przewodnika, dobrze znającego i mowę, i saksońskie obyczaje, nie potrzebował więc usług Jordana. Jednak go nie odesłał, a poprosił, by towarzyszył jego synowi.
Mieszko od czasu przyjazdu przyglądał się wszystkiemu uważnie. Solidne, wysokie na dziesięć metrów5 kamienne miejskie mury, bramy i wieże wzniesione jeszcze w czasach rzymskich zrobiły na nim wrażenie. Nigdy wcześniej nie widział podobnego grodu. Wiedząc jednak, że powściągliwość to cecha u władców ceniona, ukrywał podziw. Nie chciał, by Jordan pomyślał, że na ziemiach, z których przybył, nie mają wspaniałych miast. Mieli, może nie aż tak imponujące, to prawda, i głównie drewniane, ale przecież solidne i dobrze spełniające funkcje obronne. Ponadto zostały zbudowane, i to w krótkim czasie, własnymi rękoma, a nie, jak te w Regensburgu, przez Rzymian.
Znał opowieści o potędze tych ostatnich, wiedział, że dzięki sprawności, dobrej organizacji i wybitnym wodzom podbili pół świata, a ślady ich bytności trwają po dziś dzień, także właśnie na terenach władztwa Ottona. Tam, gdzie panowali Polanie, armia rzymska nie dotarła. Co prawda starzy ludzie mówili, że również nad Wartą i Odrą bywały miejsca, w których osiedlały się niegdyś całkiem spore grupy rzymskich żołnierzy, ale było to tak dawno, że mało kto dawał temu wiarę.
– Skrybowie, mówisz? – Mieszko pokiwał głową tak samo, jak czynił to jego ojciec, gdy rozmawiał z obcymi. – Pomyślę o tym w swoim czasie. Na razie nie musimy niczego zapisywać na skórach, dzięki bogom pamięć mamy dobrą. Bez problemu mogę wymienić przodków i wszystkich członków bliższej i dalszej rodziny, co do jednego. Wiem, który z mężów i gdzie odniósł największe zwycięstwa. Pani matka uczyła mnie tego od maleńkości. Kiedyś, w przyszłości, moi synowie, których będę miał wielu, a i córki, niech bogowie sprawią, bym miał ich jak najwięcej, także będą potrafili wszystkich wymienić.
Jordana nie dziwiło, że książę zachowuje się jak dorosły. Poznał go dopiero przed trzema dniami, ale rozumiał, że ma do czynienia z młodzieńcem, który jeśli taka będzie wola Boga, w przyszłości zostanie władcą. Otton już teraz liczył się z jego ojcem Siemomysłem. Ten wódz jednego z plemion Sklavonii stworzył bowiem potęgę militarną, która już niedługo mogła stanowić zagrożenie od wschodu nawet dla największego chrześcijańskiego władcy, jak lubił o sobie nie bez podstaw myśleć Otton. Król uważał, a Jordan w pełni się z nim zgadzał, że Siemomysła należy tytułować księciem. Podobnie zresztą jak i jego syna.
Mieszko był szczupły, jak na swój wiek wysoki, miał masywne kości, spore dłonie i stopy, co pozwalało przypuszczać, że gdy przyjdzie czas, zmieni się w mocnej budowy mężczyznę. Włosy, jasne i lekko kędzierzawe, równo przystrzyżono mu wokół głowy na linii uszu. Niebieskie, niemal błękitne oczy patrzyły bystro. Obserwował, niewiele mówił, był powściągliwy. Liczył się z każdym słowem i gestem.
– Królowie Zachodu i Południa mają kronikarzy i skrybów, którzy zapisują historię zgodnie z ich życzeniami – objaśniał Jordan. – Zdarza się, i to wcale nierzadko, że klęskę zamieniają w zwycięstwo.
Mieszko zatrzymał się i spojrzał na niego zdumiony.
– To niehonorowo.
Zastanawiał się, dlaczego kapłan mówi coś takiego, przecież wiedział, że nazywanie przegranej zwycięstwem nie może zyskać poklasku nikogo prawego. Uznał, że tak jak przewidywał ojciec, uczulając go na to, co może się zdarzyć na niemieckim dworze, Jordan go sprawdza. Postanowił więc jeszcze bardziej zważać na słowa.
Mimo że Mieszko uważał go niemal za szpiega, kapłan zyskał jego sympatię. Wydawał mu się spokojny, pogodny, skupiony. Co prawda momentami sprawiał wrażenie przeświadczonego o swojej wyższości nad innymi. Jednak jak zauważył Mieszko, w takich chwilach ujmował w długie palce wiszący na jego szyi drewniany krzyż i mocno go ściskał. Jak sądził Mieszko, pilnował w taki sposób, by ta część jego natury, z którą starał się walczyć, nie wzięła góry nad skromnością i pokorą, według chrześcijańskiego stylu życia, jak słyszał, przystojącymi kapłanowi.
Była to dla niego nowość, żercy bowiem, jak nazywano kapłanów w jego krainie, a więc także ci ze Świętej Góry w Gnieźnie, ani skromni, ani pokorni nie byli. Przeciwnie: podkreślali, jak są ważni, a że wiedzieli znacznie więcej niż inni, bo utrzymywali kontakt z bogami, otaczano ich szacunkiem. Podobnie było z kapłankami, nazywanymi na jego ziemiach strażniczkami Bogini, bez względu na to, której z bogiń służyły. Strażniczki różniły się od żerców nie tylko wyglądem. Opiekowały się wszystkimi stworzeniami, jakie żyły pod słońcem, tańczyły na polanach, śpiewając pieśni dla Bogini, czciły księżyc. Były potężne, znały przeszłość i przyszłość, czytały z lotu ptaków, a woda, ogień, ziemia i powietrze mówiły im, co słychać w świecie.
Strażniczki, gdy było trzeba, walczyły orężem. Dobrze walczyły, w przeciwieństwie do żerców, którzy nigdy nie używali broni. Strażniczki znacznie ciszej i w większej skrytości niż żercy strzegły mocy i tajemnic, przede wszystkim kobiet. Żercy mieszkali pośród ludzi, strażniczki zamieszkiwały Wyspę. Ale i one, i żercy tworzyli zamkniętą, niezbyt liczną grupę, do której trudno było wniknąć. Siemomysł i każdy z wodzów zawsze kłaniali im się nisko i liczyli się z ich zdaniem.
U chrześcijan, jak powiedział Mieszkowi Jordan, kobiety także służyły Bogu. Jedynemu. Nie mogły składać hołdów Bogini, bo według nich ona nie istniała. Służebnice Boga nazywano mniszkami. Mieszkały w zakonach. Były to miejsca odosobnienia, dlatego Mieszko nie poznał żadnej z nich.
Jordan był kapłanem, ale jakże się różnił od żerców, których znał Mieszko. Mówiąc, często patrzył w podłogę, był wyciszony i skromny, a przynajmniej starał się za takiego uchodzić. Jego stroju nie ozdabiały ani pióra, ani muszle, ani kamienie. Nie nosił pierścieni ani bransolet. Głównie słuchał. Mieszkowi to się podobało. Polubił go, tym bardziej że kapłan posługiwał się jego mową. Chłopiec trochę znał niemiecki, ale zgodnie z nakazem ojca nie zdradzał się z tym. Co prawda Jordan trochę kaleczył język, mówił ze śmiesznym akcentem, ale jednak całkiem go przecież rozumiał.
– Tworzenie opisu dziejów zgodnie z własną wizją to jedno z praw władców – wyjaśniał dalej kapłan, rozumiejąc, że to, co powiedział o zamienianiu przez skrybów klęsk w zwycięstwo, nie spodobało się księciu.
– Władca ma prawo kłamać?
Mieszko zatrzymał się przed jedną z ksiąg. Powoli przewracał stronice, przyglądając się obrazkom. Nieraz słyszał podobne słowa wcześniej, nie zdziwiły go więc, jednak był ciekaw sposobu myślenia Jordana. Chciał go zrozumieć. Ten mężczyzna w czarnym habicie przepasanym skórzanym pasem, w czarnym szkaplerzu6 i z równoramiennym krzyżem zawieszonym na szyi na grubym rzemieniu intrygował go. Ojciec uprzedzał, że ludzie z otoczenia Ottona będą przyglądać się im wszystkim uważnie. A gdy Jordan znalazł się przy nich, mówił też, żeby na niego baczył, bo jest człowiekiem papieża. A papież był najważniejszą postacią chrześcijańskiego świata, czyli ziem na południe i zachód od krainy Polan.
– Królowie nie kłamią, tylko tworzą historię. A ona, panie, zawsze należy do zwycięzców.
– Ciekawe jest to, co mówisz, Jordanie. Może taki ktoś jak ty przydałby się u nas?
Mówiąc, Mieszko ani na chwilę nie odrywał wzroku od ksiąg, wiedząc od ojca, że oczy zdradzają człowieka. Miał do czynienia z kimś, kto – to było dla niego oczywiste – jak wszyscy kapłani znał się na czarach i na pewno potrafiłby wyczytać w jego oczach wszystko, co starałby się ukryć. Postanowił więc, tak jak nakazał mu ojciec, dać Jordanowi nadzieję na przyszłość, obiecać współpracę i sprawić, by działał na ich korzyść. Jednak rozmawiając z nim, na wszelki wypadek nie patrzył w jego stronę, żeby kapłan nie przeniknął jego ducha.
Jordan przyglądał mu się z rosnącym zainteresowaniem. Uznał, że w tym młodzieńcu jest potencjał jeszcze większy, niż to ocenił, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Pilnował się jak mało który chłopiec w jego wieku, był czujny, powściągliwy, uważnie słuchał i widać było, że zapamiętuje i wyciąga wnioski.
„Siemomysł ma godnego następcę – pomyślał z uznaniem. – Mieszko będzie kiedyś silnym władcą. Jeśli Bóg pozwoli. Będzie wtedy potrzebował mądrego doradcy i duchowego przewodnika. Oczywiście, jeśli Bóg pozwoli”. Nisko pochylił głowę i z przekonaniem zadeklarował:
– Zawsze do usług, książę.
***
Córka księcia Siemomysła urodziła się na Ostrowie Lednickim. Została poczęta w noc Kupały, mimo więc że jej matka zmarła, wydając ją na świat, uważano ją za dziecko uświęcone. Ojciec, opłakawszy żonę, nadał dziewczynce imię Mira, co oznaczało „miłująca pokój”. Gdy zaczynała raczkować, postanowił, że odda ją na wychowanie swojej starszej siostrze, Strażniczce Chramu, i osobiście odwiózł ją na Wyspę Kapłanek.
– Ma na ciele znaki? – zapytała, gdy oddawał jej małą.
– Żadnych.
Trzymała bratanicę na rękach. Przyglądała jej się. Dziewczynka miała ciemne włosy i oczy. Nie wyglądała, jakby w jej żyłach płynęła krew Piastów. Jednak miała podbródek Siemomysła i chyba siłę też po nim, bo mocno zacisnęła dłoń na palcu ciotki.
„Kim jesteś?” – zapytała w myślach Strażniczka Chramu.
Dziewczynka spojrzała na nią mądrymi oczyma.
– Kimkolwiek jesteś, witaj w domu. – Pocałowała ją w czoło i zwróciła się do brata: – Jest twoją córką. Jeśli spodoba się Bogini, gdy nadejdzie właściwy czas, będzie mogła mnie zastąpić.
– Na to liczę, siostro.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, gdy Siemomysł odpłynął z Wyspy, było poddanie Miry oględzinom. Razem z innymi strażniczkami oglądała ją uważnie od stóp do głów. Te, które miały odegrać w życiu znaczącą rolę, najczęściej miały bowiem na ciele znaki.
Na skórze Miry nie znalazły niczego. Kompletnie. Najmniejszej nawet kropeczki, gwiazdki na dłoniach czy stopach ani linii zapowiadających, że została przeznaczona do wielkich czynów.
– Nic, zupełnie nic. – Strażniczka Chramu była zdziwiona. Każda ze strażniczek z Wyspy miała bowiem na ciele jakiś znak, którym obdarowała ją Bogini, zaznaczając w ten sposób, że nad nią czuwa. A tu, córka Siemomysła, możliwe, że w przyszłości następczyni Strażniczki Chramu, nie ma nic, co świadczyłoby o tym, że należy do grona wybranek.
– No cóż… – westchnęła. – Może wcale nie trzeba mieć pieczęci na ciele, żeby okazać się córką Bogini?
***
Draga wędrował od grodu do osady, przemierzając knieje, zatrzymując się w lesie albo u ludzi, a także w kącinach i chramach, pomieszkując tam, gdzie użyczano mu schronienia. Był wysoki, mocno zbudowany, miał siwe włosy sięgające ramion, białą brodę i jasne, przenikliwe spojrzenie. Wspierał się na sękatym kosturze, jednak prawdę mówiąc, wcale go nie potrzebował, no chyba że do obrony, gdyby miał go napaść człowiek lub zwierz. Wyglądał na silnego i gdyby nie siwizna, patrząc na jego sylwetkę, można by uznać, że ma się do czynienia z młodzieńcem. Przez jedno ramię przewieszał niewielką lnianą sakwę, a przez drugie skórzany worek, w którym skrywał gęśle – swój skarb – i tak wędrował. Jego sylwetkę dzieci rozpoznawały z daleka. Gdy zbliżał się do osady, było wiadomo, że wieczorem mieszkańcy gromadnie zasiądą wokół ognia, by słuchać jego opowieści.
Ci, którzy znali go bliżej, a nie było ich wielu, wiedzieli, że Draga niedawno skończył trzydzieści lat. Nie był więc stary, jednak spotkała go tak wielka tragedia, że niegdyś w jedną noc jego czarne włosy stały się siwe. Dlatego powszechnie uważano, że musi mieć lat co najmniej czterdzieści, a może nawet i pięćdziesiąt. Niektórzy tytułowali go dziadkiem. Byli też tacy, szczególnie dotyczyło to kobiet, którzy widzieli w nim boga wędrującego między ludźmi i uważnie przyglądającego się temu, co każdy z nich czyni.
U Siemomysła Draga bywał chętnie. Goszczono go z radością, dawano godne lokum i strawę. Zimował tam, a wiosną, gdy topniały śniegi i puszczały lody na jeziorach i rzekach, ruszał w drogę, na którą książę hojnie go obdarowywał.
Tego roku Draga wiedział, że Siemomysł jest wraz z synem w Regensburgu, na czas Kupały nie udał się więc, jak to robił od lat, na Ostrów Lednicki ani do Giecza – jednego z pierwszych grodów Piastów – ale przybył do Gniezna. Było to najważniejsze miejsce wszystkich Polan. Tam wznosił się największy w tej krainie ofiarny kopiec, mieszkały duchy przodków i od zawsze oddawano cześć Perunowi i Nyi. Udał się tam nie tylko dlatego, że władcy nie było w żadnej z głównych siedzib. Jakaś siła, której nie potrafił się oprzeć, ciągnęła go na Świętą Górę. Jakby czuł, że powinien, że musi być tam właśnie w czasie, w którym otwierały się bramy między światami.
Szedł i podśpiewywał:
– Bardzo dbam o obietnic wagę i choć części nie dotrzymałem… Zapamiętaj tylko, że powrócimy w złoto pól…7
Czuł, że wkrótce coś się wydarzy. Czekał.
***
Mieszko chętnie spędzał czas z Jordanem. Gdy przechadzali się po Regensburgu, przyglądał się murom, drogom, budynkom mieszkalnym, mostom, lecz jego wzrok przede wszystkim przyciągali ludzie. Ich stroje wykonano z dobrze wykończonych skór i materii. Niektóre miały barwy i faktury, jakich wcześniej nie widział. Nie znał się na tym, przędzenie, tkanie i szycie nigdy go nie zajmowały, ale na pierwszy rzut oka dostrzegał, że ich odzież była bogata, kolorowa, zapinana nie tylko na skórzane czy żelazne guzy, jakie znał, ale także na fantazyjne, ozdobne brosze. Stroje mieniły się kolorami.
Odwiedzali targ, warsztaty rzemieślników, zaglądali nawet do szynków w okolicy rzecznego portu. Mieszka interesowało wszystko. Budowa mostów i łodzi, domów i świątyń, wyżywienie możnych i prostych, rodzaje broni i naczynia używane w kuchni. Chciał wszystkiego dotknąć i starał się zapamiętać jak najwięcej.
Wciąż rozmawiali. Mówił głównie Jordan, mimo że na co dzień był raczej małomówny, a Mieszko przede wszystkim pytał i uważnie słuchał.
Lubił, gdy odwiedzali klasztor benedyktynów. Głównie z tego powodu, że po wizycie w skryptorium siadywali w cieniu drzew na dziedzińcu. Chwilę trwali w milczeniu, po czym kapłan opowiadał o czymś, co działo się w dawnych czasach. Wtedy przed Mieszkiem otwierały się wrota do wcześniej nieznanych światów, kuszących siłą i chwalebną przeszłością. Wyglądali stamtąd i przyjaźnie go pozdrawiali wielcy królowie i wodzowie. Jordan opowiadał tak barwnie, że przed oczyma wyobraźni Mieszka pojawiały się kolejne postacie i do niego przemawiały, jakby należał do rodziny. Czuł, że jest taki jak one.
– Dawno temu żył Konstantyn – rozpoczął Jordan któregoś popołudnia. – Zanim stał się potężnym cesarzem rzymskim, którego imię w chrześcijańskim świecie zna każde dziecko, otrzymał sen.
– Moja pani babka mawiała, że sny to wrota, przez które przemawiają do nas bogowie – nieoczekiwanie dla samego siebie wyznał Mieszko.
– O, to była mądra kobieta. – Jordan pokiwał głową poruszony, bo książę pierwszy raz powiedział coś, co dotyczyło jego rodziny. Nie chcąc stracić wątłego jeszcze zaufania rodzącego się u Mieszka, równocześnie pamiętając o swojej misji, zapewnił: – My uważamy podobnie. – I z przekonaniem dodał: – Tyle że my mamy Boga jednego.
– Tak, słyszałem. Inni chyba nie są tym zachwyceni?
– Jacy inni? – W pierwszej chwili Jordan nie zrozumiał. – Ach tak, no oczywiście! Książę uważa, że istnieje wielu bogów.
Mieszko pożałował tego, co powiedział wcześniej. Uznał, że popełnił błąd, powtarzając Jordanowi słowa pani babki. Ale i kapłan zauważył, że zachował się niewłaściwie. Dostał szansę od króla i od biskupa. Miał towarzyszyć młodemu księciu, próbować go poznać i delikatnie zachęcać do zainteresowania prawdziwą wiarą. Wszystko wydawało się iść po jego myśli. Jednak nierozważnym stwierdzeniem o wielu bogach sprawił, że chłopiec, który dopiero co odrobinę się otworzył, znów zamknął się w skorupie, a wielodniowa praca legła w gruzach. A on nie mógł dopuścić, by jego misja się nie powiodła. Poza tym po prostu polubił młodego Piasta. Nie wiedział dlaczego, ale był przekonany, że dzięki niemu w przyszłości wśród barbarzyńskich ludów zapanuje chrześcijaństwo, a jeśli tylko Bóg zechce, bo przecież wszystko, co dzieje się na świecie, wynika z jego woli, zaszczyt rozpalenia ognia wiary przypadnie właśnie jemu, Jordanowi.
– Konstantyn spał w swoim namiocie w obozie wojskowym niedaleko Rzymu – podjął rozpoczętą opowieść, uznając, że tłumaczenie się tylko pogorszy sprawę. – Następnego dnia jego armia miała stoczyć bitwę z wojskami Maksencjusza, jego największego rywala do tronu. Zapowiadało się naprawdę poważne starcie. Od jego wyniku zależały dalsze losy nie tylko Konstantyna, ale całego świata.
– Tak, mów, słucham cię. – Mieszko wrócił do wyważonego tonu, jaki Jordan znał z poprzednich dni.
– Konstantynowi przyśnił się rozświetlony na niebie wielki krzyż. Usłyszał też słowa i ujrzał napis. Brzmiał on – Jordan wyprężył się i przybrał odświętny ton – In hoc signo vinces, co znaczy: „Pod tym znakiem zwyciężysz”.
– I co, posłuchał?
– Tak. Rozkazał umieścić na tarczach znak Chrystusa.
– Następnego dnia wygrał – stwierdził Mieszko.
– Tak. Stał się najpotężniejszym władcą swego czasu.
– Jak rozumiem, dlatego że umieścił znak waszego boga na tarczach?
– Właśnie. W ten sposób zdecydował o przyszłości. Zjednoczył ludzi. Od tego czasu wszyscy prosili o wsparcie tylko jednego Boga, do niego się modlili i jemu składali dary. Konstantyn sprawił, że połączyła ich wiara.
– No tak, jeśli mamy wsparcie potężnego boga, wygrywamy. To oczywiste. Nie trzeba być chrześcijaninem, żeby to rozumieć.
***
Wyspa Kapłanek była miejscem świętym, znajdującym się pod pieczą bogiń. Pilnowano tam Wiecznego Ognia kobiecej energii tworzącej i chroniącej życie. Dbano o nią i pielęgnowano ją tam z czułością, troską i mądrością. Odwieczna moc upostaciowała się tam w boginiach, którym kapłanki oddawały cześć, każdej oddzielnie i wszystkim razem, wierząc, ale nie głosząc tego powszechnie, że każda z tych, które przyzywają ludzie, jest jedną boginią, a każdy bóg, jakiego znają, jest jednym bogiem. Obie zaś te siły stanowią ponadczasową świętość ogarniającą wszystko i będącą wszystkim.
Na Wyspie mieszkała widząca przyszłość dziewica zwana Strażniczką Ognia. Nigdy nie opuszczała tego miejsca. Gdy umierała, zastępowała ją kolejna kobieta z umiejętnością widzenia. Życie spędzała w kącinie, oddychając powietrzem przesyconym wonią ziół, śpiewając pieśni, modląc się i przepowiadając przyszłość. Znała każdą odpowiedź, bo była w kontakcie z boginiami, którym służyła. Jej domeną było podsycanie Wiecznego Ognia. Oddawała Bogini ciało i zmysły. Za jej pośrednictwem kapłanki mogły się kontaktować z boskością i sięgać w przestrzenie niedostępne zwykłym śmiertelnikom.
Nikt nie pamiętał, kiedy na Świętą Wyspę przybyła pierwsza kobieta. Mówiono, że niegdyś nie było tam chramu ani nawet niewielkiej kąciny, a pierwsze mieszkanki odprawiały rytuały pod gołym niebem, odnajdując boskość we wszystkim, co je otaczało. Z czasem powstały kącina i dom, w którym zamieszkały. Przez lata kącinę obudowano chramem w taki sposób, że stała się jego centralnym miejscem. Wyspę natomiast zaczęto nazywać Wyspą Kapłanek, Świętą Wyspą, Wyspą Strażniczek, Chramem lub po prostu Wyspą. Bez względu na to, jak ją kto nazywał, wszyscy wiedzieli, o jakim miejscu mówiono.
Zawsze mieszkały tam tylko kobiety. Z czasem spośród wszystkich równych zaczęto wyłaniać tę, która miała się troszczyć o pozostałe i dbać o kontakty z ludźmi spoza Wyspy. Tytułowano ją Strażniczką Chramu. Ukształtowały się też zasady funkcjonowania tego małego świata.
Kapłanek mogło być na Wyspie najwyżej trzydzieści: dziesięć strażniczek i dwadzieścia stróżek. Strażniczki były w pełni oddane Bogini, mądre, wykształcone, waleczne, silne. Każda z nich potrafiła walczyć i doskonaliły się w tej sztuce każdego dnia. Uważały, że nigdy nie wiadomo, kiedy ich umiejętności mogą się okazać przydatne. Potrafiły walczyć, jednak w czasach rządów Piastów rzadko się zdarzało, żeby to robiły. Skupiały się przede wszystkim na podtrzymywaniu Wiecznego Ognia i wspieraniu kobiet, które przychodziły do nich ze swoimi problemami.
Stróżkami były młode dziewczęta przejawiające wyjątkowe talenty lub umiejętności. Mogły przybyć na Wyspę najwcześniej w wieku lat sześciu. Zdarzały się jednak wyjątki, jak w przypadku córki Siemomysła.
Po siedmiu latach nauki dziewczęta wracały do rodziców, ale bywało, że już wcześniej znajdowano dla nich męża. Najwybitniejsze z nich, te, które usłyszały głos Bogini, wybierały drogę strażniczek i zostawały na Wyspie. Ale nie mogło być ich tam nigdy więcej niż ustalona przed wiekami liczba, czyli dziesięć.
Od czasu gdy te ziemie stały się domeną Piastów, Strażniczka Chramu zawsze pochodziła z ich rodu. To ona decydowała, kto z zewnątrz może tam przebywać, ona przyjmowała stróżki, odbierała dary, udzielała rad wodzom, bywała w świecie i rozstrzygała, kto dostąpi zaszczytu zadania pytania Strażniczce Ognia.
Mira właśnie na Wyspie uczyła się wszystkiego, co mogło jej się przydać w przyszłości. Ojca i kolejnych pojawiających się na świecie przyrodnich braci widywała przede wszystkim z okazji świąt i innych uroczystości. Wówczas udawała się na Ostrów Lednicki, do Giecza, Gniezna czy innego miejsca, w którym właśnie przebywał ojciec. Jednak za swój dom uważała Wyspę.
Gdy doznała błogosławieństwa pierwszej krwi i można było oficjalnie zastanawiać się nad jej przyszłością, wydawało się, że Bogini chce ją u siebie zatrzymać. Jej ciotka i ojciec także widzieli w niej następną Strażniczkę Chramu. Mira co prawda nie miewała wizji, w których potrafiłaby przewidzieć przyszłość, jednak jak nikt inny rozpoznawała ludzkie emocje i intencje, co sprawiało, że podejrzewano, iż czyta w myślach. Jak mówiono, rozumiała mowę leśnych i domowych zwierząt, znała się na ziołach, a poza tym śpiewała najpiękniej na świecie, co zjednywało jej przychylność wszystkich wokół. Albowiem, to było oczywiste, tam, gdzie słychać śpiew, mieszkają dobrzy ludzie, których chętnie, pod różnymi postaciami, odwiedzają bogowie. Mawiano też, że kto śpiewem raduje świat, rozświetla innym dni.
Mira nie potrafiła usiedzieć na miejscu, lubiła pływać, strzelać z łuku, jeździć konno, biegać. Była sprawna i silna, ciekawa świata, niezależna, inteligentna, zawsze miała swoje zdanie i chętnie je wyrażała. Na szczęście potrafiła także kontrolować język i wiedziała, kiedy zamilknąć. Była wesoła. Sprawiała wrażenie, że kocha wszystkich i wszystko. Śpiewała, tańczyła, zadawała pytania i szukała odpowiedzi. Zachowywała się jak wiele dziewcząt w jej wieku, żyjących bez większych trosk w bezpiecznym miejscu, w otoczeniu czułości bliskich. Prawdę mówiąc, ta mądra dziewczynka, poza tym, że była córką Siemomysła, nie wyróżniała się spośród innych równie mądrych dziewcząt z Wyspy niczym szczególnym. Jednak to, że pochodziła z rodu Piastów, czyniło ją najważniejszą, a właściwie jedyną kandydatką na następczynię Strażniczki Chramu. Ale czy i kiedy miałaby nią zostać, pozostawało w mocy Bogini – jak wszystko, co dotyczyło mieszkanek Wyspy.
Tymczasem znajdowała się pod opieką wiekowej już, a przez to doświadczonej ciotki, najstarszej siostry ojca, która z racji urodzenia, dostojeństwa i znajomości świata funkcję Strażniczki Chramu pełniła od ponad trzydziestu lat.
Mira kochała ciotkę i traktowała ją jak matkę, której nie pamiętała. To ciotka ją wychowywała, dała jej siłę i pomogła stać się nie tylko strażniczką, ale też mądrą, otwartą, świadomą siebie młodą kobietą przekonaną o swojej sile.
Mira lubiła i znała na pamięć jej słowa, które były tak często powtarzane, że stały się dla niej, tak jak dla wszystkich kobiet z Wyspy, regułami. Każda z nich słyszała je we wszystkie święta:
– Strażniczka jest pełna szacunku dla siebie, innych i świata, którego jest częścią. Wynosi wrażliwość nad intensywność, każdego dnia rodzi się na nowo i z ciekawością odkrywa różnorodność rzeczywistości. Strażniczka jest pełna wewnętrznego światła. Kocha siebie oraz innych w dobrych i złych chwilach, w radości i smutku, w sukcesach i porażkach. Kocha swoje ciało i dba o nie, zna jego silne i słabe strony. Potrafi być sama, ale umie czerpać z mądrych relacji, docenia siłę mistrzyń, inspiracją są dla niej inne kobiety. Kłania się przed Boginią we wszystkich jej postaciach. Docenia piękno własne i świata wokół. Jest tu i teraz, ale potrafi też łączyć się z przeszłością i przyszłością. Czuje więź z tymi, które były przed nią, i tymi, które przyjdą po niej. Jest z nimi jednością, czerpie z nich siłę i przekazuje ją dalej. Strażniczka to świeżość myśli, tworzenie, otwartość i zachęcanie innych do działania oraz zmian na lepsze. To wzmacnianie siebie i innych, to zaufanie do życia i siebie samej. Dla tych, którzy ją spotykają, strażniczka jest odblaskiem twarzy Bogini. Trwa więc w sile i dzieli się swym światłem. Idzie przez życie, pamiętając, że każda bogini jest jedną Boginią, a każdy bóg jest jednym Bogiem.
Mira powtarzała te słowa tak często, że mogłaby je wypowiedzieć nawet obudzona w środku nocy. Czuła, że mają wielką moc. Wierzyła też, jak zapewniały strażniczki, że przyjdzie czas, a staną się jej sercu tak bardzo bliskie, jakby się z nią zrosły. Mówiły, że będzie to oznaczało dojrzałość. I że ma na ten dzień spokojnie czekać. Czekała więc. Jednak, prawdę mówiąc, w tamtym czasie, gdy była młodziutka i radosna jak wiosenne kwiaty wystawiające główki do słońca, nie bardzo miała potrzebę zastanawiania się nad ich głębszym sensem.
Tego roku, gdy Siemomysł, zabierając z sobą Mieszka, wyprawił się na ziemie Ottona, kilka dni przed świętem Kupały, Mira poczuła przedziwny niepokój. Nie mogła spać, pierwszy raz w życiu bolała ją głowa, miała mdłości, nie była w stanie przełknąć niczego poza źródlaną wodą. Chciało jej się płakać, mimo że nie było ku temu powodów. Męczyła się, nie wiedząc, co się dzieje.
Wreszcie, po kolejnej niemal nieprzespanej nocy, wraz ze wschodem słońca wyszła przed dom, w którym, tak jak wszystkie strażniczki, zajmowała malutką komnatę, podniosła oczy w stronę pierwszych promieni i… doznała jasności!
To był moment. Ból głowy i wszystko, co ją trapiło, zniknęły jak ręką odjął. Wyprostowała się, nabrała powietrza, w dziękczynnym geście podniosła ręce do nieba. Dłońmi dotknęła czoła, ust i serca, dziękując Bogini za wsparcie. Wróciły siła i pewność siebie. W jednej chwili wiedziała, co ma robić.
– Udam się do Gniezna, na Święte Wzgórze. Tam spędzę noc Kupały – oświadczyła, stając przed Strażniczką Chramu.
– Idź – zgodziła się tamta. – Najwyraźniej taka jest wola Bogini. Ona cię prowadzi. Słuchaj jej głosu.
***
Księżyc świecił jasno. Była pełnia. W święto Kupały otwierały się wrota do innych światów. W zwykłe, nieświąteczne dni można było próbować dostać się tam, odnajdując tajemną kładkę, wstępując na tęczę lub na niebiańską Drogę Mleczną, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że jest to prawie niemożliwe. Jednak w najkrótszą noc w roku, która właśnie nadchodziła, do krainy bogów można było dotrzeć znacznie łatwiej: pijąc mikstury od wiedźmy lub spożywając rośliny ułatwiające podróżowanie między światami, a było ich w lasach sporo. Można też było tańczyć aż do szaleństwa w kręgu, skakać przez święte ogniska, by oczyścić ciało i ducha tyle razy, że zapominało się o całym świecie, albo uczestniczyć w odprawianych właśnie tej nocy przez strażniczki i żerców starych rytuałach i ceremoniach. Tej nocy każdy mógł stać się bogiem lub boginią, a przynajmniej poczuć w sobie boską moc, iskrę, którą każdy śmiertelnik dostawał, przychodząc na świat. Tej nocy możliwe stawało się wszystko, istniało przyzwolenie, by robić to, co przez resztę roku było zakazane, bawić się bez opamiętania i dokonywać czynów, które w zwykłym czasie nie znalazłyby poklasku czy wręcz zostałyby potępione, a teraz uchodziły winowajcy płazem. Puszczały wszelkie hamulce. Na tę jedną noc.
Kupała oznaczał zgromadzenie, ale nie zwyczajne, bo odbywało się w najkrótszą noc w roku. Był to czas szczególny także dlatego, że w jednym miejscu gromadzili się wszyscy, którzy zamieszkiwali bliższą i dalszą okolicę. W noc Kupały schodzili między śmiertelników i bawili się razem z nimi także bogowie. Byli Perun, Swaróg, Weles, Nyja, Makosz, nazywana też Mokoszą, przybywali Dziewanna, Marzanna i wielu innych. W ten święty czas tak się upodabniali do ludzi, że nikt nie był w stanie ich rozpoznać.
***
Oblacja była ofiarą składaną często. To był dla rodziny świadomy wybór. Zaszczyt. Oddawali pod boską opiekę jednego z synów. Jordan trafił do zakonu benedyktynów w Regensburgu właśnie jako oblat. Ojciec zdecydował, że przeznacza dla niego drogę zakonnika, gdy chłopiec miał pięć lat8.
Od tego czasu Jordan wychowywał się w klasztorze. Był zdolny, szybko się uczył, jego rodzina przysyłała opatowi może nie nadzwyczajnie cenne, ale za to regularnie dostarczane dary, a że brat jego ojca był tam jednym ze skrybów, chłopiec miał się dobrze. Był inteligentny i pracowity, a przy tym skromny i pokorny, cieszył się więc sympatią przełożonych. Z czasem, dzięki temu oraz talentowi do języków, zaczął towarzyszyć opatowi w podróżach, także do Rzymu.
Przyglądał się światu, rozmawiał z mądrymi ludźmi, czytał księgi. I modlił się do Boga, by wskazał mu drogę i cel w życiu. Wierzył, że oblacja była w jego przypadku czymś jeszcze bardziej szczególnym, niż gdy dotyczyła innych dzieci. Był przekonany, że Najwyższy ma dla niego do wypełnienia ważną misję. Chciał w to wierzyć, to od lat pozwalało mu budzić się o świcie bez narzekania i razem z zakonnymi braćmi radośnie śpiewać pieśni na chwałę Pana.
Gdy do Regensburga przybył Siemomysł, a on został wyznaczony do towarzyszenia jego synowi, jego i tak potężna wiara się wzmogła. Poczuł, że misja, którą przewidział dla niego Bóg, może mieć związek właśnie ze Sklavonią, a konkretnie z młodym księciem Mieszkiem.
***
Gniezno szykowało się do święta Kupały. Na Świętym Wzgórzu, nieopodal kręgu świątynnego, w którym wznosił się otoczony szeroką fosą kamienny kurhan9, ustawiano olbrzymi stos, który miał zapłonąć, gdy zapadnie zmrok.
Wszyscy czekali, by Wielki Żerca, kapłan Peruna, i Strażniczka Chramu, kapłanka Nyi, uroczyście połączyli ogień z wodą.
W dawnych czasach wiele świąt rozpoczynało się właśnie w ten sposób. Otoczeni świętym kręgiem wody, który oddzielał strefę bogów od świata ludzkiego, tak jak kobieta i mężczyzna, tak kapłan i kapłanka łączyli się cieleśnie, by odtworzyć jedność prapoczątków. On był ogniem i jądrem świata, a ona otaczającą to jądro wodą życia. Byli jak pierwotne, mityczne Jajo Życia, z którego wyłoniła się ziemia.
Później, wzajemnie wzmocnieni, wysoko unosili pochodnie. Łączyli je, a gdy tworzyły jeden płomień, wzniecali ognisko. To był sygnał, że czas zacząć świętowanie.
– Niech będzie pochwalone Światło! – wołali ludzie, kłaniając się ogniowi.
Podobne stosy płonęły także gdzie indziej, a były tak wysokie, że widziano je nawet w miejscach w zwykłe dni niewidocznych, bo tak odległych.
Tej nocy świętowano wszędzie. Jednak największe uroczystości na ziemiach Polan odbywały się zawsze w Gnieźnie, na Świętej Górze. Tam ściągało najwięcej ludzi. Lokowali się na zboczach, gotowi w każdej chwili ruszyć nad wodę, gdzie miały być puszczane wianki, przy mniejszych ogniskach trwały tańce, śpiewano, słuchano opowieści, przynoszono jedzenie i napoje.
Nocą las okalający wzgórze migotał milionami światełek roztańczonych świetlików. Na wodzie unosiły się wianki.
O tej porze roku bogini Dziewanna, wojowniczka władająca lasami i dziką zwierzyną, zapalająca zorzę, zarządzała, by podlegający jej władaniu las przybrał odświętny wygląd. Żywia, pani ziemi, przez inne plemiona nazywana Mokoszą, dbająca o ziarno, zboża i dobre zbiory, zarządzała świętowanie na polach uprawnych i otwierała wrota czasu. Lela, bogini ogniska domowego, zgodnego pożycia, miłości rodzinnej i bezpieczeństwa, zachęcała do zabawy, a zakochanych do wyznawania miłości. Poszukującym oblubieńców wróżyła z puszczanych na wodę wianków, a małżeństwom niemającym potomstwa zsyłała dzieci, posyłając pod ich dachy swoich wysłanników – bociany, które przynosiły niemowlęta w zawiniątkach zawieszonych na długich czerwonych dziobach.
Na ziemię schodzili też wówczas bogowie. Pojawiał się najważniejszy z nich – Perun. Towarzyszyło mu wielu innych. Przynosili jasność, oczyszczenie i odrodzenie, obdarowywali mądrością, na czas Kupały zarządzali pokój, nakazywali powstrzymanie swarów i kłótni. Przybywał też Weles – opiekun zmarłych zarządzający zaświatami. Jak zawsze w czasie świąt, także on szeroko otwierał wrota magii i zapewniał, że cokolwiek, nawet złego, wydarzy się w noc Kupały, zostanie wybaczone i nie będzie miało niedobrych skutków.
Wszystkiemu, co się działo tej nocy, przyglądała się Nyja, pierwotna żeńska bogini tych ziem. Była opiekunką zmarłych, losu ludzkiego, a także całej wspólnoty żywych. To właśnie dla niej i dla przodków na Świętej Górze wybudowano najważniejszą świątynię. To tam, w głębokich czeluściach, ich duchy czekały na ponowne powołanie do ziemskiej wędrówki.
Każdy wiedział, że człowiek ma ciało. Dla wszystkich było też oczywiste, że ma i ducha. Duch składał się z trzech połączonych z sobą za życia części. Jedna z nich pochodziła z wieczności i do niej należała, druga była mocą otrzymaną po przodkach, a trzecia zostawała przypisana do konkretnego ciała, które człowiek otrzymywał, przychodząc na świat. Tak to trwało i powtarzało się od początku czasu. Ludzie się rodzili, umierali, rodzili się ponownie i znów umierali, by przygotować się do kolejnego przyjścia. Zasypiali, tak jak cała natura, gdy przychodziła zima, by po pewnym czasie znów móc cieszyć się słońcem.
Chramów nie było nigdy zbyt dużo na tych terenach. Cześć przodkom i bogom najczęściej oddawano w gajach i na polanach, bywało jednak, że domostwo czy opole, jak nazywano teren zamieszkany przez niewielką wspólnotę, miało wydzieloną przestrzeń, zwaną kąciną, w której oddawano cześć przodkom, bogom, duchom i innym niewidzialnym lub rzadko widzialnym istotom. Na długo domowe, małe kąciny całkowicie ludziom wystarczyły. Z czasem w największych kącinach, ulokowanych w grodach, zaczęto dbać, by płonący tam ogień nigdy nie gasł, a do jego pilnowania powoływano strażniczkę ognia. Na jej utrzymanie łożyli wszyscy mieszkańcy.
Chram na Świętej Górze nie był duży, zmieściłyby się tam może najwyżej cztery osoby. Nie musiał być potężny, bo prawo wejścia do środka mieli wyłącznie Wielki Żerca i kapłanka Nyi, którą była Strażniczka Chramu ze Świętej Wyspy. Był nazywany Najświętszym ze Świętych i cieszył się sławą najważniejszego ze wszystkich tego typu miejsc na ziemiach Polan.
Gniezno wyglądało, jakby bogowie stworzyli je specjalnie po to, by tam właśnie się z nimi komunikować i tam oddawać im cześć. Pomiędzy dwiema najwyższymi kulminacjami znajdowała się bowiem naturalna fosa, broniąca wejścia niepowołanym. Mówiono, że Gniezno ze Świętą Górą to siedziba tych, którzy już byli – przodków, tych, którzy są – obecnie żyjących, i tych, którzy będą – czyli dopiero pojawią się na świecie. Byli, są i będą – często podkreślano, że gniazdo, od którego wziął nazwę gród, oznaczało nie tylko miejsce osiedlenia się pierwszych Polan i białego orła, o którym gęślarze śpiewali, że wskazał im najlepszą uświęconą przez bogów przestrzeń do zamieszkania. Gniazdem nazywano też kobiece łono, miejsce, z którego wyłania się życie. Gniezno było dla Polan szczególnie ważne, także symbolicznie, tam bowiem kiedyś wszystko się zaczęło.
Największa świątynia leżała więc tam, gdzie spoczywały dusze zmarłych, czekające na ponowne pojawienie się na ziemi. Ich opiekunką była Nyja, do której właśnie na Świętej Górze wznoszono modły przy okazji wszystkich największych świąt10.
***
– Widziałem księgi. – Mieszko jechał na koniu obok ojca. Po dziesięciu dniach pobytu w Regensburgu wracali do domu. – Zapisują w nich wszystko, co ważnego zdarzyło się na świecie. Na pergaminach z cienko wyprawionej skóry inkaustem o różnych barwach malują też obrazy. Postacie są jak z opowieści Dragi.
– Jordan spisał się jako przewodnik? – Siemomysł i tym razem, jak zresztą najczęściej, był dumny z syna, jednak rzadko mu to okazywał.
– Podarował mi pergamin i wyjaśnił, co na nim jest.
– A co jest?
– Mapa. Pokazuje nasz świat. To tak, jakby być ptakiem i zobaczyć wszystko z góry, ojcze. Widać rzeki, morza, wzniesienia. Jordan pokazał mi, dokąd sięgają terytoria, gdzie władzę sprawują królowie chrześcijańscy. Dużo tego! No i są zaznaczone nasz Ostrów na Lednicy, Giecz i oczywiście Gniezno – ekscytował się Mieszko. – Pokazać? Mam ją w sakwie.
– Widziałem mapy wiele razy – powstrzymał go Siemomysł. – Gdy byłem w takim wieku jak ty teraz, pierwszą podarował mi mój dziadek Siemowit. Do dziś ją mam. Razem z innymi, bo jest ich więcej, trzymam ją w skrzyni.
– Pokażesz, jak wrócimy?
– Dam ci ją. A jak przyjdzie czas, przekażesz ją synowi albo wnukowi.
– Jak będę władcą, sprowadzę skrybów na Ostrów. Sporządzą mapy – zapewnił Mieszko, ale szybko się zreflektował, że to niekoniecznie może podobać się ojcu, więc dodał: – Będą pisać księgi o twoich wyprawach i wielkich zwycięstwach.
– Takie masz zamierzenia? – Siemomysł się roześmiał, rozumiejąc, że głowę syna zaprząta przyszłość, w której widział siebie jako następcę.
Wizyta w Regensburgu przebiegła nawet lepiej, niż się spodziewał; Otton zapewnił go, że nie planuje podboju jego ziem, przynajmniej w najbliższym czasie. Wyraził podziw dla jego działań zmierzających do jednoczenia plemion słowiańskich. Siemomysł natomiast obiecał, że będzie myślał o dołączeniu do grona władców chrześcijańskich. Rozważny Otton nie naciskał w tej sprawie. Było mu na razie wygodnie mieć za sąsiadów pogan. Zamierzał się przyglądać, jak potoczą się sprawy na wschód od Odry, i dopiero w odpowiednim czasie zawrzeć przymierze z najsilniejszym spośród tamtejszych władców. Jeśli miałby to być Siemomysł lub jego potomek, to dobrze, gdyby jednak wygrał ktoś inny, dla Ottona nie byłoby to problemem. Z każdym z nich albo byłby w sojuszu, albo podbił jego ziemie.
Siemomysł liczył na to, że ustalenia z Ottonem gwarantują mu na najbliższe lata względny spokój na terenach zachodnich. Da mu to czas na dalszy rozwój, wzmocnienie, łączenie kolejnych plemion i tworzenie potęgi, także militarnej. Był więc w dobrym humorze, a że Mieszko przez cały czas zachowywał się jak na syna władcy przystało, był z niego dumny, a to, co właśnie od niego usłyszał, jeszcze tę dumę spotęgowało.
„Moja krew! Mądry chłopak” – pomyślał, jednak nie powiedział tego głośno, tylko spiął konia i popędził przed siebie.
Od śmierci Lestka, jego ojca, minęło już dwanaście lat. Dokończył to, co tamten zaczął: budowę grodów w Górze i Moraczewie. Rozbudował Giecz i Grzybów, zaczął prace w Poznaniu, rozpoczął wzmacnianie Gniezna, bo stara siedziba coraz bardziej wymagała napraw. Ludziom żyło się tam dzięki temu wygodniej, bo przed domostwami położono nowe deski, żeby w czasie deszczów nie brodzić w błocie, wyrzucono śmieci, zasypano stare doły kloaczne i wykopano nowe. Przede wszystkim wokół każdego z grodów zostały odnowione wały, było więc także bezpieczniej.
Siemomysł umocnił władzę Piastów. Polanie, Goplanie, Mazowszanie i Lędzianie dzięki konsekwencji i zdolnościom przywódczym jego dziadka Siemowita, jego ojca Lestka i jego samego utworzyli coś na kształt księstwa, którego on, Siemomysł, został wodzem i władcą.
Jak to było? Siemowit połączył kilka plemion w jedno. Jego najważniejszym grodem było Gniezno. Lestek nie tylko obronił to, co odziedziczył po ojcu, ale znacznie terytorium powiększył. Najczęściej przebywał w Gnieźnie, tak jak jego ojciec, ale rezydował też w Gieczu. Skończył rozpoczętą przez ojca budowę grodu na Ostrowie Lednickim i uczynił z niego główną siedzibę. Siemomysł wzmacniał i rozbudowywał grody i tak jak jego poprzednicy – podbijał kolejne ziemie. Za jego czasów nawet niektóre z nieugiętych wcześniej plemion zamieszkujących Pomorze uznały jego zwierzchność i gdy się okazało, że przegrywają z nim bitwę za bitwą, z jego rozkazu zaczęły płacić trybut.
Wcześniej nie myślał o sobie, że jest księciem. Był wodzem, panem na Lednicy, Gieczu i Gnieźnie, wojownikiem, mówiono nawet, że wielkim, ale przecież nie czuł się księciem! Wizyta u Ottona to zmieniła. Nadal nie zamierzał siebie tak tytułować, o nie, ale wciąż odczuwał przyjemność, wspominając, że tak właśnie zwracał się do niego król Niemców.
Teraz jednak nie tytuł był dla niego najważniejszy. Pogranicza ciągle były zagrożone, a Czesi, Madziarzy, Rusini, nie mówiąc o Wieletach, Obodrzytach, Redarach czy Wkrzanach, nieustannie stanowili zagrożenie. Geron11 wciąż ostrzył sobie na niego zęby, mając ochotę podbić jego ziemie. Oczywiście nie pozwalał im na to, ale potyczki, wzajemne szarpanie i podjazdy nieustannie trwały.
Siemomysł dobrze pamiętał słowa Lestka: władza nigdy nie jest dana raz na zawsze – musisz o nią walczyć. I on walczył. Skutecznie!
Przodkowie nie mogliby mu zarzucić, że nie troszczy się też o przyszłość. Gdy zmarła jego pierwsza żona, która dała mu córkę Mirę, panią na Lednicy została Świętosława, jak wskazywało jej imię – sławiąca Świętowida. Ta, jak dotąd, dała mu trzech synów. W przyszłości chłopcy zadbają o państwo i jego granice, był tego pewien. Jego dzieci: Mira, Mieszko, Lubomir i najmłodszy, Czcibor, były jego dumą.
***
Ognisko na szczycie Świętej Góry było tak wysokie, jakby sięgało nieba. Ulatujące w górę iskry zdawały się łączyć z gwiazdami i razem z nimi wirowały radośnie. Tańczyły tak samo jak ludzie, w rytm bębnów, piszczałek, gęśli i grzechotek. Dziewczęta i chłopcy śpiewali, klaszcząc i pokrzykując.
Mira tańczyła razem z nimi. W dziewczynie w kwiatowym wianku zasłaniającym umieszczony na czole znak bogini i w sukni przepasanej bylicą, radosnej, rozśpiewanej i podskakującej w rytmie pieśni, nie rozpoznawano pierworodnej córki Siemomysła. Zresztą tej gorącej nocy radości i szaleństw i tak nikt nie zwróciłby uwagi na jej kapłańską biżuterię i znak na czole. Wszyscy byli równi, bez względu na pochodzenie, wykonywane zajęcia, strój czy zawartość sakwy.
Mira musiała być w tym miejscu. Coś ją tam przyzywało. Jakaś siła przemożna, nie do okiełznania, nakazywała tam dotrzeć, otworzyć ducha i ciało na doznania, jakie proponowała ta noc. Czekała. Nie wiedziała na co, czuła jednak, że odmieni to jej życie.
Zrzuciła sandały i wraz z rozśpiewanym tłumem ruszyła nad wodę. Dziewczęta, które jeszcze nie miały wybranka, i takie, które już wiedziały, kto nim jest, ale jeszcze nie były po słowie, miały puszczać na wodę wianki. Młodzieńcy czekali na nie dalej, za zakrętem. Kupałowa wróżba polegała na tym, że powinni wyłowić je z wody i odnaleźć ich właścicielki. Wielu obserwowało dziewczęta już wcześniej, więc czekało na konkretny wianek. Było bowiem wiadomo, że Kupała sprzyja szczęśliwym związkom, a ci, których połączy właśnie ta noc, będą się kochać do końca życia. Dotyczyło to też tych, którym nie sprzyjali rodzice. Szli razem w las, a następnego dnia kłaniali się ojcom i matkom, prosząc o błogosławieństwo. Jako para połączona w noc Kupały musieli je dostać.
Mira rozgrzana tańcem, zbiegając ze zbocza, wraz z radosnym korowodem dotarła nad wodę. Nie zamierzała puszczać wianka. Nie szukała męża, była przecież strażniczką, przyszłość wiązała ze Świętą Wyspą. Klaszcząc, zachęcała inne i pokrzykiwała, doradzając, w którą stronę i jak ułożyć wianek na wodzie, by dopłynął do adresata, nie utonął w nurcie, a płonący na nim ognik nie zgasł.
Nagle do jej uszu doszedł śpiew. Tak tęskny i obezwładniający, że znieruchomiała. Wsłuchała się. Towarzyszył mu przejmujący dźwięk gęśli. Muzyka płynęła z polany, na środku której płonęło niewielkie ognisko. Ludzie wokół siedzieli jak zaczarowani. Ruszyła w tamtą stronę.
Widziała jego plecy i rękę poruszającą struny. Domyśliła się, że to Draga. Gdy była dzieckiem, kilka razy widziała go na Ostrowie Lednickim. Że jednak nigdy nie bywał na Wyspie Strażniczek, przez ostatnie lata zapomniała o jego istnieniu. Z dawnych czasów pamiętała go jako starca. Teraz też widziała zupełnie białe włosy, ale przecież jego głos był młody, silny, wnikał w trzewia, przyjemnymi falami docierał do serca i głowy.
Podeszła na tyle blisko, by rozróżnić słowa.
– Przeszło wiele lat, zgubił się gdzieś świat tych zbóż letniego złota. Spójrz, jak biegną tam, gdzie już nie ma nas, na miodowym złocie pól… Wspomnisz kiedyś mnie, kiedy wiatr, co mknie, na letnich zagra kłosach. Powiedz słońcu o czasach z przeszłych stron, na miodowym złocie pól…12
Poczuła dreszcze. Zakręciło jej się w głowie. Wydawało się jej, że słowa są skierowane do niej. Że jej dotyczą, że to właśnie na nią całe życie czeka ten, który wzywa ją pieśnią. Że w taki sposób daje jej tajemny znak. Było tak, jakby ta pieśń należała tylko do niej, jakby jej była przeznaczona.
Gdy skończył i odłożył gęśle, podeszła, stąpając na palcach, by nie spłoszyć dobrych duszków, których obecność czuła wokół, i zasiadła wśród słuchających. Zauważyła wpatrujące się w niego rozmarzone kobiety.
„Pewnie każda z nich uważa, że śpiewa tylko dla niej” – pomyślała. „Potrafi czarować, trzeba mu przyznać” – stwierdziła w duchu z uznaniem.
– …a w taką noc jak dzisiejsza może się spełnić każde z marzeń, o których śpiewałem – podsumował swój występ.
Rozległy się śmiechy.
– Jasne, wystarczy znaleźć kwiat paproci! – zawołał ktoś.
– Albo urodzić się w rodzinie księcia – dodał inny.
– Albo znaleźć sobie chłopaka z bogatego domu – mruknęła jakaś kobieta.
– Albo się zakochać, bo przecież miłość jest najważniejsza, tak jest w twoich pieśniach! – zapiszczała ruda dziewczyna i chwyciła za rękę młodzieńca siedzącego obok niej, coś szepnęła mu do ucha i po chwili objęci zniknęli w mroku lasu.
– Opowiedz o kwiecie! – poprosił ktoś głośno.
– Tak!
– Tak, opowiedz o kwiecie! – rozległo się wiele głosów.
– Wszyscy dobrze znacie tę opowieść… – zaprotestował słabo, bo wiedział, jak to się skończy.
– Nie daj się prosić, Drago, opowiedz…
– Opowiedz – poprosiła i Mira.
Wtedy jej głos wydał mu się znajomy, albo może różnił się od innych, bo podniósł głowę i spojrzał na nią uważnie.
„Co się dzieje? – Jej ciało ponownie przeszył dreszcz. – Czyżbym jednak miała rację? Coś nas łączy? No ale przecież nie miłość!” – myślała, mając przed oczyma twarze zachwyconych Dragą kobiet. „Może znamy się z przeszłości? Nasze dusze czy nawet ciała były kiedyś razem? Byliśmy rodziną? Siostrą i bratem, mężem i żoną? Ojcem i córką?” Nie potrafiła wytłumaczyć sobie, jakiego rodzaju więź czuje z tym człowiekiem, ale była pewna, że jest ona mocna.
On też to poczuł. Niepokój, zaskoczenie, może obawę? Czyżby to właśnie z jej powodu coś kazało przybyć mu do Gniezna, zastanawiał się. Jednak był doświadczony, wiedział, że nie zawsze dobrze jest poddawać się nastrojowi chwili. Często zauroczenie czy nawet zachwyt może okazać się tylko mrzonką, złudzeniem, któremu nie należy ulegać, bo jest zabawą licha, rusałek albo innych psotnych, a nie zawsze życzliwych duszków.
Patrzyli na siebie przez chwilę, po czym Draga krótko, żeby nie kierować tym na nią uwagi innych, z szacunkiem skinął głową. To ją uspokoiło. Poczuła ciepło. Gdy z godnością mu się odkłoniła, ogarnął wzrokiem innych, uśmiechnął się rozbrajająco, wywołując tym westchnienia kobiet, i rozpoczął opowieść. Jednak tym razem miała ona zabrzmieć inaczej niż zwykle. Dotychczas bohaterem opowieści zawsze był chłopak. Draga, zerkając na Mirę, postanowił to zmienić.
– Kwiat paproci zakwita tylko raz13. Tylko wtedy, gdy dzień jest najdłuższy, a noc najkrótsza, gdy niebo spotyka się z ziemią, a iskry z rozpalanych tej nocy ognisk zamieniają się w gwiazdy. Nikt nie wie, skąd się wziął. Mówią, że na początku czasu, gdy na ziemi żyli tylko bogowie, stworzyła go Pani Lasu. Jest tak niezwykły, że musiała powołać go do życia osobiście Bogini, bo któż inny zdołałby nadać mu aż taką moc?
– A może to dzieło któregoś z męskich bogów? Przecież nazywają go kwieciem perunowym! – zawołał ktoś ze słuchających.
Inni się roześmiali, a jeden z mężczyzn odpowiedział:
– Widziałeś, żeby chłop zajmował się kwiatkami?
– Dlaczego nie? – zaprotestował ten, który zadał pytanie. – Nazywają go przecież perunowym. No więc wiadomo, jak mogło być: Perun uderzył piorunem, wyrósł kwiat i po robocie!
– Obojętnie, kto powołał go do życia, zakwita tylko tej nocy – przerwał im Draga. – Więc jeśli chcecie go znaleźć, trzeba się pospieszyć, najlepiej wyruszyć już teraz, wiecie, że chętnych będzie wielu…
Na te słowa kilku chłopaków podniosło się i pospiesznie ruszyło w ciemność.
– Opowiadaj! – poprosił ktoś głośno.
***
Dawno temu, ale nie za siedmioma lasami i za siedmioma górami, tylko tu, niedaleko, w okolicy Gniezna, w ubogiej rodzinie, żyła dziewczynka. Miała na imię Milena. Jej trzej starsi bracia wciąż opowiadali o kwiecie paproci spełniającym życzenia. Zdobycie tego kwiatu było marzeniem każdego z nich, uważali, że gdy go znajdą, skończy się życie w biedzie, przeniosą się do największego domostwa w grodzie, będą mieli piękne szaty, nie zabraknie im jedzenia i nigdy już nie będą musieli pracować.
Zakwitał tylko raz, w najdłuższą noc w roku. Rósł w środku lasu, tam gdzie było się dostać najtrudniej. Strzegł go smok, pomocnik Welesa14.
Na śmiałka, który pragnął go zdobyć, czekało wiele niebezpieczeństw, na każdego innych. Kwiat mogła znaleźć tylko osoba odważna i o czystym sercu. Mówiono, że ostatnio zdarzyło się to tak dawno temu, że nikt z żyjących nie mógł tego pamiętać.
Pierwszy ruszył na nocną wyprawę najstarszy z braci. Poszedł i zapadł się pod ziemię. Matka odnalazła go bez zmysłów dopiero po tygodniu. Stracił słuch i chęć do życia. Nigdy się nie dowiedzieli, co mu się przytrafiło. Jednak nie zniechęciło to młodszych.
Następnego roku do lasu wybrał się średni. Przygotował się, zabrał nóż, procę, łuk i strzały, mocny sznur, krzesiwo i chleb. Tego matka odnalazła po trzech dniach. Miał złamane ręce, był poraniony, krwawił, szaty miał poszarpane, w oczach przerażenie. Odezwał się dopiero po tygodniu.
– Nie idźcie tam – ostrzegał. – To straszne miejsce! Las żyje, chciał mnie pożreć. Drzewa mają oczy, ręce i zęby, trawy gadają, mech śpiewa, a zwierzęta… Lepiej nie mówić… Nie idźcie tam, nie idźcie… – przestrzegł ich i zamilkł na resztę życia.
Najmłodszego nie zniechęciło to, co przydarzyło się najstarszemu i średniemu. Gdy minął kolejny rok, i on ruszył na wyprawę. Sakwę wypełnił wszystkim, co jak uważał, mogłoby mu się przydać. Miał więc, tak jak średni brat: nóż, procę, krzesiwo, sznur, ale też sierp, widły, gwoździe, własnoręcznie wykonaną tarczę i magiczne amulety, które dała mu wiedźma. Nic nie pomogło. Spotkał go podobny los jak starszych. Jego również musiała szukać matka, sam nie miałby szans na powrót do domu, bo stracił wzrok. Odzyskał go dopiero po roku. Także dopiero wtedy zaczął mówić.
– Nie idź tam, siostro! – ostrzegł. – Rządzą tam złe siły. Nikt nie da im rady. Nie pomogły widły ani nóż, na nic zdały się proca i tarcza. Walczyłem z potworami, goniły mnie leśne duchy, mamidła połamały mi ręce. Smok nikogo do niego nie dopuści. Nikt nie dotrze do kwiatu paproci, nikt! To po prostu niemożliwe. Najlepiej zapomnij, że on istnieje.
I Milena zapomniała. Zresztą nie miała czasu na rozmyślania. Pracowała za trzech, zajmowała się wciąż niedomagającymi braćmi i coraz bardziej potrzebującymi pomocy rodzicami. Od świtu do nocy krzątała się przy gospodarstwie i… ledwo wiązała koniec z końcem. Była bardzo zmęczona codziennym wysiłkiem i beznadziejnością położenia. Bez względu na to, ile pracowała, sytuacja się nie poprawiała. Pewnego dnia, po tym, jak zmarł ojciec, a matka przestała podnosić się z posłania, spojrzała na braci, ujrzała ich i swoją nędzę i powróciła do starego pomysłu. Postanowiła za wszelką cenę zdobyć kwiat. Tylko on mógł pomóc, tylko on mógł ich uratować. Musiała po niego wyruszyć, nie miała wyjścia.
Wypełniła sakwę wszystkim, co uznała za niezbędne, i gdy wokół zapłonęły ognie Kupały, poszła.
– Pani Lasu, Dziewanno, prowadź mnie, proszę. – Zatrzymała się na skraju boru i pokłoniła się nisko. Ułożyła na ściółce krąg z kwiatów, a na jego środku złożyła ofiarę z mleka, miodu i chleba. – Bogini, wskaż mi drogę, proszę, wspieraj mnie, bądź ze mną! – zawołała i znów się pokłoniła. – Duchy leśne, rusałki, skrzaty, drzewa, kwiaty i wy, leśne zwierzęta, pozwólcie mi przejść! – Ulała na środek kręgu odrobinę mleka, kilka kropel miodu i złożyła okruchy chleba. Pokłoniła się po raz trzeci. – Pozwólcie mi wejść do waszego domu, wpuśćcie do waszego królestwa, proszę. Przychodzę w pokoju, z szacunkiem i pokorą.
Nagle w samym środku kwiatowego kręgu dostrzegła migotanie. Pochyliła się. Przed nią, na mchu, leżał malutki, jaśniejący jak gwiazda górski kryształ. Wzięła go w palce i ucałowała. Wiedziała, że to znak od Bogini.
Las szumiał tajemniczo, zapraszając ją do siebie nocną pieśnią.
Szła długo. Wokół niej ogniki, oświetlając jej drogę, wykonywały świąteczny taniec na cześć Dziewanny. Szła jak zaczarowana. Wszystko zdawało się śpiewać i pomrukiwać z zadowolenia. Udzielił jej się radosny nastrój. Uśmiechała się do roztańczonych robaczków, wdychała słodkie zapachy, głaskała liście.
Idąc, usłyszała kobiece głosy. Skierowała się w ich stronę. Dotarła nad jezioro. Tam jej oczom ukazał się widok, jakiego nie widziała nawet w najniezwyklejszych snach.
Piękne roześmiane kobiety w kolorowych sukniach z lekkich materii biesiadowały przy uginających się od jadła stołach. Każda z nich wyglądała jak królowa albo jak bogini: były piękne, wyniosłe, nieosiągalne i niedostępne. Każda mogła jeść do syta, a jednak wcale tego nie robiły. Od niechcenia trzymały coś w palcach, udając, że jedzą. Może wcale nie były głodne?
A na stołach, czego tam nie było! Potrawy oszałamiały barwą, różnorodnością i obfitością. Owoce, chleby, ciasta, sery, miody i dania, których Milena nie była w stanie nazwać. Ach, cóż to był za wspaniały świat obfitości! Pomyślała, że takie ilości jedzenia wystarczyłyby na rok nie tylko dla jej rodziny, ale dla całej osady, a może nawet i wielkiego grodu!
– Mileno, chodź do nas… – przemówiła jedwabistym głosem jedna z nich. – Chodź!
Podeszła, gotowa skosztować pyszności. Kobieta wyciągnęła do niej rękę, a Milena ją przyjęła.
– Brr! – Dotyk okazał się lodowaty.
– Zostań jedną z nas – zachęciła piękność niezrażona jej reakcją. – Dołącz do nas. W jeziorze jest wspaniale! Będziesz mieć suknie takie jak my i każdego dnia jeść przy stołach uginających się od potraw! Chodź, zjedz, wybierz, co tylko chcesz. Albo weź wszystko! – Zaklaskała radośnie w dłonie. – A potem będziemy tańczyć i się śmiać! – Na potwierdzenie swoich słów okręciła się, a jej kolorowa suknia zawirowała.
Milena już chciała sięgnąć po którąś z przepysznie wyglądających potraw, ale przypomniała sobie połamane ręce braci.
– Jesteście rusałkami? – zapytała, cofając się.
Kobieta wygięła ciało w sposób niemożliwy dla człowieka, uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała.
– Jesteś rusałką? Zwodzisz ludzi? Ty i twoje siostry? Wciągacie nas do swojego świata? Tak? Możemy mieć tu wszystko, ale stajemy się lodowaci tak jak wy?
– A co tam lód! Będziesz tu miała jedzenia i innych dóbr zawsze pod dostatkiem. Dołącz do nas. Nie musisz iść dalej. Tu będzie ci dobrze!
– Nie! Idę po kwiat paproci. Znajdę go. Mogę być głodna, nie szkodzi, wytrzymam. Nie zamierzam stać się zimną rusałką. Idę po kwiat, nic mnie nie powstrzyma!
– Zostań z nami… – zachęciła wciąż śpiewnie, ale już zrezygnowanym i cichym głosem.
– Szukam kwiatu paproci – powtórzyła Milena. – To jest mój cel. Żeby go znaleźć, nie mogę zbaczać i zajmować się czymś innym. Nie mam czasu do stracenia.
Gdy to powiedziała, rusałka, jej siostry, zastawione stoły i jezioro powoli zaczęły stawać się przezroczyste. Później wszystko pokryło się mgłą, coraz bardziej odpływało w dal, aż wreszcie zniknęło.
Milena ruszyła przed siebie. W brzuchu burczało jej z głodu, bo wszystko, co miała w sakwie, zjadła już wcześniej, ale postanowiła o tym nie myśleć.
Nie uszła za daleko, gdy wśród krzewów zauważyła jasność. Podeszła bliżej. Z jasności wyłonił się młodzieniec. Piękny, z ciemną skórą, pokręconą czupryną i czarnymi, roziskrzonymi oczyma, które patrzyły na nią z zachłannością, jakiej nie widziała nigdy u nikogo.
– Kim jesteś? – zapytała.
– A kim chciałabyś, żebym był? – Jego głos był tak miękki, że ugięły się pod nią kolana.
– Może jesteś księciem z dalekich krain?
– Mogę być księciem albo kimkolwiek tylko zapragniesz.
– Nie byłoby źle spotkać księcia – pomyślała i ze zdziwieniem spostrzegła, że wypowiedziała tę myśl głośno. – Jeśli jesteś bogaty, dzięki tobie mogłyby zniknąć wszystkie moje troski – dodała szczerze.
– Tak się stanie, wystarczy, że pójdziesz ze mną. – Wyciągnął do niej rękę.
Jego palce parzyły. Bolało ją to, ale i kusiło. Był taki piękny! Jego głos wnikał w serce, obietnice mamiły. Już widziała siebie w pięknej sukni, w wielkim grodzie, już czuła przyjemny ciężar zawoju na głowie, tak strojnego jak u najbogatszych pań, już widziała kłaniających się jej ludzi. I widziała siebie z nim w uścisku, a nawet w łożu. Wyobraziła sobie, jak wodzi palcami po jej ciele, że ją pieści. Przeciągnęła się i westchnęła z rozkoszy na samą myśl. Nigdy nie widziała tak wspaniałego mężczyzny. Postąpiła krok.
– Chodź ze mną do mojego królestwa. Dam ci wszystko, o czym tylko zamarzysz. Spełnię każde twoje życzenie. Wypieszczę twoje ciało. Poznasz ze mną rozkosz, o jakiej nie śniłaś. Będę na twoje usługi. Okryję cię pocałunkami. Przy mnie będzie ci tak dobrze, że zapomnisz o całym świecie. Twoje ciało tego pragnie, czujesz to? Zostań ze mną, nie pożałujesz. Twoje życie stanie się pasmem rozkoszy. – Jego ręka była tuż.
I wtedy w jej sercu odezwał się głos:
– Uważaj, uważaj, kochana, uważaj. Nie wszystko, co widzą twoje oczy, jest prawdziwe. Da ci szczęście zaspokojenie żądzy ciała? On jest piękny, ale czy to dla ciebie najważniejsze? Patrz sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
Przypomniała sobie braci, którzy w poszukiwaniu kwiatu stracili wzrok i słuch. Już wiedziała dlaczego. Puściła jego dłoń. Poprawiła sakwę, sięgnęła do kieszeni, odnalazła kryształ podarowany przez Boginię. Ścisnęła go mocno.
„Bogini, dziękuję za ostrzeżenie” – wyszeptała w myślach, a głośno wyjaśniła:
– Poszukuję kwiatu paproci, więc wybacz, ale nie skorzystam z propozycji. Może innym razem, jeśli kiedyś się spotkamy, będę mogła gościć w twoim królestwie i posmakować z tobą rozkoszy ciała, kto wie?
– Przemyśl to jeszcze, Mileno – zaproponował głosem bardziej miękkim niż wcześniej.
– Skąd znasz moje imię? – zdziwiła się.
– Cały las je zna, królowo…
Nie speszyła się. Kryształ, który ściskała w dłoni, dodawał jej odwagi.
– A ty jak masz na imię?
Skulił się w sobie.
– Jak masz na imię? – nie ustępowała, wiedząc od matki, że jeśli odgadnie się imię złego i wypowie je głośno, można go skutecznie od siebie odpędzić. – Więc?
– Skoro nie chcesz ze mną pójść, nie musisz go znać – odparł tym razem szorstko.
– Jesteś demonem, prawda? Ściągasz ludzi na manowce, kusisz, wabisz, obiecujesz. I nigdy nie dotrzymujesz słowa. Zwą cię Latawcem.
Skulił się jeszcze bardziej.
– Zgiń, przepadnij, Latawcze! – powtórzyła trzykrotnie, mocno ściskając kryształ.
Na te słowa rozległ się śmiech ni to kpiący, ni straszny i piękny młodzieniec znowuż, jak na początku, stał się jasnością, zaczął się rozpływać, potem jak świetlik pomknął między drzewa, by wkrótce zniknąć.
Milena znów została sama w środku ciemnego lasu. Usiadła pod drzewem. Była zmęczona. Wcześniej wydawało się jej, że marsz trwa niedługo, teraz jednak zauważyła, że nie tylko nie ma już jedzenia, ale też jej buty są zupełnie zdarte, nogi poranione, ręce podrapane, a płaszcz i suknia w strzępach.
„Może mogłam zostać u rusałek – pomyślała. – Przynajmniej miałabym co jeść. Z Latawcem też mogłoby mi być dobrze”.
Skubnęła kilka listków dzikiego szczawiu. Była głodna, spragniona, zmęczona. Najchętniej wróciłaby do domu. Nie miała siły na dalszą drogę. Położyła się na mchu i zasnęła.
– Nie śpij – usłyszała. – Świat na ciebie czeka.
Otworzyła oczy. Przed nią stał smok – zwierzę Welesa. Potężne cielsko utrzymywał w pionie dzięki wielkiemu ogonowi i tylnym łapom.
„Czyżby to on do mnie mówił?” – pomyślała, a chwilę potem wiedziała już, że owszem.
– Po co ci kwiat paproci? – przemówił ludzkim głosem. – Po co masz go szukać? Jesteś już zmęczona. Zostań ze mną. Dam ci… Co byś chciała? Dam ci władzę! Zostaniesz panią tego lasu. Będziesz decydować o wszystkim. Będziesz miała jedzenia pod dostatkiem i wszystko, czego tylko zapragniesz. Zasiądziesz na tronie z jelenich rogów, zostaniesz władczynią. Tak jak panie w Gnieźnie, Gieczu czy na Lednicy, będziesz decydować o wszystkim. Kwiat nie jest ci potrzebny. Zostań tu. Dam ci naszyjnik, jaki ma strażniczka ze Świętej Wyspy. Będziesz wszechwładna.
– Smoku, nie skusisz mnie władzą, nie potrzebuję tronu z jelenich rogów ani naszyjnika strażniczki. Jestem zwykłą dziewczyną… Wcześniej byli tu moi bracia. Wrócili z połamanymi rękoma, oślepieni, głusi, nie mogli mówić. To, co przeżyli, pomieszało im w głowach. Nie chcę władzy ani też niczego, czego doznali moi bracia. Idę po kwiat paproci! To jest mój cel.
– Twoi bracia nie zapanowali nad pożądaniem, więc stracili wzrok, słuch i mowę. Wyciągali ręce po dobra, które nie mają wartości, ponieśli karę za zachłanność. Upajali się władzą, więc postradali zmysły. Tak to jest. Ty nie uległaś.
– Wiem, że pilnujesz kwiatu paproci. Pozwolisz mi go zerwać?
– Przeszłaś wiele prób. Wykazałaś się nie tylko odwagą i opanowaniem. Nie uległaś pokusom, zrezygnowałaś z tego, co oferowano ci po drodze. Skupiłaś się na celu. Ale… nie myśl, że ci go oddam! W życiu nie wystarczy być dobrym, miłym i nie ulegać pokusom, żeby osiągnąć to, do czego się dąży.
Smok rozłożył złote skrzydła i zaskrzeczał jak wielki ptak. Rosnące wokół paprocie zafalowały, po czym się rozchyliły, tworząc krąg. Smok stał w samym jego środku.
– Nie waż się tu wchodzić! – Machnął ogonem i wypuścił z pyska strumień ognia.
Gdyby Milena nie odskoczyła w porę, zostałaby poparzona. Ze wszystkich stron otoczyły ją płomienie. Zamarła, nie wiedząc, co począć.
– Wynoś się stąd! – zaryczał znów smok. – Uciekaj, jeśli ci życie miłe!
Otaczające ją płomienie zmniejszyły się na tyle, że bez trudu mogłaby przez nie przeskoczyć i uciec. Jednak wciąż stała.
– Spalę cię. Nic z ciebie nie zostanie! Wróć do swojej osady, póki żyjesz.
– Przeszłam już sporo. Nie zawrócę z drogi tylko dlatego, że mi grozisz. Spłonę, mówisz? No pewnie, że tego nie chcę. Idę przecież po kwiat paproci i zamierzam do niego dotrzeć bez względu na to, jak mocno na mnie ziejesz.
Smok wypuścił w jej stronę kolejną porcję ognia. Znów odskoczyła w porę.
– Nie dostaniesz kwiatu, chyba że mnie zabijesz! – ryknął.
Bez wahania, odruchowo sięgnęła po nóż. Trzymała go przed sobą w obu dłoniach przerażona i zdesperowana.
Stwór rozwarł nad nią olbrzymią paszczę. Ujrzała potężne zębiska, poczuła straszny odór, a jego glutowata ślina kapała na jej przerażoną twarz. Nie cofnęła się jednak nawet o krok.
– Nie chcę cię zabijać – powiedziała. – Każdy ma prawo żyć. Smok też.
Rzuciła nóż pod jego nogi.
– Ty jesteś po prostu głupia – stwierdził.
– Może i tak. Ale po pierwsze pomyślałam, tak jak powiedziałam: każdy ma prawo żyć. Po drugie: przecież nie mam z tobą szans. Pomacham nożem, może nawet uda mi się przebić twoją skórę, pewnie nawet tego nie poczujesz, więc po co? Pożresz mnie, przykro mi, zginę. No cóż, każdy kiedyś umiera, ale przynajmniej będę wiedziała, że nikogo nie skrzywdziłam. Ci, którzy nie wyrządzają zła, gdy przechodzą na drugą stronę, stają się jasnością.
Smok przysiadł na ogonie. Słuchał jej. Później długo milczał. Stała w oczekiwaniu na to, co powie.
– Co cię prowadzi, dziewczyno? – odezwał się wreszcie. – Po co ci ten kwiat? Dlaczego po niego idziesz?
Zamyśliła się. Po co wędrowała, pokonując kolejne niebezpieczeństwa? Do czego był jej potrzebny kwiat, który może w ogóle nie istniał? Skąd miała siłę, by nie zbaczać z drogi? Dlaczego zrezygnowała z kuszących propozycji? Wcześniej nie zastanawiała się nad tym za bardzo, wyruszyła z domu i już. Coś w głowie i w sercu podpowiadało jej, żeby nie zostawać przy stole rusałek, coś uprzedziło, że przystojny młodzieniec nie jest dla niej przyszłością. Szła, tak naprawdę wcale nie wiedząc, dokąd dojdzie i co się stanie, gdy już odnajdzie kwiat. Miała mgliste wyobrażenie, że zacznie się wtedy dla niej lepszy czas, skończą się troski i cierpienia. Ale jak to miało dokładnie wyglądać? O co jej chodziło? Nie wiedziała. Czuła, że ma to zrobić, po prostu, tylko tyle. Pomyślała o rodzinie, o niechodzącej już matce, braciach. O tym, jacy są biedni, schorowani i jak bardzo nie mają szans na lepsze życie. Chciała, by było im lżej, lepiej, żeby mieli co jeść i nie cierpieli chłodu. Kochała ich, robiła to przede wszystkim dla nich. Nie dla siebie, bo sama, takie miała przekonanie, poradziłaby sobie jakoś w świecie, niewiele jadła, miała małe potrzeby, ale oni bez jej pomocy nie daliby rady, była tego pewna.
– Miłość… – powiedziała cicho.
– Co?
– Prowadzi mnie miłość! – niespodziewanie dla siebie samej krzyknęła na cały głos, tak że drzewa zadrżały.
Smok zamarł. Słowo trafiło prosto w jego serce jak grot strzały.