41,50 zł
Władza, miłość, wojna i potężna kobieca magia w okresie wielkiego przełomu. Powrót do Polski pierwszych Piastów, świata kapłanek, wiedźm i wojowniczek, które – pomimo dzielących je różnic – połączyła wspólna misja: nieść przez czas Wieczny Ogień. Czy Mieszko I po przyjęciu chrztu przestał wierzyć w bogów swoich przodków? Czas potęgi odkrywa przed czytelnikami sekrety panowania tego silnego władcy, ale też mężczyzny o słabościach bliskich każdemu człowiekowi. Mieszko nawet po ślubie z czeską księżniczką Dobrawą i przyjęciu nowej wiary najwyraźniej ma w swym sercu miejsce dla słowiańskich wierzeń. Wśród kapłanek dawnych bogiń szczególnym uczuciem darzy Raganę. To właśnie moc kobiet, kapłanek strzegących rodzimej wiary i przekazujących ją następnym pokoleniom, napędza najważniejsze wydarzenia historii. Wraz z bohaterami i przede wszystkim bohaterkami tej opowieści wędrujemy Słowiańskim Szlakiem, przez rozwijające się Gniezno, Giecz, Ostrów Lednicki, Kalisz, Wrocław, Opole, Włocławek i Kraków, poznając nasze dziedzictwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 548
Czas potęgi
Copyright © 2023 by Ewa Kassala
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Agata Pabian
Zdjęcie użyte na okładce: © Mark Owen/Trevillion Images
Zdjęcie użyte na tyle okładki: © Sławoj Dubiel
Rysunki Mokoszy i Nyi: © Katarzyna Wróbel/Keymigrafia.com
Zdjęcie autorki: © Łukasz Jungto
Pierścionek srebrny z XI wieku, odkryty w 1940 roku na cmentarzysku
w Opolu-Nowej Wsi Królewskiej, fot. ze zbiorów Muzeum Śląska Opolskiego w Opolu
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8230-659-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
DCCCCLXV Dubrouka ad Mesconem venit – 965 Dobrawa przybywa do Mieszka
DCCCCLXVI Mysko dux Polonie baptizatur – 966 Mieszko książę Polski został ochrzczony
DCCCCLXVII Bolezlaus Magnus natus est – 967 urodził się Bolesław Wielki
(z rocznika prowadzonego przez Jordana, biskupa państwa Piastów; teksty zostały przepisane przez skrybów w XII wieku, oryginał zaginął)
Dochodziła północ, ale ogniska na Świętej Wyspie płonęły tak wysoko, że było jasno jak w dzień. Światła odbijały się w wodzie. Jezioro tworzyło pierwszy krąg oddzielający kapłanki od świata zwykłych śmiertelników. Płomienie stanowiły drugi krąg. W trzecim stały stróżki, które dopiero uczyły się służenia Bogini. Strażniczki – nauczycielki i mistrzynie – tworzyły krąg czwarty. W najmniejszym, najważniejszym, wewnętrznym, chronionym przez wszystkie pozostałe, stały kapłanki o mocy wyjątkowej: Mira – Strażniczka Chramu, Bogna – waleczna kapłanka o czerwonych włosach, i Ragana – córka wiedźmy. Przybyły, by tej szczególnej nocy, zgodnie ze starą przepowiednią, ich siły, jak nie raz już wcześniej, znów mogły się połączyć. Stanęły razem, by nie dopuścić do zagłady i końca świata przepowiadanego przez widzące. Trzymały się za wzniesione ręce, tworząc zespoloną potrójną siłę.
– Nyjo, pani podziemia, dbająca o przodków, przydzielająca duszom ciała, odwieczny wężu, wzywam cię! – zawołała Mira. – Udziel nam mocy!
– Dziewanno, strażniczko lasów i zwierząt, dzierżąca łuk i strzały, która wiosną budzisz życie, przybywaj! – zakrzyknęła Bogna. – Niech wstąpi w nas twoja siła!
– Mokoszo, bogini płodności i urodzaju, opiekunko kobiet i dzieci, matko wszelkiego stworzenia, odwieczna tkaczko, bądź z nami, otocz nas opieką, chroń, wspieraj i dopomóż w zwycięstwie! – popłynęły w świat słowa Ragany.
Żywioły pamiętały rzucane przed laty zaklęcia mające zatrzymać rzezie i rzeki krwi zapowiadane przez widzące. Słowa wciąż krążyły po świecie i wpływały na rzeczywistość. Także dzięki nim starzy bogowie i ich czciciele wciąż mieli moc, i dlatego udawało się jeszcze powstrzymywać to, co nadchodziło.
Kapłanki śpiewały i tańczyły, wirowały, przyzywały odwieczne moce, błagając o wsparcie.
– Oto znak Jordana, kapłana niosącego Światło. – Mira uniosła drewniany krzyż. – Jego Bóg nie uznaje innych bogów, nie ma żony ani innej oblubienicy, zakazuje składania ofiar. Przegnał kapłanki, a na ziemskie sługi powołuje jedynie mężczyzn. Przyjęliśmy Jordana jak kapłana. Otworzyliśmy przed nim domy i serca. Jego Bóg domaga się jednak wyłączności, jest zachłanny i zaborczy. Na Północy i Zachodzie, u naszych braci i sióstr, nakazał niszczyć ogniem chramy i siłą skłaniać do posłuszeństwa, krew jest przelewana w Jego imieniu. U nas na to nie pozwolimy! Jordan twierdzi, że jego Bóg niesie miłość i że to nie on każe zabijać, ale ludzie żądni władzy. Wznieśmy więc ręce i prośmy boginie o wsparcie. Niech to, co spotkało naszych braci i siostry w innych grodach i opolach, nie spotka nas ani reszty świata. Zatrzymajmy to! Możemy! Jeszcze się nie dokonało! W chramach i kącinach jest miejsce dla każdego boga i bogini, ludzie sławią imiona każdego z nich. Bóg Jordana także znajdzie u nas miejsce, ale niech nie domaga się wyłączności! Przybywa do naszego domu, gość w dom – bóg w dom, tak było przed nami i tak będzie przez wieki, ale każdy gość musi się pokłonić naszym tradycjom i obyczajom. Wkracza na naszą ziemię, jeśli nie uszanuje naszych bogów – niech odejdzie albo zginie!
Skończyła, skłoniła głowę, uklękła. Bogna i Ragana uczyniły to samo. W kręgu, który tworzyły we trzy, na samym środku, na płaskim rytualnym kamieniu, Mira ułożyła krzyż. Oplotła go rzemieniem, do którego przytwierdzona była lunula – symbol bogiń, znak siły, miłości i ponadczasowej kobiecej mocy, mający kształt półksiężyca – i umieściła lunulę na środku krzyża.
– Lunula i krzyż teraz i na wieki niech będą razem! – Mira uniosła ręce w geście błogosławieństwa.
Trzy kapłanki klęczały przed zjednoczonymi symbolami, unosząc nad nimi połączone dłonie.
– Pani! – Mira zwróciła się do Mokoszy. – Spraw, proszę, by Jordan otworzył serce na twoją moc, by w naszym domu i wśród naszych bogów odnalazł spokój duszy, by uznał i uszanował twoją siłę, by zrozumiał, że ani jego Bóg, ani żaden z bogów nie powinien wyrzec się Bogini. Bo pełnia to całość, gdy jej nie ma, świat chwieje się w posadach. Kiedy Bogini schodzi zimą do podziemia, świat usypia, zamarza i zamiera, a ptaki śpiewają trwożne pieśni. Gdy Bogini śpi, nastaje mrok. Czy z woli ich Boga na ziemi ma zapanować ciemność? By świat trwał w harmonii, Bóg i Bogini we wszystkich aspektach muszą współistnieć. Jordanie, usłysz mój głos! Jordanie, niech dotrą do ciebie moje słowa! Bogini jest z tobą, kocha cię. Tuli twojego Boga z czułością i zrozumieniem. Wyciąga do niego rękę. Poproś, by ją przyjął, znasz do niego drogę, przemów do niego, zaklinaj go w imię miłości. Mówiłeś, że kocha ludzi. Niech więc Bóg i Bogini wędrują razem. Krzyż i lunula teraz i na wieki!
– Krzyż i lunula teraz i na wieki! – zakrzyknęły we trzy tak głośno, że jak zawsze, gdy kapłanki wołały jednym głosem, usłyszał je cały świat.
Strażniczki i stróżki stojące w dalszych kręgach podjęły zawołanie.
– Krzyż i lunula teraz i na wieki! – poniosło się po jeziorze.
– Krzyż i lunula teraz i na wieki! – zabrzmiało w lasach, dotarło na szczyty gór, odbiło się echem w wąwozach i dolinach, musnęło morskie fale i wniknęło w nurty rzek.
Z woli Mokoszy, która była jedną z cór Matki Ziemi, słowa dotarły do domostw, osad, grodów, kącin, kupiszczy, świętych gajów i polan, do chramów, a nawet do chrześcijańskich kaplic w Poznaniu i na Ostrowie Lednickim. Na różne sposoby usłyszał je każdy. Przez sen, na jawie, jak głos bogów bądź przodków, wyraźnie lub jako przeczucie, ślad przesłania, znaki wysyłane przez żywioły, zwierzęta, rośliny lub ludzi.
Wszystkie trzy nisko się pokłoniły.
– Ogniu, wodo, ziemio, powietrze – sprzyjajcie nam! – Ragana nacięła wnętrze dłoni ostrym nożem i wysunęła ją nad ogień. – Pokażcie swoją siłę!
– Mokoszo, Dziewanno, Nyjo – boginie władające żywiołami, wesprzyjcie nas, wysłuchajcie naszych błagań! – zawołała Bogna, również nacinając skórę dłoni.
– Odwieczna Matko, udziel nam swojej mocy! – Mira także sięgnęła po nóż.
Teraz stały we trzy nad płonącym ogniem z wyciągniętymi dłońmi, po których wprost w płomienie spływała ich krew.
Rozległy się dziękczynne śpiewy. Wtedy zawiał wiatr. Najpierw lekki, po chwili na tyle silny, że podniósł fale na jeziorze. Zaczął padać deszcz, krople stawały się coraz większe, nadciągała burza. To jednak nie mogło oznaczać zakończenia uroczystości. Aby boginie były przychylne, krew kapłanek nie wystarczyła, należało złożyć inne ofiary. Ruszyły. Pierwsza Mira, za nią Bogna i Ragana, dalej strażniczki, na końcu służki. Śpiewając, podążały w stronę ołtarza.
Deszcz lał już mocno, zimne krople smagały ich twarze, ochłodziło się. Osłoniły głowy kapturami i przyspieszyły kroku. Wtedy rozległ się pierwszy wyraźny pomruk. Burza była blisko. Po chwili wiatr wiał już tak mocno, że musiały trzymać wianki, płaszcze i suknie, by ich nie porwał. Burza szalała. Świętą Wyspą jeden po drugim, bez przerwy, wstrząsały gromy, a czarne niebo rozświetlały błyskawice. Ceremonia nie mogła się jednak zakończyć – boginie czekały na ofiary.
Mira uniosła rytualny nóż. W strugach deszczu nie było słychać krzyku jagnięcia składanego w ofierze. Krew wypełniła misę. Waliły gromy, drzewa uginały się pod potężną siłą wiatru, gdy Bogna jednym ruchem dłoni, w której trzymała ostry nóż, obcięła głowę czarnemu kogutowi. Chmury zakryły księżyc, zgasły gwiazdy. W ciemności rozjaśnianej tylko błyskawicami, w ulewie i wśród wichury rozdzierającej szaty, Ragana przebiła serce kozła – ostatniej tej nocy ofiary złożonej boginiom.
W strugach deszczu zmywającego krew z ich szat, twarzy i rąk, stojąc przed ołtarzem, wszystkie trzy kolejno piły krew.
– Dokonało się! – zawołały, wznosząc do góry noże.
Strażniczki i służki śpiewały najgłośniej, jak mogły, próbując przekrzyczeć burzę. Ich głosy łączyły się z rozszalałymi żywiołami. Gdy wydawało się, że nawałnica się kończy, z nieba spadł grad. Kule wielkości przepiórczych jaj bombardowały Wyspę. Jako że ceremonia dobiegła końca, stróżki, osłaniając głowy, pod opieką strażniczek pobiegły pod dach chramu, by stamtąd w zachwycie i trwodze obserwować reprezentujące bogów żywioły.
Mira, Bogna i Ragana wciąż stały przed ołtarzem. Kule ich nie omijały, o dziwo jednak, żadnej nie skrzywdziły. Grad skończył się tak szybko, jak się zaczął. Wkrótce ustały też burza i deszcz. Powietrze zapachniało świeżością.
– Boginie są z nami – nie miała wątpliwości Ragana. – Pokazały siłę żywiołów, którymi władają.
– Boginie są potężne, o tak, ale wygląda na to, że i bogowie do nas dołączyli. – Bogna była pewna, że były świadkami czegoś wyjątkowego. – Ta burza i grad to znak, że jest z nami także Perun. A jeśli on, to wszyscy inni bogowie również.
– Tak, szykują się do wojny – nie miała wątpliwości Mira. – Jak my. Czas się zbroić! Bogowie są z nami. Zwyciężymy!
***
– Princeps, to chłopiec. – Ivanka, czeska towarzyszka Dobrawy, pochyliła się nad Mieszkiem, żeby jej słowa dotarły tylko do jego uszu. W Pradze zwracano się do księcia Bolesława tytułem dominealboprinceps, a czasami nawetrex, mimo że nie miał przecież korony, więc tak samo ona i wszyscy, którzy przybyli z Czech, tytułowali księcia Polan.
Drugi dzień mijał, odkąd Dobrawa zaczęła rodzić. Jej ciotka Kveta, która nie odstępowała bratanicy na krok, zapewniła, że wszystko przebiega dobrze. Mimo to Mieszko kazał sprowadzić wiedźmę, która jak nikt inny znała się na porodach. Towarzyszyła w przyjściu na świat tylu dzieciom i pomogła tak wielu kobietom, że wystarczyło jej dotknąć brzucha rodzącej i spojrzeć w jej gniazdo, by wiedzieć, jak długo jeszcze potrwa poród i jak będzie przebiegał – takie miała doświadczenie. Żeby niepotrzebnie nie denerwować Dobrawy ani Kvety, które – to Mieszko wiedział na pewno – uważały, że wiedźmy i inne kobiety z lasu hołdują zabobonom i uprawiają niemiłą Bogu magię, żeby nie dowiedział się o niej także Jordan, Mieszko nakazał pozostać wiedźmie w ukryciu, a ujawnić się tylko wówczas, gdyby okazała się potrzebna. Na szczęście poród przebiegał bez komplikacji.
Wraz z wodzami i kilkoma komesami książę oczekiwał na rozwiązanie w dużej sali poznańskiego palatium. Stoły uginały się od jadła. W misach, na deskach i w koszykach leżały owsiane i pszeniczne placki, groch i fasola polane tłuszczem z zarumienionymi skwarkami, wędzone, gotowane i smażone mięsa z jelenia, saren i dzikich ptaków, a także pieczone kurczęta, prosię, kilka rodzajów ryb, w tym olbrzymi jesiotr, ważący tyle co jagnię. Były też sałatki, w tym z mniszka, lubczyku i czosnku, owoce, misy pełne warzyw, a nawet słodkie ciasteczka, które Mieszko lubił, najbardziej te z owsa z syropem z pędów sosny. Podręczni dbali o to, by kubki gości wciąż były pełne. Najprzedniejsze miody lały się obficie.
– Jest zdrowy? – Mieszko zadał Ivance tylko jedno pytanie.
– Zdrowy i silny, princeps – wyszeptała z kamienną twarzą, ale i z nieukrywaną radością w głosie.
– A pani?
– Wszystko dobrze.
Zgromadzeni próbowali czytać z ruchu jej warg i śledzili zachowanie wodza, lecz nic nie udało im się wywnioskować. Musieli jeszcze zaczekać. Mieszko wstał, głośno odsuwając krzesło, i nie zwracając uwagi na podążające za nim oczy, ruszył do komnaty Dobrawy.
Spoczywała na szerokim łożu, otoczona wianuszkiem służących. Trzymała w objęciach maleństwo owinięte w delikatne płótno, ponad które wysuwała się pokryta mokrymi, jasnymi włosami główka. Chłopiec zachłannie ssał jej pierś.
– Mamy syna! – obwieściła radośnie Dobrawa, dając znak służącym, by pomogły jej usiąść.
Jej włosy były wilgotne od przeżytego wysiłku, oczy błyszczały, a ciało miała obolałe, lecz była szczęśliwa. Oto trzymała w objęciach zdrowego i silnego chłopca, upragnionego przez Mieszka dziedzica. Był piękny, patrzył na nią tak, jakby znali się od zawsze. Bo tak przecież i było. Pokochała go od pierwszej chwili, zresztą było tak od momentu, gdy zrozumiała, że zaistniał. Teraz czuła się spełniona. Wypełniła wolę ojca i męża, zapisaną w przedślubnej umowie. Mogła wreszcie poczuć się pewnie w tym mimo jej starań wciąż obcym miejscu, a przynajmniej znacznie pewniej niż dotychczas. Była nie tylko córką czeskiego władcy Bolesława, księżniczką, chrześcijanką, żoną Mieszka, ale także matką jego pierwszego syna urodzonego w chrześcijańskim związku! Jej pozycja się wzmocniła. Teraz już każdy, nawet tak jej nieprzychylna, jak sądziła, zaborcza siostra Mieszka, Mira, będzie musiał uznać w niej panią rodu. Otrzymała to, o co tak gorąco się modliła, Bóg jej sprzyjał. Sprzyjał też Mieszkowi.
Książę usiadł na brzegu łoża i przyglądał się, jak Dobrawa z czułością oswobadza niemowlę z powijaków. Po chwili leżało przed nim nagie, bezbronne maleństwo.
– Domine, twoja małżonka urodziła pięknego chłopca. – Kveta uważała, że powinna potwierdzić słowami to, co widział. Przybyła na te ziemie z Dobrawą, była nie tylko jej ciotką, ale też doradczynią i powierniczką, i niemal jej nie odstępowała. – Jest bardzo do ciebie podobny – dodała z przekonaniem, wiedząc z doświadczenia, że mężczyźni lubią takie zapewnienia.
Mieszko widywał noworodki przy różnych okazjach, według niego wszystkie wyglądały podobnie. Były małe, pokurczone, a jeśli czymś się różniły, to kolorem włosów, jeśli w ogóle takowe posiadały. Teraz patrzył na tego, który – jeśli bogowie, w tym Bóg Dobrawy, a od niedawna także jego, zamierzali pozwolić – mógł zostać pierwszym dziedzicem tej krainy zrodzonym w chrześcijaństwie, kontynuatorem jego dzieła, następcą, a pewnego dnia królem. Marzył o tym od dawna, nigdy jednak nie wypowiadał tych myśli głośno, bo w ogóle rzadko mówił wiele, szczególnie o swoich planach. Żeby nie zapeszyć. Podzielał pogląd babki i matki, że gdy człowiek mówi głośno o zamierzeniach, bogowie się śmieją. Bez względu na to, co sądziła na ten temat Dobrawa i o co w modlitwach prosił Jordan, Mieszko czuł, że na tych ziemiach to wciąż nie Bóg chrześcijan, ale rodzanice decydują o losie nowo narodzonych dzieci. Zamierzał więc kazać już najbliższej nocy wystawić za próg misy z kaszą, miodem i mięsiwem. Tak robili jego przodkowie, tak uczyni i on. Rodzanice muszą dostać, co im należne. Nawet jeśli, jak przekonywał go Jordan, rodzanice, bogowie i inne stwory, jak nazywał je kapłan, do których modlono się na jego ziemiach, były wymysłem ludzi wierzących w gusła i zabobony, to nie zaszkodzi wystawić dla nich mis z pokarmami. Bo dlaczego nie? Mieszko uważał, że Bogu, jeśli jest rzeczywiście tak silny, jak głoszą, będzie to obojętne, a rodzanic nie można obrażać. Postanowił też, zresztą już dawno, oczywiście bez wiedzy Dobrawy, a ku radości jego siostry Miry i żerców, że co prawda bez ostentacji, ale będzie dziękował za nowo narodzonego i prosił w jego i swoim imieniu o zdrowie, siłę i inne łaski, składając dary, i każe złożyć ofiary na Wyspie Kapłanek i na Świętym Wzgórzu w Gnieźnie. Czuł, że nie tylko powinien, ale musi to zrobić, i ufał, że nowy Bóg nie będzie miał mu tego za złe.
Wolał jednak nie mówić o tym ani Jordanowi, ani Dobrawie. Wiedział, że wkrótce będzie się razem z nimi modlił w kaplicy, dziękując Bogu za zesłanie potomka, bo tak powinien uczynić jako chrześcijanin, którym od niedawna był.
– To twój syn… nasz syn. – Dobrawa pocałowała maleństwo w czoło, zerkając przy tym na męża. – Zgodnie z umową, jaką zawarłeś z moim ojcem, nadamy mu imię Bolesław, po dziadku. Pamiętasz? Gdyby urodziła się dziewczynka, otrzymałaby imię po twojej matce Świętosławie.
Mieszko skinął głową, i może nie tylko szczęśliwy, że ma syna, ale także na wspomnienie matki, wierząc, że Dobrawa da mu więcej dzieci, w tym i dziewczynkę, wyciągnął palec w stronę syna, a ten mocno go chwycił i spojrzał na niego w taki sposób, że Mieszko miał pewność, że duch malca był na ziemi już wiele razy.
Wcześniej widział narodzone z jego nasienia dzieci, dziewczynki dorodne i piękne, jak go zapewniano, ale on sam nie bardzo dostrzegał ich urodę, a ich przyjście na świat nie wzruszyło go zanadto. Za każdym razem cieszył się, owszem, dzieci są przecież największym błogosławieństwem, jakim obdarzają ludzi bogowie, ale dopiero teraz, gdy zobaczył Bolesława, pierwsze dziecko, które przyszło na świat po jego chrzcie, syna, którego matką była chrześcijańska księżniczka, poczuł, że wydarzyło się coś naprawdę ważnego. Jak zwykle jednak nie zamierzał dawać po sobie poznać, jak jest poruszony. Uważał, że z twarzy i zachowania władcy nikt nie powinien wyczytać, co czuje i myśli, bo to go osłabia i może zagrażać nie tylko jemu, ale także tym, których obdarza uczuciami. Nie drgnął mu więc nawet jeden mięsień na twarzy, ale gardło się zacisnęło, aż musiał odchrząknąć.
„Jest do mnie podobny. Rzeczywiście. A oczy ma po moim ojcu” – pomyślał, skinął głową, dziękując Nyi i przodkom, że towarzyszyli jego synowi w przyjściu na świat, głośno zaś powiedział:
– Dokonało się. Dziękuję, Dobrawo. – Pocałował ją, jak mu się wydawało z godnością przystającą władcy i czułością zadowolonego małżonka. – Opiekujcie się nimi dobrze – nakazał służącym, opuszczając komnatę.
„I wy się opiekujcie” – zwrócił się w myślach do bogów i przodków.
Kobiety skłoniły głowy.
– Mam syna! – obwieścił z dumą, wróciwszy do sali. Podniósł kielich, mężczyźni wstali. – Zdrowie Bolesława, wnuka i prawnuka tych, który byli przed nami, niech nad nowo narodzonym czuwają bogowie… – Zawiesił głos, bo napotkał wyczekujący i chyba, tak mu się wydawało, czy to możliwe, że karcący? wzrok Jordana, więc jeszcze raz i z większą siłą powiedział: – Niech czuwają nad nim przodkowie i bogowie naszych przodków i… Niech Bóg nad nim czuwa!
– Zdrowie Bolesława! – zawołali, trącając się wypełnionymi miodem kielichami i kubkami. Niektórzy ulali odrobinę trunku na podłogę, starym zwyczajem oddając w ten sposób cześć duchom tych, którzy byli przed nimi.
***
Ileż to razy próbowała! Ilu mężczyzn przywiodła do swojej chaty? Z iloma zlegała? Ile razy przybierała ponętną postać, by ich skusić? Przez lata próbowała począć dziecko, dziewczynkę. Bezskutecznie. Śniła o niej, w marzeniach słyszała jej głos. Od czasu, gdy wiedźma, która ją wychowała, odeszła do Nawi, z każdym mijającym rokiem czuła się bardziej samotna. A czyjego towarzystwa mieszkająca samotnie w lesie wiedźma może pragnąć bardziej niż córki? Tak, ta, która leczyła, znała się na ziołach, potrafiła rzucać i odczyniać uroki, która pomagała kobietom i mężczyznom począć, która odebrała setki porodów, najbardziej na świecie pragnęła córki!
Próby podejmowała przez lata. Starała się. Bardzo.
Wśród ścinających i oprawiających drzewa w lesie wybierała takiego, o którym wiedziała, że spłodził już dużo dzieci. Gdy nikt nie widział, do jego koszyka z jadłem wkładała podpłomyk z pastą z grzybów, które zmieniały widzenie. Wiedziała, ile dobrze utłuczonych grzybów dodać, żeby ich smak zmieszany z ziołami nie był wyczuwalny, i kiedy mniej więcej potrawa powinna zostać zjedzona, żeby zaczęła działać w odpowiednim czasie. Za każdym razem wszystko toczyło się tak, jak zaplanowała. Po zjedzeniu przygotowanego przez nią placka mężczyzna zasypiał tak mocno, że kompani nie byli w stanie go dobudzić. A że wielu z nich w czasie przerwy zapadało w drzemkę, nie dziwili się zanadto, gdy jednego z nich zmogło na dłużej. Nawet kiedy kończyli, a on wciąż spał, nie wydawało im się to dziwne, śmiali się i komentowali, jak upojną noc miał wcześniej z żoną, i zostawiali go w spokoju. Wieczorem zawsze ktoś po niego wracał, ale wtedy było już po sprawie. Ona przejmowała go bowiem, gdy tylko kompani opuszczali las.
Wiedźma jest jak natura. Zachwyca, kiedy chce, bywa piękna, miła, oszałamiająca, a kiedy ma ochotę, staje się okrutna, zatrważa i jest bezwzględna. W jednej chwili ponętna rusałka, ani się obejrzysz, zamieni się w straszliwą staruchę.
Ona na co dzień była co prawda jeszcze zdecydowanie nie staruchą, ale na pewno straszliwą. Miała garb, nogi jak pałąki, krzywe zęby, krótkie ręce z powyginanymi palcami i długie, rzadkie włosy w kolorze błota, zawsze w nieładzie. Przy tym miała dobre serce, ale jakoś to nie wystarczyło, by ktoś chciał z nią zlec, radziła więc sobie, jak umiała.
Gdy drwale znikali, ten, który zasnął, dostawał się w jej władanie. Wiedziała, jak sprawić, by dał jej to, czego chciała. Wkraczała w jego sny, szeptała czułe słowa, głaskała kark i uda, czasami pomagała mu dłonią lub ustami, a gdy był gotowy, dosiadała go i nie wypuszczała, póki nie skończył. Uśmiechał się i pomrukiwał, czasami krzyczał z rozkoszy. Zostawiała go zadowolonego, wiedząc, że wkrótce moc grzybów się ulotni. Słuchała później, ukrywając się w krzakach, jak przez wiele dni, używając mocnych słów, opowiadał kompanom, co wyczyniał z boginką, która przyszła, gdy zostawili go samego.
Kiedy okazywało się, że zasiane ziarno nie kiełkuje, nie poddawała się. Próbowała nadal, także zimą i wczesną wiosną, gdy do lasu mało kto zaglądał. Wyprawiano się wtedy po chrust, ale robiły to głównie kobiety. Na szczęście czasami jakiś młodzieniec albo dorosły szedł zapolować. Robił to w tajemnicy, bo zwierzęta w lesie należały do księcia i tylko on sam albo ci, którzy mieli na to pozwolenie, mogli je zabijać, ale ona, mimo że starał się, by nikt go nie zauważył, wyczuwała jego obecność. Znała przecież las jak własną chatę, gdy mężczyzna jej się podobał, znaczy wyglądał na silnego i sprawnego, nawoływała go. Słyszał śpiewane przez nią miłosne piosenki, migała mu gdzieś raz i drugi między drzewami, zostawiała na gałęzi kolorową krajkę, niby przez przypadek, ale tak, żeby znalazł. Kiedy postanawiał iść za znakami, przywabiała go do chatki. Gdy otwierał drzwi, widział ciemność i płonący na środku ogień, uderzał go przyjemny, obezwładniający zapach, kiedy wchodził dalej, a jego oczy przyzwyczajały się do ciemności, zioła już działały. Wiedziała, jakich używać, by to, co widział, wydawało mu się piękne – więc oto nie stała przed nim kobieta z garbem i krzywymi nogami, lecz piękność o długich włosach, w zwiewnej, prześwitującej sukni. Kusiła gestami i melodyjnym głosem. Chwilę później, już nagi, rozbierał ją leżącą na skórach nieopodal ognia, obejmował i zachłannie wchodził w nią raz po raz. Po wszystkim, wciąż niezbyt przytomnego, wyprowadzała go z chaty, wiodła w głąb lasu i zostawiała w bezpiecznym miejscu. Odchodziła dopiero wtedy, gdy zioła przestawały działać, a on – widziała to po jego minie – uważał, że miał piękny sen, dziękował za niego bogom i zadowolony ruszał dalej.
Po latach starań, już zdesperowana, bo żadne z nasion, które zostawiali w jej ciele mężczyźni, nie zakiełkowało, zastawiła w lesie pułapkę na wielu równocześnie. Wyliczyła, kiedy przypada u niej czas między jednym a drugim miesięcznym krwawieniem, bo wiedziała, że wtedy Bogini otwiera kobietę na męskie nasienie, które wówczas kiełkuje najlepiej, i przystąpiła do dzieła.
Gdy zbliżało się południe, dla tych, którzy ścinali drzewa, zaczynała się przerwa. Jedli wtedy i dużo pili, bo było upalnie. Niepostrzeżenie podmieniła ich gliniany dzban z piwem na przygotowany przez nią, z dużą zawartością szybko działających ziół. Postarała się, a że znała się na tym, zasnęli niemal natychmiast, jeden po drugim. Nie traciła czasu, ręką doprowadzała ich do pełnej gotowości. Żaden nie protestował. Przeciwnie: mimo że byli w stanie jakby snu, trzymali ją za biodra i rytmicznie poruszali, gdy na nich siedziała. Ich soki wypełniały jej brzuch.
Kiedy jednak i to nie przyniosło rezultatu, uznała, że tak widocznie ma być, i od tego czasu wabiła mężczyzn rzadko i tylko dla własnej przyjemności.
Pewnej nocy obudziło ją kwilenie. Znała odgłosy lasu, był przecież jej domem. Wsłuchiwała się uważnie. Dźwięki dobiegały z daleka, ale wydały jej się tak wyraźne, iż uznała, że są kierowane do niej. Wyszła przed chatę i wytężyła słuch. Płakało dziecko. Była późna jesień, bordowe i złote liście grubą warstwą pokryły trawy i mchy. Jej stopy zatapiały się w miękkość. Szła szybko, później biegła, potykając się o gałęzie i stare pnie. Była coraz bliżej płaczącej istoty. To był noworodek, była tego tak samo pewna jak tego, w którym miejscu go znajdzie. Spieszyła się, żeby zdążyć przed głodnymi zwierzętami.
Gdy na świat przychodziło dziecko zniekształcone lub chore, wierzono, że podmieniły je rusałki lub mamuny, które – nie było to dla nikogo tajemnicą – rodzą kalekie dzieci. Ludzkie, piękne i zdrowe, urodzone w tym samym czasie, zabierały do siebie, a w jego miejsce zostawiały swoje, zniekształcone. Rodzice, najczęściej ojciec, nie mieli wątpliwości, co należy zrobić. Kto chciałby wychowywać potomka rusałki czy mamuny? Nocą, tuż po porodzie, ojciec zanosił noworodka na polanę, na której chowano prochy przodków. Zostawiał maleństwo wśród kurhanów, wierząc, że albo prawdziwe matki – leśne stwory – odbiorą, co ich, albo nieżyjący członkowie rodziny przyjmą noworodka do siebie.
Wiedźma dotarła na miejsce. Zdążyła. Było tak, jak myślała. Na trawie, otulone kawałkiem płótna i zajęczą skórą, leżało maleństwo. Rozsupłała je, żeby sprawdzić, jakiej jest płci i co było powodem, że pozostawiono je wśród kurhanów. Chłopca by nie tknęła, a i dziewczynkę, gdyby okazała się niezdatna do życia, też by zostawiła. Noworodek był dziewczynką. Uklękła więc, by poczynić dokładniejsze oględziny. Mała wyglądała zdrowo, a głośne krzyki potwierdzały jej siłę i chęć do życia. Tym, co odróżniało ją od zupełnie zdrowych dzieci, były zniekształcone biodra i wyglądające na złamane nóżki.
– Dziewanno, to ty zsyłasz mi to dziecko? – zamruczała pod nosem, pewna, że nawet jeśli nie usłyszy odpowiedzi, to decyzję już podjęła. – Że niby mam ją z sobą zabrać? Tak? Mówisz, że wyleczę ją i wychowam?
Owinęła dziecko, przytuliła do piersi i ruszyła w stronę chatki. Dała dziewczynce na imię Niemoja i pokochała jak własną.
Od czasu, gdy ją znalazła, minęło siedem lat.
***
Słońce dopiero co wzeszło, a Jordan był już w swoim skryptorium. Umówił się z Samborem, że zanim przybędzie tam skryba, którego niedawno sprowadził, a który każdego dnia zaczynał pracę po zjedzeniu porannej kaszy, pokaże mu księgi i objaśni znaczenie liter. Lubił tego chłopaka nie tylko dlatego, że jego rodzice Radochna i Drogomysł decyzją Mieszka zarządzali w Poznaniu, uważał, że Sambor ma otwartą głowę jak mało kto i jest przed nim przyszłość.
– Dziewięćset sześćdziesiąt pięć? Dlaczego akurat tak? – Sambor jak zauroczony wpatrywał się w równo przycięte karty pergaminów złożone w księgę.
– Jak wiesz, my, chrześcijanie, mamy swój kalendarz – wyjaśnił Jordan. – Dla nas, a więc także dla ciebie, bo od roku jesteś ochrzczony, prawda?, czas ruszył, gdy na świat przyszedł Zbawiciel. Anno Domini, mówimy, znaczy roku Pańskiego. Liczymy lata od dnia narodzin Jezusa.
Sambor był zmyślnym młodzieńcem. Od czasu, gdy jako czternastolatek, jeszcze przed ślubem Mieszka z Dobrawą, został podręcznym księcia, wiele się nauczył. A że był wyjątkowo pojętny, władca powierzał mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania. W Poznaniu, gdzie jego ojciec zarządzał rzemieślnikami pracującymi przy wciąż ulepszanych starych bądź wznoszonych nowych budowlach, Sambor, choć mieszkali tam jego rodzice i rodzeństwo, bywał tylko wtedy, gdy przebywał tam książę. Jego oddanie i giętkość umysłu sprawiły, że mimo młodego wieku należał do grona najbardziej zaufanych Mieszka, podróżował więc, towarzysząc księciu i jego drużynie, i przemieszczał się z grodu do grodu.
– To znaczy uważacie, znaczy uważamy – zmitygował się – znaczy my chrześcijanie uważamy, że przed narodzeniem Jezusa świat nie istniał?
– Skądże, oczywiście, że istniał. Ale dopiero Pan wskazał nam, jak pięknie żyć. Złożył siebie w ofierze, żebyśmy nie składali więcej krwawych darów ani z ludzi, ani ze zwierząt. Gdy umierał na krzyżu, czas się zatrzymał, a potem ruszył na nowo, wiesz to przecież, no i właśnie od tego momentu liczymy lata. Nastała nowa epoka, czas miłości.
– No tak, czas miłości. – Sambor wiedział, jak chrześcijańska miłość wyglądała na Połabiu, ilu ludzi zginęło od mieczy i toporów chrześcijan, Jordan oczywiście też tę wiedzę posiadał, obaj jednak woleli teraz skupić się na czymś innym.
– Co tu jest napisane, ojcze? – Wzrok Sambora padł na to miejsce pergaminu, gdzie widniały zapisane rzędy.
– Jak wiesz, to są cyfry. – Jordan zastanawiał się, jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie było okazji, żeby wyjaśnić chłopakowi te kwestie. – Spójrz… – wskazywał rysikiem – dziewięćset sześćdziesiąt pięć, niżej: dziewięćset sześćdziesiąt sześć, jeszcze niżej: dziewięćset sześćdziesiąt siedem. Obok tych dat zapisałem, zrobiłem to osobiście, co się wtedy wydarzyło. Widzisz? O, tutaj, to są litery: Dobrawa przybyła do Mieszka, niżej jest o tym, że nasz książę przyjął chrzest, a tu jest informacja, że na świat przyszedł książę Bolko.
– Myślisz, ojcze, że dałbym radę posiąść umiejętność pisania?
– Jestem pewny, Samborze, że przyszłoby ci to bez większego trudu.
– A do czego mogłoby mi się to przydać, ojcze? Droga kapłańska raczej nie jest mi pisana.
Ich rozmowie przysłuchiwał się Mieszko. Byli tak pochłonięci dyskusją, że nie zauważyli, kiedy stanął w drzwiach skryptorium. Długo nic nie mówił, teraz jednak się wtrącił.
– Samborze, masz rację, księdzem nie będziesz, ale znajomość znaków ci się przyda. – Podszedł do stołu i rzucił okiem na księgę. – Chrześcijańscy kapłani znają łacinę. Obojętnie skąd pochodzą i w jakim języku mówią na co dzień, łacina powoduje, że należą do jednej drużyny. Nie walczą jednak mieczami, ale rysikami i gęsimi piórami! Naucz się ich mowy i pisma, a poznasz sekrety i dowiesz się, co zapisują w księgach, czyli co jest dla nich ważne. Łacina to ich wspólny, tajny język. Sam wiesz, jaką potęgę stworzyli, nie muszę ci tłumaczyć.
– Panie, od kiedy pamiętam, powtarzasz, że najważniejsza jest drużyna, z toporami, tarczami, a najlepiej także z mieczami – zaoponował Sambor. – Bez drużyny, nawet znając łacinę, nic nie zdziałamy.
Sambor, tak jak Mieszko, wierzył w siłę oręża, przeczuwał jednak, że książę ma rację: gdyby nauczył się znaków, otworzyłby się przed nim nowy świat, kuszący, tajemniczy, czuł też, że lepszy.
Mieszko już dawno przyjął chrzest, ale mimo to kultura chrześcijan wciąż była dla niego czymś, do czego i on, i jego ludzie na różne sposoby dążyli. Dobrawa, Jordan, Mistrz Erwin i inni, którzy przybyli razem z nimi, ze wszystkimi ich dziwnymi zachowaniami, rytuałami, wymaganiami, oczekiwaniami, przyzwyczajeniami i potrzebami, stanowili dla niego i jego otoczenia nie lada wyzwanie. Miejscowi naśmiewali się z przybyłych, przedrzeźniali ich sposób mówienia, patrzenia czy jedzenia, ale przecież czuli, że przyjezdni byli dla nich bramą do innego, wielu z nich czuło, podobnie jak Sambor, że lepszego życia.
– Jordanie, przyjacielu, przyznaj proszę, że gdyby Sambor posiadł umiejętność pisania i czytania, albo chociaż tylko czytania, mógłby na przykład rozumieć pisma, które ślesz do Rzymu. Kto wie, co w nich zawierasz…
To miał być żart, ale nie całkiem. Jordan był dla Mieszka kimś więcej niż tylko kapłanem, który go ochrzcił. Książę uważał go za przyjaciela, ale rozumiał też, że gdyby ten mądry benedyktyn stanął przed koniecznością wyboru na przykład między nim a papieżem, niechybnie wybrałby Jana XIII. Zakładał, że pisma, które kierował do Rzymu, mogą zawierać informacje, których Jordan nie chciałby ujawniać. Ale czy mógł mieć o to żal? On sam przecież wciąż dokonywał trudnych wyborów, starając się wybierać najlepiej. Patrzył w przyszłość, a żeby potoczyła się zgodnie z jego planami, był gotów poświęcić wiele, zmieniał sojusze, przekupywał, opłacał tajnych wysłanników i nie zawsze dotrzymywał danego słowa, czego nie lubił, ale mu się zdarzało. Jednakże w takich wypadkach albo wynagradzał poszkodowanych, albo… pozbywał się ich. Działał tak jak jego ojciec, dziadek i pradziadek, jak każdy, kto dźwiga brzemię władzy, tak o tym myślał. Dlatego, ufając Jordanowi, ceniąc go, szanując i darząc przyjaźnią, czuł przed nim respekt i mimo bliskości zachowywał bezpieczny dystans. Także z tej przyczyny uważał, że Sambor powinien poznać łacinę.
Jordan znał Mieszka od czasu, gdy ten jako dziecko odwiedził z ojcem, wówczas jednym z najsilniejszych wodzów słowiańskich, Regensburg. Od tamtego spotkania modlił się gorąco, by Bóg zechciał skierować jego kapłańską drogę w stronę tych krain. Marzył o misji, widział siebie jako niosącego tam słowo Jezusa. Bóg go wysłuchał. Sprawił, że razem z księżną Dobrawą znalazł się na ziemiach Mieszka i mimo że wiązało się to z wieloma trudnościami, realizował największe życiowe pragnienie: nawracał.
– Princeps, cokolwiek wysyłam do Rzymu, robię to zawsze w imię Chrystusa i w naszym wspólnym interesie. – Jordan ujął wiszący na jego szyi krzyż, jak zawsze w chwilach zmieszania, i skłonił z szacunkiem głowę. – Jak wiesz, domine, mam jedno pragnienie i czynię wszystko, co w mojej mocy, by mogło się ziścić.
Sambor wielokrotnie słyszał rozmowy o staraniach dotyczących uzyskania dla tych ziem episcopati, rozumiał, jak duże znaczenie miałby taki akt dla Mieszka, Jordana, Dobrawy i tych, którzy ich otaczali. Domyślał się, jak wielki wpływ miałoby to również na codzienne życie mieszkańców tych ziem, jeśli nawet nie od razu czy w najbliższych latach, to jeszcze za jego życia, a już na pewno za życia jego dzieci czy wnuków.
– Krótko mówiąc, Samborze, jesteś pojętnym chłopakiem, tęgą głowę masz po ojcu, więc tak, ucz się łaciny! – podsumował Mieszko. – Może ci się przydać wcześniej, niż myślisz, niż obaj myślimy. – Uśmiechnął się, a gdy Jordan skinął głową z aprobatą, dodał: – Może nawet jeszcze wcześniej, niż uważamy wszyscy trzej.
***
To nie był łatwy czas dla Bogny: dobiegał już rok, od kiedy była z Wichmanem. Z jego lękami, zwidami, pijaństwem, okrucieństwem, przemocą, bezwzględnością i morderstwami. Mimo że była najwaleczniejszą i najtwardszą z kapłanek ze Świętej Wyspy, często, gdy nikt nie widział, modliła się, prosząc Dziewannę o siłę i wsparcie, by mogła wytrzymać to, co musiała przy nim znosić. Obiecała Mieszkowi, że będzie jego oczami i uszami, tkwiła więc u boku Wichmana, którego szczerze nienawidziła.
– Chodź, moja śliczna, wyglądasz mi na taką, która lubi to co ja. Zresztą każda z was to lubi, i każdy, tylko nie chcecie się przyznać – powiedział tego wieczoru, kiedy jego ludzie już ją sprawdzili i potwierdziło się to, co mu powiedziała.
Gdy przyznała się, że jest tajną wysłanniczką Mieszka, ale chce przejść na jego stronę, tylko udawał, że jej wierzy, ale nie mówił przy niej o ważnych sprawach i nie dopuszczał jej do kręgu tych, z którymi rozmawiał o taktyce i wojach. Zresztą nawet później, gdy się do siebie zbliżyli, nigdy nie zyskał pewności, czy go nie oszukuje, co prawdę mówiąc, w szczególny sposób mu się podobało. Czuł podnietę na myśl, że ma w łożu podwójnego szpiega. Wcześniej nigdy nie spotkał takiej kobiety, Bogna była dla niego zagadką i wyzwaniem. Natomiast z łatwością uwierzył, że nie mogła dojść do porozumienia ze Strażniczką Chramu. Uwierzył też, gdy mu powiedziała, że według niej Mira pozwala Mieszkowi na zbyt wiele i że ona sama, gdyby miała brata, nigdy nie pozwoliłaby mu na chrzest. Uwierzył bez zastrzeżeń, że na Świętej Wyspie było jej z Mirą za ciasno. Jak nikt inny rozumiał ludzi o niezaspokojonych ambicjach, jego własne bowiem wciąż pozostawały niespełnione.
Po pierwszej nocy, gdy Bogna okazała się otwarta jak żadna z kobiet, które spotykał wcześniej, był przekonany, że to będzie intensywna, przyjemna, ale krótka znajomość. Pobawią się, zrobią kilka razy to, co jak uważał, lubią oboje… i tyle, pożegnają się. Albo może, to też rozważał, gdyby okazało się, że ona kłamie, wcale nie jest po jego stronie, a pracuje wyłącznie na rzecz Mieszka, po prostu ją zabije. Byłaby nie pierwszą i pewnie nie ostatnią, która go oszukała.
„Kobiety takie są, to zdrajczynie i oszustki” – myślał, oddając się uciechom i przyglądając się jej.
– Jeśli chcesz osiągnąć coś naprawdę wielkiego, coś, co da ci przyjemność, przestań pytać innych o zgodę! – powiedział tego wieczoru, kiedy pierwszy raz zaprosił ją na wieczorną ucztę. – To dotyczy wszystkiego: polityki, walki, sojuszy i… uciech. Uciech szczególnie, zresztą sama zobaczysz. Rób to, co lubisz. Tak jak ja.
Gdy przybyła na zorganizowane przez niego nocne spotkanie dla wielu gości, Wichman spoczywał na rozpostartych na trawie skórach. Wokół niego ujrzała półnagie kobiety. Całowały go, głaskały, pieściły jego i siebie wzajemnie. Karmiły go, podnosząc kawałki mięs i owoców z rozłożonych wokół niego mis. Nabierały wina do ust i całując go, przelewały trunek w jego gardło. Dalej, bezpośrednio na trawie, blisko jeziora, przy kilku niewielkich ogniskach tańczyły nagie dziewczyny odziane jedynie w kwietne wianki. Wśród gości – wyłącznie mężczyzn, bo poza niewolnymi nie dojrzała tam kobiet – byli wodzowie, wojownicy, najemnicy, odszczepieńcy, ale też kupcy. Było też sporo niewolnych młodych mężczyzn, niemal chłopców. Usługiwali, ale jak się miała wkrótce przekonać, a wyglądało na to, że goście o tym wiedzieli, a nawet na to czekali, były im przeznaczone także inne zadania.
– Chodź! – zawołał, gdy ją zobaczył. – Jesteś moim specjalnym gościem, zapraszam, zobaczysz, jak potrafię się bawić.
Była w długiej, zwiewnej, lekko prześwitującej zielonej sukni przepasanej złotym sznurem, uwydatniającej piersi. Przeguby jej rąk zdobiły bransolety. Miedziane długie włosy falowały na wietrze. Wyglądała jak bogini. Gdy przybyła, wszystkie męskie i kobiece spojrzenia skierowały się w jej stronę. Podeszła do Wichmana, a otaczające go kobiety się rozstąpiły. Wstał i wpatrzony w jej usta podał jej dłoń. Podobała mu się, to nie ulegało wątpliwości. Była niezwykła, poza tym, co o niej wiedział, a co działało na jego wyobraźnię, zachowywała się tak, że każde wypowiadane przez nią słowo i każdy jej gest stanowiły dla niego podnietę.
– Chodź, spędź ten czas ze mną – zachęcił, a gdy usiadła obok niego, objął ją i podniósł bat, jakiego na co dzień używał na konia. – No, pokażcie, co potraficie! – zawołał.
Rozległa się jeszcze żwawsza i głośniejsza muzyka niż ta, którą słyszała wcześniej, a dziewczyny utworzyły wokół Wichmana krąg i zaczęły tańczyć. Na początku trzymały się za ręce i pląsały, śmiejąc się. Choć jednak wypiły wcześniej sporo wina, błyszczały im oczy, a alkohol z domieszką odprężających ziół sprawił, że ruchy miały spowolnione i miękkie, ich śmiechy nie były radosne. Bogna dostrzegła, że są smutne, a może nawet, mimo pozorów zadowolenia, przerażone. Zaniepokoiła się, ale nie dała tego po sobie poznać. Jeśli miała spędzić przy nim najbliższe tygodnie, kto wie, może nawet miesiące, musiała zdobyć jego zaufanie.
– Pij! – Wichman podał jej kielich. – To wino, które lubi cesarz, najdroższe, pija je też papież. Wszystko mam najlepsze. Bo jestem najlepszy! Najlepszy!
– Twoje zdrowie, wojowniku. – Wychyliła kielich do dna, odrzuciła go za siebie i wpiła się w jego usta. – To na przywitanie. – Położyła dłoń na jego kroczu i stwierdziła, mrucząc z uznaniem: – Widzę, że jesteś nie tylko najlepszy. Ty jesteś twardzielem. Pokażesz mi, co potrafisz? – Ponownie przywarła do jego ust, tym razem gryząc mu wargę aż do krwi.
– Ech, ty! – zachwycił się i uderzył ją batem w pośladek. – Ostra jesteś.
– Ostra? To delikatne pieszczoty, mój miły. – Tonem i zmrużonymi oczyma dała mu do zrozumienia, że potrafi znacznie więcej.
– Wiedziałem, że to lubisz. – Przyciągnął ją do siebie. – Zaraz się tobą zajmę, ale najpierw popatrzmy, co? To powinno ci się spodobać. – Ponownie podniósł bat, a wtedy dziewczyny, wciąż w kręgu, uklękły wokół nich, wspierając się rękoma, twarzami w ich stronę, z wystawionymi na zewnątrz pośladkami.
Goście zaczęli się gromadzić wokół nich.
– Dalej! – krzyknął Wichman. – Do dzieła!
Wtedy młodzi, wyznaczeni do tego wcześniej chłopcy, a było widać, że robią to nie pierwszy raz, uklękli między nogami dziewcząt i chwycili je za włosy, odchylając ich głowy do tyłu tak, że jęczały z bólu. Wichman dał znać i chłopcy zaczęli z całej siły okładać pośladki dziewcząt. Gdy krzyczały, dopingował:
– Dalej, mocniej, one to lubią! Jeszcze! – Pomagał tym, którzy według niego niewystarczająco się angażowali, i osobiście bił dziewczyny gdzie popadnie.
Gdy niektóre nie wytrzymywały i przewracały się lub mdlały, padał kolejny rozkaz Wichmana:
– Do przodu!
Niewolni wbijali się wtedy w ciała dziewcząt. Ale co Bogna zauważyła ze zdumieniem, nie w ich kobiece gniazda. Nie wszystkim udawało się to od razu, pomagali sobie śliną, inni smarowali wejście tłuszczem z leżących nieopodal pieczeni. Przyglądający się im mężczyźni pili wino, miody i głośno się śmiali, wymieniając uwagi na temat tego, co widzieli. Niektórzy z nich, ci najbardziej podnieceni albo pijani, odsuwali niewolnych i sami dopadali dziewcząt. Inni obłapiali chłopców i odciągali ich na bok albo wybierali tych połączonych z dziewczętami. Trzymali ich za biodra i gdy tamci raz po raz wnikali w ciała dziewcząt, oni wciskali swoje nabrzmiałe członki między ich pośladki.
Wszyscy byli już tak pijani i odurzeni rozluźniającymi ziołami, że nikt nie powstrzymywał się przed robieniem tego, na co miał ochotę. Mężczyźni łączyli się z kobietami i innymi mężczyznami, tworzyli trójkąty, czworokąty, wymieniali się partnerkami, dawali upust fantazjom. Gospodarz przechadzał się między nimi, czasami pochylał się, by z bliska zobaczyć, jak się łączą, od czasu do czasu śmignął w czyjś pośladek lub plecy batem, kogoś kopnął albo śmiejąc się, popchnął, gdy widział kilka osób połączonych w dziwny według niego sposób, i któraś z nich niedostatecznie sobie radziła. Bogna postępowała za nim. Piła wino i się śmiała.
– Nigdy nie widziałam jeszcze takiej zabawy! – zapewniała.
W pewnym momencie przyprowadzono przed nich chłopca. Miał nie więcej niż dziesięć, najwyżej dwanaście lat. Rzucono go przed Wichmanem na kolana.
– Ty chcesz być wojownikiem? Ty? Takie chuchro? Naprawdę? – Roześmiał się w głos i kopnął chłopca w brzuch, a gdy tamten zwinął się z bólu, dodał: – Zanim się nadasz, będzie trzeba cię wzmocnić, teraz jesteś do niczego. A że jesteś nikim, nie ja wprowadzę cię w świat silnych mężczyzn. Zanim jednak to się stanie, zostawię na tobie mój znak, żebyś wiedział, do kogo należysz.
Skinął i pojawił się koło niego mężczyzna z rozgrzanym do czerwoności prętem, na którego końcu widniała litera „W”. Widać było, że odbywa się to nie po raz pierwszy. Wichman przejął narzędzie, przycisnął chłopca nogą do ziemi i przyłożył rozgrzane żelazo do jego łopatki. Zasyczało, rozszedł się swąd palonego ciała. Chłopak wrzasnął i zemdlał.
Wichman splunął, wtedy dwóch odszczepieńców, którzy nie wahali się wykonać żadnego z jego rozkazów, odciągnęło chłopca w krzaki tuż nad jeziorem, gdzie czekało już kilku ich kompanów. Wichman zajął się Bogną.
– Dziś, nawet gdybyś chciała dołączyć do tych, którzy się tu bawią, będziesz tylko moja. Dziś nie pozwolę cię tknąć nikomu, nawet gdybyś mnie o to prosiła – zapewnił, podając jej kolejny kielich wina i przeprowadzając ją pomiędzy spółkującymi ludźmi.
Gdy ponownie znaleźli się na wyścielonym skórami miejscu, które zajmował od początku wieczoru, rozerwał jej suknię, odwrócił ją do siebie plecami, przycisnął tak, że jej głowa dotykała kolan, i wbił się w nią. Poruszał się zgodnie z rytmem dochodzących z krzaków rozpaczliwych krzyków gwałconego chłopca. Gdy tamten zamilkł, Wichman głośno jęknął i skończył.
– Co tam? – zapytał jednego z odszczepieńców, który pokłonił się przed nim.
– Chłopak wyzionął ducha – poinformował tamten i dodał pogardliwie: – Chuderlak.
– Wiedziałem, że nie jest wystarczająco twardy – skwitował Wichman. – Nie nadawałby się na wojownika, więc żadna strata. Następnym razem znajdźcie takiego, który przetrzyma próbę.
– Tak będzie, panie – zapewnił tamten.
– Jak będziecie go wywozić, to pozbierajcie też ciała dziewczyn. Niektóre były słabe, całkiem jak tamten. Resztę wykurujcie, mają być gotowe na następny raz.
„Zabiję go i będzie spokój – pomyślała Bogna, zaciskając pięści. – Wbiję mu nóż prosto w serce, zdążę, zanim ktoś rzuci mu się na pomoc, dam radę, co z tego, że chwilę później mnie zabiją, ocalę przed tym potworem wielu ludzi”. Ale nie zrobiła tego, musiała się wywiązać z umowy, którą zawarła z Mieszkiem. Odeszła na bok i upewniwszy się, że Wichman jej nie widzi, zwymiotowała.
Iordan episcopus Posnaniensis
(z kroniki Thietmara)
Ile lat minęło od czasu, kiedy Mira kochała Witta? Była wtedy młodą, pierwszy raz w życiu zakochaną dziewczyną. Teraz jako Strażniczka Chramu, najważniejsza kapłanka na ziemiach Piastów, wspominała dawne czasy. Zastanawiała się, jak to możliwe, że sprawy zaszły aż tak daleko, że zmiany, których zapowiedź mroziła niegdyś krew nie tylko w jej żyłach, wydawały się nieuniknione. Jak do tego dopuściła? Czuła, jakby znalazła się w samym środku nawałnicy. Dostrzegała zagrożenia i robiła wszystko, by im zapobiec, ale wyglądało na to, że mimo wsparcia innych kapłanek, mimo tego, że jak jej się wydawało, wszyscy bogowie są z nimi, kataklizm zdawał się nadciągać nieubłaganie. Wciąż jeszcze ptaki śpiewały i drzewa szumiały jak niegdyś, ale ona wiedziała, co nadchodzi. Bywały chwile, że wydawała się sobie zupełnie bezradna.
Wtedy wspominała dawne czasy.
Widziała jasną czuprynę Witta i jego zielone oczy, wyprawę nad morze i kąpiel w słonej wodzie. Był taki delikatny, czuły, tak bardzo go kochała! Gdy myślała o nim, obejmowała sama siebie i powoli kołysała się na boki. Było jej dobrze, wróciła do czasów, kiedy przy niej był, wtedy, na Wolinie, gdy poza nim nie widziała świata.
– Będę cię kochał zawsze – mówił. – Jesteś miłością mojego życia.
Wierzyła, nadal wierzy, że ją kochał, jest tego pewna, nie mogło być inaczej. Tak, kochał ją i chciał, by ich miłość trwała wiecznie. To był piękny czas…
Westchnęła ze smutkiem, bo przypomniała sobie jego zdradę i udział w spisku przeciwko nie tylko jej ojcu, ale całemu rodowi Piastów. Witt zginął z rozkazu jej ojca, który, kiedy tylko minął czterdziestodniowy okres żałoby, wyznał, że kazał go zabić. Pamiętała, jak wielki był to dla niej cios. Nawet teraz, po latach, na wspomnienie tamtego dnia drżała na całym ciele. Sztywniała. Wspomniała dawny ból i rozpacz. Jakżeż długo wtedy cierpiała! Po tym, gdy tak straszliwie ją zawiódł, nie potrafiła się otrząsnąć. Myślała, że wypłakała wtedy wszystkie łzy, jakie rodzanice przeznaczyły dla niej na całe życie. Odsunęła się od ludzi, na długo zamilkła.
Jedna ze starszych strażniczek powiedziała jej wtedy pewnego dnia, kładąc świeże kwiaty na jej kolanach:
– Nawet najtwardsza tarcza nie obroni, gdy ranią cię ci, których kochasz. Miłość może się okazać największą słabością, ale nawet taka, która rani do żywego, wierz mi, daje siłę.
Nie chciała jej słuchać, a może chciała? Tak czy tak, przyznała jej rację i usiłowała odnaleźć w sobie siłę. Bezskutecznie. Próbowała też zrozumieć ojca, który w imię bezpieczeństwa rodu kazał zabić Witta. Próbowała, ale nie rozumiała. Mimo starannego wychowania i tego, co widziała w życiu, nie pojmowała wówczas, że może być coś ważniejszego niż miłość. Teraz, po latach, gdy była Strażniczką Chramu, gdy w jej rękach spoczywał los tak wielu, gdy miała wpływ na to, co się dzieje w świecie i jak toczą się losy tych, którzy są pod jej opieką, inaczej oceniała postępowanie ojca. Teraz domyślała się, z jakimi problemami się mierzył i jak trudne decyzje podejmował każdego dnia. Wówczas jednak najważniejsza dla niej była ona sama i jej rozpacz po utracie ukochanego.
– Płacz, kochana, płacz. Nasze łzy mają moc uzdrawiania – zapewniała ciotka, będąca wtedy, tak jak ona dziś, Strażniczką Chramu, moszcząc się obok niej w tym samym miejscu nad brzegiem jeziora, w którym ona siedziała teraz. – Łzy zawierają lecznicze substancje i niosą z sobą energię miłości, a ona jest najwyższą formą funkcjonowania wszystkiego, co nas otacza. Wiesz najlepiej, że liczy się tylko miłość. Także ta miniona, bo ona jest zawsze w nas i zawsze w nas pozostanie. Tworzy rzeczywistość naszą i świata. Udoskonala go. Troską każdej z nas, twoją i moją, jest dbanie o dobrą energię i pielęgnowanie kobiecej siły. Jesteśmy strażniczkami, niesiemy światu miłość. Ona ma kierować wszystkim, co robimy. Ma nas tworzyć i być drogowskazem. Miłość to życie.
Gdy ciotka mówiła, Mira patrzyła na wodę. Milczała.
– Trwasz w ciszy. Każdy dzień twojego smutku jest drogą do uzdrowienia. – Głos ciotki brzmiał jak łagodna muzyka. – To, co się stało, widocznie miało nastąpić. Przyjdzie czas, a odnajdziesz się na nowo. Wtedy zbudujesz siebie ponownie. Jak wiesz, bogowie dla każdego z nas mają plan. Rodzanice wyznaczyły każdemu drogę. Pomyśl, kochana, jaka jest twoja droga.
Wtedy jednak Mira nie zamierzała się nad tym zastanawiać. Nad tym ani nad niczym innym. Nie miała siły. Na szczęście, tak jak zapewniała ciotka, nastał dzień, gdy obudziła się, nie lejąc łez, a łaskoczące ją o poranku promienie słońca były znakiem nie tylko budzącego się dnia, ale też nowego dla niej początku. To wówczas, nawet o tym nie wiedząc, w pełni wkroczyła na ścieżkę strażniczki.
Od tamtych dni minęło wiele lat, ciotka odeszła. Nie żyli ojciec i jego druga żona Świętosława. Zginął Lubomir. A ona, jako następna z rodu Piastów, nałożyła na głowę koronę z poroża jelenia, każdego dnia ozdabianą świeżymi kwiatami i ziołami, i stała się kolejną Strażniczką Chramu, panią na Świętej Wyspie, od zawsze nazywanej też Wyspą Kapłanek lub po prostu Wyspą. Niosła Światło i tak jak otaczające ją kobiety, strzegła Wiecznego Ognia. Był w niej spokój, żyła i oddychała w harmonii. Tak jak niegdyś jej ciotka, pierwsza między równymi na Wyspie, teraz ona stanowczo, ale cierpliwie i z wyrozumiałością uczyła dziewczęta, które wstępowały na ścieżkę. Razem z nimi powtarzała słowa, które niegdyś były dla niej, tak jak podejrzewała, że teraz dla nich, jedynie formułą do wyuczenia, a z czasem stawały się życiowym mottem i misją:
Strażniczka jest pełna szacunku dla siebie, innych i świata, którego jest częścią. Wynosi wrażliwość nad intensywność, każdego dnia rodzi się na nowo i z ciekawością odkrywa różnorodność rzeczywistości. Strażniczka jest pełna wewnętrznego światła. Kocha siebie i innych w dobrych i złych chwilach, w radości i smutku, w sukcesach i porażkach. Kocha swoje ciało i dba o nie, zna jego silne i słabe strony. Potrafi być sama, ale umie czerpać z mądrych relacji, docenia siłę mistrzyń, inspiracją są dla niej inne kobiety. Kłania się przed Boginią we wszystkich jej postaciach. Docenia piękno własne i świata wokół. Jest tu i teraz, ale potrafi też łączyć się z przeszłością i przyszłością. Czuje więź z tymi, które były przed nią, i tymi, które przyjdą po niej. Jest z nimi jednością, czerpie z nich siłę i przekazuje ją dalej. Strażniczka to świeżość myśli, tworzenie, otwartość i zachęcanie innych do działania i zmian na lepsze. To wzmacnianie siebie i innych, to zaufanie do życia oraz siebie samej. Dla tych, którzy ją spotykają, strażniczka jest odblaskiem twarzy Bogini. Trwa więc w sile i dzieli się swym światłem. Idzie przez życie, pamiętając, że każda bogini jest jedną Boginią, a każdy bóg jest jednym Bogiem, wszyscy bowiem i wszystko, cały świat, jest jednością, wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi.
Mira, tak jak każda strażniczka na Wyspie, składała ofiary i modliła się do wielu bogiń. Lecz najbliższa jej sercu była Nyja. To ona wspierała ją najbardziej i udzielała jej błogosławieństw. Do niej Mira zanosiła modły najczęściej i na jej moc otwierała się najchętniej.
Mira cieszyła się szacunkiem. Owszem, była księżniczką, starszą siostrą Mieszka, ale ludzie od dawna widzieli w niej przede wszystkim Strażniczkę Chramu i potężną kapłankę. Miała siłę, mądrość, niezależność i niezłomność poprzedniczek. Umiała patrzeć w przeszłość i przyszłość, komunikować się z przodkami, kierunkować myśli, wchodzić w cudze sny i sterować własnymi, wysyłać wieści siłą serca, nie tylko na najdalszą odległość, ale nawet do czasów, które miały nadejść. Posiadała wiedzę, doświadczenie i wciąż doskonaliła umiejętności. Lepiej niż którakolwiek z kobiet wiedziała, co grozi światu, w jakim żyła. Ufała, że przy wsparciu bogów, Ragany i Bogny uda jej się powstrzymać najgorsze.
Rozumiała, że nadchodzą zmiany i że są one nieuniknione. Nawet jednak ona nie wyobrażała sobie, jak będą potężne.
***
Wichman, z którym na prośbę Mieszka związała się Bogna, pochodził ze starego rodu. Jego matką była Frederuna – siostra królowej Matyldy z Ringelheimu – która po śmierci małżonka odsunęła się od problemów doczesności i jako mniszka zamieszkała w klasztorze. Wichman miał dobrze wydaną za mąż siostrę i dwóch braci, z których jeden, Brunon, został biskupem Verden. Rodzina cieszyła się poważaniem mimo nieustających braterskich waśni i tarć, a także niejednej scysji z bliskim krewnym, bo bratem ciotecznym, cesarzem Ottonem, w tym udziału w rebelii przeciw niemu. Ojciec, od czasu, gdy na świecie pojawili się synowie, nazywany Wichmanem Starszym, był otaczany szacunkiem. Mówiono o nim, że mimo trudnego charakteru i wybuchowego temperamentu umiał się wykazać dalekowzrocznością, a gdy trzeba było, także pokorą1. Gdy przegrywał z silniejszymi, potrafił się ukorzyć. Był okrutny, ale jak mówiono, mądry.
Bogna słyszała o nim od dzieciństwa. W każdej opowieści, poza trwogą i potępieniem za najazdy i skuteczne lub nie próby podboju kolejnych ziem Słowian, pobrzmiewał także podziw dla nieustraszonego wojownika. Była przekonana, że Wichman Starszy mógłby być wzorem dla syna. Kiedy go jednak poznała, już w pierwszych dniach stwierdziła, że nie był. Od kiedy Mieszko poprosił ją, by dotarła do Wichmana najbliżej, jak się da, i umówionymi sposobami dostarczała mu informacje o tym, co graf planuje, przekonała się, jak bardzo Wichmanowi Młodszemu brakowało cech, które jak pamiętała z opowieści, posiadał jego ojciec. Do najważniejszych, których nie odziedziczył, należały według niej pokora i cierpliwość. Wiele wskazywało na to, że ojciec potrafił się pogodzić z przegraną, wycofać z konfliktu, ugiąć kark i kolana, a jego syn nie był do tego zdolny. Nigdy nie odpuszczał, wciąż albo szykował się do walki, albo był w jej trakcie, albo przegrupowywał siły, przygotowując się do kolejnych starć. Szczycił się, zwłaszcza gdy wypił dużo wina, że gromadzi informacje i lubi wiedzieć o swoich wrogach więcej, niż wiedzą o sobie oni sami. W jego otoczeniu nie było nikogo, kto by go lubił, kto darzyłby go chociaż cieniem sympatii, poza wiekową piastunką, która rzadko go widywała.
Gdy pewnego dnia dotarła do niego Bogna, tak inteligentna, przewrotna, piękna, zgrabna, kusząca, że aż wydawała się nieprawdziwa, a do tego rudowłosa, pewna siebie i władcza, i oznajmiła, że jest szpiegiem wysłanym przez Mieszka i że chce przejść na stronę Wichmana, gdy zobaczył ogień w jej oczach, zdecydowanie w ruchach i siłę w słowach, uznał, że napotkał bratnią duszę. Po wielokrotnym sprawdzeniu jej prawdomówności dopuścił ją najpierw do łoża, a po niedługim czasie pozwolił zbliżyć się jeszcze bardziej. W jej towarzystwie jadał posiłki, a z czasem bywało, że dzielił się przemyśleniami. Nie ufał jej, jak z zasady nikomu, ale przecież nawet on, choć pragnął, by widziano go jako niezłomnego męża o żelaznym charakterze, łaknął przynajmniej czasami kobiecego ciepła. Bogna potrafiła mu je dać dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebował. A że była biegła w sztukach miłosnych i otwarta na nowe, stała się najpierw kochanką, kompanką wyszukanych zabaw, później powiernicą niektórych sekretów, a wreszcie tą, która w niezauważalny sposób wpływała na jego decyzje.
– Dopnę swego, zdobędę najwyższą władzę, nie będę tak uległy jak mój ojciec… – zapewniał, gdy po hucznych zabawach i wielu kielichach wina, po cielesnych, często krwawych uciechach przeganiał z komnaty inne kobiety i mężczyzn, z którymi się łączył, i pomrukując, układał się w ramionach Bogny. – Zobaczysz, dam radę wszystkiemu, zdobędę szczyty. Ich bin hart! Jestem twardy. Nigdy się nie poddam – szeptał, zasypiając z głową wtuloną w jej piersi.
– Jesteś twardy – zapewniała.
Wiedziała, dlaczego znalazł się wśród Wieletów. Na ziemiach Ottona trwała walka o władzę. Po śmierci ojca Wichman uświadomił to sobie w pełni. Nie ustawały konflikty, rebelie, potyczki i wojny. W pewnym momencie, to było dawno, bo w czasach, kiedy żył jeszcze ojciec Mieszka Siemomysł, posłuszeństwo wypowiedział Ottonowi jego syn i następca tronu Ludolf. Wichman, którego pretensje do Ottona sięgały czasów Wichmana Starszego, stanął po stronie Ludolfa. Nie mógł wybaczyć cesarzowi, że kiedyś powierzył władanie ziemiami Sasów nie jego ojcu, lecz Hermanowi Billungowi, stryjowi, którego nienawidził. Uważał, że ziemie te należały się Wichmanom, a więc teraz jemu. Wciąż też nie wybaczył od dawna już nieżyjącemu ojcu, że ukorzył się przed Ottonem. On nigdy by tak nie postąpił. Był przecież twardy. Nie szczędząc sił, walczył o to, co uważał za swoje. Nie mogło mu się więc spodobać to, że po podjazdach, oblężeniach i rokowaniach ostatecznie przegrany Ludolf poprosił ojca-cesarza o pokój. Jak później napisał jeden ze skrybów: „postępując boso, upadł przed ojcem i rzewną mową wzruszył do łez najpierw swego ojca, potem zaś wszystkich obecnych. Dzięki ojcowskiej miłości przywrócony został do łask, po czym przyrzekł być posłusznym i we wszystkim postępować zgodnie z wolą ojca”2.
Ludolf się poddał, ale Wichman nie zamierzał tego robić. Nie chciał być słaby jak niegdyś jego ojciec, postanowił, że będzie walczyć do końca. A że u swoich nie mógł znaleźć zwolenników, nie pozostało mu nic innego, jak wyruszyć do barbarzyńców. Tak dotarł najpierw do Danii, a gdy tam nic nie wskórał, dołączał, w zależności od potrzeb i sytuacji, to do Wolinian, to do Wieletów.
Bogna trafiła do Wichmana niedługo po jego zwycięskiej bitwie z Mieszkiem, w której właśnie z ręki Wichmana zginął jej ukochany. Gdy otrzymała wiadomość o śmierci Lubomira, myślała, że z rozpaczy pęknie jej serce. Wcześniej nienawiść była jej obca, a wtedy zamieszkała w głowie i sercu – zawładnęła nią całą. Wierzyła, że gdyby nie Wichman, mogłaby mieć czułego, mądrego i dobrego męża, rodzinę, dom, pozycję. Nieraz wyobrażała sobie, że żyje jak większość kobiet. Jednak najwyraźniej była jej pisana inna dola. Zabijając Lubomira, Wichman nie tylko odebrał jej tego, którego po raz pierwszy w życiu prawdziwie kochała, ale zniszczył jej przyszłość. Nie potrafiła mu wybaczyć, nie mogła, nie chciała. Postanowiła, że pomści niedoszłego męża i siebie. Prowadziła ją nienawiść.
Pragnęła zabić Wichmana przy pierwszej nadarzającej się okazji. Gdy do niego trafiła, gdy znalazła się w jego łożu bez straży, gdy leżał przed nią wyczerpany, nagi i bezbronny, mogła to zrobić. Potrafiła, była przecież strażniczką. Władała nożem, łukiem, toporem i mieczem, umiała walczyć jak żadna z kapłanek. Mogła go też zabić we śnie albo w czasie wyuzdanych zabaw. Tyle razy miała okazję! Zgodziła się jednak być oczami i uszami Mieszka, może najważniejszym tajnym wysłannikiem, jakiego władca Piastów miał w otoczeniu swojego największego w tamtym czasie wroga. Jej zadaniem było zdobywać i przekazywać informacje, które jak zapewniał Mieszko, miały doprowadzić do ostatecznego, naprawdę wielkiego zwycięstwa. Obiecał, że gdy pokona Wichmana i osłabi Wieletów, przyjmie ich najlepszych wojowników do swojej drużyny i dopiero tak wzmocniony będzie mógł się przeciwstawić chrześcijańskiej fali. Uwierzyła i zgodziła się, bo mogła osiągnąć znacznie więcej niż tylko ukaranie tego, który zniszczył jej życie, mogła uratować świat, który znała, kochała i w który wierzyła. Mieszko przekonał ją, że to możliwe. Uwierzyła, że może mu ufać. Została jego oczami i uszami, zabicie Wichmana zostawiła na później.
***
Bogna uniosła motankę. Była to lalka niewiele większa niż dłoń, wykonana z traw, liści i sukna. Przywieszony do jej pasa na nitce kawałek metalu wyobrażał miecz.
– Oto Wichman. Ten, który niszczy, dręczy i zabija, nie ma litości, wojownik bez bogów w sercu, sprzedajny, okrutny, nie liczy się z nikim ani z niczym. Krzywdzi, niesie zło. Jego duch jest brudny, a nieznające czułości ciało odstręcza. Nie kocha nikogo. Morduje dzieci, kobiety i mężczyzn, znajduje w tym przyjemność. Nie dostrzega innych, zależy mu wyłącznie na własnej chwale.
Uklękła. Ułożyła motankę na ofiarnym kamieniu. Otworzyła sakiewkę przytwierdzoną do pasa. Wydobyła kościane igły i czerwony sznurek. W skupieniu pochyliła się nad wyobrażającą Wichmana lalką i uniosła dłonie.
– Bogini Dziewanno, pozwól mi dokończyć misję, niech Mieszko z nim wygra, a gdy to się stanie, pozwól mi go zabić albo użyj twojego łuku i strzał, oczyść przestrzeń, uwolnij nas od niego. Za śmierci, za krzywdy dzieci, za okrucieństwo niech jego dusza trafi do podziemnego świata i trwa tam po wieczność.
To rzekłszy, wbiła w lalkę igły, a później omotała ją czerwonym sznurkiem, na którego końcu zawiązała mocny supeł. Zdjęła z palca srebrny pierścień i z szacunkiem położyła go na kamieniu.
– Bogini Dziewanno, przyjmij ten pierścień jako moją ofiarę, pozwól mi wbić nóż w jego serce albo sama użyj świętego łuku przeciwko niemu! – poprosiła trzykrotnie.
Dziewanna ją usłyszała. Podniosła się z leśnego łoża utkanego z paproci, sitowia i mchu, boskimi oczyma spojrzała na Bognę i skinęła głową na znak, że spełni prośbę ulubionej kapłanki. Jako bogini mogła się przyglądać każdemu śmiertelnikowi, kiedy tylko chciała. Bognę obserwowała przez lata, znała ją więc i darzyła sympatią. Wiedziała też, dlaczego zanosi do niej tak nietypową dla strażniczek prośbę. Kapłanki rzadko prosiły o wsparcie w przeniesieniu śmiertelnika do Nawi, radziły sobie w takich sprawach same, tym razem chodziło jednak o coś więcej, Bogna chciała zniszczyć nie tylko Wichmana, ale także potęgę, którą reprezentował. Chciała pomścić ukochanego, pragnęła zwycięstwa Mieszka, a później wygranej bogów, w których wierzyła. To się Dziewannie podobało. Dmuchnęła, i w stronę strażniczki powiał wiatr. Przyniósł wiadomość, że prośba została przyjęta.
***
– Opowiadaj, Bogumile. – Mira wskazała dowódcy miejsce obok siebie. – To, co przekazałeś w imieniu mojego brata dotychczas, to suche wiadomości: wygrał, pobił Wolinian i Wichmana, ba – Wichman zginął. To triumf, na który Mieszko czekał od lat i na który zasłużył. Zwycięstwo wywalczyliście rozwagą, strategią, męstwem i siłą. Usiądź, proszę – powtórzyła, gdyż Bogumił wciąż nie zajął miejsca. – Powiedz, jak wyglądała bitwa, jak doszło do przepędzenia wroga, który jeszcze kilka lat temu nas rozgramiał, a wcale nie tak dawno, przykro o tym mówić, ale przecież tak było, pobił i ograbił Szczecin, Pyrzyce i Santok. Jak to się stało, że Wichman nie żyje? Jak mocno wspierali was bogowie? Byli z wami Perun, Weles? Dziewanna przybyła ze swoim łukiem i strzałami? Czy może do zwycięstwa bardziej przyczynili się nie oni, a nowy Bóg Mieszka? Opowiadaj!
Bogumił się zamyślił. To, co Mieszko polecił mu przekazać siostrze, już powiedział. Teraz Strażniczka Chramu pytała go o szczegóły. „Opowiadać czy nie?” – zastanawiał się.
Znał i Mirę, i Mieszka dobrze, tak jak jego przodkowie służył Piastom od lat. Wiedział, że Mieszko kocha siostrę i raczej nie ma przed nią zbyt wielu tajemnic. A jeśli ma, to na pewno nie dotyczą one przebiegu stoczonych już bitew. Zdecydował, że tak, owszem, opowie, jak było. Postara się.
Bogumił był mężem potężnym, ogorzałym, ze śladami wielu ran nie tylko na twarzy. Długie włosy wiązał na karku w kucyk. Nigdy, poza Świętą Wyspą, na którą tylko strażniczki mogły wnosić broń, nie rozstawał się z nożami ani toporem, które nosił za pasem. Był powściągliwy i niezbyt biegły w opowieściach, ale skoro Strażniczka Chramu prosiła… Odchrząknął, wygładził brodę, usiadł, przyjął od młodej stróżki kubek z miodem i wychylił kilka łyków.
– Jak wiesz, pani, książę od kilku lat rozmyślał, jak zapewnić nam bezpieczny dostęp do morza – podjął opowieść. – Poprzednia napaść Wichmana, jego zwycięstwo i złupienie naszych w jego pamięci były wciąż żywe. Oboje wiemy, jak cierpiał z tego powodu, mimo że oczywiście tego po sobie nie pokazywał. To, że ukorzył się przed Ottonem, że zawarł sojusz z królem Czech i poślubił jego córkę, miało nas wzmocnić i zabezpieczyć przed napaściami. Tak się stało. Tak, ślub z Dobrawą to był dobry ruch – dodał z przekonaniem, wiedząc, że być może naraża się Strażniczce Chramu, bo jak powszechnie uważano, a i on tak sądził, Mira nie darzyła bratowej sympatią.
– Uhm… – Nie przytaknęła ani nie zaprzeczyła.