Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka nie jest po prostu dobra. Jest tak dobra, że trzeba o niej mówić. Jest naprawdę dobra. – James Islington, autor bestsellerowej „Trylogii Licaniusa”
Aby schwytać skrytobójcę, posłuż się innym skrytobójcą...
Girton Kulawiec, czeladnik najlepszej skrytobójczyni w krainie, nadal musi się wiele nauczyć o sztuce odbierania życia. Jednak najnowsza misja stawia przed nim znacznie trudniejsze wyzwanie: musi ocalić życie. Ktoś – możliwe, że nie jest to nawet jedna osoba – usiłuje zamordować następcę tronu, a zadaniem Girtona oraz jego mistrz jest odkrycie tożsamości zdrajcy i powstrzymanie zabójstwa.
W królestwie stojącym u progu wojny domowej, w zamku kipiącym od kłamstw, Girton zawiera nieoczekiwane przyjaźnie, przyjmuje na siebie niechciane obowiązki i odkrywa intrygi zdolne zniszczyć cały kraj.
Znacie to uczucie, kiedy czytacie książkę i od samego początku wiecie, że to będzie „to”? Czas skrytobójców jest właśnie taką opowieścią – ciekawi od pierwszych stron, jest zabawna, fascynująca, a lekki styl dodatkowo pogłębia przyjemność z czytania. Magiczna i wyjątkowo intrygująca historia o Kulawcu i jego mistrz sprawi, że nie będziecie się mogli oderwać od lektury.
Maria Firadza, @fantastyka_na_luzie
Czas skrytobójców od pierwszych stron kusi czytelnika oryginalnym światem, gdzie magia sieje spustoszenie, a społeczeństwo stara się z nią walczyć. Bohaterowie nie pozwalają się nudzić, a liczne zwroty akcji i niecodzienna kryminalna zagadka, którą muszą rozwiązać, sprawiają, że trudno się od tej lektury oderwać. Sięgnijcie po debiut Barkera, a na pewno zapragniecie poznać całą serię Okaleczonego królestwa!
Maciej Klebański, @ksiazkowy_pirat
Najciekawsze ukazanie wątku skrytobójcy od dawna, wciągająca narracja.
RT Book Reviews
Zniewalająca... doskonała mieszanka fantastyki i kryminału.
Fantasy Book Review
Oryginalny, wciągający świat, od którego nie sposób się oderwać, do tego para skrytobójców, którym warto kibicować – czytanie Czasu skrytobójców to czysta przyjemność. Nie mogę się doczekać kolejnych części!
Melissa Caruso, autorka The Tethered Mage
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kowal Darik był ostatnim z wygnanych. Ziemianin powalił go na klęczki kopnięciem w tył kolan i siłą przygiął mu kark; Darik wbił wzrok w linię pomiędzy bujną, zieloną trawą a trupią żółcią pustyni jełczowiska. Na jełczowiskach nie rosło nic. Wiele lat temu, przed narodzeniem rodziców Darika, czarownik odebrał tym terenom życie i wykorzystał do swych magicznych celów – teraz panowała tu tylko śmierć. Powiew cuchnącego wiatru pchnął mu na twarz długie, brązowe włosy. Dziesięć kroków dalej pierwsza z opuszczonych łkała, czekając na ostrze: pasterka Kina, dziecko jeszcze, jedyna z jego wioski. Gdy Ziemianin odezwał się do niej, potężny i mocarny, w zielonej jak trawa zbroi, jego głos był zadziwiająco łagodny: szept cichy jak nóż wysuwający się z pochwy.
– Ćśśś, dziecko. Zaraz będzie po wszystkim – powiedział, po czym nóż wbił się w jej szyję i na zawsze osuszył łzy.
Darik zerknął przez zasłonę włosów i zobaczył, jak konwulsje wyginają ciało Kiny, a krew tryska z jej szyi i tworzy na smrodliwej, żółtej ziemi ciemne, kręte wzory: kontury życia i śmierci.
Chciał się ożenić z Kiną, gdy ta dorośnie.
Darik czuł zimno, ale dreszczy nie wywołał wiatr; chłód przenikał go, odkąd przyszli po niego łowcy czarowników. Po raz pierwszy w jego piętnastoletnim życiu to nie piekący żar kuźni rosił mu skórę kropelkami potu. Wilgoć, która go pokrywała, była potem innego rodzaju, nowym potem, zimnym potem przerażonego zwierzęcia, który nie znikał ze skóry, odkąd zakuli go w kajdany. Miał wrażenie, że było to bardzo dawno temu.
Wielotygodniowy marsz przez Znękane Krainy minął mu jak we śnie, ale najbardziej nierzeczywisty był moment, kiedy wywołali go po imieniu. Nie był zdziwiony: czuł, jakby dawno temu zaprzedał się lichotniemu demonowi i przez całe życie czekał, aż ktoś przyjdzie odebrać zapłatę.
– Ćśśś, dziecko. Zaraz będzie po wszystkim.
Nóż wykonuje swe ważne zadanie na następnym opuszczonym. Drugi zestaw krwawych bryzgów znaczy brudną, żółtą ziemię. Czy jest w nich ukryte jakieś znaczenie? Jakaś wiadomość dla niego? Czy w tym miejscu pomiędzy życiem a śmiercią, na granicy czarnej toni, która pochłonęła martwych bogów, ci do niego przemawiają?
Czy może to tylko krew?
I śmierć.
I strach.
– Ćśśś, dziecko. Zaraz będzie po wszystkim.
Kolejny błaga o życie w ostatnich chwilach przed dźgnięciem sztyletu. Darik nie zna jego imienia, nie pytał o nie nigdy. Po co? Gdy stajesz się opuszczonym, jesteś martwy. Nie ma ucieczki, nie warto nawet próbować. Piętno na czole wyjawia, za kogo cię uważają – za maga, niszczyciela, wynaturzenie, czarownika. Nadajesz się tylko do wykrwawienia na suchy, martwy grunt, by uzdrowić ziemię krwawą ofiarą. Nikt nie da ci schronienia, nikt nie będzie ci współczuł, bo magia tak osłabiła glebę, że ludziom z ledwością udaje się nakarmić dzieci. Słychać dławienie się, szarpanie, błaganie, gdy nóż opada i zagłębia się w ciele, a spragniona ziemia spija skradzione jej życie.
Czy w chwili tej śmierci Darik coś czuje? Jakieś drgania? Czy nagłe kłucie przebiega od jego kolan, płynie z krwią w górę nóg i wierci dziurę w jego brzuchu? A może to tylko strach?
– Ćśśś, dziecko. Zaraz będzie po wszystkim.
Cięcie, rzężenie, krew na ziemi. Tym razem nie ma wątpliwości: coś przeszywa jego ciało. Włosy stają dęba, cebulki zaczynają boleć. Wszystko wokół się zmienia: ziemia jest soczewką zogniskowaną na jego osobie, umysł to oślepiająco rozżarzona plama światła. Co to za uczucie? Co się dzieje? Czy mieli rację?
Czy mają rację?
Dłoń na czole.
Mroczne czerwie pełzające wjego ciele.
Syk wysuwanego z pochwy ostrza.
Poci się, jest gorąco jak wkuźni.
Głowa odciągnięta do tyłu, szyja napięta.
Zamyka oczy, widzi świat pełen srebrzystych linii icieni.
Chłód ostrza na szyi.
Przerwa ulotna jak syk zanurzanego wwodzie, rozgrzanego metalu; jak chwila tuż przed tym, gdy słup piekącej pary spowija jego dłoń iklinga zostaje zahartowana.
Ukłucie ostrza na skórze.
Apotem przemawia trawa iziemia, iprzemawiają drzewa, wszystkie wjęzyku, którego nie rozumie, choć jednocześnie wie dokładnie, oczym rozprawiają. Czy tak właśnie brzmi mowa lichoszego pana?
Skrzypienie skórzanej zbroi.
–Ocalę cię.
Czy to głos Chocholca zpól?
–Nie!
–Słuchaj tylko…
Tak blisko jełczowiska, może to Żółcisz Wij?
– Ćśśś, dziecko, ćśśś. – Głos Ziemianina koi, uspokaja. – Im szybciej, tym lepiej.
–Mogę cię ocalić.
Rzeki są daleko, to na pewno nie Błękitny Watta.
– Nie.
Ale słowo Darika to szept tonący w lęku przed nadciągającą nicością. Czas zwalnia jeszcze bardziej, gdy nóż przecina jego skórę, wdziera się w kolejne warstwy w poszukiwaniu czarnych naczyń życia.
–Pozwól mi cię ocalić.
Amoże to najgorszy znich wszystkich? Może to Czarny Ungar?
– Nie – odmawia. Ale słowo jest słabe, chęć sprzeciwu zniknęła.
–Pozwól nam?
– Tak!
Eksplozja… Czego?
Czegoś.
Czegoś nieznanego, niezrozumiałego, ale jednocześnie znajomego – co było w nim od zawsze. To coś, z czym walczył, czego się wyrzekał, przed czym uciekał. Znajomy głos z dzieciństwa, zmyślony przyjaciel, który przerażał jego matkę. Kazała mu zapomnieć, więc odsunął go daleko, daleko. Ale teraz, w potrzebie, jest przy nim.
Ostrza nie ma już na gardle.
Otwiera oczy.
Świat jest rozmazany – spowity żółtą mgłą – a uszy wypełnia mu przenikliwy jęk, jak wtedy, gdy ojciec tłukł go za „niebezpieczne gadanie”. Zielona trawa pod jego stopami zniknęła, zastąpiona przez żółty kożuch, który przy dotknięciu łuszczy się płatkami niczym poranny popiół w kuźni. Darik wpatruje się w swoje ręce. Nie zmieniły się – te same blizny, te same na wpół zagojone skaleczenia i zadraśnięcia, te same stare poparzenia i odciski.
Wokół niego żółcieje idealne półkole suchej trawy, jak gdyby jełczowisko wygryzło kawał bujnej łąki.
Nadgarstków nie skuwa już zimny metal.
Czy przepadł, zatracił się? Czy zawarł pakt z czymś potwornym? Czuje jednak, że to nie tak, że to coś było w nim od zawsze i czekało na właściwy moment.
Czuje w sobie jełczowisko, jak ból.
Czterech Ziemianinów trzymało straż nad piątką opuszczonych. Teraz są rozmazanymi smugami rozdartego, poszarpanego metalu, czerwonego mięsa i ostrych fragmentów białych kości.
Darik potarł oczy, ciężko dźwignął się na nogi i zatoczył niczym człowiek wybudzony ze zbyt długiego snu. Kątem oka dostrzegł ruch. Jeden z leżących nieopodal Ziemianinów żył jeszcze. Na widok zbliżającego się Darika próbował odpełznąć, odpychając się łokciami.
Kowal uklęknął przy Krajowcu i oparł swe potężne ręce po obu stronach jego głowy. Łatwo byłoby go wykończyć, jeden ruch wielkich ramion i kark leżącego trzasnąłby jak zwęglona gałązka. Chciał nimi poruszyć, ale wpatrzył się w Ziemianina. Był niewiele starszy od niego i przerażony, okropnie przerażony. Ruszał ustami, ale z początku słychać jedynie przenikliwy jęk świata, dopiero po chwili słowa nadciągają jak grzmot łap galopującego ku niemu wierzchowca.
– Przepraszamprzepraszam…
– To złe – stwierdził Darik. – To bardzo złe.
Ale Ziemianin patrzył gdzieś w dal, zatracony w strachu, nie pojmując, co się wokół niego dzieje. Jego usta poruszały się nieprzerwanie.
– … przepraszamprzepraszam…
Darik patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a mięśnie jego ramion prężyły się, gotowe, by zabić. Teraz widział już wyraźnie: między pogruchotanymi trupami pozostałych Ziemianinów leżały strzaskane ciała tych, którzy zginęli u jego boku. Których zmiotły wichry jego furii.
Darik pochylił się nad Ziemianinem.
– To się musi skończyć – oświadczył i puścił głowę mężczyzny.
Potok słów nie ustawał.
– … przepraszamprzepraszamprzepraszam…
Widział zwłoki Kiny. Zginęła z rąk rycerzy rozerwanych na krwawe strzępy przez jego magię.
– Wybaczam ci – rzekł Darik przez łzy.
Ziemianin leżał na ziemi, śledząc oddalającego się kowala rozszerzonymi przerażeniem oczami.
Czarne żyły oplatające potężne mięśnie ramion Darika krzyczą.
Do zamku Maniyadoc musieliśmy przedostać się przez kanał „nocnego złota”, więc mistrz była w nastroju tak podłym, w jakim może być skrytobójca brodzący w tygodniowych zwałach gówna. Ja znosiłem tę sytuację ze znacznie większą pogodą ducha. Uczeń skrytobójcy szybko staje się odporny na ohydztwa. Taki już los.
– Girtonie – odezwała się Merela Karn.
Tak nazywa się moja mistrz, ale gdybym zwrócił się do niej inaczej niż „mistrzu”, spotkałaby mnie szybka i cięta reprymenda.
– Girtonie – powtórzyła – jeśli jeszcze kiedyś jakiś król, królowa lub inny błogosławiony uzna, że najlepsze niepostrzeżone wejście do zamku prowadzi przez kanał kloaczny, masz go zasztyletować.
– Naprawdę, mistrzu?
– Nie, skąd – wyszeptała w ciemność nocy, wydychając chmurkę pary w zimnym powietrzu. – Oczywiście, że nie. Masz uprzejmie zasugerować, że wejście przez główną bramę w przebraniu noszących maski kapłanów jest znacznie pewniejsze. Pokaż mi błogosławionego, który nie wie, że ujście kanału kloacznego to miejsce narażone na ataki nieprzyjaciela, a ja pokażę ci trupa.
– Pokazałaś mi wiele trupów, mistrzu.
– Cicho bądź, Girtonie.
Mistrz nie była wielbicielką dowcipu. To typowe dla skrytobójców; ta profesja przyciąga ponuraków i melancholików. Osobiście nie zaliczałem się do żadnej z tych kategorii, ale nie parałem się tym z wyboru: zostałem wykupiony z niewoli do przyuczenia.
– Na martwych bogów w ich wodnistych grobach! – wysyczała mistrz w mrok. – Nawet nie otworzyli dla nas kraty. – Odsunęła się na bok. – Rusz się, Girtonie! – wyszeptała.
Poślizgnąłem się i osunąłem niezgrabnie na czworakach po zafajdanej trawie zbocza, które wznosiło się od przepływającej pod nami rzeki ku strzelistym murom zamku. Kolejna fala paskudztwa wybiła przez kratę i połączyła się z obrzydliwym strumieniem cieknącym w dół nasypu do rzeki.
Srebrzysta smuga szpeciła widoczny w oddali brzeg; sprawiała wrażenie, że nacisnął na niego olbrzymi, pokryty farbą kciuk. W świetle księżyca wyglądało to dość malowniczo, ale przekradaliśmy się w tamtej okolicy i wiedziałem, że ziemia ma tam tę samą zjadliwie żółtą barwę co reszta jełczowisk, które pokrywały Znękane Krainy jak blizny.
Trudno powiedzieć, jak stare było to jełczowisko. Zastanawiałem się, jaki obszar początkowo zajmowało i ile krwi zostało rozlanej, żeby skurczyć je do obecnego rozmiaru. Zerknąłem na twierdzę. Z tej strony okna były nieliczne i pomyślałem, że to niewielkie jełczowisko mogło być nowe, choć to niemądra, dziecinna myśl. Miecze Ziemianinów strzegły nas przed czarownikami i magią, która wysysała życie z gleby. W Znękanych Krainach nie było godnych uwagi przypadków użycia magii od czasów Czarnego Maga, a on zmarł przed moim urodzeniem. Nie. To, co widziałem, było po prostu jednym z wielu wrzodów na ziemi – miejscem tak martwym, jak pradawny czarownik, który je stworzył. Odwróciłem się od jełczowiska i spróbowałem wyobrazić sobie, że nie istnieje, choć byłem pewny, że dochodzi do mnie jego odór, przebijający się nawet przez stężony smród kloacznego strumienia.
– Przysięgam, Girtonie, że ktoś zapłaci za ten pomysł – oświadczyła mistrz i zanurkowała w ciemność, by ponownie zbadać kratę. – Zamknięta na prosty zamek pięciozapadkowy. – Nie oddychała nawet szybciej, choć wisiała całym ciężarem na jednej ręce, zapierając się nogą o kamienny mur, czarny od starych ran. – Dasz radę go otworzyć, Girtonie. Przyda ci się praktyka.
– Dziękuję, mistrzu – odrzekłem. Wcale nie byłem jej wdzięczny. Było lodowato, a zimnym zamkiem znacznie ciężej operować.
Tym bardziej, gdy jest oblepiony gównem.
W przeciwieństwie do mojej preceptorki, słaby ze mnie akrobata. Poruszanie się utrudnia mi szpotawa stopa, więc przylgnąłem do kraty całym ciężarem ciała i w rezultacie obsmarowałem się nieczystościami. Ze stojących po obu stronach kraty kamiennych kolumn zapomniane szczątki pomniejszych bóstw odpadły już prawie całkowicie. Po mojej prawej stronie ostała się tylko para kunsztownie rzeźbionych poroży, po lewej – para rogów i jedno spozierające na mnie poważnie oko. Odwróciłem się od niego i wyciągnąłem wytrychy, drżącymi palcami wsunąłem je w zamek i zacząłem badać wnętrze cienkimi metalowymi pręcikami.
– A co, jeśli mają tam psy?
– Zabijemy je, Girtonie.
Otwieranie zamka wytrychem daje wielką satysfakcję: stuknięcie mechanizmu bębenków i znikający opór, gdy zamek ulega wprawie i zręczności. Satysfakcja maleje znacznie, gdy opróżniają się na ciebie zamkowe ustępy, ale kluczem do szczęśliwego życia jest docenianie małych przyjemności.
– Otwarte, mistrzu.
– Dobrze. Ale zbyt ślamazarnie.
– Dziękuję, mistrzu.
W tych ciemnościach nie widziałem dobrze jej twarzy, ale byłem pewny, że uśmiechnęła się, zanim kiwnięciem głowy kazała mi ruszyć do przodu. Na krawędzi ciemnego jak smoła kanału zawahałem się.
– W takim miejscu może się czaić Czarny Ungar.
– Lichotniki, tak jak bogowie, Girtonie, zostali wymyśleni, by straszyć przygłupich. Tam w środku jest tylko brud i smród. Bywałeś w gorszych sytuacjach. Ruszaj.
Wślizgnąłem się do otworu, wiedząc, że żaden skrawek mojej skóry i ubrania nie pozostanie czysty. I znalazłem się w tunelu biegnącym na wylot przez zewnętrzny mur twierdzy. Słyszałem chlupot grudkowatych nieczystości zgarnianych gdzieś nieopodal do strugi opływającej moje stopy.
Zamieszkujący wioski wyrobnicy sprzedawali fekalia garbarzom i farbiarzom, ale możni błogosławieni byli ponad to, więc w zamkach nieczystości odprowadzano do rzek – jakby w darze dla plebsu.
W ciągu swojego piętnastoletniego życia przeczołgałem się przez niemałe ilości odchodów różnych warstw społecznych: wdzięczników, wyrobników i błogosławionych. Wszystkie śmierdziały tak samo.
Dalej kanał był na tyle wysoki, że mogliśmy się wyprostować. Mistrz zapaliła świetlik – mały knot dający słabe światło, które można rozjaśniać lub zasłaniać za pomocą sprytnie połączonego układu luster – po czym uniosła odzianą w rękawiczkę dłoń i wskazała na swoje ucho.
Słuchałem.
Ponad radosny bulgot spływającego kanałem strumienia – wodzie nie robi różnicy, przez co podróżuje – wybijały się głosy pracujących ludzi. Musieliśmy poczekać, aż odejdą, zanim ruszymy dalej, a czekając, zawsze odliczam sekundy w sposób, którego nauczyła mnie mistrz: „Jeden, mistrz. Dwa, mistrz. Trzy, mistrz”. Słowa tykały mi w głowie z regularnością kuli wodnego zegara, ja zaś stałem jak kołek po kostki w nieczystościach, a moje serce wybijało nerwowy rytm.
Podobno z czasem można przywyknąć do smrodu. Tak mówią ludzie.
To nieprawda.
Minęło osiem minut i dziewiętnaście sekund, zanim usłyszeliśmy w końcu oddalające się śmiechy i kroki. Na znak preceptorki zacząłem liczyć od nowa. Tym razem do pięciu minut. Ludzie są jacy są, więc nigdy nie można zakładać, że ktoś się nie wróci, bo czegoś zapomniał.
Odczekawszy, ruszyliśmy dalej w głąb kloacznego tunelu, aż naszym oczom ukazało się słabe światło tańczące na ścianach oblepionych stuleciami spadającego gówna. Powyżej, mniej więcej półtora mojej wysokości nad nami, znajdowało się pomieszczenie, gdzie zrzucano nieczystości. Zaskrzypiały drzwi, po czym usłyszeliśmy kroki i głosy.
– … więc my skończyliśmy tu, a Alsa jest w gwardii następcy tronu. Piękna zbroja i większa wypłata.
– Niech lichotnik weźmie taki interes. Wolałbym wydłubać sobie oczy i odkryć magię w dłoni, niż służyć temu tłustemu niedźwiedziowi. To wredny żółcisz.
– Ale co robić, służba jest jak matka, co nie?
Śmiech. Mistrz spojrzała w otwór na górze, przygryzając wargę. Uniosła dwa palce i użyła Szeptu Wlatującego do Ucha, dzięki czemu słyszałem ją tylko ja.
– Straże. Musisz się nimi zająć – oznajmiła.
Kiwnąłem głową i ruszyłem w górę.
– Nie zabijaj ich, chyba że w ostateczności.
– To utrudni sprawę.
– Wiem – powiedziała. Pochyliła się i splotła ręce, żeby mnie podsadzić. – Ale jestem tu.
Wydech.
Wdech.
Postawiłem stopę na jej dłoniach, a ona podrzuciła mnie do pomieszczenia w górze. Wypadłem z otworu, lądując tyłem do obu mężczyzn.
Siedemnasta iteracja: Zwrot Opoja. Przewrót do przodu, skręt ciała i stanąłem twarzą w twarz ze strażnikami ubranymi w kilty, skórzane hełmy i zaniedbane skórzane napierśniki zbryzgane czerwoną farbą. Wbili we mnie ogłupiałe spojrzenia, jakby ujrzeli wyłaniającego się z głębin Błękitnego Wattę, pana lichotników. Mieli w rękach pałki, ale u pasa wisiały im krótkie miecze kolne. Zastanawiałem się, czy bronili zamku przed ludźmi czy szczurami.
– Skrytobójca? – wydukał strażnik po lewej, ten mniejszy, choć i tak obaj byli ode mnie wyżsi.
– Ano skrytobójca – potwierdził drugi, prawdziwy olbrzym, ujmując mocniej pałkę.
Powinni podbiec do drzwi i wezwać posiłki. Przewidywałem taką ewentualność i moja dłoń znieruchomiała nad wiszącymi u pasa nożami do rzucania, ale mniejszy strażnik tylko uśmiechnął się szeroko, ukazując brakujące zęby i czarne pieńki.
– Wiesz co, Joam, podejrzewam, że za głowę skrytobójcy można zgarnąć niezłą nagrodę, nawet jeśli to smarkacz i kuternoga.
Ruszył na mnie. Wielkolud wyszczerzył zęby i poszedł za przykładem towarzysza. Rozdzielili się, by obejść otwór na środku podłogi i wtedy przystąpiłem do działania. Druga iteracja: Szybkie Kroki. Skoczyłem naprzód, na pierwszy cel wybierając mniejszego – drugi nie wyciągnął jeszcze miecza. Przeciwnik zamachnął się pałką, a ja zrobiłem krok do tyłu; poczułem powiew wywołany ruchem twardego drewna przecinającego powietrze. Pchnął ostrzem, ale był zbyt daleko, by mnie dosięgnąć. Kiedy jego zamach nie odniósł skutku, odskoczył, oczekując z mojej strony kontrataku, ale ja nie ruszyłem się z miejsca. Chciałem tylko ocenić jego umiejętności przed przystąpieniem do walki. Nie zrobił na mnie wrażenia, a jego towarzysz spisał się jeszcze gorzej; zamiast wziąć udział w ataku, patrzył tylko z rozdziawioną gębą, jak gdyby oglądał przedstawienie.
– Rusz dupę, Joam! – wrzasnął mój przeciwnik.
Wielkolud bez pośpiechu poczłapał do przodu. Nie chciałem walczyć z dwoma na raz, więc postanowiłem jak najszybciej załatwić mniejszego. Pierwsza iteracja: Precyzyjne Kroki. Do przodu, by znaleźć się w zasięgu jego broni. Zrobił wypad. Dziewiąta iteracja: Łuk. Wygiąłem grzbiet, by uniknąć ostrza. Przeciwnik zamachnął się trzymaną w drugiej ręce pałką, mierząc w głowę. Uchyliłem się. Gdy jego ramię przelatywało nade mną, złapałem go za łokieć i popchnąłem, a kiedy próbował odzyskać równowagę, złapałem go za krawędź napierśnika. Dziesiąta iteracja: Miotła. Szybkim ruchem nogi podciąłem go i popchnąłem w kierunku otworu. Runął w dół, młócąc rękami i uderzył głową o krawędź.
Odwróciłem się do Joama.
Gdyby martwi bogowie obdarowali go choć krztyną rozumu, dostrzegłby, z jaką łatwością pokonałem jego towarzysza i rzuciłby się do drzwi. Jednak w oczach strażnika widniał taki sam wyraz, jaki dojrzałem kiedyś u byka, który rozwalił sobie łeb o ścianę w skazanej na porażce próbie dostania się do jałówki. Miał minę stworzenia zbyt głupiego i zbyt zaślepionego wściekłością, by uświadomić sobie, że nie może wygrać.
– Jużeś martwy, asasynie – powiedział i poczłapał do przodu, uderzając pałką o dłoń. Nie miałem czasu na niego czekać; im dłużej trwała walka, tym większe ryzyko, że ktoś nas usłyszy i wezwie kolejnych strażników. Przeskoczyłem przez dziurę, by wylądować przy Joamie. Odwrócił się, wymachując pałką. Piętnasta iteracja: Wiosło. Pochył w przód i ruch całego ciała w bok, pod jego ręką. W chwili, gdy byłem najniżej, wypchnąłem pięść, którą solidnie walnąłem Joama między nogi. Zawył, upuścił broń i zgiął się wpół. Wyprostowałem się gwałtownie, grzmocąc go potylicą w twarz; wielkolud zatoczył się do tyłu, a ze złamanego nosa trysnęła krew. Taki cios powaliłby większość mężczyzn, ale Joam był potężny. Choć wzrok mu się zamglił, tracąc ostrość, zdołał utrzymać się na nogach. Osiemnasta iteracja: Zegar Wodny. Podbiegłem, złapałem się za jego gruby pas i wykorzystałem go jako punkt oparcia, by obrócić się głową w dół i zacisnąć nogi na jego gardle. Ręka Joama szukała po omacku przytroczonego u biodra miecza. Wyciągnąłem mu broń z pochwy i odrzuciłem, zanim ją chwycił. Przesunął rękami po moim ciele, szukając mojego gardła. Odnalazł je w końcu, ale jego siła, choć wielka, malała, kiedy zaczęło mu brakować oddechu. Wepchnąłem kciuk pod dłoń na mojej szyi, złapałem za mały i środkowy palec i złamałem je. Spodziewałem się stęknięcia bólu, a potem poluzowania uścisku, ale olbrzym stracił właśnie przytomność. Runął w tył i zsunął się po ścianie na podłogę. Z trudem wygrzebałem się spod jego cielska. Sprawdziłem, czy oddycha, a zyskawszy pewność, że żyje, przepchnąłem go do otworu.
– Uwaga – wyszeptałem i zrzuciłem bezwładnego strażnika w dół. Znieruchomiałem na moment, upewniając się, że nie zostałem usłyszany, po czym ukląkłem, by wciągnąć mistrz.
Nie była ciężka.
Po raz pierwszy miałem okazję się rozejrzeć. Zaskoczyły mnie proporcje pomieszczenia: klitka była ciasna, ale bardzo wysoka. Ta myśl ledwo miała czas zmaterializować się w głębi mojego umysłu, kiedy usłyszałem okrzyk mistrz:
– Coś jest nie tak! Odwrót!
Skoczyliśmy ku otworowi, ale zanim któreś z nas zdołało dać nura z powrotem w gnojowisko, ukryta krata zasunęła się ze szczękiem, zamykając nam drogę ucieczki. Do komórki wcisnęło się czterech pikinierów. Mieli na sobie skórzane zbroje, hełmy z szerokimi rondami i kilty ponaszywane kawałkami metalu. Poniżej kolan nosili skórzane nagolenniki wzmocnione metalowymi paskami. Gdy zaczęli wymachiwać bronią, uderzył nas odór niemytych ciał i zjełczałego tłuszczu, którym konserwowali pancerze. W tak małym pomieszczeniu ich smród był bronią skuteczniejszą niż piki. Lepiej, gdyby uzbroili się w tarcze i krótkie miecze. Zaraz mieli się o tym przekonać.
– Zakładnicy – rzuciła mistrz, kiedy sięgałem po ostrze na plecach. Puściłem rękojeść.
I znalazłem się wśród strażników. Z nagimi pięściami, wojowniczo nastawiony. Za moimi plecami rozległo się charakterystyczne mięsiste chrupnięcie łamanego nosa i męski skrzek przypominający kwiczenie kastrowanego wierzchowca: to mistrz zaatakowała pikinierów. Odepchnąłem jedną z pik, by zmniejszyć dystans, i wbiłem łokieć w gardło stojącego przede mną mężczyzny. Cios nie był zabójczy, ale wystarczył, by unieszkodliwić przeciwnika. Drugi obrońca, kobieta, na moment straciła równowagę. Chwyciłem ją i bez trudu obróciłem, zasłaniając się jej ciałem jak tarczą, a do jej gardła przycisnąłem kciuk z nasadzoną na czubku żyletką. Mistrz trzymała drugiego pikiniera w ten sam sposób; miał zakrwawioną twarz. Czwarty strażnik leżał nieprzytomny na posadzce obok towarzysza, którego zdzieliłem łokciem.
– Otwórzcie kratę – krzyknęła do ścian. – Wypuście nas albo zabijemy strażników.
Z góry dobiegł nas męski śmiech i zagadka osobliwej wysokości pomieszczenia wyjaśniła się, kiedy w ścianach otworzyły się mordownie. Każda z nich umożliwiała strzelcom wymierzenie w intruzów. Celowali w nas z ośmiu kusz, z założonymi na naciągnięte cięciwy krótkimi bełtami, które przeszywały zbroję na wylot.
– Otwórzcie kratę. Opuścimy zamek, a wasi żołnierze przeżyją – zawołała mistrz.
Kolejny wybuch śmiechu.
– Nie ma takiej potrzeby – odezwał się głos. Męski, pewny siebie, rozbawiony.
Jeden, mistrz. Dwa, mistrz…
Szczęk kuszy odbił się echem w ciszy. Tak samo dźwięk spadających z urwiska kamieni rozchodzi się po cichym lesie. Bełty wbiły się w nieprzytomnych strażników na posadzce. Śmiech z góry.
– Razem – syknęła mistrz, więc obróciłem moją strażniczkę. Ukryliśmy się za tarczami z ciał naszych zakładników.
– Proszę, puść mnie – błagała moja głosem drżącym jak jej ciało. – Aydor nie dba o strażników. Jest gorszy niż Czarny Ungar, zabije nas wszystkich, żeby was dorwać.
– Milcz! – rozkazałem i mocniej przycisnąłem do jej szyi mój uzbrojony w żyletkę kciuk. Pociekła krew, a na udzie poczułem ciepło; ze strachu popuściła mocz.
– Spójrzcie na nich – odezwał się głos. – Mali, tchórzliwi skrytobójcy, kryjący się za mężnymi żołnierzami, gotowymi jak prawdziwi wojownicy spojrzeć śmierci w twarz.
– Na szczyny Wija, nie… – wymamrotała moja strażniczka.
– Wasza wierność nie zostanie zapomniana – zapewnił głos z góry.
– Nie!
Kusze wypluły bełty, kobieta w moich ramionach wygięła się w łuk i zesztywniała. W jednej chwili miałem przed sobą żywą osobę, a w drugiej, jakby za sprawą magii, przed moim nosem pojawił się wibrujący bełt, przez który, niczym przez dren, uciekało z niej życie.
– Mistrzu?
Jej strażnik prężył się w śmiertelnych spazmach; z szyi sterczał mu bełt, a krew tryskała na podłogę.
– Mistrzu, igrają z nami.
Z góry dobiegł nas śmiech, po czym kusze wystrzeliły ponownie, z hukiem szpikując bełtami trzymane przeze mnie ciało; skuliłem się jeszcze bardziej za trupem. Śmiech ucichł i drugi głos, kobiecy, władczy, powiedział coś, ale nie dosłyszałem słów. A potem ta kobieta krzyknęła do nas:
– Zależy nam tylko na tobie, Merelo Karn. Połóż się na posadzce i nie próbuj zrobić krzywdy tym, którzy po ciebie przyjdą, albo każę zastrzelić twojego towarzysza.
Czy to cień poruszenia przemknął po twarzy mojej preceptorki, gdy usłyszała swoje imię z ust nieznajomej? Zaskoczenie? Czy jej ciemna skóra poszarzała nieco od emocji? Przez te wszystkie wspólnie spędzone lata nigdy nie widziałem, żeby coś nią wstrząsnęło. Z pewnością jej imię było sławne jak Znękane Krainy długie i szerokie – Merela Karn, najlepszy asasyn – mało kto znał jednak jej oblicze i wiedział, że jest kobietą.
– Porzuć trupa, Girtonie – rozkazała i sama puściła zwłoki, które padły twarzą w dół na zakrwawione kafle posadzki. – To coś innego, niż się wydaje.
Jak zawsze bezzwłocznie wykonałem jej polecenie, choć napiąłem wszystkie mięśnie, spodziewając się w każdej chwili żądła bełtu. Ale ta chwila nie nadeszła.
– Połóżcie się na posadzce – rozkazał mężczyzna z góry.
Wykonaliśmy polecenie i w pomieszczeniu nagle zaroiło się od strażników. Zarobiłem kilka kopniaków w żebra. Właściciele zadających mi razy nóg mieli szczęście, że nie widziałem ich twarzy i nie mogłem zachować ich w pamięci. Zostaliśmy błyskawicznie związani – całkiem porządnie jak na amatorów – i postawieni na nogi przed najpotężniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałem, choć był w równym stopniu tłusty, co umięśniony.
– Mam im ściągnąć maski? – zapytał strażnik po mojej lewej.
– Nie. Zabierz im całą broń i wsadź do celi. A potem zmyj z siebie ich gówno i zapomnij, że cokolwiek się wydarzyło.
– Wydaje mi się, że to jednak wasze gówno – stwierdziłem.
Mistrz spuściła wzrok i pokręciła głową, kiedy mężczyzna uderzył mnie w twarz wierzchem dłoni. Cios był słaby. Dzieci raniły mnie bardziej swoimi przezwiskami.
– Pamiętaj, smarku – fuknął – że potrzebujemy jej, nie ciebie.
Zanim zdołałem odpowiedzieć, zarzucono nam na głowy worki, po czym w całkowitych ciemnościach odbyliśmy krótką i bolesną podróż do celi. Pięćset kroków po kamiennej posadzce wkierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Obrót wlewo idwadzieścia kroków po grubym dywanie. Dwa razy wdół po krętych schodach aż do miejsca cuchnącego ludzką niedolą.
Lochy zazwyczaj przepełnione są życiowymi rozbitkami, ale sądząc po ciszy, w tych byliśmy tylko my. Zostaliśmy umieszczeni w obskurnych celach, wciąż związani, choć pęta nie krępowały mnie długo. Uwolniwszy się, ściągnąłem z głowy worek i wykrztusiłem drut, który na wpół połknąłem i przetrzymywałem w przełyku. Przełożenie ręki przez zakratowany otwór w drzwiach i otworzenie go nie przysporzyło mi żadnych trudności.
Na zewnątrz mieściło się zaskakująco obszerne pomieszczenie ze stołem, krzesłami i koszami z żarem, teraz wygasłym. Podszedłem na palcach do drzwi celi, w której zamknęli mistrz.
– Wydostałem się.
– Brawo, Girtonie, ale wracaj tam – powiedziała cicho. – Czekaj spokojnie.
Przez dłuższą chwilę nie ruszałem się spod jej drzwi. Schwytany skrytobójca nie może spodziewać się miłosierdzia. Tego, kto da się złapać, czeka krwawy szafot lub publiczne rozczłonkowanie. W każdym razie długa i bolesna śmierć. Chyba że wcześniej uciszy go na wieki inny skrytobójca – mistrz twierdziła, że luźne zrzeszenie tworzące Otwarty Krąg zazdrośnie strzeże swoich sekretów. Z łatwością zdołałbym wślizgnąć do zamku i znaleźć jakiegoś służącego. Zabrać mu ubrania i stać się niezauważalnym, po czym uciec w głąb kraju. Znałem ryt, drapany język skrytobójców, i potrafiłem odnaleźć skrytki ze zleceniami. W mojej sytuacji wielu by tak zrobiło.
Ale mistrz kazała mi wrócić do celi i czekać, więc to uczyniłem. Zamknąłem za sobą kratę, włożyłem na głowę worek i wsunąłem ręce w pęta. Wyobraziłem sobie krąg wypełniony powietrzem, potem pozwoliłem, by górna ćwierć kręgu się otworzyła i wypuściłem powietrze z płuc. Uwolniłem się od strachu i stałem się niczym więcej jak narzędziem, bronią.
Czekałem.
– Jeden, mistrz. Dwa, mistrz. Trzy, mistrz…
Doliczyłem do dwunastu tysięcy dziewięciuset „mistrzów”.
Mężczyzna, który po mnie przyszedł, nie zajrzał nawet przez kraty przed wejściem do celi, co oznaczało, że należał do błogosławionych. W Znękanych Krainach niewielu ludzi poza nimi jest tak nieostrożnych, a raczej tak pewnych swojego bezpieczeństwa.
– I co? – zapytał, stając w drzwiach. Jego masywna sylwetka zasłoniła skąpe światło. – Nadal tu jesteś, skrytobójco?
Nie odpowiedziałem. Zawsze najlepiej jest milczeć. Szczególnie skutecznie doprowadza to do szału błogosławionych, którzy oczekują, że cały świat będzie spełniał ich zachcianki.
– Zadałem ci pytanie – warknął.
Nie przerywałem milczenia i zamierzałem w nim trwać, chyba że zdecydowaliby się na tortury. Wtedy wypowiedziałbym całe mnóstwo słów, nadal nie mówiąc nic konkretnego.
Mężczyzna zrobił kolejny krok do przodu. Stąpał ostrożnie, by nie wejść w kontakt z ohydztwem celi. Przez luźny splot worka widziałem niewielki skrawek pokratkowanego świata. Błogosławiony miał na sobie dobre buty – miękkie, ze skórzanymi cholewkami i grubymi podeszwami. Szpotawa stopa często mnie boli, więc z czasem stałem się znawcą i miłośnikiem szewskiej sztuki. Często zazdroszczę innym dobrych butów.
To był ten sam mężczyzna, który rozkazał żołnierzom zostawić nam maski, kiedy kopali mnie w żebra. Wbił we mnie wzrok, obejrzał z góry do dołu, a potem ściągnął mi z głowy worek oraz maskę, która zakrywała nos i usta.
Kiedy cię zabiję, zabiorę ci te buty – pomyślałem.
– Wątpię, że jesteś skrytobójcą – oświadczył. – Tamta może i tak, ale ty?
Miał oddech błogosławionego, cuchnący od nadmiaru dobrego jedzenia i przesycony zapachem olejku goździkowego na bolące zęby. Splunął na ziemię przy mojej szpotawej stopie, nachylił się, po czym zapytał teatralnym szeptem:
– Co z ciebie za asasyn? Kaleki smarkacz to słaby materiał na zabójcę.
– Może masz rację – odszepnąłem mu do ucha. – Dla prawdziwego skrytobójcy wyswobodzenie się z pęt i poderżnięcie ci gardła byłoby proste jak pocałunek w policzek. – Poruszyłem głową i musnąłem ustami zarost na jego podbródku. Podskoczył jak oparzona jaszczurka, w jego oczach błysnął strach, a chwilę później gniew.
Pobił mnie wtedy. Użył małej, drewnianej pałki, a choć żaden był z niego wirtuoz, brak umiejętności nadrabiał entuzjazmem. Kiedy mnie prał, rozmyślałem o tym, że choć ogólnie rzecz biorąc najlepiej jest milczeć, czasem warto się odezwać. Po wszystkim założył mi z powrotem maskę i worek na głowę, a potem powlókł przez zamek.
Do drzwi celi, próg, wlewo, trzydzieści kroków prosto. Wgórę po stopniach czterech wąskich, spiralnych klatek schodowych. Na zachód wzdłuż rozbrzmiewającego echem korytarza iwgórę kolejnych dwóch klatek schodowych do przestronnego pomieszczenia, gdzie odgłos moich kroków na kamiennej posadzce odbija się echem od wysokiego sklepienia. Następnie dwa razy po kilku drewnianych stopniach, po czym ląduję na jakiejś prowizorycznej drewnianej podłodze, która dudni głucho pod moimi stopami –identyczne dudnienie dobiegało chwilę temu zwysoka –iczuję zawrót głowy, jak gdyby coś nagle obróciło mnie do góry nogami.
Na mojej szyi ląduje pętla.
Krew mi się ścina w żyłach.
Szubienica. Stałem na szubienicy i bałem się Xusa, boga śmierci, tak bardzo jak ci wszyscy, którym wręczyłem jego niechciany dar.
Ktoś ściągnął mi worek z głowy.
Przed moimi oczami rozciągała się ogromna sala spotkań, zbudowana w czasach, zanim magia i czarownicy sprowadzili na nas przekleństwo zjełczałych ziem, kiedy ludzie żyli jeszcze w dostatku i dokonywano wielkich postępów. Komnata była cztero-, może pięciokrotnie wyższa od dorosłego człowieka, ściany z czarnego kamienia zostały otynkowane i pomalowane na biało. W wielu miejscach tynk zżółkł i odpadał; nie miałem wątpliwości, że poruszane zabłąkanym powiewem wiatru ogromne, kolorowe gobeliny zakrywały kolejne ubytki. Wątłe promienie starzyrocznianego słońca wlewały się przez wysoko osadzone, kryształowe okna; złowione w pasma jasności drobiny kurzu opadały z wolna niczym owady uwięzione w miodzie. Czułem się jak aktor w teatrze. Często podróżowaliśmy z mistrz w przebraniach błaznów, którzy przyjmowani są z zadowoleniem zarówno przez najnędzniejszych, jak i najbardziej znaczących ludzi w kraju. Tradycja zakazuje błaznom odzywania się do wyżej postawionych od siebie, dzięki czemu często się o nich zapomina – błazen może poruszać się po zamku czy wiosce bez zwracania na siebie uwagi.
Jednocześnie błazen to symbol statusu społecznego. Odgrywany przez moją mistrz Błazen Śmierci jest sławny, a ona, w roli trefnisia, nie skrytobójcy, ma wielkie wzięcie. Ja także odznaczałem się niemałym talentem. Moja szpotawa stopa czyniła ze mnie błazna niższego szczebla, klowna ułomnego, ale choć byłem złamagasem – moje kalectwo było wynikiem choroby ściągniętej na te ziemie przez czarowników – rozumiałem gry słowne i fikałem koziołki prawie tak dobrze jak inni.
Niewiele rzeczy w życiu sprawia mi tyle radości, co dawanie szczęścia innym. Często marzę o teatrze; chciałbym puścić dłoń Xusa, boga śmierci, i wstępować na deski estrady, by bawić i otrzymywać pełne zachwytu brawa tłumu. Ale w marzeniach nie mam na szyi stryczka ani nie daję przedstawienia dla dwuosobowej, ponurej publiczności, której połowę stanowi moja mistrz, przywiązana do krzesła. Drugą była kobieta w podobnym wieku, ale odziana w piękny, luźny kaftan oraz wąskie spodnie z przetykanego złotem tartanu. Stała, trzymając mistrz na sztychu. Padał na nie snop światła, obie zastygły na swoich miejscach, jak aktorzy tuż przed rozpoczęciem przedstawienia. Zastanawiałem się, czy to celowe. Jeśli tak, widać ludzie, którzy nas pochwycili, mieli słabość do dramatyzmu.
– Aydorze – odezwała się kobieta lekko zachrypniętym głosem, jakby była podniecona – dopilnuj, by stryczek chłopca był mocno zaciśnięty; w przeciwnym wypadku Merela może pomyśleć, że nie mówię poważnie.
Sznur zacisnął się wokół mojej szyi jak wąż, powietrze w sali zgęstniało.
– Grzeczny chłopczyk – pochwaliła.
Owionął mnie cuchnący oddech, gdy Aydor wyszeptał mi do ucha:
– Pożałujesz tego pocałunku, gdy będziesz błagał o powietrze, złamagasie. Nikt nie będzie traktował mnie jak panienkę; jestem prawowitym następcą tronu.
Kobieta odwróciła się i zdarła maskę z twarzy mojej preceptorki.
– Mów, Merelo Karn. – Obeszła krzesło. – Kogo zamierzałaś tu zabić?
Zapadła cisza. Długa cisza. Ten typ ciszy, który podkreśla dramatyzm w kiepskich sztukach teatralnych odgrywanych przez aktorów należących do Festiwalu, wędrownej karawany kupieckiej, objeżdżającej Znękane Krainy. Dla mnie, jako kaleki, nie wróżyło to nic dobrego. Żelazna zasada kiepskich dramatów Znękanych Krain mówi, że dobroduszny, kaleki przyjaciel bohatera ginie w pierwszym akcie tak szybko, jak to możliwe – to popycha bohatera do działania, motywuje go.
Nigdy nie brałem sobie do serca twórczości grafomanów. A przynajmniej do chwili, gdy stanąłem na scenie ze stryczkiem na szyi.
– Znasz mnie, Merelo – powiedziała kobieta. – Rozumiesz chyba, że nie możesz mnie okłamać. Wiem kim jesteś. Zatem choć częściowo oszczędź swojemu uczniowi bólu i powiedz, kogo zamierzałaś zabić.
Mistrz milczała.
– Jestem królową, Merelo. Nazywam się Adran Mennix i jestem królową całego Maniyadocu oraz Długich Pływów. Wiesz to, bo sama pomogłaś mi zdobyć tron. Nie jesteś z tego dumna? – Obeszła krzesło dookoła, ale mistrz ignorowała ją, nieporuszenie patrząc przed siebie. – Czy nie jesteśmy ze sobą związane, Merelo? Czy nie łączy nas wspólna przeszłość? – Uklękła, kładąc dłoń na nodze mojej preceptorki, lecz ta wciąż milczała. Królowa przez chwilę wpatrywała się badawczo w twarz mistrz, po czym podniosła się. Kiedy znów przemówiła, w jej głosie dźwięczała nuta tęsknoty.
– Nic nie powiesz, Merelo? Wedle twego kodeksu mordercy, istnieje między nami więź, nieprawdaż?
Mistrz milczała.
– Dobrze więc. Zawsze byłaś uparta. Zobaczmy, czy może jest jednak coś, na czym ci zależy – rzekła królowa. – Aydorze, pociągnij za sznur.
– Czekaj.
Mistrz przemówiła szeptem, ale wypełnił on całą salę. Z umiejętnością tą zapoznała mnie w dziesiątym roku nauki – to sposób wydobywania głosu nie z gardła, ale z głębi brzucha; powoduje energetyczne buzowanie krwi i wypełnia pomieszczenie dźwiękiem.
Królowa, która wskazywała właśnie w moim kierunku, uśmiechnęła się władczo i opuściła rękę. Aydor – uznałem, że to jej syn, bo istniało między nimi wyraźne podobieństwo – złośliwie pociągnął za linę; musiałem stanąć na palcach, żeby nie zacząć się dusić.
Bardzo chciałem usłyszeć słowa tej kobiety mianującej się królową. Na temat swojej przeszłości mistrz zawsze milczała jak grób, a teraz okazało się, że znała jedną z najbardziej wpływowych kobiet w Znękanych Krainach, Adran Mennix, królową Maniyadocu. Skoro czekała mnie rychła śmierć, pragnąłem przynajmniej zaspokoić najpierw swoją ciekawość.
– Dobrze więc, Merelo, zaczekam na ciebie. Znowu – oznajmiła królowa, kłaniając się drwiąco. – Mam nadzieję, że rozumiesz, jaki to teraz zaszczyt.
– Zostaliśmy tu zaproszeni, królowo Adran – powiedziała Mistrz. – Zaproszeni do zamku na spotkanie z pośrednikiem, który miał wskazać nam cel.
– Przybyłaś do mojego zamku, by zabić, choć kiedyś się przyjaźniłyśmy?
– Tak, przybyłam tu właśnie dlatego, że się przyjaźniłyśmy. Kiedyś.
– I wiesz, kto cię tu sprowadził?
– Obie to wiemy.
– Doprawdy? – zapytała Adran.
– Oczywiście. Ty.
Raz jeszcze zapadła melodramatyczna cisza. Mistrz z pewności miała rację – jak zawsze. I wyglądało na to, że nie ja jeden nie zostałem wtajemniczony w intrygę, bo jej oświadczenie tak zaskoczyło Aydora, że aż przestał zaciskać pętlę.
– A dlaczego tak sądzisz? – zapytała cicho królowa.
– Pułapka w kanale kloacznym. Uparłaś się, byśmy przez niego przeszli, choć wszyscy wiemy, że błogosławieni każą ich strzec. I wreszcie, co najbardziej oczywiste: prosząc konkretnie o mnie, użyto mojego pełnego imienia.
– To takie niezwykłe?
– Owszem. Ludzi, którzy znają moje prawdziwe imię i profesję, można policzyć na palcach jednej ręki.
Mówiąc to, uniosła głowę, by pokazać szeroki uśmiech. Nie lubię tego uśmiechu. Zazwyczaj nie wróży nic dobrego.
– I wszyscy są w tej sali.
Sznur zaskrzypiał, zaciskając się na mojej szyi; królowa Adran wpatrywała się w mistrz długą chwilę. Nagle się roześmiała. Miała przepiękny śmiech, dźwięczny i dziewczęcy, pełen życia i radości.
– Przenikliwa jak zawsze. Wiedziałam, Merelo, że sprowadzenie cię tutaj było dobrym pomysłem.
– Za to ty, Adran, jak zawsze wszystko nadmiernie komplikujesz. Mogłaś zwyczajnie poprosić o spotkanie.
– Nie przyszłabyś, Merelo. Nie zrobiłabyś tego, gdybyś wiedziała, czego od ciebie potrzebuję.
– A czego potrzebujesz?
– Rady. Pomocy.
– W jakiej sprawie? – Mistrz przekrzywiła głowę. Wydawała się szczerze zdziwiona.
– Chodzi o mojego syna.
– Syna? – Uniosła brew. – Myślałam, że pragnęłaś wyłącznie córek?
Poprzez naprężający się sznur poczułem drżenie mięśni Aydora.
– Co zawsze powtarzałaś, Merelo? Że wykorzystuje się to, co jest dostępne? – Pętla zacisnęła się jeszcze mocniej. – Niemniej kocham mojego syna, a ktoś z dworu zamierza go zamordować.
Skinęła na Aydora, człowieka o takim oddechu, że tylko matka mogła go kochać.
– No jasne – potwierdziła Mistrz, a stryczek na mojej szyi znów się naprężył, wyciskając mi z porów pot.
– Zatem słyszałaś? – dopytywała się Adran nerwowo. – Wiesz o tym?
– Oczywiście, Adran, jestem skrytobójczynią…
– Królowo Adran – warknęła władczyni.
– Królowo Adran, jestem skrytobójczynią. – Choć mistrz użyła oficjalnego tytułu, w jej głosie brakowało szacunku. – A twój syn jest następcą tronu, więc co najmniej połowa dworu zyskałaby na jego śmierci. Więc jeśli pytasz, czy ktoś pragnie śmierci twojego syna, odpowiedź niemal na pewno brzmi „tak”.
Aydorowi się to nie spodobało. Odczuwałem narastanie jego wzburzenia, bo coraz mocniej zaciskał pętlę na mojej tchawicy.
– Pytanie brzmi, czy jest ktoś na tyle odważny, by podjąć próbę.
Adran przykucnęła, by spojrzeć w twarz mojej preceptorki.
– A może to ty. – Stuknęła ją palcem w pierś – Może to ty, Merelo Karn, powinnaś zadawać sobie to pytanie?
– Ja? – Nieczęsto słyszę zaskoczenie w głosie mistrz, ale tym razem było bardzo wyraźne. – Czemu miałabym to robić?
– Kto lepiej niż skrytobójca zdoła udaremnić próbę zabójstwa?
– Takimi sprawami zajmuje się przecież Ostrze Serca króla.
Niecierpliwie wyczekiwałem odpowiedzi Adran. Wysoko postawieni błogosławieni mają zazwyczaj Ostrze Serca, kobietę lub mężczyznę przeszkolonego w powstrzymywaniu skrytobójców.
– Owszem, i tak było. Dopóki nasz Ostrze Serca nie zginął w obronie Aydora. Choć w zamku myślą, że upił się i spadł ze schodów. Nie zjawiłabyś się przecież, gdyby rozeszło się, że skrytobójca już tu był. Teraz jednak nadciąga Festiwal, wszystkie te wozy, kupcy, zamek zaroi się od ludzi i..
– Nie masz komu powierzyć ochrony syna?
Adran wpatrywała się w mistrz z lekkim uśmiechem na ustach.
– Mam kogoś, kto go ochroni, ale potrzebuję osoby, która odkryje, kto za tym wszystkim stoi. To zadanie chciałam zlecić tobie.
– Mnie? – zdziwiła się skrytobójczyni.
Adran odwróciła się w moją stronę.
– Twój chłopak ma talent. Jestem pod wrażeniem tego, z jaką łatwością załatwił tych dwóch strażników. Wolałabym, żeby ich zabił, ale tym już się zajęto.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się tak, jak kot uśmiecha się tuż przed skokiem na mysz, a potem znów zwróciła się do mistrz.
– Merelo, porozmawiajmy na osobności. Aydorze! – zawołała. – Podciągnij chłopaka!
Treść dalszej wymiany zdań mi umknęła, bo wisiałem na stryczku i się dusiłem. Nie wiem, jak długo rozmawiały, ale nie dłużej niż siedem minut, bo nie straciłem przytomności, a tyle właśnie potrafię wytrzymać na jednym oddechu. Oczy zaczęły mi łzawić i wychodzić z orbit, język spuchł i wypełnił usta, a mistrz dyskutowała z królową Adran.
Zanim doszły do porozumienia, świat zaczęła spowijać ciemność. W końcu Aydor wypuścił linę, a ja wylądowałem na deskach szubienicy, łapczywie łapiąc powietrze. Rozcinając mi pęta, śmiał się i nazywał mnie bezużytecznym kaleką.
– Idź do swej mistrz – polecił. – Zapoznasz się ze swymi nowymi obowiązkami.
Kiedy dokuśtykałem do niej, była już wolna. Zabrała mnie na stronę, z dala od królowej i jej szamboustego synalka.
– Mamy dowiedzieć się, czy istnieje spisek na życie następcy tronu, a jeśli tak, udaremnić go – mówiła głośno, by królowa ją usłyszała.
– Ale Otwarty Krąg… Inni asasyni… – zacząłem, za jej przykładem nie zniżając głosu.
– Nimi się nie przejmuj. Dałam słowo, że pomogę. Musimy go dotrzymać.
– Ale czemu?
Byłem szczerze zdziwiony. Mistrz nie szafowała pochopnie swym słowem, a z doświadczenia wiedziałem, że nigdy go nie łamała.
– Królowa zagroziła, że jeśli odmówię, zdemaskuje mnie. Wyjawi, że wielki Merela to kobieta, i że występuje w przebraniu Błazna Śmierci.
– Ale wtedy…
– Każdego Błazna Śmierci w Znękanych Krainach ludzie będą brali za skrytobójcę i w końcu wyrżną ich wszystkich w pień. To przyniesie kres pradawnej formie sztuki. Nie mogę być za to odpowiedzialna.
– Ale…
– Dałam słowo, Girtonie. – Ostry ton oznaczał koniec rozmowy. Nie widziała sensu, by kontynuować dyskusję, skoro podjęła już decyzję.
Niewolnik wyprowadził nas z teatru i powiódł do komnaty, gdzie czekały dwie balie z gorącą wodą, żebyśmy mogli zmyć z siebie brud całego dnia. Zostawił nas samych i oddalił się. Najwyraźniej Adran znała moją mistrz na tyle, że nie wątpiła w jej obietnicę. Korciło mnie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, ale zdawałem sobie sprawę, że dalsze wypytywanie byłoby równie mile widziane, jak czarownik w dniu zasiewu. Upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, mistrz wychyliła się z balii i zawołała mnie szeptem.
– Posłuchaj, Girtonie. Adran zamierzała zamknąć cię w celi jako zakładnika. Jej syna strzeże wojownik o imieniu Celot, a teraz ma jeszcze mnie. Uważają, że jesteś zbędny. Przekonałam ich, że powodzenie mojej misji zależy od twoich umiejętności jako szpiega, ale możesz też odejść. Rozumiesz? Dałam słowo tylko za siebie, a Adran na tobie nie zależy. Możesz wymknąć się nocą i uniknąć niebezpieczeństwa. Jeśli tak zdecydujesz, odejdziesz z moją wdzięcznością za wiele lat dobrej służby.
– Miałbym cię zostawić?
– Owszem. Adran nie została królową dzięki miłym słowom i miękkim rączkom. Lepiej nie mieć z nią do czynienia, jeśli można tego uniknąć.
– Ale co ja bez ciebie pocznę?
– Będziesz zabijał. Tego cię nauczyłam.
– Ale nie ukończyłem szkolenia…
– Nie wygłupiaj się – straciła cierpliwość. – Jesteś gotowy, od dawna jesteś już gotowy. O niebo przewyższasz każdego znanego mi skrytobójcę.
– Nawet ciebie?
– Ech, Girtonie. – Potrząsnęła głową. Jej gniew minął tak szybko, jak ciepły deszczyk roszący ziemię podczas żyworoku. Wyciągnęła rękę i przesunęła zimnym, mokrym palcem po mojej szczęce. – Zawsze ci żarty w głowie. – Uśmiechnęła się wtedy swym prawdziwym uśmiechem, skąpym, ulotnym, niezwykle rzadkim. – Nie zostawaj przez lojalność do mnie. Nie znamy lojalności; jesteśmy ludźmi o sercach z lodu, posłańcami śmierci.
Spoglądając w jej oczy, poczułem strach, taki sam, jak gdy Aydor ap Mennix założył mi na szyję stryczek; jak wtedy, gdy byłem jeszcze małym, przerażonym dzieckiem, a ona po raz pierwszy ujęła mnie za rękę na aukcji niewolników. Znalazła mnie, gdy miałem sześć lat i przez następne dziewięć była całym moim światem. Pokazała mi, jak używać broni, troszczyła się o mnie w chorobie, tuliła, gdy lichotniki nawiedzały mnie w sennych koszmarach i nauczyła wszystkiego, co niezbędne, by poradzić sobie w świecie.
– Girtonie, jeśli spełnię prośbę Adran, Otwarty Krąg nie spocznie, dopóki nie zostanę ukarana. Początkowo mogą przymknąć oko na twoje poczynania, ale im dłużej tu będziesz, tym większe prawdopodobieństwo, że uznają cię za mojego wspólnika. Jeśli więc zostaniesz, musisz być pewny swojej decyzji.
– Jestem pewny, mistrzu.
Wyrzuciłem z siebie te słowa pospiesznie, myśląc tylko o własnej stracie. Teraz, starszy już i mądrzejszy, często zastanawiam się, czy gdybym poświęcił chwilę na rozważenie jej słów, gdybym zastanowił się nad faktami, o których mówiła, podjąłbym inną decyzję. Ponieważ mój dziecinny, samolubny umysł nie pojmował, że królowa Adran mogła wykorzystać przeciwko mistrz tylko jedno. Nie chodziło o przykrywkę Błazna Śmierci – znalezienie nowego przebrania to dla nas kaszka z mlekiem. Nie chodziło o stratę dla tradycyjnej sztuki. Oczywiście, to byłoby przykre dla mistrz, bo lubiła to zajęcie – jednak zawsze była chłodną realistką.
Nie. Tylko jedno ceniła tak bardzo, że gotowa była odrzucić wszystko, po co żyła i trenowała. Wtedy tego nie dostrzegałem, ale teraz jestem starszy i widzę to tak wyraźnie, jak paznokcie na palcach mych dłoni.
Chodziło o mnie.
O mnie.
Merela Karn, najwspanialsza skrytobójczyni na świecie, zrezygnowała ze wszystkiego dla mnie.
Martwi bogowie zmiłujcie się nade mną. Powinienem był wtedy uciec.
Dla dobra mojego i jej.
Powinienem był uciec.
To sen o tym, co było.
Strach.
Nieustanny strach.
Tym razem jeszcze większy niż kiedykolwiek, ponieważ dzisiaj wszystko się zmieniło.
Jego życie, choć jednostajne i uporządkowane, nie jest i nigdy nie było dobre, ale nie zna innego, więc nie zdaje sobie z tego sprawy. Zaledwie egzystuje. Nadzorca niewolników używa bata gorliwie, chłopiec lęka się bata, ale czyż nie wszystkie dzieci są nim smagane? A ponieważ jest kaleki, karmią go na końcu. Zawsze najmniejszy i najgłodniejszy ze wszystkich niewolników, ale czyż nie tak powinno być? Jest najmniej wart dla nadzorcy, więc jego życie jest najcięższe. Nie zwróci się nawet koszt jego utrzymania, może nawet użyją go do szkolenia psów bojowych.
Nie rozumie, co to jest koszt, ale wie, że ważne jest, żeby się zwrócił i że on nie może sprawić, by tak się stało.
W jego gromadce są też inne dzieci i to z nimi dzieli swój żywot. Bawią się w tych samych kojcach, śpią na takich samych workach, w tych samych kątach. Jedzą tę samą nędzną strawę, każdego dnia o tej samej porze. Zna ludzi, którzy go otaczają. Wie, których unikać, a którzy nie stanowią zagrożenia. Wie, że jeśli ktoś spróbuje uciec, handlarze niewolników pozwalają psom rozerwać go na strzępy na oczach reszty krzyczących dzieci. Ma nawet przyjaciół – Białowłosego i Niebieskooką. Jest zadowolony. Znajduje pokrzepienie w ustalonym porządku rzeczy, w tym, co znane, w niezmiennym cyklu życia i w kratach, które oddzielają go od psów. Ale dzisiaj wszystko się zmienia i strach się nasila. Dzielą ich na chłopców i dziewczynki. Niebieskooka płacze za nim, gdy zabierają ją i wsadzają na wóz z wysokimi, drewnianymi burtami. Słyszy, jak przekrzykuje ujadanie podnieconych psów:
– Kulawiec! Kulawiec! Kulawiec!
Nawet gdy nadzorca niewolników wrzeszczy, by przestała, ona wciąż woła, aż wóz znika w oddali.
Nigdy nie chłoszczą dziewcząt ani najładniejszych chłopców. Nie wie, dlaczego.
Siedzi w wozie dla chłopców razem z Białowłosym, ale nie rozmawiają. Trzymają się za ręce.
Kołysanie zatłoczonej furmanki sprawia, że niektórzy zaczynają wymiotować i powietrze wypełnia słodkawa woń wymiocin, co przyprawia o mdłości kolejnych chłopców, więc pod koniec podróży wszyscy są utytłani rzygami. Mężczyźni wylewają na nich beczki zimnej wody. Potężni mężczyźni, obcy mężczyźni, którzy ściągają ich z wozu, rozbierają i dają worki z wyciętymi dziurami na głowy i ręce. Nie widzi nadzorcy niewolników i to wywołuje dziwne uczucie, jakby utkwiła mu w piersi latająca jaszczurka i trzepoczącymi skrzydłami łaskotała go po żebrach. Martwi się, bo latające jaszczurki są delikatne, a ich skrzydła łatwo się łamią. Nie lubi zadawać bólu.
Odnajduje swojego przyjaciela, Białowłosego. Chwytają się za ręce tak mocno, żeby nikt nie mógł ich rozdzielić.
Ale tak się dzieje.
Jeden z potężnych mężczyzn rozdziera ich dłonie, jak gdyby byli tylko słomianymi lalkami. Odchodzi z Białowłosym, ciągnąc go boleśnie za ramię.
– Kulawiec! Kulawiec! Kulawiec!
Białowłosy ledwie duka jego imię przez łzy, ale potężny mężczyzna jest nieczuły na płacz. Ci mężczyźni nie są podli. Nie są rozmyślnie okrutni. Ich celem nie jest krzywdzenie chłopców, ale też nie jest nim nierobienie im krzywdy. Traktują ich, jak gdyby byli workami zboża, a nie workami chłopców. Jedno po drugim znikają. Dzieci, z którymi dorastał, do których tulił się w chłodzie umrzyroku, z którymi głodował w czasie niedostatku, walczył o resztki, by nie umrzeć.
Jedno po drugim przepadają, a on nie wie, co się z nimi dzieje. Nie widzi nic ponad drewnianymi burtami.
Może są zjadani? Jak zjada się umarłych…
W końcu, kiedy słońce zachodzi, a wysokie burty rzucają na niego zimny cień, przychodzi jego kolej.
Mężczyzna chwyta go za ramię i wlecze w pyle. Cuchnie potem. Prowadzi go przez przejście pomiędzy wysokimi, drewnianymi ścianami. W połowie drogi ziemię znaczy kałuża wymiocin. Z korytarza wyciągają go na plac. Plac, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Niskie, gorące słońce razi, więc unosi chude ramionko, by osłonić oczy. Wszędzie wokół dorośli, mnóstwo dorosłych. Więcej dorosłych, niż ma palców u rąk i nóg. Naraz dostrzega przestrzeń za nimi. Ogromną przestrzeń.
Próbuje uciec z powrotem między ściany.
Przestrzeń jest wielka, nieskończenie wielka. Nie wyobrażał sobie, że istnieje tyle świata. Bezkresna równina żółtej ziemi i nieba koloru moczu. Napiera na niego, jest jak ogromna ręka, która wgniata go w ziemię i topi w płynnym strachu. Ale mężczyzna jest obojętny na przerażenie chłopca, nawet go nie dostrzega. Ciągnie malca do przodu. Wchodzą po drewnianych schodkach na niewielkie podwyższenie, gdzie chłopiec zostaje postawiony na małej skrzynce przystrojonej słomianymi kukiełkami.
Owijają go w pasie liną i podciągają, aż unosi się w powietrze. Wtedy zaczyna krzyczeć; krzyczeć, rzucać się i wierzgać. Niewielka widownia obserwuje, jak pod wpływem jego szarpaniny lina się okręca. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozległa równina jest martwa niczym wyschnięty na słońcu zewłok owada. Pył tworzy ogromne, skłębione chmury i wciska się do oczu, więc chłopiec widzi świat przez pryzmat łez i bólu. Pomimo upału wszyscy dorośli są zakutani w grube, wełniane płaszcze w jasne, geometryczne wzory. Mężczyzna zaczyna mówić, jego słowa przebijają się przez wrzaski chłopca.
– Ostatni artykuł. To kaleka, ale jak widać, ma ogromną wolę walki. I podobno jest całkiem bystry.
Wściekły wicher odrywa łopoczące trójkąty grubego materiału od ciał zgromadzonych. Pojedynczo i dwójkami tłumek zaczyna się rozchodzić.
– Dziesięć monet, dziesięć monet za chłopaka? Wezmę dziesięć monet za chłopaka – recytuje mężczyzna głębokim barytonem. Gdy nie słyszy odpowiedzi, schodzi z ceny. – Osiem monet za chłopaka? Pięć? Pięć monet za chłopaka, pięć monet za chłopaka i wszyscy możemy iść do domu.
Zawiesza głos. Wicher zaczyna wyć. Drobne odłamki drewna i obgryzionych kości toczą się pomiędzy kilkoma szmatławymi namiotami.
– Dajcie spokój. Jeśli zejdę poniżej pięciu, bardziej opłaci mi się sprzedać go na żarcie dla świń. – Cisza, po czym mężczyzna ponawia recytację: – Trzy monety. Trzy monety, sprzedaję go po kosztach. Nie? Więc świnie będą miały ucztę.
– Ma jakieś imię?
Kobiecy głos. Chłopiec przestaje się rzucać i krzyczeć. Nie wiedział nawet, że dziewczynki dorastają. A ta pyta o imię? Żaden dorosły nie wspomniał nawet, że można mieć imię.
– Nie nazywamy artykułów – oznajmia mężczyzna.
– Chcesz za niego trzy? – krzyczy kobieta.
– Tak. Taka jest cena.
– W takim razie pięć – mówi kobieta. – Zapłacę za niego pięć monet.
To Merela Karn. Zawsze zjawia się w ostatniej chwili. Zawsze daje więcej, niż się od niej oczekuje.
To sen o tym, co było.
Po wybudzeniu się ze znanego snu odkryłem, że jestem sam w nieznanej izbie. Potrzebowałem chwili, żeby zorientować się w swojej sytuacji. Nie byłem już przerażonym chłopcem na aukcji niewolników ani uczniem skrytobójcy przemierzającym kraj, by wykonać następne zlecenie. Leżałem w izbie zamkowej o czystych, bielonych ścianach, na dużym, miękkim łóżku. Znajdowała się tu również mała prycza, którą zajęła mistrz – zawsze wybierała miejsce bliżej drzwi. Nic nie wskazywało na to, że spędziła na niej noc – pościel gładko ułożona, poduszka nieruszona. Nie dziwiła mnie ani nie martwiła jej nieobecność – mistrz rzadko spała dłużej niż kilka godzin. Kiedy przecierałem oczy, pojawiła się w drzwiach z wodą, chlebem i mamałygą z ziaren oraz resztek, posiłkiem równie sycącym, co pozbawionym smaku.
Wydaje mi się, że to właśnie tego poranka, gdy wątłe światło żyworoku przebijało się przez natłuszczony papier zakrywający otwór okienny, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że mistrz nie jest niezniszczalna. W długich, czarnych włosach pojawiły się siwe kosmyki, a zmarszczki, które rysowały się na ciemnej skórze, zdradzającej pochodzenie spoza Znękanych Krain, w kącikach jej oczu pod wpływem troski czy zadumy, nie znikały już, kiedy podjęła decyzję.
– Jedz, Girtonie – poleciła. – Jedz, a ja opowiem ci, co przyniesie dzisiejszy dzień.
Usiadłem i ugryzłem kęs chleba. Nadal ciepły. Dobry.
– Jak mamy zostać Ostrzami Serca? – spytałem. – Czy oni przechodzą specjalne szkolenie?
– Podejrzewam, że umiejętności przekazywane z pokolenia na pokolenie. Tak jak u nas.
– Czy oni walczą jak my?
– Nie miałam okazji sprawdzić.
– A gdybyś musiała z takim walczyć, mistrzu?
– Na Ostrza Serca wybierani są najlepsi z najlepszych wojowników, ale w trakcie szkolenia mistrz powiedziała mi, że pierwsze Ostrza Serca rekrutowali się spomiędzy skrytobójców. Zakładam więc, że istnieją podobieństwa w stylu walki, choć pewnie nie uświadczysz w nim żadnych sztuczek.
– Dlaczego?
Przeżuwała w zamyśleniu, wpatrując się w ścianę, po czym wypluła niedający się pogryźć kawałek chleba i zmieniła temat.
– Adran pilnuje, by jej syn był nieustannie strzeżony. Sam jest tylko podczas treningu, a nawet wtedy otaczają go lojalni giermkowie i wspomniany Ostrze Serca, wojownik o imieniu Celot.
– To czemu on nie może odkryć, kto zlecił skrytobójstwo?
– Celot to ponad wszelką wątpliwość niezwykle utalentowany wojownik, ale Adran twierdzi, że brakuje mu inteligencji. Właśnie dlatego nas potrzebuje. – Wyskubała z chleba kolejny twardy kawałek. – Zatem, Girtonie, ćwiczenie. Gdybyś miał zabić księcia Aydora ap Menniksa, jak byś to zrobił?
– Z uśmiechem na ustach – odparłem, dotykając otarć na szyi pozostawionych przez sznur.
– Girtonie – skarciła mnie.
– No dobrze. – Zmusiłem się do przełknięcia mdłej papki, wmawiając sobie, że to tylko paliwo dla mojego ciała, więc nie musi smakować. – Adran ma rację. Wymyślam pretekst, by przybyć z Festiwalem i trzymam się go przez cały czas trwania wizyty. Później znajduję jakąś poślednią pracę w zamku i wykonuję ją do momentu, gdy wszyscy do mnie przywykną, a tymczasem czekam na sprzyjającą okazję lub osłabienie czujności królowej. Wtedy przechodzę do czynu.
Zapatrzona w ścianę mistrz powoli pokiwała głową.
– To mogłoby długo potrwać. Niektórzy uznaliby to za lenistwo. – Powiedziała to cicho i bez emocji, podważając mój tok myślenia.
– W żadnym wypadku. Powszechnie wiadomo, że Aydor nie ma potomstwa, a królowa zamierza doprowadzić do małżeństwa swojego syna z siostrą najwyższego króla. Jeśli mam go zamordować z powodu sukcesji, nie muszę się spieszyć. Więc czekam. Cierpliwość jest największym sprzymierzeńcem skrytobójcy.
Znów uśmiechnęła się tym swoim przelotnym uśmiechem.
– Cierpliwość jest największym sprzymierzeńcem skrytobójcy – powtórzyła. – Brzmi znajomo.
– To twoje słowa, mistrzu.
Skinęła głową i wypluła kolejny twardy kawałek.
– Zatem jeśli jest tu skrytobójca, jak go powstrzymać, mój sprytny chłopcze?
– To proste.
Spojrzała na mnie, unosząc brew.
– Trzeba wydrapać wiadomość, żeby się z nami skontaktował, a kiedy się pojawi, zabić go.
Ponownie skinęła głową, po czym nabrała na łyżkę trochę brei i wylała z wysokości, przyglądając się jej z uwagą. Wróciła do jedzenia, nie patrząc na mnie.
– Ale my tak nie zrobimy – dodałem.
– Dlaczego nie? – zapytała i posypała papkę szczyptą soli, próbując przydać jej jakiegokolwiek smaku.
– Powstrzymanie jednego skrytobójcy jest bezcelowe, zresztą może nawet nie wiedzieć, kto mu płaci. Czas sprzyja temu, kto zlecił zabójstwo Aydora. Jeśli powstrzymamy jednego zamachowca, pojawi się następny. Ten nie odpowie na nasze wiadomości i prawdopodobnie sprowadzi towarzysza, żeby nas wyeliminował.
– Zatem?
– Musimy powstrzymać skrytobójcę, owszem, ale najważniejsza sprawa to znalezienie zleceniodawcy.
– Właśnie.
– I dobrze, bo nie podoba mi się myśl, że miałbym wydać jednego z naszych. Ale co na to Adran?
Odpowiedziało mi milczenie. Bardzo długie.
– Nie sądzę, by królowej leżał na sercu los skrytobójcy, Girtonie – rzekła w końcu. – Z pewnością chętnie wystawiłaby go na widok publiczny, ale najbardziej zależy jej na odkryciu tożsamości zdrajcy.
Jedliśmy chwilę w milczeniu, po czym mistrz podjęła:
– Żeby wykonać zadanie, musimy swobodnie poruszać się wśród błogosławionych. – Zza pazuchy kaftana wyjęła zwój welinu. – To dla ciebie.
Wziąłem go.
– Girton ap Gwynr – przeczytałem. – Dostałem rodzinę?
– Owszem, w dodatku dość tajemniczą. Nie jestem pewna, czy Adran wiedziała w ogóle, że majątek Gwynrów znajduje się w granicach jej kraju, dopóki jej tego nie powiedziałam. – Wiedza mojej preceptorki z zakresu geografii Znękanych Krain często wprawiała mnie w osłupienie. – Rodzina Gwynrów doskonale nadaje się do naszych potrzeb. To niewielki ród, który trzyma się na uboczu. Mieszkają na skraju wschodnich jełczowisk, więc ludzie zakładają, że są biedni, ale…
– Ale tak nie jest?
– Wprost przeciwnie. Hodują wierzchowce i posiadają szmat bardzo żyznej ziemi, niezniszczonej podczas wojny z Czarnym Magiem. Nie płacą podatków, czego swoją drogą pożałują, gdy tu skończymy, ale chwilowo nadają się do naszych potrzeb.
– Naprawdę?
– Owszem. Ty wcielisz się w rolę najmłodszego syna rodu i, biorąc pod uwagę twoją szpotawą stopę, najmniej wartościowego.
Zabolała mnie prawda zawarta w tych słowach.
– Zostałeś oddany królowi jako zakładnik za zaległe podatki. Podczas pobytu w zamku będziesz szkolił się jako giermek. Niezgorsza nobilitacja dla chłopca z kaleką stopą, co?
– A ty?
– Ja jestem cenionym błaznem twojej rodziny, który towarzyszy ich synowi w tej dalekiej podróży i ma fikać koziołki dla króla Dorana ap Menniksa w ramach przeprosin za niepłacenie podatków.
– Więc ty będziesz występowała na scenie, a mnie będą garbować skórę mieczami?
– Owszem.
– Bardzo dziękuję, mistrzu.
– Nie dąsaj się, to do ciebie nie pasuje. Poza tym są i dobre wieści. Nie możesz być giermkiem bez wierzchowca, więc dadzą ci Xusa.
Xus to wierzchowiec mistrz, najpiękniejsze stworzenie na świecie.
– Ale pamiętaj, że jeśli stanie mu się krzywda, odpowiesz za to własną skórą.
Z pewnością nie były to czcze groźby, bo kochała tego wierzchowca. Jednak wiedziała też, że prędzej bym umarł, niż pozwolił, by Xusowi coś się stało. Był najdoskonalszym przedstawicielem swojego gatunku. W kłębie równy rosłemu mężczyźnie, a pod grubą, brązowo-białą sierścią falowały mięśnie tak potężne, że bojowe szpony na trójpalczastych łapach wyrywały z ziemi płaty darni – nawet, gdy tylko szedł. Miał masywny kark i długi, wąski, szlachetny łeb zakończony puszystymi chrapami o miękkich wargach, spomiędzy których wystawały dwa skierowane do dołu kły. Niewielkie czarne oczy ocieniały gęste firany lśniących rzęs, a czoło wieńczyło rozłożyste poroże z dziewięcioma ostrymi niczym brzytwy odrostkami. Mało rzeczy jest równie ekscytujących jak jazda wierzchem; poczucie siły, wolności i prędkości jest wtedy niezrównane. Galopowanie na Xusie zaliczało się do najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Zamęczałem mistrz prośbami o drugiego wierzchowca, ale zawsze odmawiała. Z pewnością mogliśmy pozwolić sobie na posiadanie dwóch zwierząt, ale mistrz wyjaśniła, że nawet jeden wierzchowiec wywołuje komentarze, a dwa ściągnęłyby nam na głowę grasujących po Znękanych Krainach rozbójników.
Ogólnie rzecz biorąc, nie był to najgorszy poranek. Kapłani nauczają, że gdy bogowie umarli, świat się zatrzymał. Że błogosławieni pozostaną błogosławionymi, wyrobnicy pozostaną przy swoich zawodach, a wdzięcznicy zostaną niewolnikami albo będą tak biedni, że będą marli z głodu w rynsztokach aż do czasu, gdy ziemia się odrodzi, klątwa magii zostanie wyrugowana, a bogowie narodzą się na nowo. Nieczęsto zdarzało się, żeby kawałek welinu pozwolił byłemu niewolnikowi postąpić wbrew świętym słowom kapłaństwa i zostać błogosławionym giermkiem.
W drodze do płatnerza mistrz chwyciła mnie za ramię i przyciągnęła do siebie.
– Pamiętaj, że teraz nazywasz się ap Gwynr. Jesteś najmłodszym synem rodu, masz mały długi dom, twój ojciec hoduje wierzchowce i unikał płacenia podatków królowi. Jesteś tu jako zakładnik, by zagwarantować, że to się więcej nie powtórzy.
– Tak, mistrzu. Przeczytałem pismo.
Na początku misji zawsze była nerwowa i dostawała obsesji na punkcie szczegółów.
– A w towarzystwie giermków się nie wychylaj.
Wiedziałem, o czym mówi. Mimo piętnastu lat, wyglądałem na najwyżej czternaście. To przez niedożywienie w dzieciństwie – w Znękanych Krainach jedzenie jest cenniejsze niż niewolnicy. Przez mikrą posturę oraz szpotawą stopę nie wyglądałem na wojownika i to właśnie czyniło ze mnie dobrego skrytobójcę. Ale nie mógłbym wykorzystywać umiejętności, gdyż zbytnia sprawność w walce u niewykształconego syna właściciela ziemskiego wzbudziłaby podejrzenia.
– Czyli mam zbierać cięgi, mistrzu?
– Dopóty, dopóki nie znajdziesz się w poważnym niebezpieczeństwie.
– Dziękuję, mistrzu.
Ścisnęła moje ramię.
– Muszę iść. Będziemy się rzadko widywać. Błazen nie powinien przebywać wśród giermków, więc większość czasu będę spędzać na dworze.
– Nie ze mną?
Nienawidziłem tonu, jakim to powiedziałem. Brzmiał jak dziecięce skomlenie i zdradzał chwytający mnie za serce strach. Zawsze pracowaliśmy razem. Nie pamiętałem, żebym spędził bez niej więcej niż godzinę. Zawsze była przy mnie, a ja przy niej.
– Dorastasz, Girtonie. Niedługo zaczniesz cieszyć się z odrobiny samotności, a towarzystwo rówieśników pewnie dobrze ci zrobi.
Ponownie ścisnęła mnie za ramię, po czym odeszła, by przebrać się w strój błazna, zostawiając mnie na szerokim dziedzińcu pomiędzy zewnętrznymi wrotami twierdzy a potężną basztą bramną, prowadzącą na majdan. Przede mną zegar wodny, strzelisty twór ze stalowych tub, srebrnych kul, dźwięczących dzwonów i spływającej wody, odliczał minuty, podczas gdy ja zaciskałem pięści i powtarzałem z cicha:
– Nie skrytobójca. Zagubiony chłopiec w obcym i niebezpiecznym miejscu.
Ruszyłem na majdan przez boczne drzwi w drewnianej bramie baszty, po czym spytawszy o drogę służących, którzy kręcili się po zamku jak jaszczury wokół kopca, trafiłem do płatnerza. Liczniejsi niż służący byli tylko niewolnicy; chodzili ze spuszczonymi głowami i starali się nie rzucać nikomu w oczy. Ich nie mogłem pytać o drogę, gdyż wyglądałoby dziwnie, gdyby giermek, nieważne jak niskiego stanu, robił coś więcej, niż wydawanie niewolnikowi rozkazów.
Płatnerz był niewysokim, krępym mężczyzną. Z rysów twarzy i budowy ciała przypominał Aydora, następcę tronu, był więc prawdopodobnie jednym z wielu bękartów króla Dorana ap Menniksa. Król miał już na karku pięćdziesiąt lat i chorował, ale w młodości zabawiał się z każdą chętną. Prawdopodobnie również z wieloma takimi, które chęci nie przejawiały; to typowe zachowania błogosławionych i jeden z powodów, dla których skrytobójcy często są w oczach biedoty bohaterami.
Wedle prawa tron dziedziczył jedynie prawowity syn monarchy; bękarty, do których płatnerz z pewnością się zaliczał, nie stanowili zagrożenia i często przyjmowano ich jako służących. Choć równie często trafiali w niewolę. Kiedy byłem młodszy i moje szkolenie szczególnie dawało mi się we znaki, lubiłem wyobrażać sobie, że płynie we mnie królewska krew i królewscy strażnicy zabiorą mnie na wierzchowcach z rozwianymi proporcami. Snucie tych fantazji było jedną z niewielu rzeczy, które zawsze rozśmieszały mistrz.