Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom pełnej przygód trylogii fantasy!
Cyniczny skrytobójca stara się utrzymać swoją magię w tajemnicy, przemierzając świat rozdarty wojną w ekscytującej kontynuacji fantastycznego debiutu R.J. Barkera, „Czas skrytobójców”.
Girton Kulawiec i jego mistrz wrócili do Maniyadocu z nadzieją na znalezienie schronienia, ale śmierć, jak zawsze, depcze Girtonowi po piętach. Miejsce, które niegdyś znał, już nie istnieje.
Wojna szaleje w całym Maniyadocu, a trzej królowie roszczą sobie prawa do tej samej korony – jednym z nich jest stary przyjaciel Girtona, Rufra. Girton robi, co w jego mocy, by odkryć spisek mający na celu zamordowanie Rufry w dniu największego zwycięstwa króla. Ale podczas gdy Girton radzi sobie z zagrożeniami wewnątrz i na zewnątrz obozowiska wojennego Rufry, nie może przestać się zastanawiać, czy największy wróg nie ukrywa się pod jego własną skórą.
R.J. Barker przetargał emocjonalnie dosłownie wszystkich bohaterów, a mnie przyprawił kilkakrotnie o palpitacje serca. W „Krwi skrytobójców” wszystko jest mocniej, bardziej, boleśniej. Szykujcie się na niesamowitą przygodę!
Agata Szopa, @artemiabook
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 588
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z ziemi podnosiła się mgła. Słońce musnęło przesiąkniętą rosą trawę i po wielodniowej wędrówce w odorze i pyle wschodnich zjełczałych ziem, oszołomiony upojną wonią porannego kwiecia, poczułem rodzirocznie podniecenie. Daleko na horyzoncie kłębiła się rodziburza, piętrzące się poduchy ciemnych chmur zwiastowały potężną nawałnicę, która oznaczała, że rodzirocznia przyszła już na dobre.
Czułem na plecach napór burzy.
Najemnicy zaatakowali w chwili, która zdawała się nierealna, w momencie oddechu pomiędzy odejściem nocy i nastaniem dnia. Czterech mężczyzn i dwie kobiety z ludu Glynti, twardzi, agresywni ludzie z jałowych gór leżących daleko za Napiętym Morzem, gdzie woda była tak cenna jak chleb, a tych, którzy nie potrafili dowieść swej przydatności, zabijało się od ręki. Gdyby zaatakowali nas Maniyadoczanie, byłbym ich pierwszym celem – zazwyczaj uznaje się mężczyznę w zbroi za większe zagrożenie niż kobietę – ci jednak działali inaczej. Lud Glynti trzymał się starej tradycji, a poza tym, jeśli polowali na nas, to wiedzieli, kim jesteśmy. I wiedzieli, że to właśnie mistrz będzie bardziej bezpiecznym przeciwnikiem.
Czterech skupiło się na niej, dwóch wzięło na cel mnie. Mieli huczniki – długie kije, które w obłoku dymu i ognia wypluwały z siebie odłamki metalu; broń tak samo kiepska w zabijaniu, jak większość Glynti. Jeden hucznik eksplodował, pozbawiając życia swego właściciela i raniąc jego towarzyszkę. Drugi huknął przeraźliwie i roztrzaskał krzaczek koło mnie.
Oboje z mistrz, znużeni drogą, walczyliśmy w milczeniu.
Glynti są wojowniczy, ale polegają na przewadze liczebnej oraz brutalności. Ja przez pięć lat byłem najemnikiem, stawałem jako tarczownik, tworząc mur przed napierającymi wierzchowcami, więc paru dzikusów w skórach nie mogło mnie przestraszyć, choćby nie wiem jak zaciekle walczyło.
– Obedrę cię żywcem ze skóry, chłopczyku – wysyczał olbrzymi Glynti, pierwszy, który się do mnie zbliżył. Na długiej brodzie miał ufarbowane na niebiesko pasmo, a spod zardzewiałego hełmu wysmykiwały się jasne włosy splecione w warkoczyki. W jednej ręce dzierżył ciężki miecz, a w drugiej obracał nóż do skórowania zwierzyny. Nie przestawał się śmiać. – Oderwę ci skórę od kości, złamagasie. – To rzekłszy, odsłonił dziurawy mur utraconych zębów.
Leżałem spokojnie, kiedy mistrz wycinała mi na skórze magiczne glify, które poruszają się i wiją same z siebie.
Nie boję się bólu.
– W zasadzie to nigdy nie czułem się dobrze we własnej skórze. – Uśmiechnąłem się, co zbiło go na chwilę z tropu. Jednak tylko na chwilę. Zamarkował cios nożem, który zignorowałem. A potem uniósł miecz i opuścił go na mnie. Poderwałem moją dużą tarczę, którą zdobyłem w pojedynku z loridyańskim czempionem i ozdobiłem malunkiem krwawiącego oka. Ostrze przeciwnika zsunęło się po twardej powierzchni i ugrzęzło w ziemi. Tymczasem ja podniosłem swój nadziak, odebrany człowiekowi, którego musiałem zabić w zemście, zamachnąłem się i dziobem czyściutko przebiłem blachę hełmu olbrzyma, powalając go.
Spojrzałem przez ramię na mistrz. Walczyła dwoma mieczami kolnymi, tańcząc gibko pomiędzy śmigającymi ostrzami przeciwników tak, jakby ich nie było. Widok jej umiejętności zaparł mi dech w piersi. A potem zaatakował mnie kolejny Glynti. Ten był dużo ostrożniejszy, posługiwał się długą włócznią – zdecydowanie lepsza broń przeciwko osłoniętemu zbroją tarczownikowi. Jednak podobnie jak współplemieniec, zanadto przywykł do wygrywania potyczek brutalną siłą. Potrafił jedynie atakować, brakowało mu wielkiej sojuszniczki wojownika – cierpliwości. Natarł, dźgając włócznią w tarczę. Metal zazgrzytał o metal, a ja odepchnąłem go z całej siły. Jego cios był tak potężny, że poczułem go aż w barku. On za to poczuł mój odpór w dłoni, a choć nie wypuścił włóczni, na moment rozluźnił uchwyt. To wystarczyło. Wykorzystałem otwarcie i opuściłem młot na jego głowę. Rąbałem, póki czerep przeciwnika nie zmienił się w miazgę szarego mózgu, białych odłamków kości i szkarłatnej krwi.
– Girtonie – dobiegł mnie zza pleców cichy głos mistrz. – Już nie żyją.
Broczyła z rany na ramieniu. Krew spływała po dłoni i wzdłuż głowni miecza, gdzie mieszała się z krwią Glynti. Dopiero, kiedy mistrz się odezwała, usłyszałem sam siebie – głos, który wydawałem, zwierzęce wycie. Upuściłem broń w błoto. Młot bojowy jest ciężki.
– Jedna jeszcze dycha. – Wskazałem na kobietę, która upadła po wystrzale hucznika. Podszedłem do niej, dobywając z pochwy u pasa czarny miecz kolny.
– Zaczekaj, Girtonie.
– Na co? – Nie przestawałem iść w stronę kobiety. Była poparzona z jednej strony, ale nie miała ran od walki. – Powie innym, gdzie jesteśmy.
– Zaczekaj!
Mistrz przeskoczyła trupa, podbiegła do mnie i złapała za przegub, kiedy już pochylałem się, by poderżnąć kobiecie gardło.
– Są lepsze sposoby.
Gapiłem się na mistrz, nie rozluźniając mięśni ręki, którą mocno przytrzymywała.
– Skoro tak mówisz. – Wyrwałem się z jej uścisku i usiadłem na zakrwawionej trawie.
Poparzona kobieta obserwowała nas oczyma bystrymi jak u czarnych ptaków Xusa niewidzianego, boga śmierci.
– Żwawy ten twój kochaś, Merelo Karn, mimo że złamagas – wychrypiała. Jeśli nawet była kiedykolwiek piękna, jeszcze przed odniesieniem ran, jej uroda dawno przeminęła.
– Nie jest moim kochankiem – odparła mistrz.
– Wolisz kobiety? Czemu, jest młody, jurny…
– Zamilcz! – Mistrz chwyciła kobietę za twarz, mnąc spaloną skórę i odrywając ją palcem. Glynti zasyczała z bólu. – Z jakiego jesteś plemienia?
Oczy rannej przypominały ślepia drapieżnego jaszczura, niebieskie jak niebo, z którego nurkowały i tak samo pełne pogardy dla życia.
– Geirsti – powiedziała, zniekształcając sylaby przez ból oraz mocny uścisk mistrz.
– Jak ci na imię?
– Als.
– Cóż, Als z Geirsti, posłuchaj mnie uważnie. Jestem Merela Karn, a mój towarzysz to Girton Kulawiec. W drodze do Maniyadocu zabiliśmy wielu Glynti. Siedemnastu z plemienia Corust, dwunastu Jei-Nihl i czternastu Dhustu. A oznacza to, że jeśli wrócisz w góry, plemię Geirsti będzie liczniejsze niż pozostałe. Zabierz tę wieść do swojego wodza, podbijcie nowe ziemie i nie wysyłajcie już więcej młodych na śmierć dla nagrody za nasze głowy.
Kobieta Glynti wpatrywała się w nią przez chwilę. Nim odpowiedziała, z tyłu dobiegł nas jęk. Odwróciłem się. Pierwszy napastnik, którego grzmotnąłem młotem, rzucał się w agonii.
– To mój mężczyzna – rzekła Als. – Dobrze walczył. Niech twój chłopak da mu dobrą śmierć, a rozważę twoje słowa. – Spojrzałem na mistrz. Kiedy skinęła przyzwalająco głową, podszedłem do wojownika, po czym poderżnąłem mu gardło swoim czarnym ostrzem. Kiedy wróciłem, kobieta stała. – Przekażę twoją wiadomość przywódczyni naszego klanu.
– Mistrz powiedziała, że macie przestać nasyłać na nas ludzi… – Ruszyłem ku Glynti ze sztyletem w ręku, ale mistrz jeszcze raz mnie powstrzymała.
– Dziękuję ci, Als z plemienia Geirsti – powiedziała. – Odejdź i niech los da ci godną śmierć.
Wojowniczka odeszła chwiejnie w mgłę. Odwróciła się na odchodnym. Prawie całkiem pogrążona w pasmach gęstego powietrza, wyglądała jak duch.
– Ja umrę godnie – rzekła. – Ale ty nie, Merelo Karn. Ty nie. Twoja śmierć będzie paskudna. – Biała wilgoć pochłonęła jej postać, pozostawiając jedynie śmiech.
– Nie obiecała, że zostawią nas w spokoju – zauważyłem. – Mogłaś zmusić ją, żeby przysięgła, albo ją zabić.
– Jedna więcej Glynti nie zrobi różnicy w wielkiej układance losu, Girtonie, ale jeśli zdołam przekonać ich do wojny z innymi plemionami, będą zbyt zajęci, by uganiać się za nami. Geirsti to największe plemię, a…
Umilkła nagle. Kiedy na nią spojrzałem, miała poszarzałą twarz i oczy rozszerzone z przerażenia.
– Geirsti… – powtórzyła, spoglądając na skaleczenie na ramieniu. – Na skradziony oddech Ciemnego Ungara! – syknęła. – Geirsti to truciciele. – Mówiąc, zaczęła wyszarpywać sznurek z kołnierza kamizeli. – Girton, rozpal ogień, tak gorący, jak zdołasz – rzuciła, obwiązując sznurem rękę powyżej rany. – Pospiesz się!
– Tak, mistrzu. – Zrobiło mi się zimno, bardziej, niżby dało się to wyjaśnić ziąbem rodziroczniego poranka. Chłód ten wymroził ze mnie skrywaną urazę, która towarzyszyła mi przez lata naszego wygnania. Nim się zorientowałem, pędziłem przed siebie. Drewno to rzadkość w Znękanych Krainach, szczególnie tak blisko granicy ze zjełczałymi ziemiami, znalazłem jednak porzucony stóg siana. Był mokry z zewnątrz, ale zagłębiłem w niego ręce i wyszarpałem suchą trawę. Dalej znajdowało się pastwisko dla bydła poznaczone plamami suchych krowich placków. Kiedy wróciłem, sznur wokół bicepsa mistrz okręcony był tak mocno, że przedramię napuchło i zsiniało, nabierając trupiego wyglądu.
– Szybko, Girtonie!
Trzęsącymi rękami uderzałem krzemieniem o stal. Ogień nie chciał zapłonąć, jakby poranna mgła uparła się udaremnić moje wysiłki, gasząc iskry. Wreszcie żar zaczął trzeszczeć w źdźbłach, ale widziałem zniecierpliwienie na obliczu mistrz i wiedziałem, że ogień nie pojawi się wystarczająco szybko.
– Podaj mi swoje ostrze Conwy – syknęła.
– Po co? – zapytałem, głupio marnując czas.
– Bo swoje skrzyżowałam z bronią Geirstich, a ty nie dobyłeś miecza podczas walki – warknęła. – Daj mi je. – Wyciągnęła rękę. Wyjąłem ostrze z futerału na plecach i wręczyłem je mistrz. Ta z kolei podała mi swoje. – Wsadź je w płomień, Girtonie, rozgrzej, wiesz, co robić. – Potaknąłem. – Trucizna działa szybko. Moje nie zdąży się dobrze rozgrzać, więc stracę sporo krwi. Bądź gotów.
– Zaczekaj. – Bałem się jak dziecko. – Sprawdzę, czy przy ciałach nie ma antidotum.
– A jak poznasz, że to odtrutka?
Wstałem, ręce mi trzęsły, a strach ścigał się z gniewem niczym wściekły pies ze swoim ogonem.
– Mógłbym pobiec za tą kobietą.
Mistrz pokręciła głową.
– Będę martwa, zanim wrócisz. – Zacisnęła wargi w spazmie bólu. – Nie. To jedyny sposób i trzeba to zrobić szybko, bo nie chcę stracić ręki. Daj mi swój pasek. – Szczękała już zębami, kiedy zdjąłem gruby skórzany pas ze spódnicy i podałem jej. Złożyła go wpół, wsadziła sobie do ust i zagryzła. Potem spojrzała mi w oczy, na moment wyjmując pasek spomiędzy zębów. – Jeśli zemdleję, Gritonie, będziesz musiał dać sobie radę sam.
– Dobrze. – Powrócił strach: że ją stracę, że zostanę sam. Uśmiechnęła się lekko, zacisnęła zęby na pasie i zaczęła głęboko oddychać przez nos. Potem skinęła na mnie głową i wbiła sobie moje ostrze głęboko w lewe ramię.
Krzyknęła poprzez knebel, bardziej z wściekłości niż z bólu, ale nie przestała wpychać ostrza w ciało trzy palce nad raną. Potem pociągnęła metal w dół, wzdłuż kości, jęcząc przy tym i warcząc jak zwierzę. Z mlaśnięciem, jakie wydaje deptane zgniłe jabłko, wyszarpnęła broń wraz z kawałkiem ciała długim jak moje palce. Ręka jej drgała, a mój miecz Conwy wypadł jej z dłoni. Zemdlona, osunęła się naprzód. Chwyciłem okaleczone ramię, uniosłem je, przygarnąłem bezwładną preceptorkę do siebie, po czym położyłem ją na trawie. Po skórze ściekała mi krew, kiedy przycisnąłem gałgan do rany mistrz tak mocno, że zabolały mnie napięte mięśnie, a na czoło wystąpił pot. Obracałem jej ostrze w ogniu, żeby przyspieszyć rozgrzewanie metalu do czerwoności. Nie umieraj, nie umieraj – kołatało mi w kółko w głowie. Plątanina blizn na mojej piersi, która trzymała magię w ryzach, wiła się, kiedy mroczna fala próbowała wyzwolić się, wykorzystując mój lęk.
Gdy ostrze rozgrzało się odpowiednio, przypaliłem ranę – wątpiłem, by mistrz odzyskała w nim jeszcze kiedyś pełnię sprawności – a potem otuliłem moją preceptorkę w derki wydobyte z sakw. Nic więcej nie mogłem zrobić, więc siedziałem nieszczęśliwy przy ogniu, usiłując nie myśleć o bólu, jaki sobie przed chwilą zadała, i o tym, jakiej samodyscypliny wymagało wycięcie sobie kawałka ciała.
Ja nie dałbym rady.
Słońce wypaliło mgłę, skrzydlate jaszczurki wyśpiewywały trele na powitanie rodziroczni, kwiaty otwierały kolorowe oczy do słońca, ja jednak byłem ślepy na nie tak, jak one na mnie. Gdzieś w oddali zagrzmiało.
Noga za nogą.
Skórzane pasy toboganu wpijały mi się w ramiona, a mistrz jęczała i pociła się obficie. Czuwałem dzień i noc, podczas gdy trucizna szalała w jej ciele, ale nie wstałem od ognia, by do niej podejść. Chciałem, lecz nawet kiedy walczyła ze śmiercią, dzieliła nas przepaść – wyrżnięta nożami, których używała, aby wycinać coraz głębsze znaki w moim ciele. I choć rozumiałem potrzebę, a nawet prosiłem, żeby to zrobiła, nie potrafiłem nie żywić do niej za to urazy. W pewnym momencie, podczas najciemniejszej godziny nocy, księżyc skrył oblicze za srebrnymi chmurami, a ja myślałem, że jej bitwa dobiegła końca.
Że przegrała.
Wydech.
Trucizna i utrata krwi osłabiły ją, przestała oddychać – zapadła cisza. Tylko ogień trzaskał i strzelał w ciemności, a płomienie wznosiły się jak lichotnik, przybywający, by pochwycić zagubioną duszę. Nasi bogowie umarli, nie było więc dla mistrz szansy powrotu na ziemię. Pozostałaby w mrocznym pałacu Xusa niewidzianego, boga śmierci, dopóki świat nie zostanie stworzony na nowo, a lichotniki nie rzucą się w morze, w którym bogowie narodzą się po raz kolejny.
Ale może ogień nie był lichotnikiem, może to żar był murem, który więził jej duszę.
Wdech.
Wraz z powrotem światła słonecznego na ziemię i do niej powróciła iskra życia. Była za słaba nawet, żeby unieść powieki, ale jej oddech nabrał regularności, jakiej nie miał nocą, jakby został wyzwolony spod zaklęcia. Dopiero wtedy odzyskałem możność ruchu. Zesztywniały i obolały wstałem, by zebrać więcej opału. Przeszukując okolicę w słabym świetle świtu, nabrałem przekonania, że ktoś mnie obserwuje. Kątem oka wychwyciłem jakiś ruch – Glynti. Mało prawdopodobne, by ktoś z Maniyadocu zawędrował tak blisko zjełczałych ziem, a ponieważ kobieta z plemienia Glynti wiedziała, że mistrz została otruta, rozsądniej było przyczaić się i poczekać, niż zaatakować. Mogła sprowadzić więcej wojowników albo czekać, aż do niej dołączą. Uznałem, że tak czy owak niebezpiecznie byłoby oddalać się, tracąc mistrz z oczu, dlatego też zrobiłem tobogan, wykorzystując do tego huczniki Glynti, włócznie, moją tarczę, a nawet poświęcając swój długi łuk. Potem rozpocząłem długi marsz ku Maniyadocowi, gdzie miałem nadzieję odnaleźć Rufrę, króla i mego starego przyjaciela.
Noga za nogą.
Czasami to jedyna myśl, na którą można sobie pozwolić. Kiedy ból rozdziera mięśnie, kiedy mistrz jęczy, kiedy w grzbiecie szarpie, jakby ktoś wrażał weń niewidzialne ostrza, kiedy masz pewność, że jesteś obserwowany, a atak jest nieunikniony.
Noga za nogą.
Noga za nogą, a ciało przeżynają rzemienie. Gdyby sam Chocholec wyskoczył z łanów – poplątany zlepek cierni, rzepów i zwodniczych obietnic, obleczony w formę człowieka – za odpoczynek i zdrowie mistrz oddałbym mu ducha.
Ale nie wyskoczył, pozostało mi więc stawiać nogę za nogą.
Maniyadoc zmienił się podczas tych pięciu lat, które spędziłem daleko stąd, zaprzedając miecz i zasady temu, kto zaoferował najwięcej, a jednocześnie starając się być zawsze o krok przed Otwartym Kręgiem skrytobójców. Widziałem niejedną wojnę, pół roku spędziliśmy z Ilsoi zza dalekich mórz, którzy wierzyli, że jeśli rozgniewa się ziemię, z tej powstaje olbrzym, który zmiata wszystko, co posiadasz i co kochasz, a na koniec rozpościera w to miejsce dywan zieleni. Właśnie tak wyglądał Maniyadoc, jak gdyby szalał w nim jeden z owych olbrzymów Ilsoi.
Wlokłem się, mijając gospodarstwa, w których budynki jakby zapadły się same i porosły gęstą trawą oraz samosiejkami drzew. Dopiero z bliska można było dostrzec czarne blizny ognia na drewnie i nienaturalnie równe cięcia ostrzy mieczy oraz toporów. Miejscami trawa rosła dziwnie, nazbyt gęsto, a kiedy zostawiałem tobogan, by przejść poboczami w poszukiwaniu wody, w bujnej zieleni odkrywałem bielejące kości. Nie budziło to we mnie zdziwienia. Parałem się wojaczką już od pięciu lat, a wojna nigdzie nie gorzała żywiej, niż w Maniyadocu, gdzie trzech króli – Tomas, Aydor i mój przyjaciel, Rufra – walczyło o władzę oraz dostęp do skromnych zasobów ziem okaleczonych czynami starożytnych magów.
Mag. Nadal wzdrygałem się na to słowo, mimo że – a może właśnie dlatego – że jestem jednym z nich. Jak zawsze, kiedy myślałem o magii, mój umysł odpływał we wspomnienia, zastępując strach przed tym, co nosiłem w sobie, gniewem albo nienawiścią.
Twarz mojej kochanki, Drusl, która poderżnęła sobie gardło w stajni, by zwrócić swą magię ziemi.
Serce zabolało mnie tak bardzo, że musiałem przestać. Byli inni po Drusl, kobiety i mężczyźni, ale tylko z nią zbliżyłem się bardziej, choć nawet i to nie była miłość. Tajemnice, które skrywam, zabiły Drusl, więc pilnie ich strzegę. To, kim jestem i czym jestem, nigdy nie może wyjść na jaw. Nie mogę pozwolić sobie z nikim na bliskość, na taką bliskość, dlatego tego nie robię.
Szedłem, stawiając nogę za nogą, mijając zachwaszczone pola uprawne. W jednym miejscu przy skraju drogi zobaczyłem krwawe szafoty. Naliczyłem dwadzieścia, każdy oznaczony spaloną gałęzią i poszarpanym zielonym proporcem ze znakiem białego drzewa, należącym do Ziemianinów. Dawniej krwawy szafot z machiną tortur, kołem ostrz, zarezerwowany był dla tych, którzy posługiwali się magią, ale tu nad wieloma widniały drewniane deski z wypalonym napisem ZDRAJCA. Przy niektórych nie było żadnych napisów, lecz na każdej znajdowało się ciało w różnym stadium rozkładu. Wiele trupów nosiło czerwień i czerń, kolory, które jak wiedziałem, przyjął Rufra. Wyglądało na to, że wojna pozwoliła Ziemianinom przebierać miarę w okrucieństwach, i że w swych łowach nie poprzestawali już na ludziach używających magii. Tak blisko zjełczałych ziem odór rozkładu był ledwie wyczuwalny.
Na ostatnim z krwawych szafotów wisiał młody wychudły mężczyzna o spękanej skórze. Wychrypiał coś, może błagał o wodę, może o jedzenie, nie wiem. Nosił żółto-czarne barwy, był człowiekiem Aydora. Zetknąłem się z Aydorem, przyczyniłem się do osadzenia Rufry na jego tronie. Już wtedy był nierozgarniętym, okrutnym chłopcem, który zabijał dla własnej uciechy. Szczerze nienawidziłem następcy starego króla. Bez wątpienia wyrósł na głupiego, okrutnego przywódcę. Poszedłem dalej, pozostawiając młodzieńca własnemu losowi.
Noga za nogą.
Miałem oczy szeroko otwarte na wszelkie oznaki bytności skrytobójców, dyskretne znaki Otwartego Kręgu – zawiązane źdźbła trawy, zadrapania na słupach, osobliwe układy pąków kwiatowych – ale choć wszędzie natykałem się na ślady śmierci, tych świadczących o obecności zabójców o dziwo brakowało. Kilka razy dostrzegłem szczególne zadrapanie, jednak albo zostało przekreślone, jako wykonane zlecenie, albo wyraźnie pochodziło sprzed wielu lat. Mistrz mówiła mi, że Otwarty Krąg raczej unika wojen, nasze umiejętności marnują się w ścianie tarcz. Kiedy zapytałem, dlaczego wobec tego my walczymy w szykach bojowych, nie odpowiedziała. Tak czy owak wyglądało na to, że w Maniyadocu Otwarty Krąg nie jest aktywny, więc poczułem się odrobinę pewniej.
Glynti wykonali swój ruch, kiedy południowe słońce wypaliło już resztki porannego chłodu. Wlokłem się wąwozem o pionowych ścianach, który wyglądał, jakby ostrze wielkiego topora wyrżnęło bruzdę w zagajniku. Gałęzie, nieokryte jeszcze listowiem, tworzyły na tle nieba czarną koronkę. Rozległ się okrzyk, który uciszył ćwierkanie skrzydlatych jaszczurek.
– Stój, chłopcze. Stój, bo strzelam.
Głos kobiety, którą puściliśmy wolno. Położyłem tobogan i powoli odtroczyłem młot bojowy. Była to prymitywna, brutalna broń, na trzonie z twardego drewna osadzono bijak z połyskliwego kamienia. Z jednej strony ostro uformowany dziób, służył do przebijania zbroi, a tępy obuch z drugiej, do roztrzaskiwania kości. Zerknąłem z żalem na tarczę, ale była za mocno wwiązana w konstrukcję toboganu, żeby ją wyciągnąć.
– Wiedziałem, że trzeba cię było zabić! – krzyknąłem w gęstwinę, ośmielony ciężarem młota trzymanego w ręku.
– Ano trzeba było. – Odpowiedź nadeszła, odbijając się od pni porastających strome, omszałe ściany i zatracając kierunek oraz odległość źródła. – Ale ponieważ moje życie zostało oszczędzone, dam ci jedną szansę. Kobieta i tak jest trupem, wiesz o tym. Trucizny nie da się powstrzymać. Zostaw ją, odejdź, to cię nie zabijemy.
– Chciałem cię zabić, nie masz mi się za co odwdzięczać – rzuciłem. – Myślę, że próbujesz mnie zmylić, bo jesteś sama i wolisz ze mną nie walczyć, dlatego chcesz się mnie pozbyć.
Als zaśmiała się gromko, szczerze, a potem zagwizdała świdrująco. Glynti wychynęli zza drzew, tylko na mgnienie. Doliczyłem się pięciu, ale z tyłu słyszałem kolejnych. Nie czułem strachu, jedynie ból w mięśniach ręki, w której trzymałem młot.
– Jest nas więcej, chłopcze.
– To czemu dajesz mi ujść z życiem?
Milczenie. Trwało prawie tak długo, że płochliwe jaszczurki latające podjęły przerwane trele.
– Zabiłeś mojego mężczyznę, może wezmę cię w jego miejsce, hm? Daję ci szansę na życie, złamagasie. Skorzystaj.
Brała mnie za chłopca z powodu wzrostu. Wielu popełniało taki błąd. Ostatni.
– Nie opuszczę mistrz. – Rozpostarłem ramiona. – Wypuść strzałę, jeśli ją masz.
Mój oddech zwolnił, a świat nabrał niezwykłej wyrazistości: gałęzie pochylały się, obsypane puszystymi pąkami nabrzmiałymi obietnicą życia, trawa szeleściła, słońce grzało mi skórę.
Żadna strzała nie nadleciała.
Las zadźwięczał ponownie śmiechem Als.
– Dzielnyś, muszę przyznać. – Zagwizdała i spomiędzy drzew wyłonili się Glynti. Tuzin, ośmiu mężczyzn oraz cztery kobiety, włącznie z nią. – Nie dasz nam rady, chłopcze.
Zaczęli schodzić ze stromych zboczy, brodząc ostrożnie w sięgających kolan paprociach. Ośmioro stanęło przede mną, reszta zajęła pozycje za moimi plecami. Ogarnął mnie spokój. Podobnie działo się przed większością bitew – był to czas na przygotowania, sprawdzenie broni i zbroi, nastawienie się na odebranie czyjegoś życia lub utratę własnego. Glynti ważyli w rękach broń. Tych ośmiu miało mnie zaatakować, a czterech z tyłu tylko pilnować, bym nie uciekł.
– Dalej, chłopcze – odezwała się kobieta. – To twoja ostatnia szansa. Twojej mistrz i tak już nie ma w tym ciele. Odejdź, jeszcze ci na to pozwolę. – Zerwała strup z jednego z oparzeń i pstryknęła nim w zarośla. – Nie jesteśmy chciwi, niech inny zabierze nagrodę za twoją głowę.
– Nie.
– Odejdź.
– Nie.
– Więcej nie poproszę.
– I dobrze. Mam dość gadania.
Kobieta wzruszyła ramionami, a mężczyźni otoczyli ją murem. W ich wypolerowanych na błysk okrągłych tarczach odbijały się zniekształcone drzewa.
Gotując się na śmierć, zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób zginę i którego Glynti zabiorę ze sobą do mrocznego pałacu Xusa, kiedy wśród napastników rozgorzała sprzeczka. Wysoki wojownik o długich, zafarbowanych na czerwono warkoczykach zaczął krzyczeć do kobiety w języku, którego nie rozumiałem. Ta odkrzykiwała mu, a co jakiś czas raz jedno, raz drugie wskazywało na mnie.
– Brank pragnie pomścić swego brata, chłopcze – wyjaśniła Als. – Ale ja widziałam, jak walczysz i nie chcę stracić kolejnego kochanka.
– Więc zabierz swoich ludzi i odejdźcie – powiedziałem, a potem dodałem: – Jeszcze wam na to pozwolę.
Zachichotała, kręcąc głową i patrząc w ziemię.
– Szkoda, że zginiesz, dogodziłbyś mi. Masz zapał. – Gestem nakazała Brankowi iść naprzód.
Wojownik zbliżał się do mnie przygarbiony, z uniesioną tarczą i zakrzywionym mieczem gotowym do zadania ciosu. Czekałem, aż podejdzie. Gdyby nie był takim głupcem, wziąłby włócznię.
Zamachnął się mieczem, a ja odskoczyłem, robiąc unik. Instynktownie uniósł tarczę, ale instynkt go zawiódł. Młot opadł z całej mojej siły na tarczę, a ta, licha jak wszystkie tarcze Glynti, pękła, podobnie jak kość trzymającego ją ramienia. Brank rzucił się na mnie z okrzykiem, wywijając mieczem. Chwyciłem młot oburącz, za koniec oraz u nasady trzonka, i drzewcem zablokowałem jego ostrze.
Mimo bólu i sprawnej już tylko jednej ręki, cios Glynti był potężny. Potem wojownik zadał następny i następny, zmuszając mnie do cofania się. W pewnej chwili potknąłem się o wystający korzeń, Brank zamachnął się, a ja ustawiłem młot pod takim kątem, że ostrze uderzyło w obuch. Marnej jakości miecz roztrzaskał się o kamień. Chwyciłem głowicę zwieńczoną szponem jakiejś przerażającej bestii, po czym rozszarpałem nią brzuch przeciwnika. Myśląc, że go pokonałem, zacząłem się podnosić, jednak on rzucił się na mnie. Padliśmy na ziemię zaplątani w jego jelita. Kiedy tarzaliśmy się w pyle, jego krwi i gównie, zdołał chwycić mnie swoją wielką łapą za gardło. Zaczął wyduszać ze mnie życie, mimo że i jego uchodziło szybko.
Ze świstem wciągał i wypuszczał powietrze przez zęby; czułem woń jego ostatniego posiłku i kiepsko wyprawionej skóry prymitywnego pancerza. Zdawało mi się, że pomiędzy drzewami za jego plecami widzę migającego w smugach promieni słonecznych Xusa niewidzianego. Złapałem Branka za głowę i mocno wcisnąłem kciuki w jego oczy. Wrzasnął, oślepiony, ale nie przestawał mnie dusić, jego żądza zemsty przewyższała ból.
Oderwawszy rękę od jego twarzy, sięgnąłem do pasa po miecz kolny. W oczach mi się mieniło, a czucie ulatywało z ciała. Miałem w dłoni rękojeść? Nie byłem pewien. Czas uciekał. Nad Glynti unosiła się postać utkana z cieni i smutku. Resztką sił wypchnąłem rękę. Czułem, jakby każda blizna wycięta na piersi szarpała się, zaciskając na mym ciele mocniej niż dłoń Branka na szyi. I nagle znów mogłem oddychać; kaszląc, łapczywie chwytałem powietrze. Ciężar Glynti przestał ugniatać mi żebra.
Żyłem, w każdym razie chwilowo.
Pozostali Glynti otaczający nas kręgiem podczas pojedynku, stali teraz z bronią w gotowości i twarzami wykrzywionymi w grymasach zgrozy oraz obrzydzenia. Trup Branka leżał obok z wypaloną dziurą w miejscu gardła, a moja krew grała słodką, ckliwą melodię w uszach.
– Czarownik! – syknęła kobieta. – Maniyadockie ścierwo. – Dobyła ostrza z zamiarem zadania mi śmiertelnego ciosu, a ja nie miałem sił, by go powstrzymać.
Naraz jej gardło przeszyła strzała. Als upadła na kolana, kaszląc krwią. Pozostali Glynti obrócili się raptownie w stronę zarośli, z których przy akompaniamencie tętentu wyłonili się jezdni łucznicy. Kolejna seria strzał powaliła jeszcze kilku górali, a potem trzy wielkie wierzchowce przypuściły szarżę. Zniżywszy łby, miotały porożami na boki, siekąc wszystko na swojej drodze śmiercionośnymi, zaostrzonymi metalowymi okładzinami.
Glynti zginęli natychmiast, a mnie otoczyli zbrojni. Nie nosili żadnych barw, nie mieli proporców. Łypali na mnie podejrzliwie spod zasłon w formie wykrzywionych masek.
– Kim jesteś? – zapytał przywódca, szczupły mężczyzna, który wydawał mi się znajomy, choć nie wiedziałem skąd.
Byłem oszołomiony, wstrząśnięty i skołowany tym, co się wydarzyło. Użyłem magii – czy aż tyle czasu upłynęło, odkąd na mojej piersi wycięto Ziemiańską Uwięź, by utrzymać moc w ryzach?
– Girton ap Gwynr – przedstawiłem się.
Jak głupiec podałem nazwisko, pod którym znano mnie w Maniyadocu, gdzie wraz z mistrz obaliliśmy królową Adran i jej ohydnego synalka, Aydora. Wszyscy pretendenci do maniyadockiego tronu kojarzyli to nazwisko, choć tylko jeden usłyszałby je z przyjemnością.
– Girton ap Gwynr, hm? – powtórzył jeździec. – Cóż, mój król chętnie z tobą porozmawia. – Ciężko obutą nogą kopnął mnie w skroń.
Runąłem w ciemność, za którą w skrytości tak tęskniłem.
Murami mego więzienia był workowy kaptur. Głowa mnie bolała, śmierdziałem zakrzepłą krwią. Kiedy próbowałem się poruszyć, okazało się, że jestem spętany jak wieprzek na rożen. Nawet napięcie mięśni sprawiało mi ból. Poza moim smrodem w powietrzu unosiły się inne wonie: błota, koni, gnijącego siana oraz zjełczałego tłuszczu używanego do smarowania pancerzy. Przez płótno przedzierał się wiatr, chłodząc mi skórę.
Obozowisko bitewne i to marnie utrzymane. Zamarłem, żeby szelest ubrania ocierającego się o gałgan na ziemi nie zakłócał mi nasłuchiwania.
Oddech. Ktoś jeszcze był ze mną w namiocie.
– Mistrzu? – Drapanie skóry o płótno, kiedy się poruszyłem. – Mistrzu?
Milczenie. Ale mój towarzysz odwrócił się do mnie. Słyszałem skrzypienie skóry i odrobinę głośniejszy oddech.
– Gdzie moja mistrz? – Brak odpowiedzi. – Proszę, odpowiedz. Była umierająca, czy jeszcze żyje?
Nadal milczenie. Zezłościłem się i zrobiło mi się wstyd za ten błagalny ton. Postanowiłem się już nie odzywać. Zacząłem odliczać w myślach sekundy.
Jeden, mistrz. Dwa, mistrz.
Każda liczba przypominała mi, jak moja preceptorka pociła się i jęczała trawiona trucizną Glynti. Doszedłem do piętnastu „mistrzów”, kiedy człowiek siedzący ze mną w namiocie wyszedł.
Mnie zabrano kilka godzin później. Rozcięto mi więzy na nogach i postawiono. Krew napłynęła mi do stóp bolesną falą. Mógłbym uciec, ale myśl o stawieniu czoła światu bez mistrz przerażała mnie. Szramy, które wycinała na mojej skórze, były jedyną barierą pomiędzy mną a magią, a magia ta niosła ze sobą tylko śmierć i zniszczenie.
– Idziemy. – Nie rozpoznałem głosu. Należał do mężczyzny w nieokreślonym wieku, nie był ani przyjazny, ani pogardliwy. Przewodnik prowadził mnie przez śliskie błoto, trzymając za łokieć.
Nie zachowywał się brutalnie – może ktoś chciał, żebym był w dobrym stanie i dłużej znosił tortury? Łudziłem się, że to jedno z obozowisk Rufry, ale wiedziałam, że to mało prawdopodobne. Z tego, jak mnie traktowano, wynikało, że obóz należy raczej do Tomasa, albo, co gorsza, Aydora, znanego z okrucieństwa i opasłego cielska. Bez względu na to, kim był mój gospodarz, spodziewałem się, że w najlepszym razie przed zachodem słońca poczuję topór na karku. Jeśli zaś okaże się nim Aydor, ten będzie rozkoszował się moim umieraniem, które będzie długie i bolesne.
Nie kłopotałem się liczeniem kroków ani określaniem kierunków po umiejscowieniu rodziroczniego słońca, którego promienie czułem na skórze. Po co? Okrążyłem cały świat, uchodząc śmierci, a mimo to skończyłem w tym miejscu, mistrz otruto, mnie schwytali zbrojni i właśnie szedłem na spotkanie z przeznaczeniem. Byłem zmęczony. Zmęczony walką, bólem, dałem się prowadzić jak tucznik na rzeź.
Weszliśmy do obszernego namiotu. Żar z koksiaków ogrzewał mi twarz nawet przez worek. Dłoń na ramieniu zmusiła mnie do klęknięcia.
– Więzień, panie.
Ktoś musiał gestem nakazać zdjęcie worka z mojej głowy. Zawirowało mi przed oczyma. Paliło się tyle świec, że ich blask mnie oszołomił, tysiące gwiazd na dymnym niebie. Dym się rozszedł. Wróciła ostrość widzenia. W środku mnie zmroziło.
Na ustawionym na podium krześle, pochylony do przodu, taksował mnie bacznie Aydor ap Mennix, były dziedzic Maniyadocu i Długich Pływów. Był jeszcze większy niż pięć lat temu, cięższy też. Głupiec określiłby go grubasem i zlekceważył, ale ja walczyłem w szeregach i potrafiłem rozpoznać wojownika, a ten nim był. Na polu bitwy pozostałbym przy nim ostrożny, bo tęgość zazwyczaj oznaczała siłę, nawet jeśli nie umiejętności.
Aydor miał brązowe włosy, długie pasma opadały na ramiona i piersi, odcinając się od żółtej emalii napierśnika. Blizna, dzieło matki, przecinała mu twarz, a kiedy się uśmiechał, odsłaniał dziąsła, w których brakowało połowy zębów.
Przynajmniej tyle, że jego oddech może nie był już tak cuchnący jak kiedyś. Nawet martwi bogowie zsyłają nam drobne błogosławieństwa.
– Girton ap Gwynr – powiedział – Jeśli tak się nazywasz.
– Nie – odrzekłem. – Zwę się Girton Kulawiec.
Przez chwilę zadumał się nad moim imieniem.
– Czy to nie obelżywy przydomek?
– Nie, jeśli sam go sobie wybrałem.
Skinął do siebie.
– Mnie za plecami nazywają Tłustym Niedźwiedziem.
Usłyszałem, jak strażnicy wokół mnie zesztywnieli – zaszczękały i zadzwoniły ich zbroje.
– Myślą, że o tym nie wiem, ale wiem. Szczerze mówiąc, nawet mi się to podoba, w tej niedźwiedziej części. – Podniósł wzrok na mężczyznę u mego boku. – Kapitanie Thian, uwolnij Girtona Kulawca. I oddaj mu jego broń.
– Ale panie…?
– Rób, co mówię – warknął Aydor tonem nawykłym do rozkazywania.
Z zaskoczenia odjęło mi mowę. Rozcięto mi więzy i rzucono pod nogi ostrza oraz młot. Zastanawiałem się, czy Aydor chce, żebym z nim walczył i czy zależy mi na tyle, by go pokonać. Gapiłem się na leżącą na ziemi broń, świadom, że sięgnięcie po nią może być ruchem, który zatrzaśnie szczęki pułapki.
Aydor wstał chwiejnie i wtedy dotarło do mnie, że jest pijany. Postąpił krok i, wspierając się na krześle, usiadł na podeście, na którym ustawiono jego tron.
– To nie żaden wybieg – rzekł, wskazując na broń.
– Gdzie moja mistrz? – słowa wystrzeliły z moich ust, zanim się zorientowałem, że je wypowiadam.
– Mówisz o kobiecie, która była z tobą? – Zmarszczył brwi, jakby skonfundowany. Wyglądało to nieomal komicznie. – Jest z moim uzdrowicielem. Cudzoziemcem, jak ona. Zna się na truciznach.
– Czyli żyje?
– Jak na razie. Mastal mówi, że powstrzymał postęp trucizny, ale jeszcze nie wie, jak to leczyć. Twierdzi, że Glynti są biegli w truciznach. – Skinął do siebie, a potem wskazał na mnie grubym paluchem. – Zabiłeś moją matkę.
– To prapradziad Tomasa, Daana ap Glyndiera, zabił twą matkę – sprostowałem. To była prawda, choć w zasadzie to ja i mój mistrz zapoczątkowaliśmy serię wydarzeń, która doprowadziła do jej śmierci i osadzenia na tronie mego przyjaciela, Rufry. A jeśli miałbym za to tu i teraz zginąć, to było warto.
– Może i tak, ale maczałeś w tym palce.
Przytaknąłem. W końcu był świadkiem tych wydarzeń.
– Gdybyś miał szansę, mnie również byś zabił.
I znów skinąłem. Aydor zaś dźwignął się, po czym ostrożnie wdrapał na tron, obchodząc się z krzesłem jak z narowistym wierzchowcem, który wierzga i usilnie stara się strącić go z grzbietu. Kiedy wreszcie się usadowił, przypatrywał mi się dłuższą chwilę, zanim się odezwał.
– Wybaczam ci – oświadczył.
Nie byłbym bardziej zdumiony, gdyby wyrosły mu rogi i zaprosił mnie na przejażdżkę wokół namiotu na swym grzbiecie.
– Słucham?
– Mam teraz dziecko, Girtonie Kulawcu. – Spróbował się uśmiechnąć, ale wyglądało na to, że wspomnienie dziecka jest dla niego równie bolesne, co szczęśliwe. – Córkę. Nazywa się Hessely. W życiu nie widziałeś dziecka tak pięknego, tak złotego, jak ona. – Tym razem uśmiechnął się szeroko. Nie patrzył już na mnie, jego wzrok powędrował daleko poza namiot, w którym się znajdowaliśmy.
– Gratuluję…? – Zupełnie zbił mnie z tropu. W siedzącym przede mną człowieku nie potrafiłem rozpoznać mściwego młokosa sprzed paru lat.
– Zabrano ją ode mnie, naturalnie. – Przez chwilę wpatrywał się w ziemię, a potem podniósł wzrok. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Jego niebieskie oczy były skupione. – Ja spotkałem matkę dopiero jako siedmiolatek, wiesz, Girtonie? Miałem siedem lat. Wcześniej byłem tylko z niańką. A pierwszą rzeczą, którą uczyniła matka, kiedy mnie ujrzała, nie było przygarnięcie mnie czy obdarowanie dobrym słowem. Zabrała mi ulubioną zabawkę. Obca kobieta zabrała mi zabawkę i wręczyła miecz. „Królowie nie bawią się gałgankowymi wierzchowcami”, rzekła. – Aydor potrząsnął głową. – Nazywał się Dorlay, ta moja maskotka. Spaliła ją i kazała mi na to patrzeć. Mówiła, że to mnie zahartuje. Mówiła, że królowie muszą być twardzi.
– Była twardą kobietą.
– Była okrutnicą! – wrzasnął, wstając. Dłonią obleczoną w rękawicę strącił puchar ze stolika przy tronie. Potem przemówił spokojniej: – Szczerze mówiąc, uważam, że Znękane Krainy mają się lepiej, kiedy ona jest martwa, a ja z dala od tronu. Jednak kochałem ją, mimo wszystko. – Musnął palcami bliznę na twarzy, po czym wsparł dłoń na głowicy miecza. Zerknąłem na leżącą pod nogami broń.
– Nie dziwię się, że pragniesz zemsty – powiedziałem.
Spojrzał na mnie jak na szaleńca, a potem wzruszył ramionami, aż zaskrzypiała skóra pod zbroją.
– Mówiłem o Hessely – podjął cicho i schylił się, chwiejąc lekko, by podnieść zniekształcony puchar. – Moja Hessely… Jej matka mnie nienawidziła. Zmarła przy porodzie, a akuszerka powiedziała mi nad jej trupem, że mam córkę. Półprzytomna ze strachu, drobna, drżąca kobieta, trzymała w ramionach maleńkie ciałko i prawie przepraszała, że nie podaje mi syna. – Napełnił puchar gruszecznikiem z beczki stojącej po drugiej stronie tronu. – Ale kiedy wziąłem Hessely na ręce, dotknąłem jej… – Odpłynął znowu, po czym pociągnął łyk napitku. – Wszystko się zmieniło. Wszystko poza nią przestało się liczyć. Polityka? Wojna? Trony? To były marzenia mojej matki, jej pragnienia, jej dążenia, nie moje. To kapłan Neander namówił mnie, bym sięgnął po władzę. – Nastawiłem uszu, kiedy padło imię kapłana. Neander stał w cieniu za wieloma wydarzeniami w Maniyadocu, włączając w to śmierć mojej kochanki, a myśl o zemście na nim pomagała mi przetrwać trudne chwile i ogrzewała w długie zimne noce.
– Neander tu jest?
Aydor popatrzył na mnie jak na głupca i pokręcił głową.
– Uświadomiłem sobie, że pragnę jedynie, by Hessely była bezpieczna. Od tamtej chwili, kiedy tuliłem ją w ramionach, była to jedyna myśl w mojej głowie. Czy to nie dziwne? Nie mogła mówić ani nawet jeszcze się uśmiechać, ale… – Urwał, a po policzku spłynęła mu łza.
– Dlaczego mi o tym opowiadasz, Aydorze?
– Ponieważ pragnę, abyś zrozumiał. – Znów zmarszczył brwi, stropiony. – Musisz zrozumieć. Widzisz, Girtonie Kulawcu, podjąłem kilka fatalnych decyzji i nie mogę teraz tego naprostować, w każdym razie nie sam.
– Ale co to ma wspólnego z twoją córką? – dopytywałem niepewnie. – Powiedziałeś, że ci ją zabrano. Kto ją zabrał?
Aydor zmarszczył czoło, jakbym nie pojął czegoś oczywistego.
– Tomas i Neander oczywiście.
Nagle mnie oświeciło, wiedziałem chyba, dokąd to zmierza.
– Chcesz, żebym odzyskał twoją córkę?
Aydor spojrzał na mnie poruszony.
– Na szczyny Żółcisza, skądże! Jest bezpieczna. W jej żyłach płynie królewska krew, chcą ją wydać za syna Tomasa, Dirona, a poza tym pilnuje jej Celot.
– Celot cię zostawił? – Zdawało się to nieprawdopodobne. Jego Ostrze Serca był mu bez reszty oddany na swój dziecinny sposób.
– Celot? Zostawił? Nie, sam go odesłałem, żeby jej strzegł. Jeśli ktokolwiek może zapewnić jej bezpieczeństwo, to właśnie on. – Na jego zeszpeconej blizną twarzy zagościł smutek. – Raz go odprawiłem. Nazwałem głupcem, wiesz? Nazwałem głupcem i odprawiłem.
– Żeby strzegł Hessely.
– Nie, wcześniej. Oczywiście to ja byłem głupcem. Strasznym głupcem. Na szczęście Celot mnie nie opuścił. Ukrył się w lesie za obozem, a kiedy Neander uznał, że należy mnie zgładzić, Celot był przy mnie. Walczył jak sam bóg. Ocalił mnie.
– Dlaczego Neander chciał cię zabić? – W pijackim słowotoku Aydor skakał z tematu na temat, a ja miałem trudności z nadążaniem.
– Zaczekaj. – Wylał zawartość pucharu na ziemię, podniósł się i poszedł do kąta namiotu, gdzie stała beczka z deszczówką. Nabrał wody, opróżnił naczynie jednym haustem, zrobił to jeszcze raz i jeszcze. Ugasiwszy pragnienie, wsadził głowę do lodowatej wody. Kiedy się wynurzył, krople spływały mu z włosów po zbroi, ale spojrzenie miał trzeźwiejsze. Popatrzył na strażników. – Możecie odejść. – Kiedy się zawahali, wrzasnął: – Wynocha!
Zaczekał, aż opuszczą namiot, wrócił na tron i nalał sobie gruszecznika. Parsknął, mógł to być śmiech albo kaszel, a potem podjął:
– Tyle razy wyobrażałem sobie, że stoisz przede mną, wiesz? Chciałem spełnić każdą moją groźbę. A teraz, kiedy tu jesteś, pragnę tylko prosić cię o pomoc. Błagać, jeśli będzie trzeba.
– Dlaczego, Aydorze?
Uniósł kielich i utkwił spojrzenie w wygrawerowanych w złocie scenach myśliwskich.
– Po narodzinach Hessely zrozumiałem, ile zła było w moim życiu. Moje wychowanie, żądza władzy, nieustanna wojna. Samo zło. Chciałem to powstrzymać. Powiedziałem to Neanderowi i spotkaliśmy się z Tomasem, aby przedyskutować przymierze mające na celu wyeliminowanie Rufry i zakończenie wojny.
– Ale?
– Pragnąłem, żeby Neander spotkał się również z Rufrą. On jednak nie chciał. Nalegałem. Myślę, że Neander w pewnej chwili stwierdził, że jego miłość do władzy lepiej przysłuży się Tomasowi niż mnie.
– A co z czarownikami Neandra? – wyszeptałem niepewny, kto wiedział o intrydze przeciwko matce Aydora.
– Powiedział mi, że nie żyją.
– I ty mu uwierzyłeś.
– Girtonie – westchnął Aydor. – Do czasu narodzin Hessely nawet nie przyszło mi do głowy, żeby mu nie wierzyć. Dopiero gdy przyszła na świat, przestałem dawać wiarę choćby jednemu jego słowu. Powstała między nami przepaść, a mój pomysł rozmowy z Rufrą przelał chyba jego czarę goryczy. Gdyby nie psia wierność Celota, byłbym trupem, a Neander mógłby bez przeszkód realizować swe plany. – Odstawił puchar. – Ale żyję.
– Czemu chciałeś rozmów z Rufrą? Nienawidzisz go przecież.
– Owszem, tak było. Może widziałem w nim kogoś, kim nigdy się nie stanę i stąd nienawiść. – Podniósł kielich i zaśmiał się niezbyt głośno. – Czasami prawdę widać jedynie przez pryzmat czasu. – Zapatrzył się w ziemię. Jego potężne barki unosiły się i opadały w rytmie oddechu. Kiedy znów się odezwał, mówił bardzo cicho. – Każdy może być królem, Girtonie, każdy. Każdy posiadający władzę i pieniądze może znaleźć popleczników, ale nieliczni z tych paradnych zwolenników oddają swoje serce sprawie.
Podniósł wzrok i przygryzł wargi resztkami zębów.
– Ścierałem się z Rufrą w całym Maniyadocu. Czasami nawet wygrywałem. – Rozparł się, napił i zaśmiał. – Częściej przegrywałem. – Pochylił się do przodu. – Przegrywałem nawet wtedy, kiedy powinienem był zwyciężyć, Girtonie. Jego ludzie zawsze walczyli zacieklej niż moi, a Rufra zawsze brał udział w tej bitwie, kiedy odnosiłem porażkę, zawsze na polu bitwy, w wirze walki.
– A ty?
– Obserwowałem wszystko z wierzchowca. Moje życie było zbyt cenne, by je ryzykować, tak to ujmował Neander. Walczyłem, oczywiście, wiodłem do boju kawalerię, ale Rufra walczył przeważnie wśród tarczowników.
– Zawsze był lekkomyślny.
– Szalony, jak mawiał Neander, żeby bić się wśród wdzięczników, ale gdy był z nimi, ci wdzięcznicy walczyli jak kawalerzyści. – Pociągnął łyk gruszecznika. – Jak kawalerzyści! Inspirował ich. Nawet nasza przewaga liczebna zdawała się wtedy nie mieć znaczenia. Dlatego pomyślałem, że powinienem tego spróbować, ruszyć do bitwy z piechurami. Ale choćbym nie wiem jak usilnie starał się go przekonać, Neander nie pozwolił mi iść między tarczowników. Raz zgodził się, żebym poprowadził zwiad, dowodził żywymi kobietami i mężczyznami, ale w naszej armii nie było wdzięczników.
– I jak poszło? Kiepsko? – Nie udało mi się powściągnąć złośliwości. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyniosły, arogancki następca tronu wiedzie swój oddział na manowce.
– Owszem, ale nie tak, jak myślisz.
– Wielu zginęło?
Wskazał na mnie pucharem, jakbym się nie odezwał.
– Polubiłem mój oddział. Doszliśmy do porozumienia. Miałem ze sobą dziesięciu wojowników, dobrych kobiet i mężczyzn. Ale… – Zawiesił głos i zapatrzył się w przestrzeń. Z zewnątrz słychać było gwizdanie wierzchowców oraz śmiechy ludzi.
– Ale…?
– Źle odczytałem mapę. Nie przykładałem się do tego podczas lekcji. No bo który król musi sam czytać mapy? – Napił się z pucharu. – Zawróciliśmy i poszliśmy złą drogą. Znaleźliśmy się nieopodal szeregów Rufry. Zorientowałem się zbyt późno. Pojmał nas.
– Rufra?
– We własnej osobie. Zdybał nas w dolinie. Nadal podskakuje mi serce na wspomnienie tego jego straszliwego białego wierzchowca. – Aydor spojrzał na mnie, mrużąc oczy, jakby widział nieostro. Może od alkoholu, choć zawsze miał kiepski wzrok. – Miał ze sobą dwudziestu tych przeklętych jezdnych łuczników. Na wzgórzu stała kawaleria, a ja miałem dziesiątkę ludzi, piechurów. Pomyślałem, że to już koniec. Że nadszedł mój czas, że nigdy już nie ujrzę córki. Ale wiesz co? – Napił się, połową napoju oblewając sobie pancerz. – Jakaś część mnie była zadowolona, że to już koniec walki. Jestem zmęczony tą wojną.
– Ale nie zabił cię.
– Nie. – Aydor pokręcił głową, rozsiewając krople wody. – Nie zabił. Tomas nie miałby skrupułów, zaśmiałby mi się w twarz i napuścił na mnie ciężką jazdę. Może pojmałby mnie, żeby zgładzić mnie własnoręcznie.
– Ale nie Rufra.
– Nie. – Aydor odstawił puchar. – Nie Rufra. Wiesz, co zrobił, Girtonie?
Wzruszyłem ramionami, choć podejrzewałem, co mogło się stać.
– Dobył miecza i oddał mi honory. A potem odwołał kawalerię, pozwalając nam wrócić do swoich. Mógł mnie zabić, ale tego nie uczynił. Nie chciał splamić honoru. Przyłapał wroga w polu, wystarczyłoby, żeby sprowokował walkę.
– Rufra nie dba o honor, zależy mu tylko na tym…
– Co właściwe – dokończył powoli Aydor, bardziej do siebie, niż do mnie. – Dla niego liczy się to, co właściwe. – Podniósł głowę i odgarnął z oczu potargane włosy. – W drodze do obozu złapałem się na tym, że myślę: „Za kimś takim sam bym poszedł”. Co to za myśl u króla? – Zaśmiał się pod nosem. – Ale nie udało mi się jej odpędzić. Swoją drogą, to było jeszcze zanim Neander zabrał Hessely. Może wtedy właśnie zaczął się rozłam pomiędzy nami. Sam nie wiem. Ale nie mogłem się uwolnić od tej myśli. Uświadomiłem sobie, że od czasu, kiedy matka spaliła mi Dorlay, zawsze tylko za kimś podążałem. W pałacu robiłem to, czego chciała matka, a potem to, czego chciał Neander. Na martwych bogów, Girtonie! – Usiadł z powrotem na miejscu. – To czyni ze mnie fatalnego króla, fatalnego. Ale o tym wiemy obaj. – A potem spojrzał na mnie wzrokiem bystrym jak u latającej jaszczurki. – Chcę, żebyś poszedł w moim imieniu do Rufry i…
– Zaproponował przymierze? – prychnąłem. – Z tobą? Nigdy się na to nie zgodzi.
Aydor przez chwilę na mnie patrzył. Jego ręka powędrowała ku pucharowi, najwyraźniej machinalnie. Podniósł naczynie, po czym spojrzał na nie jakby zaskoczony faktem, że trzyma je w dłoni. Odstawił je.
– Myślę, Girtonie – rzekł spokojnie – że obaj znamy Rufrę i wiemy, że się zgodzi.
Miał rację, znałem Rufrę. Był idealistą. Odłożyłby na bok własne urazy do Aydora, jeśli uznałby, że przymierze pozwoli szybciej zakończyć wojnę. W każdym razie, zrobiłby tak Rufra, którego znałem kiedyś, a sądząc z opowieści Aydora, nie zmienił się za bardzo. Odwróciłem wzrok.
Aydor zachichotał.
– Nie jestem głupcem, Girtonie. Rada Trójkąta nie zaakceptuje mnie na słowo. Dlatego właśnie mówię ci to wszystko, o córce, o mojej słabości. Ale jest jeszcze coś. Coś, co Rufra musi wiedzieć bez względu, czy jego doradcy zgodzą się na moją propozycję, czy nie.
– I co to takiego?
– Z tego powodu cieszę się, że się na ciebie natknąłem, Girtonie Kulawcu. – Pochylił się naprzód. – Rozwiązujesz zagadki i widzisz więcej niż inni. A w obozie Rufry jest pewna zagadka, którą trzeba rozwiązać.
– Jaka to zagadka?
– Ktoś z bliskiego kręgu Rufry jest zdrajcą, Girtonie, i zamierza zabić go podczas ostatecznego starcia z Tomasem. To mój dar dla Rufry. Nie te parę oddziałów, które są mi jeszcze wierne, tylko właśnie informacja.
– Twoim darem jest zasianie niezgody pośród jego ludzi?
Aydor podniósł się, jego zbroja zaszczękała, kiedy dźwigał swoją zwalistą postać z tronu. Zaczął krążyć po namiocie, a kiedy przystanął, w jego oczach płonął gniew.
– Wiedziałem, że tak pomyślisz! – krzyknął. Na dźwięk podniesionego głosu do namiotu wpadli dwaj gwardziści. – Wynocha! – wrzasnął na nich, a potem wplótł palce w długie włosy. Przebiegło mi przez myśl, że zaraz zacznie wyszarpywać je z głowy, ale gdy przemówił, znów był spokojny, choć ciężko oddychał. – Neander wielokroć przechwalał się swoim szpiegiem w Radzie Trójkąta. I rzeczywiście, wiedział różne rzeczy, nadal wie, i to takie, że nie mam wątpliwości co do prawdziwości jego słów. Jeśli Rufra będzie chciał dowodu, zapytaj go o bitwę pod Gaikiem Goldensona. Zrozumie. – Stanął blisko mnie i przez moment miałem wrażenie, że padnie na kolana. – Tomas niedługo rzuci do walki całe swoje siły. Silniejszy niż obecnie już nie będzie, a zamierza doszczętnie rozbić armię Rufry i zgładzić jego samego. Najlepszą okazją będzie bitwa, to wtedy zdrajca zada cios. A wiesz, co się dzieje, kiedy król pada na polu walki.
– Tak.
– Jesteś więc wolny, Girtonie. Twoja mistrz również. Mój uzdrowiciel twierdzi, że będzie potrzebowała opieki przez następnych parę tygodni, więc wyślę go z wami. Dam wam też kilku moich gwardzistów do ochrony. Długie Pływy nie są teraz bezpiecznym miejscem dla nikogo, a tym bardziej dla poszukiwanego za nagrodą.
– Czyli że wysyłasz ze mną swojego szpiega i swoją eskortę, żeby odstawili mnie do obozu Rufry i upewnili się, że dostarczę twoją informację?
Aydor wrócił na podwyższenie i z westchnieniem opadł na tron.
– Nie. Rób, co chcesz, Girtonie Kulawcu. Odeślij uzdrowiciela, jeśli uważasz, że nie będziesz mógł mu zaufać. Twój wybór, co poczniesz. Skończyłem z wydawaniem rozkazów. I tak zaoferuję Rufrze przyłączenie się do niego, bez względu na to, czy ty mu to przekażesz, czy ktoś inny. – Podniósł puchar. – A teraz zamierzam upić się do nieprzytomności. Może pewnego dnia napijemy się razem, Girtonie Kulawcu. Liczyłem, że ten dzień nastąpi dzisiaj, ale widać jednak nie. Odejdź wedle swojej woli. Nie zamierzam rozkazywać ci, co masz robić.
Obserwując, jak pije, zastanawiałem się, jaką grę prowadzi.
Nasz mały konwój prowadził kapitan Thian, ten sam gwardzista, który kopnął mnie w głowę. Powoli oddalaliśmy się od obozu Aydora. Aydor miał zaledwie dwudziestu jezdnych i kilka setek piechurów. Wszystko w obozowisku było nieporządne i wyświechtane, nawet festony żółtych i fioletowych proporczyków pomiędzy połatanymi namiotami zwisały smętnie na nieruchomym powietrzu. Na przedzie naszej grupki jechało czterech kawalerzystów, tyły zabezpieczało zaś sześciu piechurów. Żołnierze byli przybici i podenerwowani, nie wiem, czy dlatego, że zmierzali na terytorium wroga, czy po prostu zdawali sobie sprawę, że walczą po stronie przegranych. Tak czy owak ich nastroje nie polepszały i tak trudnej dla mnie sytuacji. Wkrótce czekała mnie decyzja, jaki obrać kierunek i rozmowa o tym z kapitanem, ale na razie wystarczyło iść za drogą, postanowiłem zatem dokonać wyboru dopiero, jak dotrzemy do rozwidlenia. Wlokłem się więc w ponurym milczeniu przy pociągusie zaprzężonym do wózka, pogrążając się w trosce o mistrz i roztrząsając ostrą wymianę zdań, jaka zaszła pomiędzy mną a nią podczas naszego ostatniego pobytu w Maniyadocu.
Zerknąłem spod oka na uzdrowiciela, który opiekował się mistrz. Nie słyszałem oddechu preceptorki, jedynie sporadyczne ciche jęki upewniały mnie, że jeszcze żyje. Kiedy mężczyzna przyłapał mnie na przypatrywaniu mu się, odwróciłem wzrok. Choć bardzo pragnąłem zapytać, co z mistrz, jeszcze bardziej bałem się odpowiedzi, jakiej mógł mi udzielić. Gdy w końcu podszedłem, uniósł ku mnie ciemnoskórą twarz. Spojrzałem w błyszczące inteligencją ciemnobrązowe oczy. Ciekaw byłem, czy pochodzi z tego samego dalekiego kraju, co moja mistrz.
– Co z nią?
– Chora, bardzo chora – odparł. – To wytrząsanie na pewno nie pomaga.
– O… – zacząłem i w tej chwili wózek szarpnął na koleinie, a mistrz jęknęła, jakby utknęła w koszmarze.
Uzdrowiciel obrócił się do niej. Czekałem, ale nie podjął rozmowy, skupiony na swojej pacjentce tak bardzo, że aż zrobiło mi się nieswojo. Kiedy znów na niego zerknąłem, rozcierał w moździerzu jakieś silnie pachnące przyprawy, pomyślałem więc, że najlepiej zostawić go w spokoju.
Mimo że rodzirocznia okryła Maniyadoc zielonym płaszczem, miejsce to nadal zdawało mi się zupełnie inne niż pięć lat temu, kiedy je opuszczałem. Całe osady sprowadzały się teraz do kilku poczerniałych słupów, a samosiejki drzew przebijały się przez warstwy niezebranych, przegniłych upraw. Minęliśmy pole kikutów pni, gdzie drzewa rosły gęstym lasem, nim nie wykarczowano ich do budowy machin wojennych. Godzinę później ujrzeliśmy owe machiny. Strzeliste wieże katapult sterczały z traw niczym szyje wielkich roślinożerców, żyjących w dalekich krainach, których wojny czarodziejów nie pokąsały tak głęboko, a ich mieszkańcy nie słyszeli nawet o Znękanych Krainach ani nie znali ich potworności – głównie dlatego, że wynaleźli swoje własne.
– Dokąd idziemy, Girtonie Kulawcu? – zapytał Thian.
– Hm…? – mruknąłem wyrwany ze świata zadumy, w którym wędrowałem swoją mroczną drogą.
– Lada chwila dotrzemy do kościpól, gdzie spotykają się cztery trakty. Musisz zdecydować, w którą stronę pójdziemy.
Spojrzałem mu w twarz. Nadal miałem wrażenie, że skądś go znam, tylko nie mogłem sobie przypomnieć skąd.
– A jak nie, to znów mnie kopniesz w głowę?
Uśmiechnął się i całkowicie go to przeobraziło, jakby zbroja i broń zniknęły, a ja ujrzałem mężczyznę w średnim wieku, ubawionego żartem z siebie samego.
– Wolałbym nie. Zrobiłem to przedtem tylko dlatego, że widziałem, jak walczysz. Nie chciałem ryzykować życia moich ludzi. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że dałeś się tak łatwo podejść.
To prawda, dałem się łatwo podejść. Byłem wstrząśnięty, bo magia wydostała się ze mnie mimo zabezpieczeń wyciętych na skórze, i zatroskany stanem mistrz. I zmęczony. Nadal byłem zmęczony.
– Kiedy widziałeś, jak walczę?
Powściągnął wierzchowca, dostosowując jego chód do mojego tempa. Owionął mnie ciepły, przyjemny zapach zwierzęcia.
– W Maniyadocu. Pilnowałem królowej, kiedy zabrałeś ją do komnat króla. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej walki, jak między tobą a nią. – Wskazał brodą leżącą na wózku mistrz. – Ludzie myśleli, że jesteś lichotnikiem, który przybył po ich dusze.
– Ale ty nie?
– Nie. Ja pomyślałem, że jesteś świetnie wyszkolonym wojownikiem i postanowiłem zejść ci z drogi. – Uśmiechnął się do mnie. Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
– Co to te kościpola? – Znałem Maniyadoc, ale nigdy nie słyszałem tej nazwy.
– Kiedyś to miejsce nazywało się Czterodroże. – Spojrzał na rękojeść swego miecza. – Przed wojną. Sam zobaczysz, jak tam dotrzemy. – Spiął wierzchowca, a ja patrzyłem, jak się oddala.
Strachy na lichotniki pozostały, ten element krajobrazu się nie zmienił. Maniyadoc był krainą lichostraszów, łachmaniastych strażników pól. Czasem były to drewniane kukły obleczone w gałgany, a czasem posągi pomalowane tak, że wyglądały jak żywe. Chwilami zdawało mi się, że widzę lichostrasza, który potem okazywał się człowiekiem, prawie zawsze samotnym, spiesznie umykającym przed naszym konwojem. Tam, gdzie rosło cokolwiek zdolne utrzymać ciężar kukiełki, widać było motanki, małe słomiane lalki mające przynosić szczęście i odpędzać lichotniki. Zazwyczaj były to ubrane w łachmany i pomazane krwią pałubki mające uciszać żółcisze, nikczemne demony zepsucia sprowadzające niezgodę i choroby.
Większość motanek rozpadała się ze starości, ale widziałem kilka nowych.
W pewnym momencie przeszył mnie lodowaty dreszcz na widok czarno odzianej postaci, którą wziąłem za Xusa niewidzianego, prowadzącego do swego mrocznego pałacu zagubione dusze. Kiedy zamrugałem, żeby pozbyć się sprzed oczu zwidu, okazało się, że to kobieta z uwiązanym na plecach niemowlakiem i gromadką dzieci plączących się pod nogami. Biegli, żeby się przed nami schronić. Dzieci, zamiast normalnie pokrzykiwać i śmiać się, jak to miały w zwyczaju, nie wydawały z siebie żadnego odgłosu. To była chyba jedna z najstraszliwszych rzeczy, jakie zobaczyłem tego ranka.
Aż do czasu, kiedy dotarliśmy do kościpól.
Pierwsze, co ujrzałem, to połacie bujnej, soczyście zielonej roślinności, odcinające się od otaczających je żółtawych, skarlałych siewek, z trudem wybijających się z ziemi. Potem pojawiły się świnie. Początkowo pojedyncze sztuki, potem grupki po dwie, trzy, które z kwikiem rozpierzchały się przed nami. Im dalej jechaliśmy, tym bardziej powiększały się ich stadka, aż w końcu na pobliskich polach grasowały wielkie hordy. Ogromny knur stojący na wzgórzu obserwował nasz pochód, pochrząkując wyzywająco: „Kim jesteście, że ośmielacie się wejść do mego królestwa?”. Żaden z mężczyzn czy kobiet wojów z naszego konwoju nie odpowiedział na wyzwanie, a co dziwniejsze, żaden nie chwycił za łuk. Świnie stanowiły podstawowe pożywienie w Maniyadocu i Długich Pływach.
Kiedy mijaliśmy kolejny szmat obfitej zieleni, zrobiłem sobie objazd i znalazłem to, czego się spodziewałem – kości: białe, czyste, pokryte śladami zębów. Naliczyłem cztery czaszki, wszystkie zmiażdżone wygłodniałymi ryjami. Szkielety miały zbroje, kolczugi, broń, co zaskakujące, bo to przedmioty cenne, a lud Maniyadocu był ubogi i zawsze skory do rabowania trupów.
– Kapitanie! – zawołałem.
– Tak?
– Może każesz jednemu z ludzi upolować dla nas świnkę na kolację?
Pokręcił głową, zwolnił i zrównał się ze mną, nawet na chwilę nie spuszczając z oczu potężnej sylwetki knura na wzgórzu daleko za nami.
– Nie, nie tutaj. Świnie posmakowały ludzkiego mięsa i przestały się nas bać, nawet zbrojnych. Nic nam nie zrobią, jeśli przed nocą wyjedziemy z kościpól. Ale jeśli zabijemy jedną, pójdą za nami i zaatakują, jak rozbijemy się na noc. – Zwrócił ku mnie pobladłą ze zgrozy twarz. – One pamiętają.
– Żartujesz? Przecież to tylko świnie.
Kapitan pozostał niewzruszony i posępny jak krwawy szafot.
– Pięć lat cię tu nie było, Girtonie Kulawcu. W tym czasie stworzyliśmy tu własną mroczną krainę. Zdziczałe świnie to zwierzęta, je przynajmniej można zrozumieć. Módl się, byśmy nie natknęli się na Krwiożerców. – Spojrzał w niebo zasnute szarymi i czarnymi chmurami. – Już niedaleko do rozstajów. – Popędził konia.
Rozstaj zwany Czterodroże znajdował się dokładnie pośrodku Maniyadocu i wybrzeża Długich Pływów, nieopodal delty rzeki Adallady. Niegdyś stała tu świątynia martwych bogów, ale teraz pozostał po niej tylko jeszcze jeden opalony drewniany szkielet. Wyglądało to tak, jakby ktoś próbował to miejsce przygotować do obrony, ale z marnym skutkiem. Pewnie kapłani usiłowali odeprzeć napastników, ale kapłani to kiepscy wojownicy. Obecnie najwyższymi budowlami przy Czterodrożu były krwawe szafoty, na których kiwały się kołysane wiatrem stryczki.
Thian podjechał do mnie.
– No, Girtonie Kulawcu, czas, abyś podjął decyzję… – Urwał, patrząc na coś ponad moim ramieniem. Odwróciłem się. Niedaleko, może dwie długości lotu strzały, stał jeździec. Miał na sobie skórzany pancerz i kilt, a na głowie czaszkę knura. Obserwował nas bacznie. Na jego twarzy czerwienił się wymalowany krzyż. – Bądźcie w gotowości – powiedział cicho Thian do swoich ludzi. – Ale bez ostentacji. Jest pewnie tylko ciekawy.
– Znasz go? – zapytałem. Mężczyzna obserwujący nas ze wzgórza emanował groźbą.
– To Knurzoł, Chirol. Walczył z początku dla Aydora, ale za bardzo kochał zabijać, jak na dobrego żołnierza. Potem odszedł od Aydora, żeby służyć Tomasowi, a teraz jest hersztem Krwiożerców.
– Krwiożerców?
– Tych, którzy zabijają dla przyjemności, albo oszaleli od zabijania, któż to wie? Czymkolwiek są, wolę nie mieć z nimi zwady.
– Myślisz, że zaatakują?
Thian splunął.
– Prawdopodobnie nie, ale trudno wyrokować. Krwiożercy, kiedy nie napadają na bezbronne osady, atakują z zasadzki albo zabijają maruderów. Z drugiej strony, jeśli wie, kim jesteś i zna wysokość nagrody, może zaryzykować. Tomas nieźle zapłaci za twoją głowę.
– Mówiłeś, że nie służy już Tomasowi?
– Oficjalnie nie. – Thian zajechał wierzchowcem, przesłaniając mi widok na Chirola i wskazał na drogę, którą przebyliśmy. – Ta na wschód prowadzi z powrotem do obozu Aydora, nie masz tam czego szukać. Południowa wiedzie do Tomasa, więc raczej nie zechcesz jej wybrać. Na zachód idzie się przez moczary do Rufry. A północną w głąb delty, tam możesz znaleźć jakiś statek, który zabierze cię z Maniyadocu. – Odjechał dalej, odsłaniając mi widok na Chirola. – Ja i moi ludzie ruszamy do Rufry, z tobą czy bez ciebie.
– A więc tak wygląda obietnica Aydora pozostawienia mi wyboru dalszej drogi? – powiedziałem, zezując na Chirola. – Zostawienie mnie na łasce tego człowieka ze wzgórza?
Thian potrząsnął głową.
– Nie. Myśl sobie, co chcesz o Aydorze, ale naprawdę dał ci wolność wyboru własnej drogi po opuszczeniu obozu. Przyprowadzenie cię tutaj to mój pomysł.
Zacisnąłem dłoń na trzonku młota wiszącego u pasa.
– Chcesz, żebym tu zginął, kapitanie Thian?
– Nie – odparł, unosząc ręce, by pokazać mi, że nie ma w nich broni.
Jego wierzchowiec, wyczuwszy napięcie, gwizdnął nisko.
– Aydor nie jest już tym samym człowiekiem, którego znałeś, Girtonie. Zmienił się, a ja zawdzięczam mu życie. Wrócił po mnie, kiedy zostałem ranny, a mógł mnie zostawić na śmierć.
– Uratował ci życie? To nie w stylu Aydora.
– Nie w tylu starego Aydora. Ale jak mówiłem, nie jest już taki, jak myślisz. – Pochylił się w siodle i przemówił z naciskiem: – Musisz ruszyć na zachód, Girtonie. Rufra jest jedyną nadzieją na pokój w Maniydocu. Tomas jest pamiętliwy, odpłaci za wszystko krwią, jeśli dojdzie do władzy.
– Skoro mam zasiać nieufność wśród doradców Rufry, jak ma się to przyczynić do ziszczenia twoich nadziei?
– Ochroń tylko życie Rufry – wyszeptał tak, żebym jedynie ja go słyszał. – Posłuchaj, chodź z nami chociaż do granicy terytorium Rufry. Tam podejmiesz decyzję.
– Wygląda na to, że nie mam wyboru.
Thian wyprostował się w siodle.
– Nie masz – potwierdził – i szczerze mi przykro z tego powodu.
Nie miało to dla mnie znaczenia. I tak zamierzałem iść do Rufry, nie chciałem tylko, żeby Thian o tym wiedział. Postanowiłem potrzymać go w niepewności i pozwolić mu zadręczać się wyrzutami sumienia. Nie lubię, jak się mnie rozstawia po kątach.
Wędrowaliśmy w milczeniu, odprowadzani wzrokiem jeźdźca na wzgórzu. Po opuszczeniu kościpól Thian zboczył z głównej drogi i poprowadził konwój łagodnym zboczem na równinę pływową, gdzie powietrze było ciężkie od zapachu słonej wody i gnijących roślin.
– Gdzie idziemy? – zapytałem.
– Knurzywoj za nami podąża. Nie dotrzemy dzisiaj do terenów kontrolowanych przez Rufrę, więc pomyślałem, że rozbijemy się na noc na watcie. Jeśli zatrzymamy się na wyspie pomiędzy groblami, ograniczy to drogi ataku, w razie gdyby Chirol zdecydował zaatakować.
– Dobrze.
Nie mogłem podważyć słuszności tej taktyki. Obserwowałem Thiana i jego oddział. Ludzie traktowali go przyjaźnie, widać, że mu ufali. Kontynuowaliśmy marsz aż do zmierzchu, kiedy to dotarliśmy w głąb podmokłych równin, gdzie pływy utworzyły serię wysepek połączonych wąskimi groblami. Podczas odpływu woda cofała się, zostawiając po sobie czarne, lepkie błoto.
Gdy zatrzymaliśmy się na nocleg, ludzie Thiana wyciągnęli drewniane pale wiezione pod wozem, na którym leżała mistrz, i ustawili szybko zapory obronne na czterech groblach łączących naszą wysepkę z innymi skrawkami lądu. Kiedy Thian uznał, że jesteśmy zabezpieczeni, rozpalono ogień i nastawiono gulasz. Usiadłem przy wózku, obserwując uzdrowiciela uwijającego się koło swojej pacjentki. Sporadycznie rzucał mi uśmiech, ale raczej wymuszony, bo rzadko odwracał uwagę od mistrz, ocierając jej czoło i karmiąc papką z ziół.
– Jak długo wędrujecie razem? – zapytał.
– Czternaście lat. – Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej czoła. Było gorące.
– A wcześniej? Od jak dawna jest tutaj?
Spojrzałem na niego. Wpatrywał się we mnie intensywnie, bystro.
– A czemu pytasz?
– Zwykła ciekawość. – Wzruszył ramionami i odjął moją rękę z jej czoła.
– Powinieneś próbować zbić jej gorączkę – poradziłem. – A nie wypytywać mnie o rzeczy niemające związku z jej zdrowiem. – Zostawiłem go z jego obowiązkami.
Powietrze na równiach było nasycone ozonem i gęste od ciężaru rodziburzy.
Czasami przychodziła wcześnie, zwiastując pogodę na dobre plony, ale czasami wstrzymywała się tygodniami, a powietrze stawało się duszne, nieruchome, jakby nie mogło się zdecydować, czy ma być chłodne czy gorące, suche czy wilgotne. Chciałem, żeby burza już przyszła, zalała nas ulewą i wygnała z powietrza ten ciężar.
Po zapadnięciu zmroku zaczęły się krzyki.
Ukształtowanie terenu sprawiało, że trudno było odgadnąć kierunek, z którego dobiegały. Wiedziałem tylko, że źródło jest gdzieś blisko i że krzyczy ktoś strasznie cierpiący. Po pierwszym wrzasku Thian rozejrzał się i przeliczył wzrokiem naszą grupkę. Upewniwszy się, że wszyscy są, dorzucił drew do ognia, po czym zapatrzył się w płomienie, zaciskając pięści. Krzyki nie ustawały. Głośnie, chrapliwe wrzaski agonii, błagania o pomoc, a potem znów krzyki, wyższe, agonalne crescendo.
Uzdrowiciel zostawił mistrz i przekradł się do mnie, a brunatna szata plątała mu się pod nogami.
– Twoja mistrz śpi. Muszę teraz iść do tamtego. – Wskazał w ciemność, w kierunku, skąd docierały krzyki.
– Nie – zaprotestowałem, łapiąc go za ramię.
– To nie do zniesienia!
– Jeśli opuścisz obóz, zginiesz.
– Grozisz mi? – Spróbował odgiąć moje palce, by się wyzwolić.
– Nie powiedział, że cię zabije – wtrącił Thian, choć właśnie to miałem na myśli. – Ten tam to przynęta. Torturują go, żeby nas stąd wywabić.
– Ale musimy coś zrobić!
– To Krwiożercy – rzekł Thian. – Jest pewnie jednym z nich.
– Skąd ta pewność? – zapytałem.
– Nie mam pewności – przyznał kapitan. Na ognisku przesunęło się bierwiono, płomienie strzeliły głośno i jakby w odpowiedzi kolejny przeciągły krzyk wypełnił noc. – Ale już raz to przeżyłem – powiedział cicho. – I straciłem człowieka. Nie zamierzam tracić kolejnego, a już na pewno nie uzdrowiciela.
– Daj mi łuk – poprosiłem.
– Łuk?
– Jest tam. – Wskazałem w noc. Nasłuchiwałem krzyków, nastawiając ucha, aż w końcu byłem w stanie określić źródło dźwięku. Teraz wydawało mi się, że wręcz wyczuwam torturowanego człowieka, czerwone pulsowanie na czarnym błocie. – Zakończę to.
– Jak go zabijesz, wezmą kolejnego – powiedział Thian. – Pasą się słabością, nawet tą wśród swoich.
Następny krzyk.
– To co robimy? – zapytał uzdrowiciel.
– Czekamy – odrzekł Thian. – I mówimy sobie, że to Błękitny Watta próbuje zwabić nas do kanału i utopić. Ci, którzy nie stoją na warcie, mogą napchać sobie trawy do uszu. Może pomoże, może nie.
Tej nocy nie spałem, a przewracając się i wiercąc na wilgotnej ziemi, próbowałem się pocieszać, że i tak jest mi lepiej niż temu, którego krzyki nie dawały mi zasnąć.