Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
82 osoby interesują się tą książką
Nominowana do Nagrody Bookera powieść irlandzkiego mistrza we wspaniałym przekładzie Agi Zano.
Policjant Tom Kettle niedawno przeszedł na emeryturę i zamieszkał w zaciszu nowego domu, przybudówki do wiktoriańskiego zamku z widokiem na Morze Irlandzkie. Miesiącami z nikim się nie widział, pomijając ekscentrycznego właściciela i znerwicowaną młodą matkę, która wprowadziła się tuż obok. Kettle wraca wspomnieniami do swoich bliskich: ukochanej żony June i dwójki dzieci, Winnie i Joego. Kiedy jednak u drzwi staje dwóch byłych kolegów po fachu, którzy pragną rozwikłać sprawę niedającą mu od kilkudziesięciu lat spokoju, Kettle musi wrócić do tego, co pragnął na zawsze zostawić za sobą.
Czas starego boga to wspaniała powieść o demonach przeszłości. Sebastian Barry wikła czytelnika w historię, w której nic nie jest takie, jakie z początku się wydaje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sebastian Barry
Czas starego Boga
Przełożyła
Mojemu synowi Merlinowi
Czy zechce ci służyć jednorożec?
Księga Hioba
Jakoś w latach sześćdziesiątych stary pan Tomelty wzbogacił swój wiktoriański zamek o osobliwą przybudówkę. Ot, wydzielone mieszkanie skromnych rozmiarów, choć z miłymi akcentami, które pasowałyby do gustów jakiejś domniemanej krewnej czy powinowatej. Stolarka w każdym razie była znakomita, a jedną ścianę w całości pokrywała płyta wiórowa obłożona fornirem – dekoracja niezwykle popularna w Irlandii w tamtej i następnej dekadzie. Fornir chłonął światło, zatapiając wnętrze w łagodnym brązowym półmroku.
Właśnie takie – z sypialenką, w której każdy dźwięk odbijał się echem, z maleńkim korytarzykiem, kilkoma setkami nierozpakowanych jeszcze z pudeł książek oraz dwiema starymi walizkami na broń z czasów służby wojskowej – było miejsce, gdzie „wyrzuciło” Toma Kettle’a, by użyć słowa, którym sam się posłużył. Nawet jeśli zapomniał już o dawnych zainteresowaniach, książki pamiętały za niego. Historia Palestyny czy Malajów, stare irlandzkie legendy, porzucone bóstwa, garść przypadkowych tematów, w które przy takiej czy innej okazji zachciało mu się wetknąć ciekawski nos. W pierwszej kolejności do wyboru tego miejsca przekonał go szum morskich fal pod panoramicznym oknem, ale podobało mu się tutaj wszystko: pseudogotycka architektura łącznie z zupełnie pozbawionym sensu krenelażem, ostre kanty żywopłotu, który pełnił jednocześnie rolę parawanu i okalał teren najbardziej wystawiony na słońce, popękane granitowe molo, przycupnięta nieopodal wysepka, a nawet sterczące nad wodą poszczerbione rury ściekowe. Spokojne baseniki pływowe przypominały mu o tym wiecznie zafascynowanym chłopcu, którym był sześćdziesiąt lat temu, a odległe głosy dzieci podczas zabawy w niewidocznych stąd ogrodach stanowiły dla wspomnienia Kettle’a mgliście dręczący kontrapunkt. Mglista udręka była, jak sam twierdził, jego specjalnością. Zimny deszcz, nieustępliwe słońce, nieszczęśni rybacy bohatersko walczący z zawziętym prądem, by jakoś dowiosłować do wykutej w skale przystani, równie schludnej i urokliwej jak każde miejsce w New Ross, gdzie Kettle pracował jako nieopierzony aspirant – wszystko go zachwycało. Nawet teraz, zimą, którą interesował tylko jej własny nieprzyjazny ziąb.
Z lubością przesiadywał w spłowiałym od słońca wiklinowym fotelu na środku salonu, ze stopami wystawionymi w kierunku przejmującego chlupotu fal i palił cygaretki. Oglądał kormorany na zbitych gronach czarnych skał na lewo od wysepki. Sąsiad z pobliskiego domku ustawił sobie na tarasie stojak na broń i czasem strzelał wieczorami do mew i kormoranów, stojących niewinnie na skałach w przeświadczeniu, że znajdują się daleko poza zasięgiem ludzkiego zainteresowania. Kilka zwykle trafiał i padały niczym kaczki na strzelnicy w wesołym miasteczku. Tak spokojnie i cicho, jak to tylko możliwe. Kettle nigdy nie był na wysepce, ale latem widywał ludzi, którzy wybierali się tam łódkami. Przewoźnicy wiosłowali, stępki cięły prąd. On tam nie bywał i nie miał na to ochoty, w zupełności wystarczało mu patrzenie z daleka. Tylko tyle. Jego zdaniem w tym właśnie zawierał się cały sens emerytury, cały sens istnienia – trwać w miejscu, szczęśliwie i bezużytecznie.
Tamtego piątkowego popołudnia z fotelowego gniazda wyrwało go stukanie do drzwi. Przez całe dziewięć miesięcy, odkąd tu zamieszkał, nikt go nie nachodził, jeśli nie liczyć odwiedzin listonosza i tej jednej przedziwnej wizyty samego pana Tomelty’ego, który przyszedł do niego w ogrodniczkach i spytał, czy lokator poratowałby go szklanką cukru – daremnie, bo jako diabetyk Tom nie słodził. Poza tym miał swoje królestwo i przestrzeń do rozmyślań tylko dla siebie. Ale zaraz, czemu tak twierdzi, skoro przecież kilkanaście razy przyjechała tu do niego córka? Chociaż w sumie o Winnie nie dałoby się powiedzieć, że go nachodzi albo mu przeszkadza – poza tym goszczenie jej tutaj było po prostu jego obowiązkiem. Syn jak dotąd nie zajrzał, nie żeby z braku chęci, po prostu mieszkał i pracował w Nowym Meksyku, niedaleko granicy z Arizoną. Pojechał na rezydencję do przychodni w jakimś pueblu.
Właściciel podzielił posiadłość na mniejsze segmenty: mieszkanie Toma, mieszkanie z zamkowego salonu i mieszkanie w wieżyczce, w którym teraz – ni stąd, ni zowąd – zamieszkała młoda kobieta z dzieckiem. Przyjechali tu w ciemne zimowe popołudnie przed świętami, akurat podczas jednej z rzadkich zamieci. Nie dało się zaprzeczyć, że pan Tomelty sprawnie zarządzał wynajmem. Był bez wątpienia zamożny – posiadał nie tylko zamek, ale też ogromny hotel na wybrzeżu w Dunleary, który nazwał nieco arystokratycznie Tomelty Arms. Zazwyczaj jednak, przynajmniej z tego, co Tom zdołał zaobserwować, pokazywał się światu jako przygięty wiekiem ogrodnik, niczym postać z baśni, skrzypiąc pod oknami taczką, którą pchał niestrudzenie przed siebie. Przez całe lato i jesień pan Tomelty poszukiwał chwastów, niestrudzenie je pielił i zwoził na pęczniejącą stertę kompostu. Dopiero zima przerywała mu pracę.
Znów rozległo się bezlitosne stukanie do drzwi. Tym razem na dokładkę zabrzmiał dzwonek. I jeszcze raz. Tom dość sprawnie dźwignął krępe, ciężkie ciało z siedziska, jakby reagując na jakiś służbowy – a może zwyczajnie ludzki – instynkt. Ta obserwacja jednak go nieco zaniepokoiła. Owszem, z czasem pokochał tę interesującą bezczynność i nieograniczoną prywatność – może nawet za bardzo – ale nadal czaiło się w nim posłuszeństwo, gotowość reakcji na komendę. Mimo wszystko został w nim jakiś chwiejny imperatyw, zakorzeniony przez czterdzieści lat pracy w policji.
Przez szybkę w drzwiach zobaczył sylwetki dwóch mężczyzn, być może w ciemnych garniturach, choć trudno było stwierdzić na pewno, bo rozłożysty rododendron za ich plecami otaczał obu czarną aureolą, a promienie słońca zdążyły już zwiotczeć. Teraz dla rododendronu nadeszły tygodnie rozbuchanego kwitnienia; krzew nie zważał przy tym na wiatr, deszcz ani chłód. Tom zaobserwował, że postaci przestępują z nogi na nogę w sposób, który dało się odczytać nawet przez szronione szkło. Tak wyglądają ludzie niepewni reakcji gospodarza. Może to mormoni.
Drzwi nie wisiały zbyt dobrze na zawiasach, dolna krawędź dramatycznie zgrzytała o kafelki. Przez lata zrobił się już na nich półkolisty ślad, aż przykro było patrzeć. Kettle pociągnął za klamkę, jak zwykle zgrzytnęło, a chwilę później z zaskoczeniem odkrył, że na progu stoi dwóch młodych detektywów z jego dawnego wydziału. Mimo zdumienia i ukłucia niepokoju rozpoznał ich natychmiast. Nieomal pamiętał ich nazwiska. Obaj byli ubrani w te niemożliwe do pomylenia cywilne ciuchy, które z daleka sygnalizowały, że człowiek w żadnym razie nie ma do czynienia z cywilami. Obaj mieli też kiepsko ogolone twarze ludzi, którzy bardzo wcześnie wstali, i roztaczali wokół siebie taką aurę, że chcąc nie chcąc Tom natychmiast przypomniał sobie pierwsze lata pracy w policji i tę zdumiewającą niewinność tamtego okresu.
– Dzień dobry, panie Kettle – odezwał się ten po prawej, sympatyczny klocowaty młodzieniec z oszczędną smugą wąsa tuż pod nosem, po prawdzie nieco adolficzną. – Wybaczy pan, że tak bez zapowiedzi. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy?
– A nie, nie, gdzie tam, gdzie tam – zapewnił Tom i bardzo się starał, żeby nie usłyszeli w jego głosie fałszu. – Zapraszam. Wszystko dobrze? – Nie raz i nie dwa sam ładował się ludziom do domów z nieprzyjemnymi wieściami, do domów i do głów, do nieuchwytnej prywatności własnych myśli, i nieuchronnie dokładał im kłopotów. Napatrzył się na twarze pełne niepokoju i nadziei, nasłuchał ciszy gęstej od oszołomienia, a bywało, że i rozdzierających szlochów. – To jak, wchodzicie panowie?
Weszli. Już za progiem się przedstawili: ten pokaźny nazywał się Wilson, a drugi O’Casey – Kettle trochę nawet kojarzył te nazwiska. Wymienili zdawkowości o pogodzie (okropna) i o tym, jak się miło urządził w nowym miejscu („bardzo przytulnie”, ocenił Wilson), a następnie Tom poszedł do kuchni – tak długiej i wąskiej, że czuł się w niej jak na łódce – zrobić herbatę. Poprosił Wilsona o zapalenie dużego światła, a ten przez chwilę się rozglądał, aż wreszcie znalazł włącznik i posłusznie pstryknął. Żarówka miała smętne czterdzieści watów, wypadałoby coś z tym zrobić. Tom już miał przeprosić za nierozpakowane kartony z książkami, ale ostatecznie się nie odezwał. Wreszcie, po kolejnym zaproszeniu, młodziki rozsiadły się w salonie i zaczęły rzucać za koralikową zasłonę uwagi zabarwione profesjonalnie wesołą życzliwością właściwą ludziom nawykłym do pracy w niebezpiecznym zawodzie. Robota w policji była przesycona zagrożeniem jak morze solą. Gadali z nim całkiem swobodnie, choć z szacunkiem stosownym dla jego stopnia, a może dla faktu, że go utracił.
Nawet gdy rozmawiali, Tom czuł zobowiązanie wobec jakichś bóstw rządzących tym niby-zameczkiem i od czasu do czasu wyglądał na ciemnomiedziane morze, teraz z chwili na chwilę matowiejące od gorszego mroku. Była szesnasta, a noc już podłaziła coraz bliżej, żeby zeżreć wszystko, co napotka, aż zostaną tylko słabe światełka lamp na zatoce Coliemore, podrygujace kilka metrów od brzegu nakrapianymi ścieżkami na ciemnych falach. Latarnia Muglins poza granicami wyspy wkrótce zapłonie życiem, a po niej, jeszcze dalej, głębiej w morze, niż umiałby wskazać, bo prawie za horyzontem, jej wysokość latarnia Kish zacznie mozolnie omiatać światłem morską głębię. Pomyślał o rybach w morzu, kręcących się bez celu jak chłopaki na ulicach. Czy o tej porze roku są tam jeszcze morświny? Potężne węgorze wiją się w mroku. Czarniaki o ołowianych tułowiach dające się chwytać z absolutną obojętnością, niczym nieporadni kryminaliści.
Wkrótce na starym indyjskim stoliku, który Tom wygrał dawno temu w turnieju golfowym, stanął imbryk i trzy filiżanki. Tak się akurat wtedy złożyło, że tych naprawdę dobrych graczy, Jimmy’ego Bensona i tego drugiego, jak mu tam było, McCutcheona, poskładała panująca wówczas grypa, więc to właśnie on ze swoimi marnymi umiejętnościami dźwignął na barkach cały ten dzień. Zawsze uśmiechał się na to wspomnienie, ale nie tym razem. W słabym świetle taca z polerowanego niklu mogłaby się podszywać pod srebro.
Trochę tylko gryzła go myśl, że nie może zaproponować gościom cukru.
Przesunął wiklinowy fotel tak, by usiąść przodem do nich, i przywołując swoje dawne, sympatyczne ja, za którego istnienie nie mógłby już tak do końca poręczyć, usadowił się z szerokim uśmiechem na trzeszczącym meblu. Twarz jakby zacięła mu się na chwilę w pół uśmiechu, lecz ostatecznie zdołał osiągnąć pełną szczerość, jak za starych czasów. Otwartość, entuzjazm, energia – wszystko to wydawało mu się jakieś takie ryzykowne.
– Komendant dał nam znać, że może mógłby pan nam pomóc z jedną rzeczą – zagaił ten drugi, O’Casey, człowiek jakby dla kontrastu chudy i wysoki, o budowie tak szczawiowatej, że chyba każde ubranie wisiało na nim jak na tyczce, ku rozpaczy małżonki, o ile ją miał. Na tym etapie spotkania Tom czekał, aż herbata w imbryku się zaparzy, i poruszał głową to w jedną, to w drugą. W latach siedemdziesiątych jego kolega, inspektor Butt, przyjechał z Bombaju, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat przedziwnych metod działania irlandzkiej policji – nikt tu nie miał broni palnej i Ramesh nie mógł się temu nadziwić – a Tom zaobserwował ten jego hipnotyzujący ruch i jakoś sam zaczął tak robić. Pasowało mu to do stolika.
– A jak, zawsze chętnie pomogę, już Flemingowi mówiłem.
W rzeczy samej, Tom powiedział tak niestety komisarzowi Flemingowi, gdy wychodził z komendy na Harcourt Street ostatniego dnia pracy. Łeb mu rozsadzało po tym, jak koledzy pożegnali go zeszłej nocy – nie od alkoholu, bo był abstynentem, tylko od tego, że położył się spać o świcie. „Matka” June, żony Toma – koszmarna pani Carr – dręczyła ich oboje za czasów wczesnego rodzicielstwa, żądając, by dzieci, Joe i Winnie, do dziesiątego roku życia kładły się nie później niż o szóstej. Sekutnica była z niej jak mało kto, ale co do tego akurat miała rację. Sen to zdrowie.
– Przyszła mu jedna rzecz do głowy i pomyślał, komendant znaczy, że warto by było się pana zapytać, co pan o tym myśli – ciągnął detektyw. – No i wie pan.
– O, tak? – mruknął Tom, nie żeby bez zainteresowania, ale wezbrała w nim dziwna niechęć, a może nawet strach, gdzieś głęboko, głęboko w środku. – Wiecie co, chłopcy, ja wam szczerze powiem, że już teraz żadnych myśli nie mam, no, a w każdym razie bardzo się staram nie mieć.
Zaśmiali się obaj.
– Rozumiemy – odparł O’Casey. – Szef mówił, że możemy coś takiego od pana usłyszeć.
– A co tam u niego? – spytał Kettle, by skierować rozmowę na neutralny grunt.
– O, panie, zdrów jak koń. Tego to nic nie weźmie.
– No proszę.
Niewykluczone, że to miało być odniesienie do obustronnego zapalenia płuc, które komendant przeszedł po tym, jak dwóch gangsterów związało go i zostawiło na całą noc w polu gdzieś pod Wicklow. Znaleźli biedaka bardziej martwego niż żywego. To samo zresztą dałoby się powiedzieć o tychże gangsterach, kiedy chłopaki skończyli z nimi na komendzie. No ale to już między nimi a Panem Bogiem.
Tom nalał herbaty do filiżanek i ostrożnie podał je gościom, uważając, żeby nie rozlać ani kropli. Wilson chyba rozglądał się za cukrem w kostkach, ale nic z tego, nic z tego.
– Kawał drogi żeście tu do mnie przejechali, kawał drogi. Rozumiem, naprawdę. Tylko że… – zamierzał coś dodać, ale nie znalazł w ustach żadnych słów. Już czas, żeby zostawili go w spokoju, tak chciał im powiedzieć. Niech emeryci odchodzą sobie w spokoju, a młodzi niech się głowią, co zrobić w tej czy tamtej sprawie. Całe życie musiał sobie radzić z przestępcami. Parę dekad takiej roboty i wiara w ludzi idzie w piach. Przedwczesny to pogrzeb, grubo wyprzedzający twój własny. Teraz jednak Tom znów chciał w coś wierzyć. Przejeść swoje bogactwo minut, przynajmniej tych, które mu zostały. Pragnął ciszy i świętego spokoju. Pragnął…
Za szybą przeleciała mewa, przecięła niebo wręcz pionowo na całej wysokości okna, nagły jasny błysk dostrzeżony kątem oka, spadający tak gwałtownie, że Kettle aż podskoczył. O tej porze roku wiatr od morza oczywiście wzmagał się zazwyczaj po zachodzie słońca, chłostał ściany domu i nawet mewę potrafił zaskoczyć. Ptak był oszałamiająco biały, choć oświetlony tylko blaskiem żarówki w salonie, a jego lot tak ciężki i niespodziewany, że przypominał raczej samobójstwo czy może egzekucję, do tego stopnia, że na chwilę wytrącił Toma z równowagi. Ani Wilson, ani O’Casey jednak nie sprawiali wrażenia, jakby coś zauważyli, mimo że siedzieli twarzami do okna. Zorientowali się tylko, że coś go zaskoczyło. Tom dostrzegł, że Wilson instynktownie zmienia kurs, postanawia podejść do sprawy od innej strony. Nie od frontu, jak rozjuszony byczek. Tak działały nawyki nabyte w starym oddziale przy Phoenix Park. Nie płosz świadka. Ale przecież Tom nie jest świadkiem, prawda?
Wilson odchylił się w fotelu i trzy razy siorbnął z filiżanki. Tom pomyślał, że herbata mu pewnie nie smakuje. Dla gliniarzy za krótko parzona. Nie dość zimna, nie dość martwa. Nie dość słodka.
– Wie pan co, bardzo przyjemnie się pan tu urządził – zauważył Wilson.
– Ano – przytaknął Tom głosem wciąż jeszcze nieco podszytym zgrozą. – Jak pan mówił.
Wilson chyba próbował się z nim spoufalić. A próbuj, próbuj. Pewnie myśli, że mi palma odbiła, uznał Tom. Nie ma co tu robić, jak tylko odwijać żółte serki z folii. O’Casey wypił herbatę jednym szybkim haustem, jak kowboj wychylający szklaneczkę whiskey.
– Wie pan co – zagadnął znów Wilson – jak moja matka umarła, a byliśmy wtedy z siostrą o, tacy mali, to nasz tato chciał się tu przeprowadzić. Domy w wiosce były tanie, ale nigdzie w okolicy szpitala. Najbliżej do tego w Loughlinstown, a tato, wie pan, pielęgniarz, robił na nocne zmiany, no i…
– Kurde – wtrącił O’Casey ze szczerością, na jaką mógłby sobie pozwolić jedynie przyjaciel – przykro mi to słyszeć, wiesz, o twojej mamie.
– A nie, nic się nie przejmuj – odparł Wilson energicznie, nie bez serdeczności. – Miałem jedenaście lat. Za to siostra pięć, dla niej to była naprawdę do dupy sytuacja.
Tom nie był pewien, co konkretnie Wilson zamierzał osiągnąć tymi wyznaniami, ale cokolwiek to było, zabarwiło twarz policjanta melancholią, jakby mimo swej ówczesnej jedenastoletniej odporności poczuł teraz cały smutek tego doświadczenia, być może po raz pierwszy w życiu. Żaden z trzech mężczyzn się nie odzywał. Czerń za oknem zrobiła się o wiele bardziej zawiesista. Tomowi przychodziły na myśl beczki pełne roztopionej smoły, robotnicy zalepiający dziury w asfalcie. Przyjemnie kwaśny chemiczny zapach. Gdyby miał zasłony, toby je zaciągnął. Tak jak to robią w filmach. Ale że nie miał, to tylko wstał, podszedł do stolika i włączył lampkę. Małą, brązową, z guziczkiem na ciężkiej podstawie, do zapalania i gaszenia. Towarzyszyła mu w przeprowadzkach co najmniej pięć razy. Kiedy Joe był malutki i trudno mu było zasnąć, Tom kładł się na łóżku dla gości z małym na piersi. Synek uwielbiał wciskać guzik lampki, właśnie ten, raz po raz, zapalać ją i gasić, bo podobało mu się pstrykanie. Tom zawczasu wypinał ją z kontaktu, żeby nie robić w pokoju dyskoteki. Przyjemnie było trzymać na sobie długie, ciepłe dziecko – Joe już jako roczny chłopiec był niezwykle długi – i tak sobie razem odpływać powolutku w sen. Bywało, że June musiała przyjść, żeby go obudzić, a Joego odłożyć do łóżeczka. Te czasy już dawno minęły, ale gładkie pstryknięcie nawet teraz sprawiło Tomowi przyjemność. Absurd. Kochał ten swój skromny dobytek, oj, kochał. Zaśmiał się, tak jakby, nie całkiem, raczej cicho parsknął, bo mimo rozbawienia samym sobą wciąż myślał o tym, co powiedział Wilson. Policjant zawiesił w tym pokoju martwą matkę i ciężkie przejścia młodszej siostry. Tom był ciekaw, jak ona wygląda. Kolejna głupia myśl. Miał sześćdziesiąt sześć lat, nie zamierzał się hajtać. Z jedną cudną dziewczyną już raz się ożenił. Tego to nikt jej nie mógł odmówić. Ciemne oczy, włosy jak Judy Garland. To przeszłość. No ale policjanci, uwięzieni w robocie na długie godziny, po osiemnastej często już zupełnie nieprzytomni, mający najwyżej siłę wyjść wieczorem z chłopakami na szybkie piwo albo dwa, rozglądali się za ładnymi siostrami kolegów automatycznie, ot tak, gdyby się jakimś cudem złożyło. Wilson chyba czytał mu w myślach.
– Z mojej matki była wielka piękność. – Powiedział to spokojnym tonem, już bez podszewki żalu. Szybko wziął się w garść.
– Czyli co, nie przeprowadziliście się? – chciał wiedzieć O’Casey.
– Nie, nie, zostaliśmy w Monkstown, no i tak. W Monkstown zostaliśmy.
Wilson nie rozwijał tematu, nie dodał, czy to była decyzja mądra, czy głupia. Tom już chciał zapytać, czy ojciec żyje, ale się powstrzymał. Po co mu to wiedzieć? Po nic. Siostra już pewnie mężata. Miał nadzieję, że wszystko u niej dobrze. Noż na litość boską czemu? Nic o niej nie wiedział. Jej matka była piękną kobietą i umarła. Domyślał się, że siostra też robi wrażenie. Bardzo możliwe. Oczyma wyobraźni nawet już tę jej matkę zobaczył, ubraną w leciutką letnią sukienkę, opaloną, a jednak bezcielesną jak duch. Chociaż teraz to już w sumie jest duchem. Odcharknął gulę flegmy, która nagle zaczęła go dusić, jakby za karę, że miał kosmate myśli. Zaśmiał się, chłopaki mu zawtórowali. Potem znów dłuższa chwila ciszy. Tom nie wiedział, co począć. Czy powinien im zaproponować jeszcze herbaty. A może królika po walijsku, panowie? Nie no, gdzie tam. A może? Gdzieś w głębi lodówki zalega chyba jeszcze kilka plastrów bekonu. I na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ma jeszcze trochę wtorkowego kurczaka z patelni.
Ciekawe, czy teraz wreszcie mu powiedzą, po co przyjechali. Mogli mieć ku temu z tysiąc powodów. Lista potencjalnych zbrodni i bezeceństw jest długa. Wrócił na miejsce, odruchowo uniósł herbatę do ust i zorientował się, że wystygła. A, tak. Skinął na Wilsona, niby w zamyśleniu nad tym, co właśnie usłyszeli. Zamyślił się nad tym całkiem szczerze. Strata matki. Człowiek umiera w środku, a jednak musi z tym żyć. Wilson cały promieniał, jakby zbliżał się do jakiejś wielkiej mądrości, do uwagi, która wszystko naświetli i uwolni słuchaczy. Tom przyglądał mu się po swojemu, spojrzeniem-niespojrzeniem, którego nauczył się w pracy, tak, by obiekt nie dostrzegł, pod jak uważną jest obserwacją. W pracy Tom zawsze był czujny, by nie przegapić żadnego niepozornego komentarza. Podczas długich przesłuchań, gdy podejrzany już tracił siły, a może i wiarę, że się wymiga, gdy zaczynał czuć piąstki wyrzutów sumienia bębniące mu w głowę albo serce, co kto woli, bywało, że właśnie wtedy padały drobne uwagi, czasem od niechcenia albo z pozoru zupełnie nie na temat, które później okazywały się zaskakująco przydatne. Małe okienka, albo nawet zapadnie, prowadzące do coraz bardziej kuszącego wyjścia przez korytarz zeznania. Kuszącego dla przestępcy, choć stanowiło ono dopiero początek jego kłopotów. O, tak. Potem trzeba było doprowadzić do skazania, a tego człowiek chciał tak bardzo, że aż bolało – jak seria krótkich zawałów.
Wilson jednak nie przerywał milczenia. Otaczało go jak blask skromnej świeczki.
– W Monkstown też jest pewno przyjemnie – stwierdził O’Casey.
– Matka mojej żony też młodo zmarła – wtrącił Tom w zamyśleniu. – Podobnie jak moja. Tak mi się zdaje. – Nagle się zawstydził, bo po prawdzie nie miał pojęcia, podejrzewał tylko, a może nawet miał nadzieję. – Oj tak, tak, ciężka sprawa.
– Aj, Jezusie, ciężka – przytaknął Wilson. – Ale do rzeczy, panie Kettle…
– Mówcie mi Tom.
Trzy martwe matki, choć możliwe, że tylko dwie, przez chwilę unosiły się między nimi.
– Tom. Słuchaj, mam tu raporty.
Policjant wepchnął prawą rękę do kieszeni płaszcza i wyciągnął długą kopertę, dziwnie wymiętoszoną, wziąwszy pod uwagę, że był to oficjalny dokument. Przez chwilę wpatrywał się w utytłany brązowy papier, jakby robił sobie przerwę na rozmowę z samym sobą. Tom zauważył ruch warg jak u wiernego w kościele mamroczącego bezgłośnie odpowiedzi. Wilson poprawił się na krześle, jakby szykując się do ataku, cały zebrał się w sobie, po czym sflaczał na chwilę. O’Casey, chudy i nieporuszony, z lewą nogą wyrzuconą dziwnie daleko od ciała w bucie wykręconym pod bolesnym chyba kątem, wyglądał bardzo niepewnie, jakby przeżywał męczarnie w imieniu kolegi. W takich ułamkach chwil Tom dostrzegał, że O’Casey jest od Wilsona młodszy stażem, choć na pewno nie jakoś znacznie.
– Prawie mi wstyd, że ci je pokazuję – dodał Wilson. – No, wstyd. Moim zdaniem to nieczysta sprawa.
O, tak, teraz Tom czuje, jak serce zapada mu się do żołądka. Do kapci. Orientuje się, że jest w kapciach. Może należało przed otwarciem drzwi włożyć buty – nie przyszło mu to do głowy. Pewnie wygląda jak truchło. A co ze spodniami? Zerknął w dół i zobaczył swoje ulubione brązowe portki. Trzeba przyznać, że przydałaby im się wizyta w pralni. Stara koszula w kratę, bezrękawnik ze śladami, by nie rzec dowodami, kolacji z ostatnich paru tygodni. Przynajmniej się ostrzygł u fryzjera, tyle dobrego, i golił się codziennie rano z religijnym oddaniem. Miał w zwyczaju podśpiewywać przy tym Tipperary, jako że niczego tak w życiu nie cenił jak zwyczajów, byle były jego własne i mniej lub bardziej irlandzkie.
Wilson wydobył raporty z wymemłanej koperty i podał Tomowi. Ten wpatrywał się przez chwilę w pognieciony plik kartek, aż za dobrze rozpoznając barwę papieru, części drukowane, części wystukane na maszynie, a pomiędzy nimi długą ewangelię zawartości spisaną ponurym czarnym tuszem. Papierologia, udręka policjanta. Nie miał najmniejszej, najdrobniejszej ochoty brać dokumentów do ręki. Czuł, jak nieuprzejme jest jego wahanie. To przecież dwa młode chłopaki. No, Wilson miał może czterdziestkę. Zarost już nieco szpakowaty, nad lewym okiem blizna. Może rana z dzieciństwa. Wszyscy jakieś mamy, dodał w myślach.
Wilson prawie niedostrzegalnym gestem poruszył papierami. Zachęta, żeby Tom wziął to cholerstwo.
– Widzisz, sprawa tak wygląda, że teraz coś z tym możemy zrobić. Goście nie mają już gdzie uciekać.
Tom Kettle był wycieńczony pragnieniem, żeby ci dwaj sobie poszli. Nie żeby czuł do nich niechęć, absolutnie. Słyszał, jak wzmaga się nocny wiatr, wzmaga się pod ścianą od strony morza. Modlił się, żeby nie zaczęło teraz padać. Chłopcy nie mieli nawet jednego parasola na dwóch. Może przyjechali tu z miasta dyskretnym służbowym samochodem? Daj Panie Boże. Chociaż czy nie są jeszcze za nisko na takie przywileje? Prędzej wsiedli do pociągu z Westland Row do Dalkey, a ostatnich parę mil do zameczku pokonali piechotą. Nie kusiło ich czasem po drodze piwko w hotelu Dalkey Island? Późna godzina na takie wyprawy. Czy to w ogóle oficjalna sprawa? A może wybrali się tu na własną rękę, ryzyk fizyk? No ale powiedzieli, że Fleming ich poprosił. W domu nikt na nich nie czeka? Kto wie, czy Fleming sobie nie wymyślił, że nie będzie tego wpisywać w papiery. Dwóch policjantów, jak w mordę strzelił, na ciemno, w cywilu. Zaniepokojeni tym tajemniczym bogactwem. Zwęszyli przestępstwo. Tup, tup, tup między eleganckimi murami, schludną wąską uliczką. Całą drogę gadali albo szli w ciszy. Czy zdają sobie sprawę, jakim przywilejem jest ich młodość? Gdzie tam. Nikt tego nie dostrzega na czas. Ta myśl przywiodła inne uczucie. Chrystusie, nagle zebrało mu się na płacz. Miał nadzieję, że nie dał po sobie poznać. Przepłynęło to przez niego tak gładko jak wydra przez strumień. Jakieś takie współczucie dla tych dwóch twardych, młodych, pewnych siebie mężczyzn, co priorytety mają bez dwóch zdań poukładane. Dobrzy i źli. Tych złych łapać. O, puszkować za wszelką cenę. Wracać do domu, do żon i dzieciaczków. Życie nigdy się nie kończy. Wszystko jest, jak ma być. I nic, nic. Na końcu pustka. Nie, nie, to jego własna głupota. Kochał ją dość, tak jak umiał. Kto by chciał być żoną policjanta? Ale jaki w tym dziwny smutek – ujmująca lekkość tych młodych chłopaków w garniturkach zdradzających z daleka, kim są. Tak czy siak chciał, żeby sobie poszli i oddali mu tę odrobinę spokoju. Dziewięć miesięcy to jak ciąża. Nigdy nie był tak szczęśliwy. Jezusie, jak on o tym marzył, żeby ci dwaj teraz wstali i po kilku ostatnich uprzejmościach, a może i słowach zachęty, na do widzenia znów zapoznali się z wycackanym żwirkiem pana Tomelty’ego i po cichutku się zawinęli.
– Nie wiem, czy za twoich czasów to w ogóle uznawało się za przestępstwo – wtrącił O’Casey tonem eksperta, człowieka uczonego w kodeksach, wszechstronnie oczytanego.
Pytaj, o co chcesz, mówiła jego mina, o dowolną ustawę. Dawaj. Niespodziewane łzy wyschły Tomowi pod powiekami, tak go to zahipnotyzowało. Inteligencja sama w sobie jest czymś bardzo atrakcyjnym. Blask zrozumienia. Chciał się w głos roześmiać, ale nigdy by tak nie zrobił, nie mógłby. Przypomniała mu się jakaś historia o Wilsonie, podpłynęła gdzieś na obrzeża pamięci, coś, że raz prawie zatłukł podejrzanego na śmierć. Gorzej niż silnoręcy komendanta, dużo gorzej. A nie wysyłali go czasem do przygranicznych hrabstw i nie dali mu jeszcze oddziału specjalnego? Widać już wrócił. Wilson. A może coś mu się pomieszało? Za długo już sam siedzi?
– Śmiem twierdzić, że nie.
– Że co nie? – spytał ostrożnie Tom.
– Wiemy, że w latach sześćdziesiątych duchowni nieźle wam dali popalić. Ale w tamtych czasach…
O’Casey zamierzał cisnąć temat, ale Tom natychmiast mu przerwał.
– O nie, Jezusie, chłopcy, tylko nie te klechy obesrane, nie. – Mówiąc to, wstał, sam siebie zaskakując gracją i zwinnością. – Nie, nie.
Jego protesty wypadły chyba dość zabawnie, bo O’Casey nie zdołał powstrzymać śmiechu, choć trzeba przyznać, że szybko i całkiem gładko to zamaskował, zaczynając kolejną wypowiedź. Tom Kettle nie był zresztą obrażalski. Wiedział, że w niemal w każdej ludzkiej sprawie tkwi odrobina komizmu i drży jak wbity nóż.
– Wiemy… No, mamy informacje, Fleming wszystko nam przedstawił i, kurczę, no panie Kettle, kurczę, ale teraz to już oczywiście inna rozmowa, wie pan o tym, nie?
– Nie wydaje mi się, żeby sam Pan Bóg… – zaczął Tom niechętnie, „takim dziwnie słabym głosem”, jak to określił później O’Casey. – Takie cierpienie, nie do opisania. I nie było nikogo, żeby mi pomógł.
Tego mówić nie zamierzał. A co zamierzał? Nikogo, żeby mu pomóc. Nie, nie chciał powiedzieć „mi”, tylko „im”. Jezusie kochany, chłopcy, jedźcież wy do domu. Przypominacie mi o sam nie wiem czym. Ściągacie w jakiś obleśny mrok, w ohydną przemoc. W księże łapy. W ciszę. A, to tylko Tom Kettle, nie przejmujcie się nim, on za bardzo wszystko przeżywa. Mordować, bić, dźgnąć nożem, zastrzelić, pociąć, okaleczyć, przez to milczenie człowiek do wszystkiego byłby zdolny. Lepiej to zrobić, lepiej zamordować, zabić. Teraz to poczuł. Poczuł, jak go pali. Całe najpełniejsze upokorzenie znów świeże, od nowa. Po tylu latach nadal obecne i tak samo na miejscu.
Stał i cały się trząsł. Ma udar czy jak? Wilson i O’Casey gapili się na niego z otwartymi ustami. Prawie znowu się roześmiał. Nie żeby chciał mieć udar, ale może teraz nawet by go ta nieprzyjemność ucieszyła, bo może wtedy by się ci dwaj stąd zabrali. Co to on mówił? Och, podła noc. No i proszę, za drzwiami już chlastała wichura. Na pewno potargała siedliska kormoranów na zimnych czarnych skałach. Jak on kochał te ptaki. A za płotem morderca. Siedzi tam z remingtonem, jeśli się Tomowi nie mylił, nie jak ten stary enfield, którego on sam dostał na Malajach, by z oddali pozbawiać życia niczego niepodejrzewających ludzi. Jak śmierć zadana ręką bogów. A przecież to chyba dobry człowiek, wiolonczelista. Długie godziny potrafił poświęcać Bachowi. No, na litość boską. Wiatr sobie szalał po wyspie dla własnej przyjemności, zabawił się wpierw falami, a teraz ciskał wiadra, cysterny, rzeki całe słonej wody na zamkowe blanki. Chrystusie panie. Burza jak się patrzy. Nie będzie już litości?
– Zrobię nam królika po walijsku – oznajmił ponuro.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
W serii ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Marta Hermanowicz
Koniec
Aki Ollikainen
Sielanka
w tłumaczeniu Justyny Polanowskiej
Chiang-Sheng Kuo
Stroiciel fortepianów
w tłumaczeniu Katarzyny Sarek
Arturo Pérez-Reverte
Szachownica flamandzka
w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
Tytuł oryginału: Old God’s Time
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Redaktor techniczny: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Kamil Rekosz
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Maria Wirchanowska
Korekta: Mateusz Żaboklicki, Michał Trusewicz
© Copyright Sebastian Barry, 2023
© Copyright for the Polish edition by Art Rage, 2024
© Copyright for the Polish translation by Aga Zano, 2024
Published by agreement with Rogers, Coleridge and White Ltd
Książka została opublikowana przy wsparciu Literature Ireland
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-67515-84-9
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek