Po stronie Kanaanu - Sebastian Barry - ebook + książka

Po stronie Kanaanu ebook

Sebastian Barry

4,6

Opis

Powieść nominowana do Nagrody Bookera.

Poruszająca powieść historyczna wybitnego irlandzkiego prozaika w nowym, znakomitym przekładzie Katarzyny Makaruk.

Po stronie Kanaanu to opowieść Lilly Bere, osiemdziesięciopięcioletniej irlandzkiej emigrantki, rozpoczynająca się żałobą po wnuku, Billu. Lilly, córka dublińskiego policjanta, powraca do przeszłości i dramatycznych wydarzeń, wskutek których została zmuszona do ucieczki z Irlandii pod koniec I wojny światowej. Epicka i zarazem intymna historia jej życia ma swój dalszy ciąg w Stanach Zjednoczonych, gdzie – z dala od rodziny – po raz pierwszy zasmakowała słodyczy miłości i goryczy zdrady.

Po stronie Kanaanu Sebastian Barry pochyla się nad takimi zagadnieniami, jak pamięć, wojna, więzi rodzinne, miłość i strata. W 2011 roku książka została nominowana do Bookera, a rok później wyróżniono ją Nagrodą im. Waltera Scotta dla najlepszej powieści historycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (22 oceny)
14
8
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katwe

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca literatura najwyższej próby. Nie jest to lektura miła , łatwa i przyjemna. To książka o życiu, które wymyka się spod kontroli, a los, zawierucha historii, przypadek czy los sprawiają że jasność zamienia się w ciemność. To opowieść o pogodzeniu się z fatalizmem losu, ciosami otrzymywanymi przez życie, nieustannym zmaganiem z bólem, cierpieniem , stratą, smutkiem , śmiercią. Pomimo tego brzemienia i trudności a przekór wszystkiego główną bohatera żegnając się z życiem na pozór złamana i przegrana wyznaje, że niczego nie żałuje, bo tak naprawdę mimo wszystko, doświadczyła pełni życia. Piękna książka.
00
Mariusz_216

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie trafiłem na tak dobrze napisana powieść. Świetna książka
00
Malrat

Nie oderwiesz się od lektury

Niespieszna proza, proza życia z jego przypadkowością i zwyczajnością. Warto przeczytać.
00
akzsyzs

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia. Dobrze się ją czytało. Spdobała mi się. Sięgnę po następne tego autora.
00
Mihal69

Dobrze spędzony czas

Pierwsza powieść Barry'ego, która naprawdę mi się podobała. Dobrze opowiedziana, ciekawa historia.
00

Popularność




Sebastian Barry

Po stronie Kanaanu

Przełożyła Katarzyna Makaruk ArtRage

Dla Dermota i Berniego

Dziś po stronie Kanaanu, Egipt został hen za nami Bo za Jordan ruszyliśmy, szczęście mając przed oczami

CZĘŚĆ I

Pierwszy dzień bez Billa

Billa nie ma.

Jaki odgłos wydaje pękające osiemdziesięciodziewięcioletnie serce? Przypuszczalnie niewiele głośniejszy od ciszy, na pewno słaby, ledwie słyszalny.

Kiedy miałam cztery lata, za sprawą osobliwej instancji weszłam w posiadanie porcelanowej lalki. Siostra matki, która mieszkała w Wicklow, zachowała ją z czasów ich wspólnego dzieciństwa i dała mi jako swego rodzaju pamiątkę. Dla czterolatki taka lalka może być cenna z innych powodów, również ze względu na swe piękno. Wciąż widzę jej namalowaną twarz, spokojną, orientalną, i błękitną jedwabną sukienkę. Ku memu zdumieniu ojca zmartwił ten podarunek. Zaniepokoił w sposób, którego nie potrafiłam pojąć, brakowało mi po temu narzędzi. Powiedział, że dla małej dziewczynki to za dużo, mimo że kochał tę małą dziewczynkę miłością bałwochwalczą.

Pewnej niedzieli, jakiś rok po tym, jak dostałam lalkę, uparłam się, żeby zabrać ją do kościoła, i to mimo długich, szczegółowych protestów ojca, który był religijny w tym sensie, że miał nadzieję na życie po śmierci. Postawił na to całe serce. W tej jego rachubie lalka była czymś, co nie pasuje ludziom, którzy tam chodzą.

Gdy jednak, trwając w uporze, zabrałam ją do prokatedry przy Marlborough Street, zrządzeniem losu, być może z powodu atmosfery wielkiej powagi, zaczęła mi się wyślizgiwać z rąk. Do dziś nie mam pewności – w każdym razie całkowitej – czy wiedziona jakimś dziwnym impulsem nie wypuściłam jej naumyślnie. Ale jeśli tak, natychmiast tego pożałowałam. Podłoga katedry była twarda, pokrywały ją kamienne płyty. Piękna sukienka nie mogła uratować lalki, jej idealna twarz uderzyła w posadzkę i roztrzaskała się gorzej niż jajko. W tej samej chwili moje serce rozpadło się na kawałki – dźwięk towarzyszący zniszczeniu lalki stał się w mojej pamięci odgłosem pękającego serca. I chociaż było to tylko dziecięce urojenie, teraz zastanawiam się, czy takiego odgłosu nie mogłoby wydawać osiemdziesięciodziewięcioletnie rozdzierane żalem serce. Słabego, ledwie słyszalnego.

Za to uczucie jest niczym krajobraz ginący w całkowitej ciemności pod wielką wodą, gdy wszystko, dom i zagrodę, zwierzę i człowieka, ogarniają groza i przerażenie. Tak jakby ktoś, jakaś potężna instancja, niebieskie CIA, dobrze znał ten maleńki mechanizm, którym mienię siebie, wiedział, jak i z czego jest zrobiony, miał instrukcję czy podręcznik pozwalający go rozmontować, i trybik po trybiku, przewód po przewodzie rozbierał mnie na części, ani myśląc złożyć z powrotem, obojętny na to, że wszystkie części giną porzucone. Żałoba jest czymś tak potwornym, że w niczym nie znajduję pociechy. Mam w czaszce zamiast mózgu stopione ciało niebieskie – płonę w bólu i przerażeniu.

Boże, przebacz mi. Boże, dopomóż. Muszę się uspokoić. Muszę. Błagam, Panie Boże. Widzisz? Siedzę tu, przy kuchennym stole z czerwonym laminowanym blatem. Kuchnia lśni. Herbata zrobiona. Ogrzałam dzbanek, choć myśli błądziły gdzie indziej. Jedna łyżeczka dla mnie, jedna dla dzbanka. Zaczekałam, aż naciągnie, jak zawsze. Żółte światło w oknie wychodzącym na morze lite niczym stara tarcza z brązu. Szara sukienka z grubego lnu, której kupna pożałowałam już w chwili, kiedy wyłożyłam na nią pieniądze lata temu w sklepie przy Main Street, i żałuję wciąż, choć przy tej niesprzyjającej pogodzie daje ciepło. Napiję się herbaty. Napiję się herbaty.

Billa nie ma.

Legenda o mojej matce jest taka, że zmarła, wydając mnie na świat. Wyrwałam się na wolność, mówił ojciec, hałaśliwie niczym bażant z kryjówki. Wiedział, jak wygląda bażant wyrywający się z kryjówki, bo jego ojciec był rządcą w posiadłości Humewood w Wicklow. Matka zgasła o pierwszym brzasku, w chwili gdy nie potrzeba już było światła świec. Stało się to w miasteczku Dalkey, nieopodal morza.

Przez wiele lat była to dla mnie tylko opowieść. Ale kiedy sama zaszłam w ciążę, nagle stała się czymś żywym, jak gdyby należała do teraźniejszości. Wyczuwałam obecność matki, gdy w ciasnej salce porodowej w Cleveland wytężałam siły, żeby wypchnąć z siebie dziecko. Nigdy wcześniej tak naprawdę o niej nie myślałam, nie sądzę jednak, żeby w tamtej chwili istniały dwie bliższe sobie ludzkie istoty. A kiedy położono mi noworodka na piersi i dysząc jak zwierzę, poczułam, że zalewa mnie nieporównywalna z niczym fala szczęścia, zapłakałam za nią i te łzy miały dla mnie większą wagę i wartość niż królestwo.

Gdy miałam cztery lata, w szkole dla najmłodszych dzieci przy zamku pokazano mi katechizm i zadano pierwsze pytanie: „Kto stworzył świat?”, a ja w głębi serca wiedziałam, że nauczycielka, pani O’Toole, jest w błędzie, mówiąc: „Bóg”. Stała przed nami i głosem strzyżyka przeczytała pytanie, a potem odpowiedź. Może byłabym skłonna jej uwierzyć, bo w spódnicy szarej jak foka z dublińskiego zoo wyglądała imponująco, a poza tym była dla mnie miła, gdy przyszłam, i dała mi jabłko. Ale przecież świat, o czym powinna wiedzieć, stworzył mój ojciec, James Patrick Dunne, który wtedy jeszcze nie był, ale wkrótce miał zostać nadinspektorem dublińskiej policji.

Legenda o moim ojcu jest taka, że poprowadził szarżę na ludzi Larkina zebranych na Sackville Street. Gdy tamten z doczepioną brodą i wąsami przedostał się przez O’Connell Bridge do hotelu Imperial, gdzie pokonawszy marmurowe korytarze, wyszedł na balkon i zaczął przemawiać do setek zgromadzonych na ulicy robotników, co było wbrew prawu, mój ojciec wraz z pozostałymi oficerami rozkazał funkcjonariuszom wyciągnąć pałki i ruszyć naprzód.

Kiedy jako dziecko pierwszy raz usłyszałam tę opowieść, wieczorem w dniu wydarzeń, źle ją zrozumiałam, myślałam, że czyn ojca był heroiczny. W wyobraźni dodałam białego konia, na którym jechał z obnażoną szablą. Widziałam, jak rusza do prawdziwej kawaleryjskiej szarży. Jego rycerskość i odwaga zapierały dech w piersiach.

Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że był pieszo i że zabito trzech robotników.

Stare sprawy. Niewiele je łączy ze smutkiem dnia dzisiejszego, służą mi tylko za kompas. A teraz zaczerpnę powietrza i zacznę jak należy.

Kiedy wróciłam z pogrzebu, okazało się, że pod moją nieobecność do domu zaszedł pan Dillinger, mój przyjaciel, i zostawił w korytarzu bukiet kwiatów. Kwiaty były drogie i tkwił w nich bilecik ze słowami: „Dla drogiej przyjaciółki, Pani Bere, w chwili wielkiej straty”. Bardzo mnie to poruszyło. Jestem pewna, że gdyby pan Nolan żył, też by się tu zakradł. Ale nie byłby mile widziany. Może gdybym nie wiedziała tego, co wiem, może gdyby umarł kiedy indziej, wciąż uważałabym go za najbliższego przyjaciela. To takie dziwne, że on i mój wnuk Billy odeszli jeden po drugim. Wszystko w świecie chodzi trójkami, taka to i prawda. Trzecia śmierć będzie moja. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat i wkrótce zakończę swój żywot. Bo jak tu żyć bez Billa?

Jednak nie mogę zrobić czegoś tak strasznego bez wyjaśnień. Tylko komu mam się wytłumaczyć? Panu Dillingerowi? Pani Wolohan? Sobie? Nie mogę odejść, zanim chociaż nie spróbuję. Zwykle nie poddaję się rozpaczy i mam nadzieję, że póki żyłam i oddychałam, nie okazywałam jej zbyt często. To zupełnie nie w moim stylu. Dlatego nie zamierzam obnosić się z nią za długo. Sięga tak głęboko, że pewnie szkodzi mi na trzustkę, ten dziwny niebieski organ, który zabił pana Nolana, nie chcę tego jednak przeciągać. Niech trwa tyle, ile rozmowa z cieniami przeszłości, z niebieskim eterem przyszłości, nie dłużej. O to się modlę i na to mam nadzieję. Potem znajdę sposób, żeby zabrać się stąd po cichu.

Nie byłam nieczuła na widoki, jakie miał mi do zaoferowania ten świat, czy to był zakątek Dublina w dzieciństwie, niedoceniony dziedziniec zamku, który zdawał mi się zakurzonym rajem, czy w późniejszych latach mgły – dziwne, długonogie stwory, które wkraczają do Hamptons jako wojska ni to najeźdźców, ni obrońców, wyruszające w bój czy powracające do domu, trudno orzec.

Modlę się i mam nadzieję, że pan Nolan zmierza długą drogą prosto do piekła, pola wokół zaczynają płonąć, światło dnia przybiera niepokojący, złachmaniony odcień, krajobraz się zmienia, staje obcy – to już nie rozległe plantacje tytoniu, sielskie, zarośnięte drzewami wzgórza z jego rodzinnych stron, bo mimo irlandzkiego nazwiska przyszedł na świat i wychował się w Tennessee i jak każdy umierający syn tej ziemi mógłby sobie wyobrażać, że po śmierci wraca do domu. A choć właściwie kochałam go za życia i przez wiele, wiele lat byliśmy przyjaciółmi, teraz słuszne i sprawiedliwe będzie tylko, gdy diabeł weźmie go za rękę i poprowadzi wśród dymiących łąk.

Diabeł, zaczynam podejrzewać wraz z wielkim smutkiem, którego mi to przysparza, ma większe poczucie sprawiedliwości niż ten drugi.

„Tylko niewierni potrafią być prawdziwie wierni i tylko przegrani naprawdę mogą wygrać” – powiedział kiedyś mój wnuk Bill z typową dla siebie błyskotliwością, zanim wyruszył na pustynną wojnę. Był już wtedy po rozwodzie, miał dziewiętnaście lat i święcie wierzył, że przegrał życie. Życie przez wielkie Ż, jak mawiał. Wojna odebrała mu resztki blasku. Wrócił z płonącej pustyni jako człowiek, który widział jedną ze sztuczek diabła. Kilka tygodni później wyszedł na miasto ze znajomkami, może trochę popili, tak jak lubił. Następnego dnia sprzątaczka znalazła go w łazience w jego dawnym liceum. Z sobie tylko wiadomego powodu zakradł się właśnie tam. Zabił się w sobotę, bo chciał – jestem tego pewna – żeby znalazł go dozorca, a nie dzieci, które napłynęłyby falą w poniedziałek. Powiesił się na krawacie, zaczepił go o wieszak na drzwiach.

Dlaczego ja żyję, skoro Billa nie ma? Dlaczego to jego zabrała Śmierć?

Nic innego na świecie nie skłoniłoby mnie do pisania. Nienawidzę pisać, nienawidzę długopisów, papieru, całego tego zawracania głowy. Myślę, że całkiem dobrze radziłam sobie bez pisaniny. Och nie, oszukuję samą siebie. Bałam się pisać, aż do ósmego roku życia ledwie potrafiłam zapisać własne imię. Zakonnice z North Great George’s Street patrzyły na to krzywym okiem. Ale fakt faktem, że książki nieraz niosły mi ratunek. Moi wierni samarytanie. Książki kucharskie, gdy, och, wieki temu uczyłam się fachu – czasami wciąż sięgam po sfatygowany egzemplarz Książki kucharskiej Białego Domu, żeby sprawdzić jakiś umykający pamięci szczegół. Każda dobra kucharka znajdzie błędy nawet w ulubionym zbiorze przepisów i nie ma takiej, która by nie zaznaczyła ich na marginesie, jak w starych księgach, może w zaginionej Bibliotece Aleksandryjskiej. Czasami czytam gazetę, od deski do deski, w niedzielę, kiedy jestem w stosownym nastroju. Połykam ją jak przybierający na sile płomień. Dosyć lubię Biblię, choć na nią rzadziej miewam ochotę. Biblia jest jak muzyka, której melodię nie zawsze daje się uchwycić. Mój wnuk Bill też ją lubił, wyćwiczył się w rozbiorze Księgi Objawienia. Mówił, że tak to wyglądało na pustyni w Kuwejcie, że płonęła, płonęła jak jezioro ognia. On, który nie został zapisany w księdze życia, zostanie wrzucony do jeziora ognia.

Lubię historyjki, które opowiadają ludzie, zasłyszane z czyichś ust – gob, jak mawiamy w Irlandii. Niefrasobliwe, dowcipne, klecone na poczekaniu. Nie te ciężkie, przygnębiające, które przynosi historia.

Mam dość historii do końca swoich dni, było jej w moim życiu po wrąbek – nie wspominając o życiu pani Wolohan, mojej pracodawczyni.

To oczywiście irlandzkie nazwisko, ale ponieważ w irlandzkim nie ma „w”, podejrzewam, że dodano je w Ameryce, wiele lat temu, w innym pokoleniu. Bo jeśli chodzi o słowa, zauważyłam jedno – tutaj nie stoją w miejscu. Tak samo jak ludzie. Tylko ptaki w Ameryce zdają się niezmienne, ptaki, których natura i kolory tak mnie zaciekawiły i stropiły, kiedy tu dotarłam. Dziś ozdobą tych brzegów są bagienniki, wodniki, wilgowrony, sieweczki i trzynaście gatunków wróblowatych śpiewających. Mieszkam tu już szmat czasu. Pierwszym miastem, do którego trafiłam, było New Haven – tysiąc tysięcy księżyców temu, jak mógłby ktoś powiedzieć. Z moim ukochanym Tadgem. Och, to była całkiem szalona historia. Ale o niej pomyślę i spróbuję napisać jutro. Marznę, chociaż jest dostatecznie ciepło, jak to na początku lata. Marznę, bo nie mogę odnaleźć swojego serca.

Drugi dzień bez Billa

Wczorajsze kwiaty nie wystarczyły panu Dillingerowi i dziś zjawił się osobiście. Bukiet wstawiłam, niezbyt pięknie, do starej kanki na mleko, ale i tak jaśniał na kuchennym stole. Pan Dillinger dotknął błękitnych płatków w roztargnieniu, jakby ledwie pamiętał, że mają z nim coś wspólnego.

To człowiek taktowny i jestem pewna, że wie, kiedy nie jest mile widziany. Rzecz w tym, że trudno się nie cieszyć na jego widok. Należy do tych raczej nielicznych mężczyzn, którzy mają królewskie oblicze, dość pobrużdżone, tak właśnie wyobrażam sobie szlachetne rysy, choć nie do końca jestem pewna, czy o to chodzi. W każdym razie jego wygląd idzie w parze z reputacją znakomitego pisarza. Pan Dillinger zalicza się do najbliższych przyjaciół pani Wolohan.

Choć dobiega siedemdziesiątki, po jego zachowaniu nie znać śladów wieku. Jest bardzo wysoki i szczupły, na krześle zaprojektowanym z myślą o mniej okazałych śmiertelnikach nie tyle siedzi, ile się o nie opiera, jakby było drabiną, którą ktoś zostawił w salonie. Natura jego umysłu sprawia, że nieustannie błądzi w chmurach, mówi o sprawach najgórniejszych, o tym, co w danej chwili go zaprząta i ma dla niego największą wagę; nie wdaje się w czcze pogaduszki, w czym przypomina panią Wolohan. Ze mną pani Wolohan nigdy nie musiała rozmawiać o błahostkach. W czasach, kiedy dla niej pracowałam, wszystko chodziło jak w zegarku. Gotowałam stale te same rzeczy, lunch w każdą środę wyglądał z grubsza tak samo i tylko z rzadka ulegałam sezonowym wpływom, gdy brakowało niektórych składników. Te lata w Cleveland to był dobry czas, odcisnęła tam na mnie swe piętno moja droga przyjaciółka Cassie Blake, ta sama, która pokazała mi pierwszą ostrygę i wiele innych cudów, dzięki czemu mogę powiedzieć, że nie taka ostatnia ze mnie kucharka. Na całe szczęście. Bo choć to, że byłam Irlandką, mogło mieć dla pani Wolohan znaczenie, kiedy mnie zatrudniała (czy raczej odziedziczyła po matce), na pewno by nie wystarczyło, żebym u niej została.

Pan Dillinger wprawdzie nie gada po próżnicy, ale gadane ma.

– Powinienem zabrać panią ze sobą, kiedy następnym razem będę się wybierał do Dakoty Północnej – powiedział jakby na zakończenie długiego ciągu myśli, tajemniczego jak jeden z tych tasiemcowych pociągów towarowych, które przemierzają Amerykę wzdłuż i wszerz. – Znalazłem wśród Siuksów wielką pociechę, kiedy sam byłem pogrążony w głębokim smutku po śmierci żony.

Oczywiście ani przez chwilę nie myślałam, że to zrobi. Ale jego filuterność niosła pewną pociechę.

Zaczął mówić o czymś innym. Jak staroświecki Irlandczyk z pokolenia mojego ojca nie chciał od razu przechodzić do rzeczy, wolał krążyć wokół tematu. Teraz opowiadał, co się stało z jego rodziną w czasach Hitlera. Ojciec był dość zamożny, mówił, i nie chciał uciekać z Niemiec z tekturową walizką – przemierzał Europę, przenosząc się z jednego pięciogwiazdkowego hotelu do drugiego, aż trafił na Gibraltar, gdzie udało mu się zarezerwować dla całej rodziny rejs pierwszą klasą do Ameryki. Ale jego żona, matka pana Dillingera, w ostatniej chwili zrezygnowała i zginęła w Dachau razem z dwiema córkami. Pan Dillinger odwiedził obóz wiele lat później, gdy zamieniono go w swego rodzaju muzeum. Nie patrzył na wszystko oczami turysty, oznajmił z piękną powagą, tylko oczami z tej samej materii, co oczy matki i sióstr. Mówił, że pamięta olbrzymią fotografię wiszącą w sali wystawowej, kobiety, która biegła, oglądając się za siebie z przerażeniem, ręce rozłożone, piersi odcięte. Podskoczyłam na krześle, jak to powiedział. Poczułam to we własnych piersiach. Straszne, straszne.

– Nie zawsze wiadomo, na co się patrzy – stwierdził pan Dillinger, wyraźnie drżąc.

A potem nie powiedział nic.

– Przepraszam – odezwał się w końcu. – Proszę mi wybaczyć.

– Ale co takiego? – spytałam. – Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało z pana matką i siostrami.

– Przyszedłem, żeby porozmawiać o Billu. – Zwiesił głowę.

– Nie trzeba – odparłam.

Bo oczywiście żadne słowa nie mogłyby przynieść pociechy, nie tak naprawdę.

Pokręcił głową, jakby niezadowolony z jakiejś swojej myśli, i z następnej też. Wciąż milczał.

Siedziałam bardzo cicho. Nie chciałam przy nim płakać z jednego powodu. Łzy lepiej smakują w samotności. Litość bywa wilkiem, nie psem. Ciekawe, czy gdyby w szpitalu zrobiono mi rentgen, aparat zobaczyłby moją żałobę? Czy byłaby jak rdza? Jak wydzielina serca?

Wreszcie pan Dillinger się poruszył, na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech. Powieki błękitnych oczu, tych samych, o których niedawno wspomniał, podjechały w górę.

– Pani Bere, zdaje się, że zabrałem pani już dość czasu.

Zwinnie podniósł się z krzesła, wydobywając z niego na wpół muzyczne skrzypnięcie, i spojrzał na mnie z wysoka. Może czekał na odpowiedź, ale ja miałam gardło zapchane milczeniem. Pokiwał głową, pochylił się i przelotnie poklepał mnie po ramieniu. Bez słowa wyszedł na korytarz, a stamtąd na zakurzony jasny dzień. Na światło Hamptons z perłowym połyskiem.

Taktowny człowiek.

Gdy sobie poszedł, zdjęłam z półki książkę, którą dał mi wiele lat temu. Nigdy jej nie czytałam, co zresztą przewidział w dniu, kiedy mi ją podarował. Mówił, że szedł moją uliczką, wracając z długiego spaceru nad morzem, gdzie plażę, tak jak lubił, skrywał gęsty całun mgły. Zauważył strzyżyka, który pojawiał się i znikał w wyrwie na poboczu starej drogi. Mówił, że po jednej stronie rozciągało się pole ziemniaków, po drugiej mnóstwo wydm i kanałów ze słoną wodą. A ponad maleńkim stworzonkiem przestwór nieba, z którego potężne silniki słonecznego światła przeganiały mgłę. Oto ptak – pomyślał pan Dillinger – który nic nie wie o swojej małości, żyje w epickim krajobrazie, przekonany, że sam ma rozmiary herosa. Oto ptak, pomyślał, który czyta tylko eposy. I z jakiegoś powodu, znanego tylko sobie – czy że skojarzyłam mu się ze strzyżykiem, czy że po prostu mieszkałam obok, nie wiem – tego samego popołudnia postanowił przynieść mi prezent, oprawiony w czerwoną skórę tom Homera w przekładzie Pope’a.

– Może pani przeczytać tę książkę albo nie, to nie jest częścią naszego paktu.

Chodziło mu, jak mniemam, o naszą przyjaźń.

Wygładziłam piękną skórę:

Gniew Achilla, bogini, głoś obfity w szkody,

Który ściągnął klęsk tyle na greckie narody

Światło kładło się na setkach kamieni, którymi wybrukowano plac defilad, jakby na każdym leżała lśniąca pensówka. Stałam z siostrami i bratem, kłąb niewprawnie dobranych sukienek, nieśmiała próba dorównania męskiej elegancji. Matki nie miałam całe życie, jedynie ręka i oko ojca pilnowały tej ciemnej materii. To był, jak mi się zdaje, dzień, kiedy awansowano go na nadkomisarza i rano przenieśliśmy się do nowej kwatery w Zamku Dublińskim. Mieliśmy zamieszkać w ślicznym, różowym jak kwiat kwadratowym domu – byłam bardzo mała i cały ranek pokazywałam lalkom pokoje. Nie jestem pewna, ile mogłam mieć lat. Oczyma duszy widzę swojego brata Williego, jest całkiem młody, więc to musiało być przed Wielką Wojną. Nieważne zresztą kiedy, wcześniej czy później – nic nie mogło się równać z uczuciem, które wypełniło mnie na widok ojca w nowym paradnym mundurze. Ono jedno nie budziło wątpliwości. Komendant policji, ubrany, jak orzekł ojciec, „w garnitur pierwszego sortu prosto z Londynu”, przybył z rzeczonego Londynu i oficjalnie przekazał mu nowe stanowisko. Dziś wiem, że ojciec miał dowodzić wydziałem B dublińskiej policji i że po trzydziestu latach pracy wreszcie udało mu się zajść tak wysoko, jak zawsze pragnął. Żaden wschód słońca nad górą Keadeen w Wicklow, gdzie wciąż mieszkali nasi krewni, ciotki i wujowie, nie mógł się równać z absolutnym zachwytem, którym lśniła jego gładko wygolona twarz. Ten sam wyraz widywałam co wieczór, gdy po powrocie ze szkoły wpadałam w jego ramiona, a on całował mnie, mówiąc: „Gdyby nie ten całus, kto wie, czy wróciłbym do domu”, tylko teraz był tysiąckrotnie spotęgowany. Olbrzymią postać ojca, która wzbudziłaby popłoch w każdej drużynie występującej przeciwko niemu w zawodach przeciągania liny, krępował czarny mundur ze strzałami na mankietach – mnie wydawały się wyszywane srebrem, ale mógł to być po prostu lśniący biały galon. Hełm zdobiło białe pióro powiewające w podmuchach uroczystego zamkowego wiatru. Wzrost ojca sprawiał, że komendant policji, całkiem wytworny, ale w zwykłym cywilnym garniturze, prezentował się blado i zdawał dziwnie przestraszony, jak gdyby kaprys ojcowskiej siły wystarczył, żeby go zdmuchnąć. Komendant przemawiał przez chwilę, a konstable i sierżanci, czarni jak spalone bierwiona, każdy wysoki na dwa metry, wydali z siebie pomruk osobliwej aprobaty, który w uszach ojca brzmiał równie słodko jak w moich morskie fale na Shelly Banks. Subtelny nurt przyjaźni rozbijający się o promienną i dumną pewność na twarzy ojca.

– Co za dzień, Cissie powinna to zobaczyć – powiedział, ubierając mnie kilka godzin wcześniej.

Cissie, tajemnicza Cissie, której nie poznałam, była moją matką, a on rzadko przywoływał jej imię. W taki dzień jednak wdowcowi tęskno do błyszczących entuzjazmem oczu zmarłej żony. Ojciec, który osiągnął wielką biegłość w swej rodzicielskiej roli, wzgardziwszy wszelkimi ofertami pomocy ze strony niezamężnych ciotek z Wicklow, potężną zimną dłonią wygładził szarfę na mojej sukience, okrążył mnie, przykucnął, podciągając nogawki, żeby ich nie pognieść i nie rozciągnąć – jedna z niezliczonych sytuacji w życiu, kiedy mawiał „tak być nie może” – i ze stosowną dozą staranności oraz wprawą zawiązał kokardę.

– Gotowe – oznajmił. – Żadne królewiątko nie mogłoby być lepiej wyekwipowane, żaden król bardziej rad ze swojej córy.

Chwycił mnie w ramiona, małą, odzianą w jedwab kruszynę, ścisnął tak, że aż zabrakło mi tchu, sprawiając tym wielką przyjemność, a potem przytknął ogromne wilgotne wargi do mojego policzka i ucałował z niezwykłą precyzją. Nikt nie musiał mi mówić, jakie to uczucie, kiedy słoń z dublińskiego zoo, pochłaniając czerstwe bochenki chleba, muska człowieka delikatnym końcem trąby, bo to musiało być właśnie coś takiego jak dotyk ust ojca.

– No proszę, czyż nie byłaby zachwycona, widząc małą Lilly? Oczywiście, że tak.

Choć na pozór kierował te słowa do mnie, nie oczekiwał odpowiedzi – udzielił jej sobie sam.

Staliśmy teraz na placu defilad we czwórkę, ojca zabrano, żeby mógł wysłuchać słów, które do niego kierowano, i by jego ludzie mogli opromienić go swą aprobatą. Wkrótce jednak mieliśmy wrócić do domu, gdzie moje siostry, Annie i Maud, rozpalą ogień pod nową, trudną w obsłudze kuchnią i gdzie czekało nas Bóg wie co, podwieczorek. Annie zostawiła w prasie serowarskiej miskę z surowym ciastem, które porcja po porcji wyłoży na papilotki, i ani się obejrzymy, jak na rozgrzanej płycie będą rosły bułeczki.

Ale potem łyżka dziegciu psuje wspomnienie, a ja do dziś zachodzę w głowę, czy to, co pamiętam, wydarzyło się naprawdę. Wiele wody upłynęło, odkąd ostatni raz widziałam Maud czy Annie, obie już zresztą nie żyją, Maud od bardzo dawna, więc żadnej nie mogę zapytać. Ciekawe, czy dałoby się odnaleźć jakąś wzmiankę w annałach dublińskiej policji. Pewnie nie, zresztą kto się jeszcze ostał, żeby czytać o jej dawnych wyczynach? Wyobrażam sobie wszystkie te tomiszcza, dzienniki i zapiski nocnych sierżantów, nieskończone i rosnące w nieskończoność stosy raportów, dokumentów sądowych i tak dalej, upchnięte w jakiejś piwnicy niczym trumny wampirów, jak miękną i stapiają się ze sobą, tak że nawet oko anioła nie byłoby w stanie przewrócić stronicy.

Wróciliśmy do naszego okazałego domu – nie wiem, co dziś dostrzegłyby w nim moje postarzałe oczy, ale wtedy wielkie frontowe drzwi i pięć wysokich okien budziło ekscytację, wyglądały, jakby to było miejsce, gdzie siostry mnie rozpieszczają, brat to wpada, to wypada gniewny i zarazem szczęśliwy, a ojciec doskonali sztukę wiązania szarf i komplementowania córek. W ślad za nami zjawił się fotograf, który zakończył pracę na dziedzińcu i przybył zrobić ojcu zdjęcie w obramowaniu frontowych drzwi. Kiedy majstrował przy pokrętłach, szykując się do zarzucenia czarnej kapy na głowę, ojciec wiercił się (co, jak wiedziałam, należało do pomniejszych życiowych przewin), spoglądając na mnie inaczej niż na placu: miał na twarzy osobliwy wyraz, może nie strachu, ale czegoś w tym rodzaju, przebłysk nieznanego mi dotąd niepokoju. W jego głowie, jak mniemam, kłębiły się myśli, których nigdy nie miało poznać żadne dziecko.

Mimo że był wielki i dziennie zjadał cztery funty mięsa, drzwi okazały się od niego trzy razy szersze. Ponieważ stały otworem, widziałam skryte w mroku wnętrze i bawiła mnie myśl, że wkrótce ostatnie promienie dnia przesuną się po murze z czerwonej cegły, żeby jak człowiek ze świecą na moment zajrzeć do środka. Na razie słońce przycupnęło na fantazyjnych dachach Chapel Royal, gdzie wisiały wszystkie flagi wicekrólów, ale my, jako katolicy, tam nie chodziliśmy. Od bramy przy Little Ship Street nadciągała garstka żołnierzy, pewnie po zmianie warty – szli całkiem żwawo, śmiejąc się i rozmawiając, z karabinami spoczywającymi na ramionach. Co jakiś czas śmiech przybierał na sile, młodzieńcze głosy odbijały się od bruku i wspinały po niskim murze na dziedziniec stajenny, gdzie musiały budzić poruszenie wśród ślicznych samotnych koników.

Ojciec stanął na szczycie schodów. Fotograf był gotów.

– Tylko kilka minut, sir, proszę się nie ruszać. A teraz jeszcze promienny uśmiech.

Ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu ojciec usłuchał tego człowieka, długiego i chudego, w garniturze z błyszczącymi skórzanymi łatami na kolanach i łokciach, które musiały się wiązać z jego pracą, z ciągłym pochylaniem się i klękaniem, jakby był zakonnicą albo wyczekującym na rogu ulicznikiem, stanął pewnie, jego pióro osłonięte ścianą domu znieruchomiało, i gdy rozdokazywana kompania przechodziła obok, przywołał na twarz uśmiech promienny niczym latarnia w Wicklow, gdy w końcu zwróci w stronę człowieka swe wielkie oko. Nigdy nie rozumiałam, jaki pożytek mieli z niej ludzie na lądzie, rzucała światło na pola i wrzosowiska, choć tak naprawdę chciała księżycowym srebrem wyłożyć ścieżkę wśród morskich fal. Jaki był pożytek z jej blasku? Tak myślałam i była to myśl dziecka, ciekawe, że ją pamiętam, pewnie dlatego, że kiedy piszę, widzę to znowu, znów jestem tamtą małą dziewczynką, Lilly Dunne, zanim to wszystko się wydarzyło, w pełni swojego dziecięcego panowania, królowa Lilly we własnej osobie, a mój ojciec znów jest ojcem, choć teraz już obrócił się w proch. Nie wiem nawet dokładnie, gdzie go pochowano, wybacz mi Boże, a kiedy umarł, o jego śmierci, o śmierci tego olśniewającego człowieka nikt mi nie powiedział, przez siedem lat nic nie wiedziałam, przez siedem lat mój ojciec leżał na jakimś nieznanym dziedzińcu i leży nadal, ale w tamtej dawno minionej chwili dawno minionego życia, gdy na jego twarzy gościły jakże niecodzienna niepewność i zarazem promienny uśmiech, fotograf stał schowany pod kapą, żołnierze zaś przechodzili obok z szacunkiem, choć nie przesadnym, bo to były sprawy policji, a oni byli żołnierzami, potężnym wojskiem, w ciemnościach sieni coś dostrzegłam. I właśnie w tym momencie promień słońca, którego wyczekiwałam, wpadł do środka niczym ostatnia lśniąca moneta do wody w głębokiej studni, wnosząc do grobowca nieco światła i wydobywając z mroku długą brunatną postać, która początkowo opierała się chyba na czterech łapach, lecz gdy spostrzegła plecy ojca, uniosła się, rycząc paskudnie, niczym potężny, buchający parą silnik, na co przerażony ojciec zwinnie odwrócił się na pięcie i zamarł, zamarli żołnierze, choć po sekundzie jeden z nich skoczył naprzód, unosząc karabin, i strzelił tuż obok mojego ucha, nieziemskiemu wysiłkowi wypychania grudki ołowiu z lufy towarzyszył potężny, ogłuszający huk, jakiego nigdy w życiu, mimo że byłam córką policjanta, nie słyszałam, i kwiat krwi wykwitł na pysku zwierzęcia tuż pod nosem, tym samym miękkim nosem, w którym dostrzegłam dziurę, jakiej tam być nie powinno, a w niej kilka stóp brzęczącego łańcucha, i niedźwiedź, bo to był niedźwiedź, w paroksyzmie straszliwego bólu, ostatniego na tym świecie, wyprostował się jeszcze bardziej, a potem całym cielskiem zwalił na granitowe schody, uderzając w kamień z cichym jękiem, ojciec zaś lekko ugiął kolana, jakby chciał skoczyć między nas w poszukiwaniu schronienia, ale nie zrobił tego, zastygł z przygiętymi nogami, wpatrując się w martwe ciało zwierzęcia, i tylko wzrok dziecka dostrzegł (o co się modlę i taką mam nadzieję), że paradne spodnie ze wspaniałymi kantami, uszyte ze znakomitej tkaniny, zaczęły ciemnieć mu w kroku.

W jakże odmienionym nastroju zebraliśmy się tego wieczoru w nowym salonie, żeby zjeść ponurą kolację, dzieci pogrążone w nienaturalnym milczeniu, z którego zdawało się, że nic ich nie wyrwie, ciasto na bułeczki wciąż w prasie – Annie spoglądała co i raz na ojca siedzącego w koszuli nocnej, szlafroku i kapciach przypominających focze brzuchy, Maud, która źle znosiła drobne porażki, popłakiwała cicho w kącie, wszystkie nasze rzeczy spoczywały nierozpakowane tam, gdzie rano rekruci zostawili kufer, z życia uszła cała muzyka, i to akurat tego dnia, tak długo wyczekiwanego, na który ojciec tyle pracował, najpierw jako policjant w Dalkey, potem przy Store Street w Kingstown, a teraz w zamku; wszystkie nasze mieszkania po drodze, zwłaszcza Polly Villa w Dalkey, gdzie pierwszy raz rozjaśniło mi się w głowie i zrozumiałam, że żyję i jestem kochana, cała historia tych miejsc rozdział po rozdziale prowadziła do tej chwili przedziwnego upokorzenia.

Wreszcie gdy gdzieś wśród zamkowych zabudowań odezwał się dzwon, by wybić zapomnianą godzinę, i sprawił, że kamienne posągi podskoczyły, a ja wraz z nimi, zjawił się człowiek w mundurze inspektora i cichym głosem przemówił do ojca, który tym razem nie podniósł się z krzesła i raczej nie miał dla niego żadnych poleceń. Wysłuchawszy nowin, ojciec w milczeniu pokiwał głową, tak samo jak inspektor, który dodał coś, czego nie dosłyszałam, ale sądząc z tonu głosu, było to coś zabawnego, i nagle z olbrzymią ulgą ujrzałam, że twarz ojca się unosi, oferując pół pensa uśmiechu. Po chwili ojciec zaśmiał się głośniej, zawtórowała mu Annie, a na koniec również inspektor, być może uszczęśliwiony, że jego uwaga spotkała się z takim przyjęciem. Ja jednak nie dołączyłam do tej wesołości, bo w oczach ojca wciąż widziałam psy gończe smutku przemykające w mroku.

Następnego dnia rano przy śniadaniu ojciec doszedł do siebie na tyle, żeby powiedzieć nam, co mu szepnął na ucho inspektor. Nieznani sprawcy przedostali się przez bramę i schodami prowadzącymi do policyjnych kwater zakradli się na tyły naszego domu (choć jak doszło do tego, że brama była otwarta, pozostaje tajemnicą, no i ktoś równie nieznany musiał im służyć pomocą ze środka), prowadząc za łańcuch w nosie tańczącego niedźwiedzia, własność wędrownego kuglarza, już odnalezionego, który na wieść o śmierci skradzionego zwierzęcia zaczął szlochać, ale czy dlatego, że w tych ciężkich czasach stracił źródło utrzymania, czy że żywił do stworzenia ciepłe uczucia, ojciec nie potrafił powiedzieć, w każdym razie ci ludzie cichcem sprowadzili niedźwiedzia po omszałych schodach i powiedli do naszego domu, gdzie puścili go wolno, by mógł sprowadzić na ojca nieszczęście w chwili jego największego triumfu. „Może cię to pocieszy, Jim – powiedział inspektor – że niedźwiedziowi, kiedy był jeszcze mały, wybito wszystkie zęby, a z łap wydarto pazury, choć i tak jeden cios by wystarczył, żeby cię postawić na baczność”.

Dopiero wiele tygodni później mężczyzn odnaleziono i okazało się, że należą do nowej cywilnej armii, obywatelskiego wojska Larkina, którego ojciec aresztował niedługo wcześniej na Sackville Street, w czasie zamętu spowodowanego dublińskim lockoutem. I chociaż stał teraz na czele policyjnych oddziałów, nie myślę, żeby kiedykolwiek otrząsnął się po tamtym wydarzeniu, żeby do cna pozbył się z oczu tych nowych drobinek, ogarów smutku.

Trzeci dzień bez Billa

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Kontakt:

[email protected]

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
CZĘŚĆ I
Pierwszy dzień bez Billa
Drugi dzień bez Billa
Trzeci dzień bez Billa
Czwarty dzień bez Billa
Piąty dzień bez Billa
Szósty dzień bez Billa
Siódmy dzień bez Billa
CZĘŚĆ II
Ósmy dzień bez Billa
Dziewiąty dzień bez Billa
Dziesiąty dzień bez Billa
Jedenasty dzień bez Billa
Dwunasty dzień bez Billa
CZĘŚĆ III
Trzynasty dzień bez Billa
Czternasty dzień bez Billa

Tytuł: On Caanan’s Side

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Maria Wirchanowska

Korekta: Agnieszka Radtke, Aleksandra Marczuk-Radoszek

© Copyright Sebastian Barry, 2011

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2024

© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Makaruk, 2023

Published by agreement with Rogers, Coleridge and White Ltd

Książka została opublikowana przy wsparciu Literature Ireland

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

ISBN 978-83-67515-61-0

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek