Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Willie, lojalny syn policjanta, praktycznie nieświadom napięć politycznych narastających w Irlandii podczas jego nieobecności, wraca z frontu na urlop. Jego ojczyzna już za chwilę pogrąży się w bratobójczej walce. Młodzieniec znajduje pocieszenie jedynie w bliskich, wie jednak, że wkrótce musi wrócić do pułku i walczyć do samego końca w wyniszczającej wojnie.
Sebastian Barry z właściwym sobie wdziękiem i pisarskim mistrzostwem oddaje zmagania Williego, a także przytłaczające skutki wojny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sebastian Barry
Tak daleko od domu
Przełożył Tomasz S. Gałązka
Royowi Fosterowi, po koleżeńsku
Narodził się w porze śmierci.
Był lodowaty koniec roku 1896. Na imię dali mu William, po dawno już nieżyjącym orańskim królu, bo jego ojca interesowały takie odległe sprawy. Na dodatek wciąż jeszcze żył staruszek prawuj, William Cullen, w hrabstwie Wicklow, za górami, jak to mówiono, gdzie wychował się też i ojciec Williego.
Zimowy marznący deszcz kąsał dublińskich dorożkarzy, cisnących się w utytłanych gabardynach pod salą koncertową Round Room na Great Britain Street[1]. Kamienna fasada starego budynku pozostawała niewzruszona pod dziwacznym zdobieniem wyobrażającym czaszki wołów i kotary.
Noworodki wrzeszczały za grubymi, szarymi murami szpitala Rotunda. Krew zbierała się na białych podołkach pielęgniarek jak na rzeźnickich fartuchach.
Mikrym był niemowlęciem i już zawsze miał być mikrym chłopcem. Jak wychudzone ramię żebraka nanizane na kilka nędznych kości, taki doraźny, bezmięsny ersatz.
Gdy już wydostał się z matki, wydawał z siebie miauknięcia niczym raniony kot, jedno za drugim.
Była to noc sztormu, który nie stał się sztormem słynnym. A jednak strącił ostatki liści z królewskich dębów w starych ogrodach spacerowych za szpitalem i spychał to mokre żniwo rynsztokami w ziejące studzienki burzowców, w dół, ku niewiadomym szlakom wielkich kanałów ściekowych. Krew noworodków też tam zmywano, jak i wszelkie inne, rozliczne ciecze ludzkości – słona woda morza przy Ringsend przyjmowała wszystko po równo.
Matka przygarnęła go do piersi z tą znużoną wolą, która z większości matek czyni bohaterki. Ojcowie trzymali się z dala, popijali piwo w hotelu Ship. Stulecie było już stare i wątłe, jednak mężczyźni rozprawiali o koniach i podatkach. Niemowlę na niczym się nie zna, Willie niczego nie wiedział, ale i tak był niby urywek piosenki, punkcik światła w deszczowym mroku, jakiś początek.
***
I dla wszystkich europejskich chłopców urodzonych w tamtym czasie lub mniej więcej wtedy, Rosjan, Francuzów, Belgów, Serbów, Irlandczyków, Anglików, Szkotów, Walijczyków, Włochów, Prusaków, Niemców, Austriaków, Turków – ale też Kanadyjczyków, Australijczyków, Amerykanów, Zulusów, Gurkhów, Kozaków i kogo tam jeszcze – ich los został niewątpliwie zapisany w burzliwym tomie księgi życia. Te miliony matek, miliony kwart matczynego mleka, miliony chwil gadulenia i gaworzenia, klapsów i buziaków, kaftaników i bucików, wszystko zwalone w historii na wielkie hałdy szmelcu, wśród grzmiącej, rwanej muzyki, ludzkie opowieści przedstawiane na darmo, obrócone w popiół śmierci na rozrywkę, ciśnięte na wielkie śmietnisko dusz – owe miliony chłopców o przeróżnych usposobieniach, którzy mieli wpaść między żarna nadchodzącej wojny.
***
Gdy Willie miał sześć czy siedem lat, król Irlandii przybył z Anglii z wizytą do Irlandii. Król to był wielki jak szafa. Mieli ogromną defiladę w koszarach w parku Phoenix. Willie stał tam z mamą, bo ten król wielki jak łóżko, i to takie z mosiężnym wezgłowiem, dla dwóch osób, chciał sobie obejrzeć zebranych funkcjonariuszy Dublińskiej Policji Miejskiej. Bo i czemu nie? Przecież wyglądali równie wspaniale, byli równie czarni jak żołnierze, którzy tam maszerowali i pokazywali musztrę. Jego ojca, choć był wtedy dopiero inspektorem, usadzono na dorodnym białym koniu, żeby król go lepiej widział. Ojciec na tym koniu wyglądał znacznie lepiej niż jakiś tam król, który przecież musiał stać na własnych nogach, nawet jeśli buty mu błyszczały. Ojciec był jak sam Pan Bóg albo najlepszy z ludzi w Królestwie Bożym.
Przez lata, póki nie wywietrzały mu z głowy te dziecinne koncepty, Willie myślał, że ojciec zawsze na służbie dosiada białego konia, ale oczywiście wcale tak nie było.
***
A głos do śpiewania miał pierwszorzędny. Tylko jego matka, kobieta raczej bezpośrednia, z Cullenów, córka drwala przycinającego graby i dęby w dobrach Humewood w hrabstwie Wicklow, czerpała z tego przyjemność. Sadzała go sobie na krześle, żeby jej śpiewał, jak mogłaby to zrobić każda kobieta, a on zadzierał główkę i zaczynał którąś z wiejskich piosenek z Wicklow, dowolną, a ona widziała wtedy w myślach ze sto widoków, coś z dzieciństwa, rzeki, lasy, i w tych chwilach znów czuła się jak dziewczyna, żywa, oddychająca, kompletna. I w skrytości ducha zastanawiała się nad mocą samych słów, tych drobnych obiektów, które obraca się w ustach, ich mocą, kiedy nawlekło się je na tani sznureczek melodii, kiedy przywoływały ze sto zapomnianych scen, przepadłych twarzy, utraconych człowieczych miłości.
Jego ojciec był ciemnowłosy, całkiem stosownie, w ciemnym policyjnym mundurze. Każdego wieczoru dzieciństwa Williego Dunne’a kąpano w emaliowanej wanience ustawianej przy wielkim kominku w salonie. Punkt szósta każdego wieczoru ojciec przychodził, łapał mokrego chłopczyka i unosił go do piersi ozdobionej srebrnymi guzikami i Willie spoczywał tam jak gałganek, jak oskubany gołąb, wciąż wilgotny po myciu, matka pięła się na palce, żeby wytrzeć go ręcznikiem, a ojciec, wysoki na bite sześć i pół stopy, wiecznie marszczył brwi i powtarzał, jaki to wspaniały policjant kiedyś z niego wyrośnie, no wspaniały policjant.
Rok w rok ojciec mierzył Williego, ustawiał go obok starego marmurowego kominka, plecami do tapety, i kładł mu na głowie tom operetek – The Bohemian Girl and Other Popular Operas – po czym zaznaczał wzrost ogryzkiem służbowego policyjnego ołówka.
Aż wreszcie Willie miał już dwanaście lat, był duży chłopak, a w domu w Dalkey urodziła się jego najmłodsza siostra Dolly i od tego umarła mu matka. Więc potem byli już tylko ojciec i trzy córki, i on, i w końcu w 1912 wprowadzili się na zamek w Dublinie, zimą tamtego roku, a wspomnienie matki, jak żałobna pieśń, sprawiało, że nocą samotnie płakał w łóżku, choć przecież był silny, miał szesnaście lat, a para od tego, co gotowały siostry, ściekała łzami po zimnych szybach starych okien.
Było jeszcze coś, przez co potajemnie płakał, a mianowicie ten jego „sakramencki wzrost”, jak zaczął to określać ojciec. Bo od pewnego momentu Willie rósł w tempie ślimaczym, aż ojciec przestał go ustawiać przy tapecie, bo obaj ubolewali nad tym, że Willie Dunne – co było widać już na pierwszy rzut oka – nigdy nie dociągnie do sześciu stóp, regulaminowego minimum dla policyjnych rekrutów.
Willie wyklinał własne kości, własne mięśnie, ba, własne serce i duszę, że są bezużyteczne i frustrujące, ale wkrótce poszedł na czeladnika do budowniczego Dempseya, co koniec końców okazało się nadspodziewanie przyjemne, dawało mu tajemną radość. Bo miło było robić przy budynkach, układać kamień na kamieniu, tak jak nakazuje grawitacja.
***
Tajemnicą, którą krył przed ojcem, była Gretta, bo tak bardzo ją kochał. A spotkali się zupełnie przypadkowo. Podczas strasznego lokautu rok wcześniej, w 1913, jego ojciec otrzymał rozkaz zaprowadzenia porządku na ulicach Dublina, jako wysoki rangą funkcjonariusz Wydziału B Dublińskiej Policji Miejskiej. Poprowadził podwładnych do ataku z pałkami na ludzi zebranych na Sackville Street, gdzie wcześniej przemawiał do nich James Larkin, przywódca laburzystów.
Wielu oberwało tymi pałkami po łbach. Ba, byli też wśród nich i funkcjonariusze DPM, którym wyrwano pałki z rąk i odpłacono pięknym za nadobne. Władze uznały jednak, że policja zasadniczo spisała się dzielnie, że był to dla nich dzień zwycięski.
Wśród obitych obywateli znajdował się niejaki pan Lawlor, znany ojcu Williego z widzenia, bo pracował w pobliżu dublińskiego zamku jako wozak. I panu Lawlorowi łeb obito sumiennie, ale ojciec Williego starał się jakoś mu to wynagrodzić, zachodził wieczorami w odwiedziny, przynosił jabłka i inne takie, Lawlor był jednak zły i prawie się do niego nie odzywał, choć ojciec w trosce o jego uczucia odwiedzał go w zwykłym garniturze, by nie rzucać się w oczy. Cóż, fakty były takie, że pan Lawlor był zapamiętałym zwolennikiem poglądów Larkina. Staremu policjantowi coś takiego nie mieściło się w głowie, więc przez wiele miesięcy kontynuował próby nawiązania przyjaźni z sąsiadem. Czemu akurat z nim, tego Willie nie wiedział, ale rzecz mogła wynikać właśnie z sąsiedztwa, kategorii dla człowieka z Wicklow nader istotnej.
Willie miał już wtedy prawie siedemnaście lat i kiedy ojcu doskwierało sumienie, ale brakowało czasu, żeby zobaczyć się z Lawlorem, posyłał syna. Za pierwszym razem Willie dostał do zaniesienia dwa bażanty ustrzelone w dobrach Humewood i przesłane przez starego zarządcę, ojca ojca Williego, synowi na zamku. Pan Lawlor z kolei mieszkał w nędznej kamienicy pod Katedrą Kościoła Chrystusowego, więc nie była to jakaś daleka wyprawa. Niemniej jednak Willie niósł te dwa ptaki z jakimś niepojętym wstydem, choć koniec końców nawet krytykanccy ulicznicy oszczędzili mu drwin.
Gdy dotarł na miejsce, pana Lawlora jeszcze nie było, ale Willie i tak poszedł na górę, do jego pokoju – zamierzał po prostu zostawić bażanty tuż za drzwiami. Piękne miały pióra te dwa samce, takie, że lepszych nie zobaczyłoby się u kapelusza żony wicekróla… czy jego kochanki. Willie zawsze chętnie słuchał soczystych plotek opowiadanych przez pracowników Dempseya, kiedy o szóstej rano jedli wspólne śniadanie na tym czy innym placu budowy, pyszne kiełbaski, gorąca herbata i najbardziej palące skandale dnia. Jak każdego innego chłopaka, dręczyło go pożądanie, konieczność okrywania manierami permanentnej erekcji szesnastolatka, więc śmiech i pikantne rewelacje współpracowników dostarczały mu wielkiej radości.
Willie otworzył brudne, strasznie odrapane drzwi, wszedł do starego pokoju o wysokim suficie, wokół którego ciągnęły się urobione z gipsu instrumenty muzyczne, skrzypce, wiolonczele, bębny, flety proste i poprzeczne, bo kiedyś, dawno temu, był to pokój muzyczny przydzielonego do katedry ważnego protestanckiego biskupa. W szczytowej ścianie ostał się zdobny kominek z marmuru, od wilgoci i sadzy pożółkłego do koloru kurzej nóżki. Pokój został podzielony zasłonami poszytymi z długich szmat, żeby dać lokatorom nieco prywatności. Cóż, gnieździły się tu cztery rodziny, więc każdy taki wydzielony obszar był osobnym królestwem.
I to w jednym z tych królestw Willie po raz pierwszy ujrzał swoją królewnę, Grettę Lawlor, zaiste jedną z dublińskich piękności, bez cienia przesady. Dublin mógł się pochwalić wieloma pięknymi dziewczętami, choćby wyglądały na chude i biedne. Ona zaś wyróżniała się nawet na ich tle, choć oczywiście nie zdawała sobie z tego sprawy.
Siedziała przy oknie, pisała coś na kartce, ale nigdy się nie dowiedział, co to było. Jej twarz sprawiła, że poczuł czczość w żołądku, a jej ramiona i piersi niemal odjęły mu władzę w rękach i nogach. Wyglądała niezwykle, jak na dawnym malowidle, bo światło padało na jej twarz. A była to twarzyczka wdzięczna, rozkoszna, długie blond włosy wyglądały jak zastygłe podczas opadania. Może do pracy, jeśli gdzieś pracowała, wiązała te włosy, upinała je. Tu jednak, w prywatności tej starej izby, przenikało je potajemne światło. Oczy miała zielone jak druk na bilecie tramwajowym. Jej piersi pod sukienką z miękkiego niebieskiego płótna były drobne, wręcz mizerne, ale chwacko sterczące. Mało brakowało, a Willie zemdlałby z wrażenia, nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego. Uniósł w półmroku te swoje bażanty i dopiero wtedy poczuł, że dziwnie zalatują, jakby trochę za długo wisiały do skruszenia i zaczęły się rozkładać. A ona miała wtedy ledwie trzynaście lat.
***
Kiedy tak stał, zza jego pleców nadszedł jakiś mężczyzna, przecisnął się w to właśnie wydzielone zasłoną miejsce. Miał na sobie długi, czarny, wyświechtany płaszcz przeciwdeszczowy. Położył się na jednym z rozchwierutanych łóżek, ze znużeniem uniósł nogi na siennik, i jakby dopiero wtedy zauważył Williego.
– Czego chcesz, synek? – odezwał się.
– Niosę te tu dla pana Lawlora – odparł Willie.
– A od kogo te bażanty? – zapytał tamten.
– Od mojego ojca, Jamesa Dunne’a.
– Od nadkomisarza policji, tego na zamku?
– Czyli to pan jest pan Lawlor?
– A co, mam ci pokazać bliznę na łbie? – odparł tamten, śmiejąc się niezbyt przyjaźnie.
– Znaczy mam je gdzie odłożyć, czy jak? – spytał skrępowany Willie.
– Czyli jesteś jego syn, tak? – drążył tamten, może zauważywszy różnicę wzrostu.
– Tak jest – stwierdził Willie i wiedział już, że ta dziewczyna na niego patrzy.
Uniósł ku niej wzrok, uśmiechała się. Ale może był to uśmiech drwiny albo, co gorsza, politowania. Myśli sobie, że jestem za niski na syna policjanta, przeszło mu przez głowę. Wciąż miał nadzieję, że jakoś niedługo i jemu przyjdzie czas ładnie podrosnąć. Ale przecież nie mógł jej tego powiedzieć.
– No to, synek, co myślisz o tym, że peelaki[2] rzucają się na przechodniów i leją ich tak, że dobry Boże nie pomoże?
– Nie wiem, panie Lawlor.
– A powinieneś wiedzieć. Powinieneś mieć zdanie na ten temat. Nie obchodzi mnie, co kto myśli, ale każdy powinien wiedzieć, co o czym sądzi.
– To samo mówi mój dziadek – powiedział Willie, spodziewając się, że wykpią go za te słowa. Jednak w odpowiedzi wcale nie usłyszał drwiny.
– Klątwą tego świata są ludzie myślący tylko myślami, które im do myślenia podano. To nie są ich własne myśli. Siedzą im w głowach jak kukułki. Ich własne myśli się wyrzuca, podkłada te kukułki. Nie uważasz, że tak jest? Jak masz na imię?
– William.
– William, no proszę. Więc jak, nie uważasz, że tak jest?
Willie Dunne nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Czuł na sobie wzrok tej dziewczyny.
– Otóż to – podjął pan Lawlor. – Gdyby tu obecna Gretta, moja córka Gretta, postanowiła jutro prysnąć do Gretna Green z jakimś młodzieńcem, niechby nawet i z tobą, kiedy wychodziłaby za drzwi, zapytałbym ją: „Ale czy sama wiesz, co o tym sądzisz, Gretto?”, i gdyby odpowiedziała, że tak, nie mógłbym jej zatrzymać. Może i chciałbym, ale bym nie mógł. Ewentualnie tobie bym przylał na tę okoliczność. Ale gdyby tę myśl włożył jej w głowę kto inny, na przykład ty, tobym jej przybił stopy do podłogi.
Dziwna była ta rozmowa, Willie czuł się zakłopotany i wierzył, że każdy na jego miejscu miałby podobnie. I choć wcale go nie korciło, żeby oddalić się od tej dziewczyny, to ucieczki od pana Lawlora nie mógł się doczekać.
Ten jednak przestał mówić, zamknął oczy. Miał bujny, czarny wąs, ale twarz pociągłą, chudą.
– Ech, Matko Boska – westchnął.
– Już dobrze – odezwała się dziewczyna, głosem nie mocnym, ale do głębi przyjemnym, jak uznał Willie. – Zostaw tu te ptaki. Ja mu je przyrządzę.
– Ale ja nie chcę tych jego ptaków – odparł pan Lawlor. – Ani jego słoików duszonej jagnięciny, jego dżemów, jego… William, a wiesz, że w zeszłym tygodniu twój ojciec przysłał mi żywą kurę? W moim wieku nie mam już ochoty ukręcać kurom łbów. Sprzedałem ją jednej pani za szylinga, no bo przecież, jak Boga kocham, co miałem, siedzieć i patrzeć, jak stworzenie zdycha z głodu?
– On tylko chce, żeby panu było lepiej – powiedział Willie. – Tak po sąsiedzku. Serce go bolało, jak widział, że sąsiad dostał w głowę.
– Ale to on mi w głowę przylał. Znaczy, no, nie on, ale jeden z jego ludzi. Tych dzikich, wielkich chłopów z oczyma jak w gorączce, jak mnie taki solidną czarną pałką huknął w czerep, to gwiazdy zobaczyłem. No i co, czy on sam wie, co o tym sądzić? Wie czy nie? Gdyby wiedział, co on sam o tym sądzi, to mógłby człowiekowi przyłożyć i zapomnieć o sprawie. I pewnie równie spokojnie myślałoby mu się o tych czterech ludziach, którzy tamtego dnia zginęli.
Willie Dunne był niczym rozbitek ze statku roztrzaskanego na skałach tych prawd.
– Co, wredny ze mnie taki owaki, tak? – ciągnął pan Lawlor. – Tak jest, Gretto? Pewnie nie inaczej. Połóż tu te ptaki, synek, i dziękuję. Ale ojcu nie przekazuj podziękowań. Powiedz mu, że je wyrzuciłem za okno, na ulicę. Powiedz mu, Williamie, że tak właśnie zrobiłem.
Czterech ludzi zabitych tamtego dnia. Te słowa wlazły Williemu w głowę niczym szczur, uwiły tam sobie gniazdo.
***
Mimo protestów pana Lawlora Willie dostarczał mu później kolejne prezenty od ojca. Z powodu uderzenia w głowę pan Lawlor stracił posadę wozaka; pracodawca uznał, że ktoś, kto agitował na Sackville Street, jest człowiekiem niebezpiecznym. Jednak w czasie lokautu pracę straciły tysiące ludzi, a potem nie wszystkim udało się wrócić do roboty. Pan Lawlor był więc jednym z wielu. I jak wielu innych wstąpił do wojska, bo tam go karmili, a żołd mógł wysyłać Gretcie. Dlatego też całymi dniami nie było go w domu i choć kobiety z innych części sali opiekowały się dziewczyną, Williemu było wtedy łatwiej zachodzić tam i z nią rozmawiać. A rozmawiali na każdy temat, jaki tylko przyszedł im do głowy.
Willie instynktownie trzymał to w tajemnicy przed siostrami i niewątpliwie instynkt podpowiadał mu dobrze, bo prawdę mówiąc Gretta mieszkała w slumsach, a Willie wiedział, co Maud, a już szczególnie Annie, sądziły na ten temat, i że od razu wydałyby go ojcu. A tego nie chciał. Ograniczał się więc do okazji, kiedy ojciec dawał mu do zaniesienia paczkę czy kawałek wołowiny, żeby wszystko wydawało się normalne i uczciwe. Podejrzewał jednak, że i tak nie było zbyt normalnie ani uczciwie. Był zakochany w Gretcie, jak nieszczęsny łabędź, co kocha rzekę Liffey i nie potrafi jej opuścić, choćby dublińscy ulicznicy nie wiadomo ile razy obrzucili jego gniazdo kamieniami. Jej głos brzmiał mu w uszach jak muzyka, jej twarz była światłem, jej ciało – miastem ze złota.
Któregoś dnia, gdy przyszedł, Gretta spała. Przez dwie godziny siedział na zdezelowanym krześle, obserwując, jak oddycha – patrzył na wznoszącą się i opadającą poszarpaną kołdrę, na rozmarzoną twarz. Kołdra zsunęła się, a wtedy ujrzał miękkie piersi Gretty. Na pomniku O’Connella są anielice, ona ich nie przypominała, ale jego zdaniem wyglądała jak anioł, a w każdym razie tak powinny wyglądać anioły. Zupełnie jakby pokazano mu samo serce świata, tyle piękna w tak nędznym miejscu. Za oknem pogoda była parszywa, zacinał marznący deszcz przeszywający ciemność milionem szpil. A on kochał ją tak bardzo, że się rozpłakał. Tak to było z Williem Dunne’em i może wydało mu się nagle, że tyle ma do stracenia.
***
Kiedy miał siedemnaście lat, a ona prawie piętnaście, już od niemal roku kryli się przed swoimi ojcami. Gretta była osobą wyjątkowo bezpośrednią, kiedy ujrzała Williego po raz pierwszy, od razu wiedziała, że to chłopiec dla niej, choć była taka młoda. Jej świat podzielił się na to, co przed Williem, i to, co po jego poznaniu, tak jak dzielimy sprawy świata na te przed Chrystusem i po.
Może po prostu czystym przypadkiem nigdy jej nie zbył ani zanadto nie uraził, choć kłócić potrafili się jak mistrzowie. Jego wzwody nie budziły w niej takiego entuzjazmu jak być może w nim.
– Bo wy chłopcy to wszyscy jesteście tacy sami – mówiła.
Ojciec zamierzał oddać ją na służbę do którejś z rezydencji przy Merrion Square, a gdyby się nie udało, sądził, że zdołałby ją ulokować przy jakiejś dobrej rodzinie na wsi. Może zająłby się tym już wcześniej, ale kochał córkę, a żona zmarła mu wiele lat temu na galopujące suchoty, pod puchową pierzyną u jego boku wyschła na mokry patyk. Nie miał nikogo innego na świecie.
Willie z kolei zamierzał dorobić się majątku w murarce, u Dempseya, a potem ożenić się z Grettą. Uważał, że gdy będzie musiał przekonać jej ojca, poradzi sobie.
Potem jednak nadszedł ten inny, dziwny czas, wojenny czas, a Willie zdecydowanie wbrew temu, czego pragnęła Gretta, chciał pójść na front.
Nie było mu łatwo wyjaśnić jej, czemu tak jest, bo nawet sam dla siebie nie bardzo potrafił ująć to w słowa. Powiedział Gretcie, że musi iść na wojnę, bo ją kocha, bo w Belgii Niemcy mordują kobiety takie jak ona, więc przecież nie może na to pozwolić, tak? Ale ona tego nie rozumiała. Powiedział, że idzie też, by zadowolić ojca – to rozumiała, ale uznała, że ten powód jest raczej kiepski. Powiedział, że i jej ojciec pójdzie na wojnę, na co wytknęła, że ojciec jest w garnizonie w Curragh, że stamtąd go raczej do Francji nie wyślą.
On jednak wiedział, że musi odegrać przydzieloną mu rolę, a gdy wróci do domu, to bez wyrzutów sumienia, ze spokojem w sercu, bo poszedł za własnym osądem.
– Nawet twój tata mówił, że musimy wiedzieć, co o czym sądzimy – tłumaczył.
– To tylko takie coś, co sobie wyciągnął z książeczki, którą czyta. Święty Tomasz z Akwinu, Willie. Ot i wszystko – odparła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
W serii ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Cristina Morales
Lektura uproszczona
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko i Agaty Ostrowskiej
Sebastian Barry
Po stronie Kanaanu
w tłumaczeniu Katarzyny Makaruk
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Marta Hermanowicz
Koniec
Aki Ollikainen
Sielanka
w tłumaczeniu Justyny Polanowskiej
Chiang-Sheng Kuo
Stroiciel fortepianów
w tłumaczeniu Katarzyny Sarek
Jarek Skurzyński
Zły syn
Sebastian Barry
Czas starego Boga
w tłumaczeniu Agi Zano
Arturo Pérez-Reverte
Szachownica flamandzka
w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
Michał Trusewicz
Plemię
Oliver Lovrenski
Jak byliśmy młodsi
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Juan Cárdenas
Diabeł z prowincji
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko
Maren Uthaug
11%
w tłumaczeniu Joanny Cymbrykiewicz
Brenda Navarro
Prochy w ustach
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Karina Sawaryna
Wynik negatywny
w tłumaczeniu Katarzyny Fiszer
Tytuł oryginału: A Long Long Way
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Łukasz Piskorek
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Maria Wirchanowska
Korekta: Aleksandra Orzechowicz, Aleksandra Marczuk-Radoszek
© Copyright Sebastian Barry, 2005
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025
© Copyright for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2025
Published by agreement with Rogers, Coleridge and White Ltd
Książka została opublikowana przy wsparciu Literature Ireland
Wydanie I, Warszawa 2025
ISBN 978-83-68295-13-9
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek