Czas żniw. Tom 4. Koniec maskarady - Samantha Shannon - ebook + audiobook

Czas żniw. Tom 4. Koniec maskarady ebook i audiobook

Samantha Shannon

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Paryż jest dzikszy od Londynu. Rozjuszyła go krew rewolucji, która już kiedyś płynęła jego ulicami

Paige Mahoney po raz kolejny uniknęła śmierci. Wydarta ze szponów swoich ciemiężców umknęła do bezpiecznej kryjówki w Paryżu, gdzie los rzuca ją między walczące z Sajonem frakcje oraz zbirów gotowych zabić, byle ocalić marionetkowe imperium Refaitów.

Tajemniczy Program Domino ma wobec Paige plany, ale ona kieruje się swoimi własnymi ambicjami. Wraz z Arcturusem Mesarthimem – niegdysiejszym wrogiem – rusza na niebezpieczną misję, która zawiedzie ją do paryskich katakumb, a z nich prosto ku połyskliwym korytarzom Wersalu. Jeśli im się powiedzie, prawdopodobnie zmieni rebelię w otwartą wojnę.

Podczas gdy imperium poszerza swoje granice, a wolny świat drży w jego cieniu, Paige musi stawić czoła własnym wspomnieniom z katowni Sajonu. W tych niebezpiecznych czasach usiłuje też zrozumieć swoją więź z Arcturusem, a ta z dnia na dzień staje się coraz silniejsza.

Czwarty tom bestsellerowej serii The Bone Season, porywającej opowieści o świecie z przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 678

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 56 min

Lektor: Samantha Shannon
Oceny
4,5 (337 ocen)
203
101
27
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
Zaczytana__97

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
kena2332

Dobrze spędzony czas

Jak na to, że przez większość książki byłam przekonana że to pierwsza część to bardzo dobrze się czytało.
00
malami877

Nie oderwiesz się od lektury

super seria . Polecam
00

Popularność




Dla Ann Preedy

(1938–2019)

Środek tego cyklu – jego serce – jest dla ciebie

Ktokolwiek spogląda w głębię Paryża, temu to miasto zawraca w głowie. Nie ma nic fantastyczniejszego, nic tragiczniejszego, nic bardziej ulotnego*.

Wiktor Hugo

Preludium

Port w Calais

Republika Sajon Francja

1 stycznia 2060

Gdy nasz statek wypłynął z Dover, na niebie płonął już świt. Gdy przybijaliśmy do brzegu, ze skłębionych chmur biła w nas wściekła ulewa. Spienione fale szturmowały nabrzeża portu w Calais.

Przynajmniej taki obraz odmalowały w moim umyśle szum morza i rozkołysany pokład, bo tak naprawdę nie widziałam nic poza skorodowaną stalą kontenera i bladym światłem, które wnikało do środka przez szczeliny między płytami.

Leżałam skulona na podłodze ze sklejki, cuchnęła wodą morską i rdzą. Naczelnik przez całą podróż siedział u mojego boku, starając się ogrzać mnie, gdy ja zapadałam w płytki sen i co rusz wybudzałam się z niego. Choć leżałam owinięta w jego płaszcz, dłonie w rękawiczkach wciąż miałam zimne, a chłodna wilgoć statku przejmowała mnie drżeniem. Pod sztormiakiem lepiłam się od krwi. Nie wiem, jaki środek przeciwbólowy mi podano, ale czułam, że jego działanie się kończy.

Latami marzyłam o opuszczeniu Anglii, lecz nigdy jako kontrabanda. I to w dodatku uszkodzona.

Czekając, aż statek zadokuje, przypomniałam sobie inną podróż, którą odbyłam do obcych krajów. Wówczas to ojciec trzymał nade mną pieczę, gdy samolot niósł nas nad Morzem Irlandzkim, z dala od naszej wstrząsanej wojną ojczyzny.

Wspomnienia tamtej nocy wciąż były żywe w mojej pamięci. Szklane drzazgi tkwiące głęboko w ciele dopadły mnie w chwili, gdy najmniej się tego spodziewałam.

Spałam jak dziecko. Przed świtem ojciec podniósł mnie z łóżka i zaniósł na dół, po czym posadził w samochodzie i zapiął pasy. Babcia musiała go usłyszeć albo wyczuć – zawsze mówiła, że potrafi wyczuć mój strach niczym haczyk wczepiony w jej pierś – bo przybiegła z gospodarstwa w kurtce narzuconej wprost na piżamę, krzycząc, by się zatrzymał. Biłam pięściami w okno, błagałam, żeby mnie wypuścił, ale na próżno.

Pozwolił jej ułożyć mnie do snu i poczytać mi na dobranoc, jak zawsze, i żadna z nas nie wiedziała, że to ostatni raz. Po tygodniach potajemnego planowania ojciec zbiegł do Republiki Sajonu. A ja wraz z nim.

Pod osłoną nocy przewiózł nas przez terytorium znajdujące się we władaniu rebeliantów i dotarł do portu lotniczego Shannon. Samochód był już wtedy podziurawiony pociskami jak rzeszoto. Rebelianci oznaczyli pojazd, podejrzewając, że Sajon przeciągnął go na swoją stronę.

Ojciec był na to przygotowany, ma się rozumieć. Dla każdego z nas przygotował walizkę i płaszcz. Inni jak w transie przechodzili odprawę z twarzami umazanymi krwią, niosąc niewiele więcej niż ubranie na grzbiecie. Później dowiedziałam się, że wszyscy pasażerowie lotu 16 – z Shannon do Londynu Docklands – byli kolaborantami. Sprzedali Sajonowi swoje tajemnice i przyjaciół, a laochra scátha, zbrojne ramię rebelii, ogłosiło ich zdrajcami narodu. Skoro wydano na nich wyrok śmierci, nie mieli innego wyjścia, jak tylko uciec z kraju, któremu starali się służyć.

Byli tam i inni: sajońscy dyplomaci, których wysłano, by negocjowali warunki kapitulacji, a teraz wracali do domu na tarczy. Poza nimi znaleźli się tam też ludzie tacy jak mój ojciec, wcieleni przemocą w szeregi wroga, którzy z tego czy innego powodu postanowili odpowiedzieć na wezwanie z Londynu. Pomijając jedno rozmarudzone niemowlę, byłam tam jedynym dzieckiem.

Wkrótce samolot wylądował po drugiej stronie Morza Irlandzkiego i masa wykorzenionych uciekinierów uformowała na granicy kolumnę. Wszyscy czekaliśmy w ciszy, z pustym wzrokiem utkwionym w martwym punkcie, by zdać się na łaskę Kotwicy.

Pierwszy krok na zewnątrz okazał się zbyt wielkim wyzwaniem dla moich zmysłów. Wychowałam się na zielonych pastwiskach, w zasięgu wzroku niskich gór, a więc Londyn wydał mi się oszałamiający i przerażający – kobaltowe latarnie uliczne, oślepiające ekrany i jaśniejące drapacze chmur, które wbijały się w bezbożny błękit nieba niczym arsenał ustawionych na sztorc noży. Metropolia była tak wielka, że aż groteskowa, przekraczała wszelkie racjonalne proporcje. Czułam się dziwnie, myśląc, że właśnie to miejsce będę musiała nazywać domem. Ojciec kupił czarną kawę w Brekkaboksie i nie dawał się przytłoczyć górującej nad nami cytadeli. Skąd mógłby wówczas wiedzieć, że Londyn go zabije?

Londyn – potworny, niesamowity i wspaniały, nazbyt dziki, by dać się ujarzmić nawet tyranii. Pożarł mnie całą, a w jego trzewiach obrosłam skórą tak twardą, że otoczyła mnie ochronnym kokonem. W życiu bym nie pomyślała, że kiedyś wyłonię się z niego jako Czarna Ćma, przywódczyni rewolucjonistów, że znajdę nową rodzinę w Siedmiu Pieczęciach. I że to ja zedrę maskę z twarzy Londynu i odkryję, kto i co kontroluje to miasto.

Nie, tamtego dnia byliśmy ślepi; nici naszego losu niknęły w oddali, niewidoczne dla oczu. Podobnie jak teraz, gdy zbliżam się do granic Republiki Sajon Francja.

Nie mam pojęcia, jaką rolę przyjdzie mi odegrać w tym spektaklu wojny. Jakie przybiorę imiona, za jakimi maskami skryję twarz. I kim się stanę.

Może bym zawróciła, gdybym to wiedziała.

***

Drzwi naszego kontenera otworzyły się i stanął w nich portowy robotnik, którego pamiętaliśmy z Dover. Twarz przysłonięta cieniem jego czapki była wykrzywiona zmartwieniem.

– Przeszukują wszystkie statki z Anglii – wydyszał, buchając z ust chmurkami pary. – Musimy uciekać.

Gdy podniosłam głowę, kark eksplodował mi bólem. Oczy miałam jak przykręcone na stałe do kości czaszki. Doker mierzył nas wzrokiem. Jego oczy były szare jak skała, stanowiły jedyny odznaczający się element zupełnie zwyczajnej twarzy. Zmagając się z ostrym bólem głowy, zastanawiałam się, ilu uciekinierom pomógł i jak daleko sięgała ta siatka szmuglerów, przewożących ludzi poza radarem Sajonu.

– Paige, możesz wstać? – zapytał Naczelnik.

Kiwnęłam głową i gwiazdy zatańczyły mi przed oczami. Nagle wszystko wokoło zrobiło się bezkształtne. Robotnik stracił swoje niewyróżniające się rysy, stając się pozbawioną formy plamą. Świat przed moimi oczami był jak obraz pozostawiony na deszczu, kontury się zamazywały, kolory wylewały się poza przypisane im linie.

Rozprostowałam nogi, wciąż przyciskając do piersi akta Scarlett Burnish, które wciśnięto mi w ręce ledwie kilka godzin temu. Zawierały moją nową tożsamość.

Spróbowałam wstać, a wtedy coś głęboko w moim wnętrzu trzasnęło jak sucha gałąź. Ból niósł mi się echem po kościach i wysiąkał z ciała przez bure łaty sińców. Ostro nabrałam tchu, zamarłam na moment, czułam, jak twarz pokrywa mi się potem.

Naczelnik klęknął przy mnie. Gdy tylko pokręciłam przecząco głową, przygarnął mnie do piersi i wstał, dźwigając mnie ze sobą. Zarzuciłam mu ręce na szyję, gdy prowadził mnie w ślad za dokerem.

Rytm naszej ucieczki wyznaczały zrywy i przestoje. Mój towarzysz osłaniał mnie przed deszczem i przenikliwym zimnem. Miałam wrażenie, że jestem ptakiem, który uwił sobie gniazdo w połach jego płaszcza. Podniósłszy wzrok, dostrzegłam po raz pierwszy zarys portu w Calais. Choć musiało być dobrze przed południem, przez zasnute chmurami niebo świat pogrążony był w półmroku, na tle którego odznaczały się jasno światła miasta. Reflektory rzucały cienie na falujące ściany kontenerów. Promy i frachtowce czekały na sygnał do wypłynięcia, trapy lukrował lód, a na ekranie transmisyjnym świeciły wielkie litery, przebijając się przez ulewę:

WKRACZASZ DO REPUBLIKI SAJONU WE FRANCJI.

Vous entrez maintenant à la république de la France de Scion.

Nasz przewoźnik człapał niestrudzenie naprzód, rozchlapując wodę w kałużach, a potem otworzył dla nas tylne drzwi furgonetki pocztowej.

– Tylko cicho – poradził i zatrzasnął je za nami.

Pochłonęła mnie ciemność, boleśnie prowadząca myśli do celi, z której dopiero co mnie uwolniono. Bezdenna otchłań, gdzie mrok rozpraszały tylko dwa ogniki nad łożem do podtapiania – płomienie refaickich oczu.

Naczelnik wygospodarował dla nas trochę przestrzeni, przekładając worki i pudła. Gdy wpełzłam w przygotowane miejsce, poczułam zapach własnego potu, który dobiegał spod sztormiaka, i nagle zdałam sobie sprawę, że mam niemiłosiernie przetłuszczone włosy.

– Równie dobrze mógł nas wydać – wycharczałam.

Naczelnik owinął mnie swoim płaszczem.

– Nie mam zamiaru pozwolić, by Sajon znowu cię zabrał.

Silnik samochodu zbudził się do życia. Drganie sprawiło, że lodowaty pot ściekł mi po twarzy.

– Spać mi się chce – wydyszałam. – Już tylko spać mi się chce.

Naczelnik umościł się obok, a jego dłonie zamknęły się na moich.

Moje zgrabiałe pomimo wełnianych rękawiczek ręce były w jego wielkich dłoniach jak twarde sople lodu.

– Śpij – powiedział. – Ja obejmę wartę.

***

Poltergeist w mojej Tarczy Czuciowej pozostawił na moim sennym krajobrazie siatkę głębokich pęknięć. Spałam niespokojnie u boku Naczelnika, wytrząsana przez mknącą po nierównej drodze furgonetkę, a przez głowę płynął mi strumień wspomnień.

Widziałam dziadków zawleczonych w cień rzucany przez Kotwicę.

Widziałam ich gospodarstwo, dzikie róże, rzeźbiony szyld nad drzwiami, na którym widniała pszczoła w locie.

Widziałam ojca zabitego złotym ostrzem.

***

Jakimś cudem dokerowi udało się opuścić strzeżony port z dwojgiem uciekinierów najpilniej poszukiwanych w całej Republice Sajonu.

Kiedy już myślałam, że będziemy tak jechać do końca świata, samochód się zatrzymał, a Naczelnik znowu objął mnie ramieniem i zaczął wstawać. Ból dał mi się we znaki. Miałam wrażenie, że tylko czekał, przyczajony, na stosowną okazję, by o sobie przypomnieć.

Doker zaparkował furgonetkę w jakiejś bocznej alei. Niczym pasterz zapędził nas gestem do drzwi. Znaleźliśmy się w wąskim korytarzu.

– To wasza kryjówka – rzucił zwięźle. – Wkrótce odezwie się ktoś z sieci. Nie wyściubiajcie nosa na zewnątrz.

Drzwi zatrzasnęły się za nim. Ciszę zaburzało tylko moje mozolne dyszenie. Wspięliśmy się po schodach na piętro. Naczelnik stanął na chwilę, przyłożywszy mi dłoń do potylicy.

Gdy przebywaliśmy w kolonii, znajdował sposoby na to, by mi pomagać i mnie chronić. Tam miał jakąś władzę, nawet jeśli jedynie pozorną. Teraz stał się uciekinierem. Bogiem na wygnaniu. I nie miał władzy nad niczym, a zwłaszcza nad moim bólem.

Posadził mnie na szerokiej kanapie, mając baczenie na rany. Zatonęłam w wielkich, miękkich poduchach i wodziłam wzrokiem po salonie, po kremowych ścianach i jodełkowych podłogach. Pod szerokim na całą ścianę oknem stał wielki stół, obietnica leniwych śniadań w bursztynowej poświacie poranka. Było czysto i wygodnie.

– Kominek jest sztuczny – powiedziałam.

– Tak. – Naczelnik ledwie na niego rzucił okiem.

– Ale jak ty sobie… – Dziki śmiech wezbrał mi w ustach. – Jak ty sobie z tym poradzisz?

– Jak sobie poradzę? – powtórzył, nie rozumiejąc.

– Potrzebujesz ognia, w który mógłbyś się w zadumie wpatrywać. Wiesz, że często to robisz?

Przekrzywił głowę, wzbudzając we mnie cichy chichot, od którego nieomal popękały mi żebra. Oderwałam zdrętwiałe dłonie od kanapy. Naczelnik zaciągnął żaluzje.

– Potrzebujesz czegoś przed snem? – spytał.

– Muszę wziąć p-prysznic.

Zająknięcie. Urwany oddech. Cokolwiek to było, ściągnęło na mnie jego wzrok.

– Może lepsza będzie kąpiel – zasugerował po chwili ciszy. Jakimś sposobem się domyślił. Kąpiel w mniejszym stopniu będzie mi przypominać o podtapianiu, o laniu wody z góry.

– Tak – zgodziłam się.

Wyszedł. Wsłuchałam się w szum sunącej rurami wody i bulgotanie kranów.

Z pewnością jesteś spragniona.

Pięści same mi się zacisnęły.

Może Zwierzchniczka miałaby ochotę się napić?

– Paige.

Poderwałam wzrok. Spojrzałam prosto w refaickie oczy, demoniczne, bezduszne. Suhail Chertan. Znowu przyszedł, by podtapiać mnie na suchym lądzie.

Mięśnie napięły mi się samoistnie. Znowu leżałam przykuta do pochyłego łoża z twarzą nakrytą mokrą szmatą. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, odpełzłam od tych strasznych oczu i spadłam na podłogę. Poczułam się, jakbym miała szkielet ze szkła, upadek sprawił, że rozsypałam się w drobny mak. Nie mogłam dobyć tchu, powietrze uciekało mi od ust, przy pasie szukałam noża, ale go tam nie było.

Przywołała mnie z powrotem znajoma aura. Przejaśniło mi się przed oczami. Naczelnik klęczał przy mnie, nieco dalej, niż sięgało jego ramię. Tylko dość blisko, bym mogła go wyczuć. Bym sobie o nim przypomniała.

– Naczelniku… Przepraszam… – Głos mi się trząsł. – Myślałam, że… Och, chciałabym znaleźć słowa, by móc to wyjaśnić.

– Prawdopodobnie spędzimy razem w tym mieszkaniu sporo czasu. – Wyciągnął do mnie urękawiczoną rękę. – Może powinniśmy uzgodnić, że nie ma między nami potrzeby przepraszania.

Potrzebowałam chwili, by zebrać odwagę. Podałam mu dłoń, a on pomógł mi się podnieść i pokuśtykać do łazienki.

– Naczelniku – wymówiłam bezgłośnie – niezależnie od tego, co usłyszysz, nie wchodź, dopóki nie zawołam.

Po dłuższej chwili kiwnął głową na znak, że się zgadza. Zamknęłam za sobą drzwi.

Łazienkę oświetlał rząd lawendowych świec zapachowych. Po raz kolejny odczułam niepokój, widząc tę przestrzeń, tę czystość. Kamienne kafle, ciepło pod stopami. Miękkie ręczniki i wykrochmalona nocna koszula. Stojąc tyłem do lustra, zdjęłam kurtkę i sweter, a potem zakrwawioną sukienkę, którą nosiłam w celi. Sweter złapał sterczące nitki szwów na moim ramieniu.

Gdy zwróciłam się do lustra, dotarło do mnie, dlaczego Naczelnik zdecydował się oświetlić pomieszczenie świecami. Nawet rozproszone światło ukazywało zbyt wiele. Na południe od żuchwy nie oszczędzono ani kawałka mojego ciała.

Powoli, powolutku ogarniałam wzrokiem własne odbicie. Licząc rany i ranki, każdą z nich przeżywałam na nowo. Dłonie zaciśnięte na moim gardle. Opancerzona pięść wtłoczona w żołądek. Ćwiekowany bucior kopiący mnie po żebrach. Cokolwiek, byle zmusić mnie do mówienia. I wszystko to w bielutkim pomieszczeniu łazienki – białe ściany, biała podłoga, biały sufit. Niemalże sterylna czystość, przynajmniej na początku.

Nie mam gdzie się schować przed śmiechem i natarczywymi pytaniami. Ślady krwi w miejscu, gdzie skórę poszarpały mi odłamki Tarczy Czuciowej.

Przebiegłam palcami po rozcięciu nad okiem, plamie jaskrawej czerwieni kontrastującej z bladością cery. Widywałam się już w kiepskim stanie, ale to było zupełnie coś innego. To dzieło ludzi, którzy wykorzystali moje ciało jako narzędzie tortur.

Miesiące dochodziłam do siebie po tym, co ze mną zrobili w kolonii. Teraz będę musiała zaczynać od zera. Będę jak domek z kart, tak delikatna, że byle podmuch wiatru będzie mógł mnie obalić.

Nieruchoma woda w wannie przerażała mnie, była jak coś pogrążonego we śnie, nieruchomego, ale piekielnie groźnego. Gdy dotknęłam tafli, ręce znów pokryły mi się gęsią skórką, a ramiona zapłonęły bólem w miejscach, gdzie poszarpał je łańcuch.

Musiałam zmyć z siebie całą tę krew. Jeśli nie zduszę tego strachu w zarodku, chyba nigdy nie będę już mogła znieść dotyku wody. Biorąc głęboki wdech, zanurzyłam jedną stopę, potem drugą.

Stopniowo wchodziłam w wodę, drżały mi ramiona i piekły mnie rany. Gdy sięgnęła talii, wypuściłam powietrze. W końcu było mi ciepło. Już prawie zapomniałam, jakie to miłe uczucie, gdy człowiekowi ciepło aż po czubki palców. Za każdym razem zostawiali mnie mokrą na desce, miałam lodowatą skórę, jak trupy.

Drgawki się wzmogły. Zanim zdołałam się powstrzymać, wstrząsnął mną gwałtowny szloch. Tak bardzo próbowałam być silna. Choć mnie dręczyli, nie powiedziałam im nic. Nie dałam się złamać. A teraz wreszcie się rozsypałam, gdy już wydobyto mnie z tej ciemności, gdzie tkwiłam tyle czasu, gdzie znowu odarto mnie z imienia i godności.

Naczelnik uszanował moją prośbę – nie wszedł do łazienki. Płakałam, aż ochrypłam, a potem oparłam się o brzeg wanny i otoczyłam ramionami, wciskając palce w siniaki.

Nim się zmusiłam, by usiąść prosto, woda zdążyła ostygnąć. Powoli nabrałam jej w złączone dłonie i podniosłam do twarzy. Zanurzyłam czubek nosa. Potem wargi.

Za szybko. Na sekundę wszystkie mięśnie w moim ciele zrobiły się twarde jak stal. Ciemność napłynęła mi do oczu i natychmiast znalazłam się w mojej celi, w piwnicy. Gorączkowo złapałam się brzegów wanny.

Ohyda – syczał w moich wspomnieniach Suhail. – Żłop. Czarne fale skłębiły się mi nad głową. Nikt po ciebie nie przyjedzie. Zwaliłam się na podłogę, śliska jak ryba, i zwymiotowałam do muszli klozetowej.

Nie miałam w żołądku nic treściwego. Każdy wstrząs wyciskał z moich porów lodowaty pot. Gdy skończyłam, czułam się jak wywrócona na lewą stronę.

– Paige?

– Wszystko w porządku, Naczelniku. – Łzy parzyły mi policzki. – Wszystko gra.

Gdy już odzyskałam zdolność ruchu, wyplułam ostatnią żółć i wlazłam z powrotem do wanny, choć moje wnętrzności protestowały z całą mocą, wijąc się jak kłębowisko glist. Ale musiałam to zrobić. Musiałam zmyć z siebie niewolę.

Może Zwierzchniczka miałaby ochotę się napić? Uczcić swoje krótkotrwałe rządy?

– Nie mogę… – Jakby ktoś wsadził mi do gardła mokrą szmatę. – Naczelniku, nie mogę oddychać.

Żłop.

Przez krótką, okropną chwilę myślałam, że zemdleję i wsunę się pod powierzchnię, by utonąć. Naczelnik przypadł do mnie, złapał za łokcie.

– Oddychaj – mówił. Moje ręce powędrowały do jego ramion. – Paige, popatrz na mnie. – Próbowałam złapać go wzrokiem, przeniknąć jakoś czarną mgłę, która mnie spowijała. – Oddychaj, spokojnie. Zrób wdech.

Łatwo powiedzieć. Zdołałam zassać powietrze, ale moje płuca były jak mokra szmata, która za nic nie chciała dać się wycisnąć.

– Dobrze – pochwalił mnie. – To minie. – Musiałam zamrugać kilka razy, zanim uwierzyłam, że rzeczywiście jest obok mnie. – Teraz wydech.

Jego głos ściągnął mnie z powrotem na ziemię. Wpiłam palce głęboko w jego ramiona. Gdy atak paniki ustąpił, Naczelnik odsunął się ode mnie. Zmoczyłam mu koszulę własnym dotykiem. Spojrzał na mnie i ogarnął rozległość moich obrażeń.

Wrócił wzrokiem do moich oczu. Wyczytałam z niego pytanie o pozwolenie. Skinęłam głową.

Obejrzał każde zadrapanie i każdy siniec od pasa w górę, nie zostając przy żadnym dłużej, niż to absolutnie konieczne. Skończył na poszarpanych nadgarstkach.

– Kto ci to zrobił? – Jego głos był tak niski, że zdał mi się nieledwie wibracją.

– Stróże – odparłam. – Czasem chcieli uzyskać informacje, czasem po prostu się zabawiali. Suhail odpowiadał za wodę.

Płomień buchnął mu w oczach i zaraz przygasł.

– Musisz być na mnie zły – podjęłam. – Za to, że dałam się pojmać Sajonowi. Że nie wtajemniczyłam nikogo w swoje plany.

Całą uwagę skupił na moich rękach, które spoczywały mu teraz na nadgarstkach. Połowę paznokci miałam czarną.

– Pogardzałem tobą. Za to, że nas unikałaś. Dobrze wiedziałaś, co ona robi tym, którzy się jej sprzeciwiają, mimo to postanowiłaś rzucić własne życie na szalę, a wszystko to w imię planu o nikłych szansach powodzenia.

– Nie żałuję tego, co zrobiłam – wyszeptałam tonem wyznania. – To był jedyny sposób, by zniszczyć Tarczę Czuciową. Musiałam spróbować.

– Dla tych z nas, którym jesteś droga, twoje życie okazałoby się zbyt wielką ceną za to zwycięstwo. Każdej nocy życzyłem sobie, byś i ty pomyślała tak samo. I żebyś zrezygnowała z tego pomysłu. – Dotykiem delikatnym jak muśnięcie babiego lata Naczelnik uniósł mi głowę. – Lecz jednocześnie nie spodziewałem się po tobie niczego innego.

Zdobyłam się na przelotny uśmiech. Robiłam się spokojniejsza w jego obecności. Pragnęłam teraz tylko tego, by wyjść z wody i pójść do łóżka. Naczelnik poruszył się i usiadł na podłodze, podczas gdy ja sięgnęłam po mydło.

– Jaxon zjawił się w Archonie. Powiedział mi to i owo. – Woda pokryła się rdzą mojej zaschniętej krwi. – Powiedział, że to duch Rozpruwacza naznaczył cię dwadzieścia lat temu.

Naczelnik długo milczał.

– Powiesili nas na łańcuchach – rzekł w końcu – i tak czekaliśmy na swoją karę. Na moment, w którym się dowiemy, czy dojdzie do sekwestracji, czyli egzekucji, za nasze przewiny. Taki los nas czekał. A Sargas wcale nie garnie się do niszczenia innych Refaitów.

– Alsafiego zniszczyła Nashira.

Pęd jej ostrza. Głuchy odgłos głowy uderzającej o ziemię. Ledwie znałam Alsafiego, a jednak poświęcił się, by dać mi szansę na ucieczkę.

– To musiał być jakiś rzadki poryw z jej strony. Jego zdrada z pewnością doprowadziła ją do wrzenia – powiedział Naczelnik. – Nie, blizny były o wiele bardziej wymyślnym sposobem na ukaranie nas za nielojalność, bo na wieczność piętnowały nas jako zdrajców.

– Czy przestałeś kiedyś widzieć pokój, w którym to się stało? – Przetarłam ramię materiałem. – Przestałeś kiedyś czuć, że dalej tkwisz tam uwięziony?

Kolejna chwila ciszy.

– Z niektórych pomieszczeń trudno wyjść – rzekł w końcu.

Przynajmniej był szczery.

– Spróbuję umyć włosy – powiedziałam. – Chyba już mi lepiej.

– Dobrze.

Wyszedł. Wykorzystując tę resztkę siły, która mi została, wylałam sobie szampon na głowę, masowałam i drapałam skórę głowy, aż zaczęła szczypać, ale powtarzałam czynności, dopóki nie pozbyłam się ostatniego brudu i krwi. Wyszorowawszy się od stóp do głów, wyjęłam korek i wypełzłam z wanny.

Długo siedziałam na podłodze. Czułam się zdruzgotana tym, że musiałam poświęcić tyle czasu na coś, co kiedyś robiłam automatycznie. Ogarnęło mnie zmęczenie. Prawie pijana z wycieńczenia dźwignęłam się na nogi jak z waty. Z włosów kapała mi woda. Kropelka krwi zebrała się przy szwie na ramieniu.

Po raz pierwszy od trzech tygodni, które spędziłam w zamknięciu, wyszorowałam zęby. Włoski szczoteczki zrobiły się różowe. Przepłukawszy usta chyba wiadrem płynu, osuszyłam włosy ręcznikiem i wciągnęłam koszulę nocną, a potem zapięłam guziki, tylko że wsunęłam je w nie te dziurki, co trzeba.

Wychodząc z łazienki, byłam tak zmordowana, że ledwo trzymałam się na nogach. Naczelnik zaprowadził mnie do ciemnego, wysoko sklepionego pokoju, gdzie przy oknie stało podwójne łóżko zarzucone kocami i poduszkami.

– Powinnaś się przespać. – Puścił mnie. – Rany niebawem się odezwą.

Przestrzeń między nami wypełniało napięcie, wiedzieliśmy bowiem nie tylko o tym, co nadchodzi, nie tylko o wojnie toczącej się za oknem – która ani myślała czekać, aż wyzdrowieję – lecz także o tej, którą wypowie mi moje własne ciało.

– Przyniosę ci okład ogrzewający – powiedział Naczelnik. Ścisnęłam żebra. – Trzeba ci czegoś jeszcze?

– Nie. – Podniosłam na niego wzrok. Byłam tak zmordowana, że rozmazywał mi się przed oczami. – Naczelniku, wiem, że Terebell na pewno pozwoliła ci pójść ze mną, bo żaden inny Ramarant nie chciał. I wiem, że to musi być dla ciebie upokarzające, opiekowanie się człowiekiem. – Mówienie zaczynało mi sprawiać ból. – Dojście do siebie może mi zająć jakiś czas. Nie wiem, czy to w ogóle kiedyś nastąpi.

– To żadne upokorzenie, żadna hańba – odparł. – A tobie nie wolno przyspieszać procesu zdrowienia przez wzgląd na mnie.

Niemal pękłam, słysząc życzliwość w jego głosie. Nie miałam siły, by się powstrzymać – obróciłam się do niego i wtuliłam w jego pierś. Chciałam, by ktoś tulił mnie choć przez chwilę. Chciałam przekonać samą siebie, że on naprawdę był tam ze mną, że to nie kolejna narkotykowa wizja.

Otoczył mnie ramionami.

– Wybacz mi, mała śniąca. – Jego głos rezonował w naszych złączonych ciałach. – Wybacz, że pozwoliłem im cię zabrać.

Zacisnęłam powieki.

– Nie dałam ci wyboru. – Czułam jego dłoń między łopatkami, jej ciężar przejmował mnie spokojem.

Wsłuchałam się w miarowy rytm jego serca, pod jego wpływem moje własne się uspokoiło. W końcu usiadłam na łóżku. Kropelki z wilgotnych włosów wpadały mi za kołnierz. Zanim zdążyłam przełknąć dumę i o to poprosić, Naczelnik opuścił pokój, by zaraz wrócić z grzebieniem i suszarką.

– Nie musisz – wymruczałam.

– Mam tego świadomość. – Usiadł przy mnie. – Oprzyj się o mnie.

Usłuchałam. Ciepłe powietrze grzało mnie w głowę. Usadowiłam się między jego ramionami, czułam się ciężka, jakby odlano mnie z ołowiu, a najcięższe były moje powieki.

Gdy skończył suszyć włosy, wyłączył suszarkę i pomógł mi opaść na poduszki.

– Śpij w tej pozycji, jeśli zdołasz. – Ułożył je tak, by podnieść mnie do półsiadu. – Łatwiej ci będzie oddychać.

Już prawie spałam, kiwnęłam więc tylko głową. Suche, miękkie włosy otuliły mi policzek. Długo czekałam, aż w końcu uruchomi się pułapka. To zbyt piękne – leżeć w cieplutkim łóżku, czysta i bezpieczna. Ta część mojego mózgu, gdzie krył się strach, nawet teraz wmawiała mi, że sypialnia jest wytworem mojej przesyconej rozpaczą wyobraźni. Że tak naprawdę wciąż jestem sama, zamknięta w celi, a kat już po mnie idzie.

Ale nikt nie przyszedł. Za oknem Paryż tętnił życiem, śpiewały ptaki.

Zniknęłam, nim dogonił mnie ból.

CZĘŚĆ IWykupię ciebie z niewoli

Złota mam garstkę, patrz, jak lśni,

Wykupię ciebie z niewoli,

Przed zimnym grobem cię ocalę,

Na sznurze nie zawiśniesz wcale.

Dziecięca ballada 95

Ocalona od szubienicy

1Za morzem

Cytadela Sajon Paryż

14 stycznia 2060

Błysnęła klinga powleczona światłem księżyca. Smukły i wiotki zwiastun śmierci. Zaszamotałam się w łańcuchach, krztusząc się, jakby sztormowa fala wyrzuciła mnie na brzeg. Ktoś zadawał mi ciosy nożem.

Piwnica, oślepiająco szare ściany. Światło tak jasne, że rysowało mi okręgi pod powiekami. I woda w gardle. Suhail Chertan wyłonił się z cieni, jego urękawiczona dłoń powędrowała do dźwigni.

Instynktownie odszukałam lampkę. Nagle znalazłam się w swojej sypialni w Paryżu. Tak samo szybko, jak przed chwilą spadła na mnie przytłaczająca fala przerażenia, uświadomiłam sobie, że moich rąk nie dotykają kajdany, tylko prześcieradło, że klinga i dłoń o białych kostkach, która ją dzierży, są moje, i że walczę nie z realnym przeciwnikiem, tylko z jego wspomnieniem.

Zimny pot kapał mi z włosów. Każdy oddech musiał się przedrzeć przez labirynt sińców. Budzik na stoliku nocnym pokazywał dwadzieścia trzy minuty po północy. Trzymałam nóż, który schowałam na noc pod poduszką, jakby zależało od tego moje życie.

Czasem śniło mi się podtapianie, czasem biały pokój, gdzie bili mnie Stróże. A czasem Inkruzja Dublina.

Wolałam bezsenność niż to: zbyt głęboki i zbyt długi sen, z którego budziłam się zdezorientowana, odcięta od rzeczywistości, na poły uwięziona w tym, co minęło.

Otworzyły się drzwi do mojego pokoju.

– Paige?

Otarłam czoło rękawem.

– Nic mi nie jest – uspokoiłam go. – Tylko wydawało mi się… – Pozlepiane strąki włosów czepiały się moich skroni. – Krzyczałam?

– Nie, mówiłaś.

W Archonie nie błagałam o litość. W snach robiłam to często.

– Skoro już wstałaś, to może zechciałabyś dołączyć do mnie w salonie? – spytał Naczelnik. – Chyba że wolisz jeszcze poleżeć.

– Nie, chętnie przyjdę. Już i tak nie zasnę. – Odkaszlnęłam. – Daj mi minutkę.

– Ja będę potrzebował dziesięciu. Załóż płaszcz.

To było tajemnicze nawet jak na niego. Wiedziona rozbudzoną ciekawością, wyplątałam się z pościeli.

Kryjówka znajdowała się przy ulicy Gît-le-Cœur, w pradawnym sercu Paryża, rzut beretem od Sekwany. Od naszego przybycia minęły dwa tygodnie. Nie napotkałam w tym czasie żadnych sąsiadów. Podejrzewałam, że miało to związek z jakimiś prawnymi machinacjami i że wszystkie okoliczne budynki należały do Scarlett Burnish lub do organizacji, która ją w sekrecie zatrudniała.

Program Domino. Sieć szpiegowska, która wspierała Burnish i kazała jej wydostać mnie z Westminster Archon. Tylko że ja wciąż nie wiedziałam, czego może ode mnie chcieć, choć ryzykowała życie cennego agenta, żeby ocalić moje.

Ciepło się ubrałam i zeszłam do salonu. W powietrzu wisiał słodki zapach, w tle szemrał adapter, a na stole leżała notatka.

Zamknięte drzwi.

Uniosłam brew.

Jedne drzwi w salonie pozostawały zamknięte od naszego przybycia. Te, które teraz ktoś otworzył. Za nimi znalazłam schody, wspięłam się po nich na opustoszały strych, a potem po drabinie w noc.

Naczelnik podał mi rękę przez właz. Staliśmy obok siebie na dachu budynku, w którym mieściła się nasza kryjówka, a nad nami rozpościerało się rozgwieżdżone niebo.

– No, proszę, popatrz tylko – wydyszałam. – Kto by przypuszczał, że mamy tu taki widok?

Ośnieżone nabrzeże zdobiło skraje rzeki białą koronką. A za nią rysowały się posępne dachy Île de la Citadelle, gdzie znajdowały się siedziby inkwizytorów oraz Bractwo Stróżów.

– Domino chyba nie miał zamiaru wypuszczać nas na dach – odezwał się Naczelnik – ale skoro znalazłem klucz, to pomyślałem, że z niego skorzystam i uczcimy to jakoś.

– Uczcimy? Niby co?

Wskazał głową coś za moimi plecami. Obróciwszy się, ujrzałam płaski obszar dachu, z którego rozciągał się widok na Sekwanę, a na nim rozłożony dywan. I płonące w słoikach świece, talerze pełne jedzenia oraz, w samym środku, bogato udekorowany tort.

Minęła już północ. Nadeszły moje dwudzieste urodziny. Zwyczajnie o nich zapomniałam.

– Wiem, że to dość skromna celebracja – zaczął Naczelnik, odwróciwszy głowę, co sprawiło, że wyglądał, jakby mówił do komina. – Po wszystkim, przez co przeszłaś, zasługujesz na…

– Naczelniku. – Ścisnęłam go za nadgarstek. – Jest idealnie.

Wrócił do mnie spojrzeniem. Nie uśmiechnął się.

W odróżnieniu od ludzi Refaici rzadko pozwalali emocjom odznaczyć się na swoich twarzach, a przynajmniej tak chciałam o tym myśleć, ale oblicze Naczelnika złagodniało nieco pod wpływem moich słów.

Może rzeczywiście powoli uczyłam się odczytywać jego myśli.

– Wszystkiego najlepszego, Paige – powiedział.

– Dziękuję.

Usiedliśmy na dywanie, Naczelnik oparł się plecami o komin, a ja spuściłam nogi za krawędź dachu i oddychałam głęboko słodkim, świeżym powietrzem. Wiedział, że źle mi robi zamknięcie w czterech ścianach. Tutaj mogłam leżeć pod gwiazdami, nie ryzykując, że ktoś mnie znajdzie.

Urządził dla mnie prawdziwy piknik. Deska serów z pokrojonym chlebem z masłem. Miska świeżej sałaty z drobnymi ziemniaczkami i jajkami na twardo. Brzoskwinie, czerwone jabłka i pomarańcze. Ciastka tak delikatne, jakby przy dotknięciu miały się rozpłynąć w powietrzu. Były nawet pieczone kasztany, moje ulubione.

– Skąd wziąłeś to wszystko? – Bezwstydnie rzuciłam się na kasztany. – Nie mów, że zrobiłeś sam.

– Aż taki zdolny nie jestem. Albéric dostarczył wiktuały na moją prośbę. – Albéric był naszym kontaktem, który zaopatrywał nas też w żywność. Tak naprawdę zaspokajał wszelkie nasze potrzeby. – Naczelnik miał swoje nielegalne wino, a ja swoją kawę. Nigdy nie widziałam go na oczy, ani w czasie dostaw, ani poza nimi. – Z jego relacji wynikało, że ciasto jest nie do zdobycia, musiałem więc postarać się o nie gdzie indziej.

Uśmiech rozciągnął moje usta.

– Czy chcesz powiedzieć, że mój tort urodzinowy jest kradziony?

– W ramach hołdu dla twojej profesji, Zwierzchniczko.

Uśmiech jeszcze mi się poszerzył.

Wsłuchaliśmy się w głos Paryża. Cytadele nigdy nie milkły. Nadine nazywała ten dźwięk błękitnym tonem – niski, nieustanny ryk, jak jeden, długi wydech, szum krwi w żyłach ulic. Syreny, ruch uliczny, tło dźwięków płynących z ekranów transmisyjnych, które niestrudzenie emitowały swoje treści nawet nocą. Wzięłam kęs okrągłego ciasta nadziewanego kremem pralinkowym.

– Skosztujesz? – Naczelnik podsunął mi srebrny słój.

– A co to jest?

– Le chocolat chaud. – Głos mu się obniżał, gdy przechodził na francuski. – Lubisz czekoladę?

– Lubię – odparłam.

Wlał nieco zawartości słoika do drobnej filiżanki o złotych zrębach i podał mi ją. Płyn był gęsty i słodki jak melasa. Popijałam nim kolejne kęsy.

W ciągu pierwszego tygodnia prawie nie jadłam. Teraz byłam głodna jak wilk. Gdy już spróbowałam wszystkiego po trochu, wzięłam się za tort ociekający kawową polewą. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio próbowałam takich delicji.

– Co by się stało, gdybyś zjadł kawałek? – spytałam Naczelnika, krojąc dla siebie już drugi.

– Lepiej, żebym nie mówił przy jedzeniu.

– Ale ja jestem ciekawa.

Odczekał, aż przełknę kęs, a potem wyjawił:

– Zwymiotowałbym.

Wybuchłam śmiechem, zaskoczona.

– Żartujesz?

– Ustaliliśmy już, że humor nie jest moją mocną stroną.

– Nie bądź dla siebie taki surowy. Całkiem dobrze ci idą nieintencjonalne żarty. – Powiew wiatru zakrył mi oczy kosmykiem włosów. – Czyli gdybyś spróbował coś zjeść, zwymiotowałbyś. Ale pić możesz.

– Nic gęstszego od rosołu. Nie trawię pokarmów stałych.

– Nie masz żołądka?

– Nie wiem, które ze znanych ludziom organów posiadam. – Refaici nigdy nie zgodzili się, by zbadali ich ludzcy lekarze. – Nashira woli, by nasza anatomia pozostała pilnie strzeżonym sekretem.

– Jasne. Gdyby tak nie było, skonstruowalibyśmy broń, która mogłaby wyrządzić wam krzywdę.

– Zgadza się.

Tyle musiałam się jeszcze nauczyć o Refaitach. Teraz, gdy miałam Naczelnika tylko dla siebie, mogłam zamalować te białe plamy.

– Przykro mi, że nigdy nie zaznasz rozkoszy, jaka płynie z pałaszowania tortu. Ale są i dobre strony tej sytuacji – zostanie więcej dla mnie.

– W rzeczy samej.

Wypolerowałam talerz, po cieście nie ostał się nawet ślad. Cudownie pełna opadłam na dywan, utkwiłam wzrok w gwiazdach i patrzyłam, jak dech uchodzi ze mnie chmurkami, niby para z czajnika.

Mogłabym przysiąc, że od moich dziewiętnastych urodzin minęły wieki. Tymczasem ledwie rok temu Nick upiekł mi tort truskawkowy i podał go na śniadanie, a Jaxon ofiarował mi dziewiętnaście minut na jego zjedzenie.

Chyba nie ma lepszego prezentu, jaki można otrzymać od mim-lorda, niż cały dzień ciężkiej pracy, zgadza się, skarbie?

Później Nick sprezentował mi jeszcze znakomitego châtelaine’a, którego zdobył na czarnym rynku, oraz plik płyt do mojej kolekcji, po czym poszedł z Elizą na wystawną kolację.

Byliśmy wtedy szczęśliwi we własnym kącie wielkiego świata, który udało nam się dla siebie wydrapać. Tam mogłam zamknąć oczy na Sajon i dobrze grać kartami, które mi rozdał.

Naczelnik leżał obok na dywanie ze złożonymi pod głową rękami. To była taka zwykła, zrelaksowana i ludzka poza, że musiałam znowu na niego spojrzeć, by się upewnić, czy mi się nie przywidziało.

– Dziękuję ci za to – powiedziałam. – Zresztą za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, odkąd się tu znaleźliśmy. Wiem, że kiepski ze mnie towarzysz…

– Nie trafiłaś tutaj, by mnie zabawiać.

Frapowało mnie, co on naprawdę myślał o czymś tak ludzkim jak urodziny. W perspektywie nieśmiertelnego musiała to być jakaś forma masochizmu – świętowanie tego, że postawiło się kolejny krok w stronę grobu. Ale to i tak słodkie z jego strony, że zagrał w tę grę zgodnie z niezrozumiałymi dla siebie regułami, by zrobić mi przyjemność.

Wprost nad naszą kryjówką migotał rząd trzech gwiazd.

– Refaitom nadaje się imiona po gwiazdach. Znaczy, mówię o tych starych imionach – wymruczałam. – Czemu?

– Większość ludzi nie byłaby w stanie wymówić naszych prawdziwych imion. A ponieważ nasza rasa od dawna łączyła gwiazdy z boskością, Nashira orzekła, że w tym świecie będziemy nosić ich imiona.

– Czy wybraliście je sobie sami?

– Tak, po konsultacji z zaświatami – odrzekł Naczelnik. – A skoro jesteśmy przy moim imieniu, nigdy jeszcze nie poprosiłem cię, byś mnie nim nazywała.

– Arcturus?

– Tak. Naczelnik to tytuł, w dodatku mnie z niego odarto. Znamy się od blisko roku. Więc jeśli chcesz, możesz nazywać mnie Arcturusem.

Miał sporo racji. Już kilka miesięcy temu powinnam była przestać nazywać go Naczelnikiem, ale do tego czasu to słowo stało się dla mnie równoważne z imieniem. A może używałam go tylko po to, by się od niego zdystansować? Jak kreska wyrysowana kredą na ziemi, skrawek formalności, który nie pozwalał mi zanadto się z nim zżyć. Zresztą niezależnie od powodu to wszystko należało już do zamierzchłej przeszłości.

– Chętnie będę cię tak nazywać, Arcturusie – wyrzekłam.

Kolejna syrena w oddali. Gdzieś tam, w mroku nocy, Nashira Sargas planowała swoje kolejne posunięcie.

Zawsze żywiłam rozsądną dozę strachu przed jej mocą i zasięgiem jej władzy. Nie zapominałam, że ostatecznie to właśnie ją będziemy musieli pokonać, by wygrać tę wojnę. A jednak przed moim uwięzieniem myśl o Nashirze nigdy nie spędzała mi snu z powiek. Tkwiła między nami ta pokrzepiająca bariera odległości.

Która teraz całkowicie się rozpłynęła. Widziałam ogień w jej oczach z bliska, gdy po raz drugi wymknęłam się z jej szponów. Po wszystkim, co zrobiłam wbrew jej woli, odmówiłam jej jeszcze satysfakcji złamania mojego ducha. Nie pozwoliłam się uciszyć. Nie pozwoliłam się zabić. Więc ona nigdy nie przestanie mnie ścigać.

Jakiś cichy dźwięk ściągnął mnie z powrotem na ziemię. Naczelnik – to jest Arcturus (w końcu się przyzwyczaję) – postawił obok mnie jakiś mały przedmiot.

– Prezent.

Podłużna paczka, zgrabnie owinięta w gazetę.

– Arcturusie – podniosłam się do siadu – naprawdę nie trzeba było.

– Z tego, co wiem, wręczanie prezentów jest częścią tradycji przy obchodzeniu rocznicy łonozrodzenia.

Łonozrodzenie. Ten, jak coś powie…

Paczka była cięższa, niż sądziłam. Zdjęłam opakowanie i moim oczom ukazała się zdobiona szkatułka. Na owalnym wieku widniała wykonana ze szkła dymnego błyszcząca ćma na kwiecie owsa w kształcie dzwonka.

Ach tak, powiedziałam mu kiedyś, że to moje ulubione kwiaty. W języku kwiatów ich nazwa oznacza „urokliwa dusza muzyki”.

Przekręciłam sterczący z dziurki z boku szkatułki złoty klucz. Wieko uniosło się i ze środka wyłoniła się figurka ptaka – czarny drozd o białej piersi. Zatrzepotał drobnymi, mechanicznymi skrzydłami i zagwizdał jak żywy.

– Arcturusie… – szepnęłam. Zaparło mi dech w piersi. – Skąd żeś wytrzasnął coś tak pięknego?

– Kiedyś służyła mi za tabakierę. Teraz to boîte à oiseau chanteur.

Ptasia pozytywka.

– Przepiękna. – Spojrzałam na niego. – Zaraz, zrobiłeś to sam?

– Zaledwie przerobiłem.

Nawet spód wieka robił niesamowite wrażenie. Zawierał malunek makowego pola. Arcturus usiadł przy mnie i obrócił klucz w drugą stronę. Ptak znieruchomiał i teraz dla odmiany muzyka wydobyła się z samej pozytywki. Gdy jej słuchałam, pojawiło się milczące wspomnienie dziadka, który odnawiał w swoim warsztacie harfę, nucąc chropawym tonem jakąś starą piosenkę o utraconej bratniej duszy.

Narosła mi w piersi bolesna pustka. Zakwitła najpierw w sercu, które od zawsze tęskniło za Irlandią. Wyobraziłam sobie, jak Arcturus pracuje nad pozytywką, podczas gdy Ramaranci patrzą mu przez ramię, zastanawiając się, czemu marnuje czas na błahostki.

Wykonał dla mnie wspomnienie, które mogłam trzymać w rękach. Pochyliłam się do niego i pocałowałam go lekko w policzek.

– Dziękuję ci.

– Hm. – Podniósł lampkę z winem. – Twoje zdrowie, Paige. Następnych dwudziestu lat.

– Sláinte. – Stuknęłam filiżanką o jego naczynie. – Oby były znacznie mniej okropne niż te pierwsze dwadzieścia.

Pociągnęliśmy po łyku. Oparłam głowę o jego ramię i patrzyliśmy na gwiazdy, aż świt nie przemalował horyzontu.

***

Następne dni wypełniło nam żmudne czekanie, aż odezwie się do nas kontakt z Programu Domino. I na mój nie mniej dłużący się powrót do zdrowia. Po dwóch tygodniach sińce przybrały bardziej ziemistą barwę, ale wciąż jeszcze byłam słaba jak dziecko.

Umysł łatał się równie wolno. Czas nie kwapił się stępić kolców, którymi były najeżone moje wspomnienia. Nie przespałam w całości nawet jednej nocy. Czasem ponownie przeżywałam śmierć ojca i widziałam otwartą butelkę jego ciała. Czasem robiło mi się tak zimno, że siniały mi paznokcie. Arcturus nie raz i nie dwa, nawiedzając mnie w nocy, widział, jak klęczę przy grzejniku opatulona kocem.

Najbardziej dręczyła mnie ciemność. Wcześniej nie mogłam dobrze się wyspać, jeśli w pokoju paliło się choć nikłe światło, a teraz potrzebowałam go, bo pogrążona w mroku cofałam się natychmiast do swojej czarnej celi. Miałam w niej umrzeć i jakaś część mnie rzeczywiście umarła.

Przynajmniej teraz nie krążyły mi w organizmie środki uspokajające. Za to męczył mnie kaszel, skutecznie przepędzający sen. Kaszel oraz ostry ból, który zapalał się po prawej stronie klatki piersiowej, ilekroć zaczerpnęłam głębiej tchu.

Z początku co noc oglądałam wiadomości, by się upewnić, że Scarlett Burnish wciąż żyje, by mieć oko na wydarzenia w Londynie, ale to wzbudziło we mnie przemożną chęć powrotu na ulice. A najbardziej wieści o Georges’u Benoît Ménardzie, Wielkim Inkwizytorze Francji.

Miał opinię fanatyka, niezrównanego krwiopijcy i okrutnika pośród wszystkich przywódców Sajonu. Nie bez kozery, bo rokrocznie posyłał na gilotynę całe setki ludzi. Jego małżonek, Luce Ménard Frère, przybył grudniową porą do Londynu jako jego reprezentant. Pominąwszy ten fakt, wiedziałam o nim bardzo niewiele.

Arcturus robił, co mógł, by jakoś odwrócić moją uwagę od tych wydarzeń. Uczył mnie grać w szachy, co bardzo lubiłam, choć nigdy nie udało mi się z nim wygrać. Ale za to jako wychowanka szulerni w Soho masakrowałam go w karty. W zamian uczyłam go więc szwindlowania, lecz także uczciwych zagrywek.

– Fałsz nie przynosi chwały – oświadczył pewnej nocy. Przyznałam mu rację.

– Ale jeśli każdy jest fałszywy, chwała prowadzi tylko do przegranej. – Rzuciłam na stół kolejną kartę. – Ktokolwiek nagadał ci o jakimś rzekomym złodziejskim honorze, paplał bzdury.

W kolonii był moim opiekunem. W Londynie ja byłam jego Zwierzchniczką. A teraz byliśmy parą uciekinierów, którzy nie mieli nad sobą żadnej władzy. Wreszcie byliśmy sobie równi.

Lubiłam spędzać z nim czas. Musiały minąć dwa miesiące, nim w pełni przyznałam się do tego przed sobą, ale gdy widziałam go rano, na twarzy kwitł mi uśmiech. Bałam się, że w ciągu kilku dni skończą się nam tematy do rozmów, lecz to nigdy nie nastąpiło. Czasem przegadywaliśmy całe noce.

Arcturus był inteligentnym i bystrym rozmówcą o wyważonych poglądach, w dodatku potrafił słuchać i rzucić cynicznym żartem, choć nie miałam pewności, czy robi to intencjonalnie. Opowiadałam mu o sprawach, o których nigdy nikomu nie mówiłam. O dzieciństwie w Irlandii, o gospodarstwie mlecznym dziadków, o czasie spędzonym w Siedmiu Pieczęciach. Dyskutowaliśmy o płytach, które ocaliłam z czarnego rynku, i o książkach, które odkrył w kolonii. Opowiadał mi historie, które wymazał Sajon.

Opisał mi Międzyświaty tak dokładnie, że mogłabym narysować mapę. Ze swadą gawędziarza wyczarował przede mną szczegółowy obraz kolosalnych budowli wzniesionych z opalizującego kamienia, miast lśniących jak potrzaskane szkło. I opowiedział mi o rzece Rozpacz, o korycie usianym perłowym żwirem.

– Nazwaliście rzekę Rozpacz? – Uniosłam brew. – Fajnie tam musicie mieć, w tych Międzyświatach.

– To niedoskonałe tłumaczenie.

Dzielił ze mną zainteresowania nie tylko muzyczne, ale i lingwistyczne. Pewnego wieczoru spytał, czy mogłabym nauczyć go swojego języka ojczystego.

– Zdajesz sobie sprawę, że dzisiaj nikt już nie mówi po gaelicku? – zapytałam. – Graliśmy w szachy, akurat czekałam na jego kolejny ruch. – A przynajmniej nie publicznie.

– To tylko kolejny powód, by się go nauczyć.

Powoli kończyliśmy grę. Na szachownicy zostało więcej czarnych niż białych bierek, co wskazywało, że wygrywam.

– Po Rozruchach Molly Sajon robi, co może, by zmieść z powierzchni ziemi wszystko, co irlandzkie. Nie znajdziesz więc wielu podręczników do nauki tego języka. I prawdopodobnie nie porozmawiasz po gaelicku z nikim poza mną.

– A ja bardzo sobie cenię nasze rozmowy. – Arcturus wykonał ruch pionkiem. – I chciałbym mówić płynnie w kolejnym ludzkim języku.

– A ile już znasz?

– Sześć – odrzekł. – Angielski, francuski, szwedzki, grecki, rumuński i sajoński język migowy.

– Tylko sześć? – Przesunęłam królówkę po przekątnej. – Jesteś tu od dwustu lat, leniu jeden. Ja mówię w trzech, a nie miałam tyle czasu na naukę.

– Najwidoczniej przewyższasz nas wszystkich pod względem intelektu, Paige.

– Nie chciałam mówić tego na głos…

– A mimo to wciąż nie możesz wygrać ze mną w szachy – dodał, stawiając gońca na białym polu. – Szach-mat.

Wlepiłam wzrok w szachownicę.

– O, ty draniu jeden.

– Koncentrowałaś się tylko na królu i królówce. Nie wolno ci zapominać o innych figurach.

Westchnęłam i odchyliłam się na krześle.

– Gratulacje. Znowu. – Potrząsnęłam jego dłonią. – No dobrze, nauczę cię gaelickiego, jeśli ty nauczysz mnie mówić w gloss. Umowa stoi?

– Ludziom nie wolno się uczyć glossolalii. To język duchów.

– Poliglotom wolno.

– Oni się go nie uczą, umieją go już przy narodzinach.

– Spróbujmy – naciskałam. – Powiedz coś w gloss, a ja się postaram powtórzyć.

Zrobił, o co poprosiłam: wydał z siebie cichy, gwizdliwy dźwięk, który usiłowałam naśladować.

– Źle – ocenił.

– Jak to?

– Nie masz aparatu mowy dostosowanego do gloss. Nawet jeślibyś doskonale odwzorowała wydany przeze mnie dźwięk, przemówiłabyś tylko ustami i strunami głosowymi, nieduchem.

Usiłował ukryć przygnębienie. Gloss był pięknym językiem, a ja tak bardzo chciałam nazwać Arcturusa jego prawdziwym imieniem.

Mimo niepowodzenia wciąż czułam, że chcę porozmawiać z kimś w ojczystym języku. Moja babcia urodziła się na wyspie, gdzie niegdyś używano gaelickiego na porządku dziennym, a ja odziedziczyłam po niej tę mowę. Była jak świetlisty klejnot, dzielona z nią zabawka, którą od lat trzymałam w ukryciu.

Sajon zdelegalizował języki celtyckie podczas Rozruchów Molly. Wkrótce wszystkie wymrą, bo potomkowie Celtów bali się uczyć swoje dzieci, nawet w sekrecie. Podobała mi się myśl, że Refaita miałby opanować irlandzki. W ten sposób mój język zyskałby nieśmiertelność, gdyż ostatni posługujący się nim mówca nigdy nie umrze.

– No dobrze – postanowiłam. – Nauczę cię. Ale uważaj, w rdzennym irlandzkim wymowa nie ma nic wspólnego z zapisem.

– Lubię wyzwania.

– To dobrze. – Wzięłam ze stołu papier i długopis, a potem napisałam najdłuższe słowo, jakie przyszło mi do głowy: grianghrafadóireacht. – W takim razie proszę, jak byś to wymówił?

Arcturus zasępił się, a potem nalał sobie pełną lampkę wina.

– To może trochę potrwać – stwierdził.

***

Znaleźliśmy całą kolekcję filmów i oglądaliśmy je wieczorami. Czekałam na te chwile, gdy siadaliśmy na kanapie i zabierałam się do kolacji podczas seansu. Często zasypiałam przed ekranem. A rano, przy śniadaniu, Arcturus relacjonował mi zakończenie.

Jednego takiego wieczoru, wkrótce po moich urodzinach, zasiedliśmy, jak zwykle, w salonie, a mój towarzysz bez reszty pogrążył się w fabule, swobodnie wsparłszy rękę na podłokietniku. Po długich tygodniach nerwów i samotności wciąż czułam się osobliwie, mogąc tak odpoczywać u jego boku. Miesiąc temu może przysunęłabym się bliżej, a on może przygarnąłby mnie do siebie i pocałował w czoło.

Czasem życzyłam sobie, byśmy mogli porozmawiać o tym, co było wtedy. Nie żebyśmy mieli wiele do omówienia. Zakończyłam to, ponieważ jako Zwierzchniczce nie wolno mi było przedkładać niczego ani nikogo nad rewolucję. I ponieważ wiedziałam, że gdyby dowiedzieli się o nas Refaici, nigdy by tego nie zaakceptowali.

Jednakże teraz zostałam Zwierzchniczką już tylko z nazwy. A w okolicy nie było żadnych Refaitów poza Arcturusem. Jakby odczytał moje myśli, zerknął na mnie, a ja odwróciłam spojrzenie o sekundę za późno.

– Wszystko w porządku?

– Tak. – Odstawiłam talerz. – Czasem po prostu nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. Że oboje tu jesteśmy.

– Hm. Przeszliśmy daleką drogę, odkąd ostatnio nastawałaś na moje życie.

– To prawda.

Odruchowo przebiegłam palcem po srebrnych śladach na mojej dłoni. Gdy wypędziłam ducha, który zasilał Tarczę Czuciową, połączyły mi się blizny, formując słowo KREWNA. Nie wiedziałam, co to może znaczyć ani jakim sposobem wypędziłam ducha, nie znając jego imienia.

Po ekranie sunęły kobiety o umalowanych ustach i brwiach podkreślonych tuszem. Światła było tylko tyle, bym pamiętała, że nie siedzę już skuta w piwnicy. Skulona u boku Arcturusa zapadłam w drzemkę. Było mi ciepło. Byłam czysta. I bezpieczna, nawet jeśli niezupełnie wolna.

Podskoczyłam, gdy przez zamknięte okno wniknął do środka duch, zostawiając na szybach ślad szronu. Psychopomp. Znieruchomiałam, gdy zbliżył się do Arcturusa.

– Co powiedział? – spytałam, gdy się ulotnił.

– Że sprowadzono już zastępstwo za Hildred Vance – odparł. – Vindemiatrix Sargas, dziedziczka krwi, jest już w drodze do Londynu. Wspomoże Sajon w Operacji Albion.

– To Vance żyje?

– Tak, choć była hospitalizowana.

Alsafi powinien był ją wykończyć. A ja mogłam przewidzieć, że uczepi się życia pazurami.

– Operacja Albion. – Przetarłam oczy wierzchem dłoni. – Obiło mi się o uszy…

– To formalna nazwa działań mających na celu zduszenie oporu w ojczyźnie. W tym całkowite rozwiązanie Zakonu Mimów.

Operacja wojskowa w granicach Sajonu. Wyprostowałam się.

– Myślisz, że ta… Vindemiatrix Sargas im w tym pomoże?

– Jej głównym zadaniem od dwustu lat jest monitorowanie wolnego świata. Zapewne zamierza wykorzystać niektóre swoje umiejętności, by znaleźć i zinfiltrować Zakon Mimów.

– Zakładam, że Ramaranci ostrzegli Glyma i Elizę.

– Tak.

Zakon był wciąż tworem bardzo młodym, a drążące go podziały sprawiały, że od narodzin chwiejnie stał na nogach. Potem Tarcza Czuciowa sparaliżowała go na długie tygodnie. A teraz to – zmasowany atak polegający na jego doszczętnym zniszczeniu.

W stolicy wciąż trwał stan wojenny, a jej ulicami przelewały się tłumy żołnierzy. Eliza i Glym, którzy sprawowali władzę w moim zastępstwie, będą musieli pracować na okrągło, by nie dopuścić do zduszenia rebelii.

– Co robią teraz Ramaranci? – spytałam.

– Nie możemy powierzać zbyt wielu informacji psychopompom, bo łatwo je przechwycić – powiedział Arcturus – ale zanim odszedłem, Terebell wyjawiła mi, że pracuje obecnie nad odtworzeniem sieci ludzkich kontaktów Alsafiego i przeciąganiem kolejnych Refaitów na swoją stronę.

– Dobrze.

Tymczasem film dobiegł końca. Arcturus nagrodził kunszt twórców ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy.

– Moja ocena to siedem na dziesięć – rzucił, zanim wstał. – Potrzeba mi aury. Zaraz wrócę.

Każde wyściubienie nosa poza kryjówkę było obłożone ryzykiem, ale nie miał wyjścia.

– Bądź ostrożny.

Zatrzymał się przy mnie w drodze do drzwi, by nakryć mnie kocem i wetknąć mi go ciaśniej pod pachy. Gdy zamknęły się za nim drzwi, ponownie skupiłam się na zagrożeniu w Londynie. Stawiałam już czoła armii, ale nigdy szpiegom. Ognena Maria powiedziała mi kiedyś, że to dzięki wysiłkom szpiegów Sajon zmiażdżył zbrojnych rebeliantów w Bułgarii. Odpowiednio powbijane kliny mogą skruszyć najtwardszy monolit. Sajon mądrze to rozegrał i wyeliminował wszystkie partyzanckie grupki jedna po drugiej. I może to zrobić znowu. A ja wciąż byłam Zwierzchniczką. Choć od Londynu dzieliło mnie morze, obrona syndykatu wciąż była moim obowiązkiem.

Ciało domagało się uzupełnienia niedoboru snu z ostatnich tygodni, odpłynęłam. Krótko przed północą obudziło mnie skrzypienie drzwi. Powlokłam się schodami w dół, przyjęłam dostawę zapasów i natychmiast rozłożyłam je do lodówki i kredensów.

Pod ciepłym bochnem chleba znalazłam kopertę. Znajdowała się w niej mapa cytadeli, o którą poprosiłam Albérica. Zapoznawszy się z nią, schowałam ją do kieszeni.

Sajon nie mógł wiedzieć, że jestem w Paryżu. By nie nadszarpnąć niezachwianej wiary w reżim, mogli się posunąć nawet do zatajenia przed Stróżami mojej ucieczki spod katowskiego topora.

Potrafiłam się ukrywać. Robiłam to już wcześniej i w mniej sprzyjających okolicznościach. A zatem dlaczego nie miałabym opuścić kryjówki? Będzie się to wiązać z niejakim ryzykiem, ale wieści o tym, że rewolucja jest zagrożona, zelektryzowały mnie do tego stopnia, że byłam gotowa je podjąć. Nie mogę siedzieć na tyłku i czekać na Domino. Do Londynu przybyłam jako przerażone dziecko, a opuściłam go jako władczyni podziemia. Co jak co, ale poruszać się swobodnie po cytadeli akurat potrafiłam jak mało kto.

Musiałam się rozeznać w Paryżu, znaleźć jasnowidzów i pomóc Zakonowi.

Niedługo po naszym przybyciu zauważyłam w łazience farbę do włosów. Wygrzebałam ją, wtarłam w loki i spojrzałam na zegarek. Negocjacje z prysznicem zawsze zabierały nieco czasu. Trzęsłam się, spłukując farbę i patrząc, jak wiruje w odpływie, czerwona niczym stara krew. Gdy wysuszyłam włosy, moim oczom ukazała się soczystomiedziana czupryna, a każdy lok lśnił mi jak pensowa moneta. Skóra, a właściwie skalp zdarty z ojca – rzuciło mi się na myśl.

Ślina napłynęła mi do ust. Zgarbiłam się nad zlewem, ściskając zręby aż do bólu palców. Jego już nie było. Nie żył. Znowu zobaczyłam pod powiekami szafot, pozłacany miecz, krew kapiącą z klingi. Spojrzałam sobie w oczy w lustrze, w oczy córki, która zostawiła własnego ojca na śmierć. Która sprzeciwiła się Sajonowi, wiedząc, że on może za to zapłacić, a potem nie kiwnęła palcem, by go ochronić.

Mogę mu to wynagrodzić tylko w jeden sposób. I zacznę dziś w nocy.

2Paryż

Arcturus po powrocie wydawał mi się silniejszy, jak zawsze, gdy się pożywił. Zastał mnie siedzącą przy stole z kawą. Naszczypałam sobie policzki i zapudrowałam ciemną skórę pod oczami.

– Cześć – przywitałam się.

– Paige.

Nie skomentował moich włosów. Po prostu zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku.

– Był Albéric – podjęłam. – Mamy więcej wina. – Odchrząknęłam. – Mogę z tobą pogadać?

– Oczywiście. Nie trzeba formalnego zaproszenia.

– Powiedział facet, który zawsze wypowiada się, jakby sama królowa Wiktoria podwiozła go tu karetą.

– Touché.

Zostawił rękawiczki na gzymsie kominka i usiadł. Przesunęłam w jego stronę napełnioną lampkę. Pił wyłącznie czerwone wino, nawet rano. Na darmo kusiłam go kawą i herbatą.

– Przejdę od razu do sedna – zapowiedziałam. – Podjęłam decyzję. Wychodzę na zewnątrz. – Zaległa cisza jak w kościele. Złączyłam dłonie na stole. – Mam pewien pomysł, ale przysięgam, to nic szczególnie wymagającego. Po prostu chcę się dowiedzieć, gdzie stacjonuje syndykat. Jeśli dobrze rozegramy swoje karty, paryscy jasnowidze mogą się stać cennym nabytkiem Zakonu Mimów, a sprzymierzeńców potrzebujemy teraz bardziej niż kiedykolwiek. Czas, żeby rewolucja nabrała tempa.

– I uważasz, że twoja niedyspozycja nie stanowi przeszkody?

– Nic mi nie jest.

– Z pewnością, dowodzi tego cień pod oczami. Podobnie spożywanie kawy wiadrami.

Spojrzałam na niego spode łba.

– Czy ty właśnie opanowałeś sarkazm?

– Paige.

– Jakimi wiadrami, to zwykły kubek.

– Który wszelako nie ma ucha.

Potarłam nos.

– No dobrze, może mieści się w kategorii wiadra i może masz rację, jestem jeszcze nieco sfatygowana, ale dźwignę tych kilka godzin na ulicy. Wrócę i tak grubo przed południem.

– Nie muszę ci chyba przypominać, że wciąż jesteś najbardziej poszukiwaną osobą w całej Republice Sajonu?

– Większa część Republiki sądzi, że zastrzelono mnie w Edynburgu. Wątpię, by ktoś poza garstką oficjeli znał prawdę.

– Paige, nie mogę ci niczego zabronić. Odpowiadasz sama za siebie.

– Proszę tylko o twoje błogosławieństwo. I o pomoc. – Trwał w bezruchu. – Słuchaj, lada dzień Sajon może zniszczyć Zakon Mimów. Cała nasza praca, wszystkie wyrzeczenia ostatniego roku pójdą na marne. Jeśli mogę coś zrobić, by temu zapobiec, nie mam zamiaru chować się w norze jak wystraszony królik.

– Już zrobiłaś. Dezaktywowałaś przecież Tarczę Czuciową.

– Mogę zrobić więcej.

Wpatrywał się we mnie badawczym spojrzeniem.

– Niełatwo nam się patrzyło, jak się poddajesz Sajonowi – wyrzekł cicho. – Wielu było przekonanych, że pocisk cię zabił. Ja wiedziałem, co się stało naprawdę. Wyczułem twój strach.

To uciszyło mnie na dłuższą chwilę.

– Czemu nie skorzystałeś ze złotego sznura?

– Robiłem to. Codziennie. I ani razu nie wyczułem go w mroku. Mój umysł został wyszkolony w sztuce przetrwania, ale słuchałem głosu sznura, szukałem jakiegoś śladu jego obecności. Z nim łatwiej by mi było to wytrzymać. – Pauza. – Działając na rzecz rewolucji, nie zawsze kierujesz się rozwagą. W Londynie wpadłaś w pułapkę, która skończyła się śmiercią kilku osób. – Odwróciłam wzrok. – Nie przypominam ci o tym, bo chcę być wobec ciebie okrutny, Paige. Tylko by powiedzieć, że tamtej nocy twoja potrzeba działania sprawiła, że zlekceważyłaś niebezpieczeństwo. To oraz swoje wycieńczenie. Jeśli przecenisz własne siły, jeśli będziesz niecierpliwa, narazisz na ryzyko siebie i innych.

– Terebell naciskała na mnie, bym odniosła zwycięstwo bez względu na cenę – przypomniałam mu. – Nie powinnam była pozwolić jej na to dokręcanie śruby. Tamci ludzie zginęli przeze mnie, ale wyciągnęłam wnioski i nikogo już nie narażę na niebezpieczeństwo.

– Tylko siebie samą.

– Wiem, że sobie poradzę. Mam zamiar odnaleźć syndykat, a twoja pomoc znacznie zwiększyłaby szanse powodzenia.

– Program Domino kazał nam czekać na kontakt.

– Nie dowiedzą się – przekonywałam. – Chciałabym, żebyśmy pracowali razem. Czy nie byliśmy zgranym zespołem?

Zastanawiał się chwilę. Gdyby przejrzał mój blef, nie pozostałoby mi nic innego, jak przyznać się do porażki i odpuścić. Wychodzić samej w tym stanie byłoby szaleństwem.

– Dałem ci słowo, że zostanę z tobą – powiedział w końcu. Podniosłam wzrok. – Jest, jak mówisz, razem dokonaliśmy rzeczy wielkich. Zobaczmy, co z tego wyniknie. – Chwycił lampkę z winem. – Jak zamierzasz znaleźć syndykat?

Uśmiech przepołowił mi twarz.

– No proszę – powiedziałam, wstając. – Patrzcie państwo, czyje na wierzchu. Teraz to ja wejdę w rolę mentora. – Zgasiłam światło i rozsunęłam żaluzje. Wzdłuż kei świeciły latarnie, ich liliowy poblask rozjaśniał leniwe fale Sekwany.

– Najpierw musisz się nauczyć patrzeć tak, żeby dostrzec podziemie – oświadczyłam, gdy Arcturus stanął przy mnie. – Wyobraź sobie, że to łańcuch. Szukasz ludzi na jednym jego końcu, by doprowadzili cię do tych dalej. – Wskazałam ulicę skinieniem. – Powiedz, co widzisz.

– Ludzi.

– Spójrz uważniej. Szukaj tych, którzy się wyróżniają. – Pokazałam palcem chłopca w szpiczastym kapeluszu. – Co on robi?

– Może czeka na opiekuna. – Gdy dziecko zlało się z tłumem, Arcturus zwęził powieki. – Nie. To kieszonkowiec.

– Świetnie. Jego celem jest ciemnowłosa kobieta w grafitowej spódnicy, stoi trzecia w kolejce po kawę. – Obserwowałam ją. – Nie pilnuje torby.

Torbę wykonano z różowego jedwabiu, była już nieco przybrudzona, lecz wciąż nęciła jak tort na wystawie. Kieszonkowiec podkradł się do właścicielki, pogrążonej w rozmowie ze stojącym obok mężczyzną. Chłopiec zręcznym ruchem uciął pasek i zniknął w tłumie ze zdobyczą, podczas gdy właścicielka skradzionej torby niczego nie zauważyła.

– Widziałeś? – Nie mogłam nie wyszczerzyć się na ten pokaz bezczelności. – Zabierze łup do swojego zwierzchnika w gangu. Idąc za nim, znajdziemy kolejne ogniwo łańcucha, a potem, łapówka po łapówce, zaczniemy się piąć wzwyż. – Zamknęłam żaluzje i usiadłam na parapecie. – To jeden ze sposobów.

– Jaki jest drugi?

– Idziemy prościutko do ostatniego ogniwa. Zresztą może to lepsza droga. Nie mamy przecież złamanego grosza.

– Nie mamy?

– No, ja nie mam.

Arcturus wstał i zniknął w swoim pokoju. A gdy wrócił, położył na stole plik banknotów gruby jak cegła.

– Rzeczywiście więc masz forsy jak lodu – skonstatowałam.

– Ramaranci nie wysłaliby mnie za granicę bez słusznej części naszego majątku.

Powolutku przewertowałam opasły plik.

– Arcturusie – wydyszałam. – Ile tu jest? Dziesięć kafli?

– Dwanaście. Do twojej dyspozycji.

– Dajesz mi dwanaście tysi? Ot tak, lekką ręką? – Wodziłam wzrokiem od niego do banknotów. – Czy mówiłam ci już, jak bardzo cenię naszą przyjaźń?

– Hm. Uznaj to za drugi prezent urodzinowy. – Usiadł. – Może powinniśmy zacząć poszukiwania na Dziedzińcu Cudów?

Słyszałam o tym miejscu. Jaxon ciepło wypowiadał się o slumsach, gdzie spotykały się paryskie wyrzutki.

– Dobra. – Z nabożnym szacunkiem odłożyłam pieniądze na stół. – Gdzie to jest?

– Największa dzielnica biedoty mieści się na północ od rzeki. Lub mieściła – dodał – gdy ostatnio odwiedzałem Paryż.

– I możemy tam po prostu pójść? – Zdradziłam się ze sceptycyzmem. – Nie ma tam straży, nie potrzebujemy kogoś, by za nas poręczył?

– Nigdy nie próbowałem się tam dostać.

– Rozumiem. – Pukałam palcami w blat. – Jak długo się tam idzie?

– Może pół godziny.

– Dobrze więc. Wyruszymy rano, żeby się nie natknąć nocą na Stróżów. I będziemy bardzo ostrożni – dodałam. – Obiecuję.

– Wciąż mi się to nie podoba, Paige. Chcę, by to było jasne.

– Odnotowane. – Dobiłam go tryumfalnym uśmieszkiem. – Ale coś mi się widzi, że będzie z nas dobrana para rzezimieszków, Arcturusie Mesarthim.

***

Poranne niebo było wolne od chmur. Słoneczny blask kreślił podłogę złotymi pasmami. Ekscytacja skutecznie stłumiła doskwierający mi ból. Pląsałam do piosenki z płyty gramofonowej.

Z wilczym apetytem pożarłam owsiankę z masłem jabłkowym, a potem zaczęłam przygotowywać się na wizytę na Dziedzińcu Cudów. W końcu miałam się udać do cytadeli, o której zobaczeniu marzyłam od dziecka. Nie mogłam się już doczekać. Pierwszy raz od wielu tygodni byłam pełna energii, gotowa zerwać się do biegu i gnać przed siebie.

Szafa była tak wielka, że przypominała całą garderobę. W naszej kryjówce musiał kiedyś mieszkać agent Domino, który potrzebował wielu różnych kostiumów i przebrań. Wybrałam sobie białą bluzkę i grafitowy sweter, który wsunęłam w spodnie z wysokim stanem, a do tego zapinane buty na niskim obcasie. Okulary przeciwsłoneczne pozwoliły mi zakryć część twarzy. Czapka garnizonowa jeszcze trochę. Z tego podniecenia poparzyłam się na szyi i na ręce, prostując włosy. Poprosiłam Arcturusa, by pomógł mi z tymi z tyłu głowy, a gdy już się uwinął z moimi kosmykami, narzuciłam na ramiona zielony płaszcz i zakryłam szyję apaszką. Wyjęłam nóż spod poduszki, owinęłam go i włożyłam do kieszeni. Po drodze na parter zerknęłam w lustro. Odrzuciło mnie na widok przylizanych włosów.

Arcturus czekał w salonie, jak zwykle ubrany na czarno od stóp do głów. Do twarzy mu było w nowym płaszczu.

– Dzień dobry. – Naciągnął rękawiczkę. – Ufam, że dobrze spałaś?

– A i owszem. – Obróciłam się w miejscu. – Est-ce-que j’ai l’air suffisamment française?

– Très française, petite rêveuse.

Miał akcent rodowitego Francuza.

– Wziąłeś jakieś pieniądze?

– Tak.

– To uważaj na kieszonkowców – poradziłam. Zacisnęłam pas płaszcza i nałożyłam własne rękawiczki. – Lepiej, żebyśmy nie paradowali razem. Ty idź pierwszy. Jeśli zwęszą nas Stróże, odwołujemy akcję, gubimy ich i spotykamy się później w kryjówce.

– Dobrze. – Arcturus zmierzył mnie wzrokiem. – Na pewno czujesz się na siłach?

– Całkowicie – odpowiedziałam, choć pociły mi się dłonie. Przed złapaniem zawsze byłam pewna, że jeśli nawet wyszpieguje mnie jakiś Stróż, zdołam mu się wymknąć.

Gdy tylko otworzyłam drzwi, wiatr rzucił mi włosy na twarz. Arcturus wyszedł pierwszy. Sprawdziłam, czy nikt nie patrzy, a potem naciągnęłam czapkę na oczy i ruszyłam za nim.

Śnieg skrzypiał mi pod butami. Zakluczyłam drzwi, pokonałam cztery schodki i wyszłam z cienia kryjówki na ulicę.

Paryż powitał mnie rykiem.

Natężenie hałasu i światła było przytłaczające. Ledwie wybiła ósma rano, a Quai des Grands Augustins przewalały się tłumy ludzi i konwoje samochodów. Obok przemknął stary motocykl, dość blisko, bym poczuła zapach spalin. Zamrugałam i poszłam dalej, kierując się do bliźniaczych dzwonnic Grande Salle de Paris. W czasach monarchów było to miejsce kultu, a teraz odbywały się tam najważniejsze wydarzenia i ceremonie państwowe. Musiałam upomnieć samą siebie, by nie wgapiać się w imponujący gmach. Za nim rozciągały się kolejne dwie naturalne wyspy Paryża – Île aux Vaches, gdzie mieszkało wielu bogatych oficjeli, oraz Île Louviers, gdzie znajdowały się najsłynniejsze paryskie rynki i pasaże.

Arcturus przeszedł na drugą stronę ulicy. Podążałam za nim, zachowując dystans i wyginając szyję, by popatrzeć na niebo. Londyn był pionową cytadelą, składającą się niemal wyłącznie z drapaczy chmur i strzelistych apartamentowców, za to Paryż wydawał się o wiele bardziej rozrośnięty horyzontalnie.

Spojrzałam w dół, na posępne, szare wody Sekwany, oraz na ulice, po których niegdyś wędrowałam palcem, czytając przewodniki. Herbaciarnie, butiki, pijalnie czekolady. Kwiaciarnie z witrynami udekorowanymi zimowymi kwiatami. Filie Banku Sajonu we Francji, białe drzwi oplecione złotym listowiem, marmurowe fasady.

Drukarze sprzedawali broszury i tajemnice, obok nich dało się zauważyć dzieci z czerwonymi broszkami w klapach marynarek, co oznaczało, że są oficjalnymi sprzedawcami „Potomka Codziennego”. Stoiska osłonięte pasiastymi markizami tkwiły jedno przy drugim, a na nich zatrzęsienie groszowych zabawek, obrazków i pamiątek (oparłam się nagłej potrzebie wydania trzech funtów na miniaturową wieżę Eiffla) oraz wszelkie możliwe osobliwostki. Poczułam ukłucie tęsknoty, znalazłszy śnieżną kulę z małym Londynem w środku.

Choć angielski był językiem urzędowym imperium, którego nauczano w szkołach w pierwszej kolejności, Francja zdołała wydrapać sobie pewne przywileje w tym względzie – wiele tutejszych przybytków miało francuskie szyldy, a wszystkie książeczki były drukowane po francusku. Nigdzie nie widziałam żadnego Brekkaboksu, ale jakiś musiał tu być. Cytadele nie mogły się przecież bez nich obejść.

Paryż był zupełnie autonomiczną jednostką, kotem chadzającym własnymi drogami. Miał swoje przestępcze podziemie, czające się pod powierzchnią ziemi niczym złoże ropy naftowej. Gdzieś zupełnie niedaleko rzeka Bièvre mijała dzielnicę garbarni i slumsów, zlizując po drodze krew i sadzę. Złodzieje konspirowali w zapadłych piwnicach i rozklekotanych ruderach. I może – kto wie? – gdzieś szeptano o powstaniu.

Arcturus przekrzywił głowę. Zauważyłam kamerę i zakryłam twarz ręką.

Na pierwszym mijanym moście zawieszony był ekran transmisyjny. Obejrzałam przewijaną wolno sekwencję fotografii. Nie znalazłam wśród nich swojej twarzy, ale twarze pozostałych uciekinierów owszem. Nick Nygård. Ivy. Julian Amesbury.

Zacisnęłam pięści w kieszeniach. Minęło ponad pięć miesięcy, odkąd ostatnio widziałam Juliana, i wciąż nie wiedziałam, czy w ogóle żyje. Po sekwencji portretów pojawił się komunikat.

MUSIMY BRONIĆ HISZPANIĘ PRZED NIĄ SAMĄ.

NOUS DEVONS SAUVER L’ESPAGNE D’ELLE-MÊME.

WSPIERAJCIE WYSIŁKI IBERÓW.

SOUTENEZ L’EFFORT IBÉRIQUE.

Jasny, gorący błysk i zapach, jaki przepełnia powietrze po wystrzale z działa czołgu. Krwawe ślady kopyt. Ludzkie członki splątane na moście. Ciała ciśnięte do rzeki. Ruszyłam szybciej, dzwoniło mi w uszach, wrzeszczały do mnie wspomnienia.

Iberyjska Inicjatywa – pod tą nazwą była znana zwykłemu obywatelowi akcja, o której mówiło się w kuluarach: Operacja Madrigal. Sajon ujawnił ją dwunastego stycznia. Nie miałam pojęcia, ile z tego całego postępu, który rzekomo dokonuje się w Sajonie, to tylko propaganda, ale jej celem była aneksja Hiszpanii i Portugalii. Gdyby operacja się powiodła, Sajon kontrolowałby łącznie jedenaście państw.

Arcturus czekał na mnie przy latarni. Zrównaliśmy krok, kierując się ku rzece, gdzie nie było kamer ani zbyt wielu ludzi.

– Co jest? – zapytał.

Łypnęłam na niego. Patrzył wprost przed siebie.

– Paryż. – Przeniosłam spojrzenie na rzekę. – Zachwycił mnie. Jest tyle części Sajonu, które zapierają dech w piersi. Czy nie ma w tym pewnej perwersji?

– Zaiste piękna maska, lecz ostatecznie każda maskarada kiedyś się kończy.

– Ostatecznie może i tak, ale nie dość szybko. – Wcisnęłam dłonie głębiej w kieszenie. – Hiszpania i Portugalia wkrótce znajdą się pod Kotwicą. Niecały miesiąc temu ich emisariusze przebywali w Londynie. Te państwa miały szanse to powstrzymać.

– Może zdołają się oprzeć SajMSO, tak jak Irlandia.

– Irlandia została podbita w dniu Inkruzji Dublina, gdy armia weszła do miasta i wymordowała setki nieuzbrojonych ludzi – powiedziałam szorstko. – Sajon robi najgorsze w pierwszych dniach. Uderza prosto w duszę. Wszystko, co następuje później, to już tylko przedśmiertne spazmy.

Przeszliśmy pod mostem, mijając strupieszałe drzewa i przycumowane barki pomalowane na czerwono, biało i złoto. Na każdej powierzchni skrzył się szron.

– Może nie uda nam się zatrzymać inwazji – przerwał ciszę Arcturus – ale możemy kontynuować budowę naszej własnej armii. Możemy współpracować z Domino. Wpłynąć na coś, coś zmienić.

Usiłowałam w to wierzyć. Musiałam.

Gdy dotarliśmy do schodów prowadzących na kładkę, Arcturus znów poszedł przodem. Bryza przywiała znad Sekwany ciężką, zieloną woń. W połowie kładki zatrzymałam się i oparłam łokcie o barierkę, żeby pozwolić towarzyszowi oddzielić się ode mnie bezpieczną odległością. Odpryski słońca migotały na zmarszczonej wodzie. Pomimo zagrożenia pozwoliłam sobie na drobny kaprys: wyobraziłam sobie, że jestem zwyczajną kobietą, podziwiającą widoki nowego państwa. Oderwałam myśli od wojny i krwi.

Iluzja rozprysła się, gdy zobaczyłam dwóch Stróżów po przeciwnej stronie kładki.

Dołączyłam do kolumny zwiedzających, którzy plotkowali po szwedzku. Stróże nawet na nas nie spojrzeli. Gdy tylko ich minęliśmy, odłączyłam się od tłumu i poszłam miarowym krokiem w swoją stronę.

Dzienni Stróże mogli być ślepcami, którzy nie potrafili zobaczyć ani wyczuwać aur, ale lepiej nie dawać im okazji, by skojarzyli moją twarz. Okulary i jedna warstwa farby pomogą mi zachować anonimowość, ale lepiej nie kusić losu.

Tymczasem Szwedzi ruszyli w przeciwnym kierunku. I choć zdawałam sobie sprawę, że turyści zjeżdżają do Paryża również spoza Sajonu, tu uświadomiłam sobie także, że od miesięcy nie widziałam ludzi z wolnego świata. Niegdyś pozwalano im na przekroczenie granicy Republiki Sajonu tylko pod ściśle określonymi warunkami. Tak właśnie znaleźli się w Londynie Zeke i Nadine – przyjechali z wycieczką studencką. Zeke powiedział mi, że już na lotnisku skonfiskowali im telefony i urządzenia do nagrywania, po czym poinstruowali, że nie wolno im opuszczać hotelu bez przewodnika zatwierdzonego przez Sajon.

Pewnie chodziło o to, by nie zobaczyli przypadkiem dowodów egzekucji. Ma się rozumieć, znajdowali sposoby na obejście tego obostrzenia. To były czasy, gdy Sajon troszczył się jeszcze o stosunki z innymi krajami. A teraz wyglądało na to, że Nashira pracuje nad ich zerwaniem.

Ruszyłam za Arcturusem ulicą, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Kłujący ból towarzyszył każdemu oddechowi. Nim znaleźliśmy się pod czerwoną tabliczką z napisem RUE DES FORGES, moja skroń lepiła się od potu.

– Dziedziniec Cudów. – Arcturus wskazał głową walącą się ceglaną bramę. Wydobywał się z niej zapach przypalonego tłuszczu i płonącego drewna. – Najwyraźniej wciąż tu jest.

Zbyt zmęczona, by zrobić coś poza kiwnięciem głową, oparłam się o ścianę i przycisnęłam dłoń do piersi.

– Jeszcze możemy zawrócić – powiedział Arcturus.

– Nie. – Zaczerpnęłam głęboko tchu i wyprostowałam się. – Czas poznać nowych przyjaciół. Albo wrogów, znając moje szczęście.

Nikt nas nie zatrzymał, gdy przechodziliśmy pod łukiem. Za nim biegła niewyłożona brukiem ulica. Grunt rozmiękł od topniejącego śniegu. Od pierwszego postawionego na trakcie kroku rzucały się w oczy znamiona biedy i znoju – odłażąca farba, potrzaskane okna, ludzie gnieżdżący się masami w ciasnych pomieszczeniach, śpiący gdzie popadnie.

Dziedziniec Cudów nie był wcale kotłem dekadencji, o którym opowiadał Jaxon. W rzeczywistości to miejsce okazało się o wiele cichsze. Wszędzie walały się śmieci, tu i ówdzie siedzieli w grupkach kloszardzi, spali owinięci w szmaty lub gotowali coś w poobijanych garnkach. Nikt nie miał na sobie zimowej odzieży. Jedna grupa rozłożyła się na całej szerokości dwóch złączonych materacy, dzieląc między siebie kilka paczek chipsów. Na największym ognisku gotowała się błotnista potrawka.

Wiedziałam z mapy, że slumsy rozrosły się dookoła kilku noclegowni. Pozwoliłam się prowadzić ulicy. Przypomniały mi się opowieści Jaxona o ludziach, którzy żyli tu w przeszłości – malingreux. Charakteryzowali się na schorowanych, licząc na hojniejszą jałmużnę, ale gdy wracali do slumsów, ich wysypka i wrzody znikały. To tak te małe getta zyskały swoją nazwę.

Teraz byłam świadkiem tylko jednego cudu: Stróże i ślepcy dzielili w spokoju jedną zatłoczoną ulicę, przy czym zgniłki zdawały sobie sprawę, że są wśród nich odmieńcy. Posługiwali się mieszanką francuskiego i angielskiego; te dwa języki zlewały się często i płynnie w obrębie jednego zdania.

Dwie kobiety tańczyły, podczas gdy zaklinacz grał na wyimaginowanych skrzypcach. W środku tłumu hydromanta mieszał wodę w wiadrze. Obserwowało go z zainteresowaniem kilku ślepców. Wszyscy dogadywali się ze sobą jak płomień i siano.

– To nie syndykat – wymamrotałam do Arcturusa – za mało jasnowidzów.

I tak warto było tu chwilę powęszyć. Nikt nas nie zatrzymał, gdy torowaliśmy sobie drogę przez slumsy. Nie mieliśmy na widoku niczego cennego. Kilka osób zatrzymało wzrok na Arcturusie, zaintrygowanych jego wyglądem i aurą. Miałam rację, z całą pewnością nie byli z syndykatu, bo do obcych z miejsca by się przyczepili.

Moją uwagę zwróciła kołysanka. Nuciła ją jedna z jasnowidzek – przygarbiona i drżąca wieszczka. Na jej kolanach połyskiwał kamień wróżebny. Policzki miała ogorzałe od wiatru, a ręce prawie w całości zatopione w kolorowych ocieplaczach na ramiona. Śpiewała dla noworodka, którego tuliła w zgięciu ramienia:

J’ai fait un rêve horrible, mon cher,

Lorsque je fus dans l’ancien jardin de mon père.

Je rêvais qu’il y eut une ancre sur la tour,

Et que des tyrans envahirent notre cour.

Podeszłam na tyle blisko, by zwrócić na siebie jej uwagę. Wrzasnęła, gdy tylko jej wzrok spoczął na Arcturusie. Spłoszyłam się, a dłoń sama powędrowała mi do noża. Wyjęłabym go, gdybym się nie opamiętała w ostatniej chwili. Kobieta wpełzła do swojego legowiska, tuląc do piersi dziecko i kamień.

– To on! – Wymierzyła palec w Arcturusa. – To on! – Powietrze rozdarł płacz dziecka. – L’Homme au Masque de Fer. Il est venu m’enlever…

– Ta gueule – szczeknęła na nią inna kobieta. – Zamilknij, Katell, przestań gadać bzdury. I ucisz bachora albo go utopię.

Kilka osób mruknięciem zgodziło się ze słowami kobiety i wszyscy wrócili do swoich zajęć, ale wciąż strzelały ku nam ciekawskie spojrzenia, a w kilku z nich wyczytałam też podejrzliwość. Lepiej zniknąć, zanim zanadto się nami zainteresują.