Czas Żniw. Wersja autorska - Samantha Shannon - ebook + audiobook + książka

Czas Żniw. Wersja autorska ebook i audiobook

Samantha Shannon

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

WYDANIE SPECJALNE Z OKAZJI DZIESIĄTEJ ROCZNICY, W PEŁNI ZAKTUALIZOWANE O NOWE MATERIAŁY.

Bogato odświeżone wydanie z okazji dziesiątej rocznicy pierwszej powieści z sensacyjnej serii The Bone Season autorki bestsellerów Sunday Times i New York Times Zakonu Drzewa Pomarańczy.

Sajon.
Nie ma bezpieczniejszego miejsca.

„Może nie wiesz, ale Żniwa nazywane są też dobrymi zbiorami. Wciąż mówią tak na ulicach: Dobre Żniwa, Zbiory Obfitości. Rozumieją to jako odbieranie nagrody, podstawowy warunek ich negocjacji z Sajonem. Ludzie oczywiście postrzegają je inaczej. Dla nich są symbolem nieszczęścia. Oznaczają głód. Śmierć. Dlatego nazywają nas kosiarzami. Ponieważ pomagamy prowadzić ludzi na śmierć”.

Rok 2059. Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney pracuje w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn. Jej szefem jest Jaxon Hall, na którego zlecenie pozyskuje informacje, włamując się do ludzkich umysłów. Paige jest śniącym wędrowcem i w świecie, w którym przyszło jej żyć, zdradą jest już sam fakt, że oddycha.

Pewnego dnia jej życie zmienia się na zawsze. Na skutek fatalnego splotu okoliczności zostaje przetransportowana do Oksfordu – tajemniczej kolonii karnej, której istnienie od dwustu lat utrzymywane jest w sekrecie. Kontrolę nad nią sprawuje potężna, pochodząca z innego świata rasa Refaitów. Paige trafia pod protektorat tajemniczego Naczelnika – staje się on jej panem i trenerem, a zarazem jej naturalnym wrogiem. Jeśli Paige chce odzyskać wolność, musi poddać się zasadom panującym w miejscu, w którym została przeznaczona na śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 690

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 34 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszystkim marzycielom

Nota autorki do niniejszego wydania

Pierwotna wersja Czasu Żniw została opublikowana w 2013 roku, kiedy miałam dwadzieścia jeden lat. Wydanie jubileuszowe, które trzymacie właśnie w rękach, wróciło na rynek na okazję dziesięciolecia cyklu, przeszedłszy gruntowną redakcję. Tok wydarzeń jest w dużej mierze podobny, ale samą książkę praktycznie napisałam na nowo, chcąc wzbogacić ją doświadczeniem zgromadzonym przez dekadę.

Jeśli po przeczytaniu nowego wydania sięgniecie po dalsze tomy wydane wcześniej, możecie napotkać drobne nieścisłości. Zostaną one poprawione w czasie redakcji. Wydania kolejnych części planowane są w Polsce na 2025 rok.

Mam nadzieję, że lubicie tę serię co najmniej tak bardzo, jak ja lubiłam pracę nad nią, której poświęciłam ostatnich dziesięć lat.

Samantha Shannon

17 kwietnia 2023

Znany nam świat ludzi otacza ze wszystkich stron i przenika nieznany i niewidzialny świat duchów.

Charlotte Brontë

CZĘŚĆ PIERWSZAWIOSNA

1 KLĄTWA

Lubię sobie wyobrażać, że kiedyś było nas więcej. Nie dużo, ale więcej.

Wyglądamy jak wszyscy i często zachowujemy się tak samo jak zwykli ludzie. Pod wieloma względami niczym się od nich nie różnimy. Jesteśmy wszędzie, chodzimy po ulicach. Żyjemy w sposób, który uznalibyście za normalny, gdybyście tylko nie przyglądali się nazbyt uważnie.

Nie każdy z nas wie, że nie należy do wszystkich, lecz do nielicznych. Niektórzy umierają, nim zdążą się tego dowiedzieć. Inni wiedzą i nigdy nie dają się złapać. Tak czy inaczej istniejemy. Zaręczam.

Mieszkałam w Londynie – a dokładnie w Islington – odkąd skończyłam osiem lat. Uczęszczałam do prywatnych szkół dla dziewcząt, a edukację skończyłam w wieku lat szesnastu, żeby pójść do pracy. To było w roku 2056. Ojciec myślał, że będę prowadzić proste życie. Że byłam zdolna, ale leniwa, że płynęłam z prądem, biorąc się za byle jaką pracę, którą podsunęło mi życie.

Ale ojciec, jak zwykle, bardzo się mylił.

W wieku szesnastu lat stałam się bowiem częścią kryminalnego półświatka cytadeli Sajonu w Londynie. Pracowałam ręka w rękę z bezwzględnymi gangami jasnowidzów, którzy robili, co w ich mocy, by przeżyć i bogacić się w syndykacie, na którego czele stał Zwierzchnik.

Ci, którzy zepchnęli nas na obrzeża społeczeństwa, zmusili nas, byśmy zostali przestępcami.

Wtedy znienawidzili nas jeszcze bardziej. Sprawiliśmy, że ziściły się ich najgorsze obawy.

W tym chaosie wygrzebałam dla siebie niszę. Byłam, wyobraźcie sobie, faworytą – pierwszą po Jaxonie Hallu, znanym lepiej jako Białe Spoiwo, mim-lordzie, który władał sekcją I-4. Bezpośrednio pod nim służyło nas sześcioro. Zwaliśmy się Siedmioma Pieczęciami.

Ojciec wierzył, że pracuję w barze z tlenem – robota niewyszukana i najzupełniej legalna. Gdyby poznał prawdę, pewnie by umarł.

Dzień, w którym zmieniło się całe moje życie, nastąpił, gdy miałam dziewiętnaście lat. Wówczas moja ksywa budziła w podziemiu przestrach – Blada Śniąca, dziedziczka Białego Spoiwa, słynąca z tego, że była jedyną znaną śniącą wędrowczynią.

Po szczególnie obfitującym w wyzwania tygodniu spędzonym wśród kryminalnej braci postanowiłam dla odmiany wpaść na kilka dni do ojca. Jaxon nigdy nie rozumiał, czemu zawracam sobie tym głowę, bo jego zdaniem poza syndykatem nie istniało nic, co byłoby warte naszego czasu, ale on nie miał żadnej żyjącej rodziny, a przynajmniej ja nic o takowej nie wiedziałam. Równie dobrze sam Londyn mógł ulepić go z wosku.

Tego dnia lało jak z cebra. Jak już wspomniałam, moje życie miało ulec drastycznej przemianie – nie po raz pierwszy, lecz tym razem na zawsze.

Leżałam w półmroku meliny rozciągnięta na kanapie, podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Ciałem byłam w Siedmiu Tarczach. Ale moja świadomość powędrowała na północ, do Marylebone.

Wspomniałam wcześniej, że byłam śniącą wędrowczynią. Pozwólcie, że wyjaśnię, co to znaczy. Pośród rozmaitych ścieżek jasnowidzenia moja była szczególnie kręta. Mój dar w swojej najprostszej formie pozwalał mi sięgnąć w Zaświaty dalej niż inni widze. Nie czytałam w myślach, byłam raczej jak myślowy radar szczególnie wyczulony na wszelkie sygnały rozbrzmiewające w świecie duchów. Moje zdolności pozwalały mi dostroić się do nich w promieniu mili od mojego fizycznego ciała.

Gdy na naszych ulicach pojawiali się intruzi, ja wiedziałam o tym pierwsza. Nikt nie potrafił się przede mną ukryć. A więc Jaxon zrobił ze mnie system wczesnego ostrzegania.

Wszelkie jasnowidztwo było w Londynie zakazane, a takie, na którym dało się zarobić, wręcz uważano za deprawację. Tym, których przyłapano na mim-zbrodni (jak nazywaliśmy to w naszym slangu), groziła egzekucja poprzez uduszenie azotem.

Ma się rozumieć, na ulicach wciąż wieszano ludzi, a za zdradę stanu nawet torturowano, zaś ja zdradzałam stan z każdym oddechem.

Wybaczcie tę dygresję.

Wracając, śledziłam właśnie wymykającego mi się z rąk gościa w naszym rejonie – osobliwy i wyróżniający się senny krajobraz, którego zasmakowałam już wcześniej dwukrotnie. Jaxonowi zabiło ćwieka moje wyjaśnienie – z układu osłon tego tajemniczego jegomościa wywnioskowałam, że musi mieć setki lat, ale to przecież niemożliwe. Musiał to być jasnowidz obdarzony wyjątkową siłą.

Jaxon zaraz zrobił się podejrzliwy; wedle obowiązującej reguły nowo przybyły do cytadeli powinien oficjalnie obwieścić swoją obecność, a jednak ten z jakiegoś powodu się do tego nie kwapił.

Gdy wędrowałam tego dnia, wyczułam go znowu i zaraz wczepiłam się w niego myślami. Wiedziałam, że jeśli zgubię trop, Jaxon się wścieknie.

– Znajdź mi tego, co tak frywolnie hasa sobie po naszym rewirze, kochaniutka. Nie zostawię tak tej obrazy – nakazał.

W okolicy roiło się od sennych krajobrazów. Z całych sił skupiałam się na tym jednym, który wystawał jak zwichnięty kciuk. Prowadziłam swoją świadomość przez mglistą przestrzeń Zaświatów niczym podróżnik rozświetlający mrok latarnią, przysłaniając jej światło dłonią, tak by śledzony nie zorientował się, że ktoś siedzi mu na ogonie.

Powoli zbliżałam się do granicy zasięgu. Powinnam była wycofać się już jakiś czas temu, ale Jaxon za wszelką cenę chciał wiedzieć, co kombinuje ten obcy. Gdy tylko o nim wspominaliśmy, nasz herszt popadał w wisielczy nastrój, który nie opuszczał go przez kilka dni.

Zagęściłam percepcję do granic możliwości, zmagając się z ograniczeniami, jakie nakładała na mnie odległość od mojego fizycznego ciała, ale było już za późno. W jednej chwili senny krajobraz był jeszcze wyczuwalny, a w następnej pochłonęły go Zaświaty i tyle go widziałam.

Ktoś mną szarpał. Sprzeciwiłam się niemrawo i ten ktoś przestał.

Mój srebrny sznur – włókno rozciągnięte między ciałem i duchem – był niezwykle elastyczny, dzięki czemu mogłam wyczuwać senne krajobrazy ze znacznej odległości. Teraz ściągnął się, a moja świadomość natychmiast wróciła do ciała. Gdy tylko otworzyłam oczy, Danica zaświeciła mi w nie latarką.

Danica Panić, nasza nadworna geniuszka, inżynierka i niesklasyfikowana narwanica, pod względem intelektu ustępowała tylko Jaxonowi. Była ode mnie o trzy lata starsza i subtelna jak parowóz.

– Pobudka, śpiochu – powiedziała. – Wiesz, jaki mamy dzisiaj dzień?

– Piątek… – wycharczałam.

– Bardzo dobrze.

Wyłączyła niezdycharkę, a ja zdjęłam maskę tlenową.

Z wolna wyostrzało się wokół mnie poddasze naszej meliny. Budynek stanowił tajny punkt przerzutowy kontrabandy – groszowych kryminałków, piętrzących się w pryzmach nielegalnych pamfletów oraz najprzeróżniejszego czarnorynkowego barachła. To było jedyne miejsce na świecie, w którym mogłam czytać książki, oglądać filmy i robić, czego dusza zapragnie.

– Czuję się jakoś niewyraźnie. – Rozmasowałam skronie. – Długo wędrowałam?

Gdy odpowiedziało mi milczenie Daniki, sprawdziłam zegar na niezdycharce. Maszyna stabilizowała mój stan, gdy zapuszczałam się głęboko w Zaświaty, i stanowiła siatkę ochronną przydatną w sytuacjach, gdy zapędziłam się zbyt daleko od ciała. Jaxon chciał, bym nauczyła się w ogóle z niego wychodzić, ale jak dotąd mi się to nie udało.

I dobrze.

– Dani… – powiedziałam, patrząc na cyfry. – Czy ty próbujesz mnie zabić?

– Właściwie to tak.

– Ja mówię poważnie.

– Jax kazał mi zostawić cię na godzinę. Co znalazłaś?

– Tamten krajobraz wrócił. – Podniosłam się do siadu i w mojej głowie odezwał się znajomy ból. – Wciąż nie mogę go jasno odczytać. Chyba zmierzał w kierunku Park Square.

– Wyślę Zeke’a. – Danica sięgnęła po telefon. – Podobno Jaxon dał ci wolne na weekend. Jak go przekonałaś?

– To właściwie chorobowe.

– Jak to?

– Na podreperowanie zdrowia psychicznego, bo przez ciebie i to twoje ustrojstwo tracę rozum.

Wymierzyła we mnie złowróżbne spojrzenie.

– Raczej utrzymujemy cię przy życiu, niewdzięcznico jedna. Zawsze mogę cię po prostu zostawić, żeby ci wysechł twój orzeszkowaty encefalon.

– Nie mam pojęcia, co właśnie powiedziałaś.

– Wiem, że nie masz.

Danica podała mi moje znoszone skórzane buty. Wciąg­nęłam je, a potem wzięłam od niej garnizonówkę. Podsunęła mi mój rewolwer, ale go nie przyjęłam.

– Dasz znać Jaxowi, nie? – upewniłam się.

Odmruknęła coś w odpowiedzi.

– Gdzie są wszyscy?

– Zeke szuka tego twojego obcego. Nadine jest na seansie w Cheapside – powiedziała, rozkojarzona telefonem. – Eliza miała epizod. Ktoś próbował ją opętać.

– Pieter?

– Nie. Jej nowa muza.

– Był u niej Nick?

Danica pokręciła głową.

– Jaxon zabrał go na kolację.

– Ale powiedział, że zawiezie mnie do Islington.

– Chyba są u Chata. Może idź do nich?

– Nieważne. – Wcisnęłam włosy pod czapkę. – Nie chciałabym im przeszkadzać.

– Pociągiem już nie pojedziesz. Jest za późno – powiedziała Danica. – Musiałabyś chyba pójść przez Inquisitors Cross?

– Tak, ale minę bramki. W życiu nie widziałam podstrażnika na Leicester Square. – Wstałam. – Śniadanie w poniedziałek?

– Chyba że wyskoczy mi coś ciekawszego. – Danica zerknęła na zegar. – Nie zgiń mi tam.

– Spokojna głowa. Do poniedziałku.

Narzuciłam kurtkę i ruszyłam do drzwi, witając się z duchem w rogu. Pieter odmruknął coś w odpowiedzi. Fakt, że nie żył, czasem wprawiał go w wisielczy nastrój.

Był muzą, duchem holenderskiego artysty Pietera Claesza, znalezionym przez spoiwo w Haarlemie i przehandlowanym do Sajonu. Eliza – nasza medium – czasem pozwalała mu się opętać i wtedy malowała arcydzieła. Gdy któreś skończyła, opylałam je nieświadomym kolekcjonerom na czarnym rynku.

Tylko że, oczywiście, duchy miały humory. Bywało, że całymi miesiącami nie powstawał żaden nowy obraz. A kiedy już Eliza jakiś z siebie wycisnęła, dochodziła do siebie przez kilka dni.

Zamknęłam za sobą drzwi, zadowolona, że przestało padać. Z latarni lało się błękitne światło, a na niebie rysował się blady uśmiech księżyca.

Jak w każdy piątkowy wieczór w Siedmiu Tarczach było rojno jak w ulu. Z Tlenionej Blondyny, lokalnego baru tlenowego, wylewał się tłum roześmianych ślepców. Po mojej prawej stronie jeden z naszych kurierów siedział pod tarczowym filarem, sercem dzielnicy, od którego wzięła nazwę. Deszcz omywał okrągłe twarze sześciu niebieskich zegarów.

Kurier skinął mi głową. Odwzajemniłam gest. Idąc ulicą Monmouth, po cichutku nawinęłam sobie całą szpulę duchów.

Na przestrzeni wieków w Londynie umarło tyle ludzi, że trudno było znaleźć bodaj kąt nieupchany duchami. Dzieliły się one na te wrogie i te pomocne. Gdy wypuszczałam się do miasta nocami, lubiłam mieć kilka na podorędziu na wypadek, gdybym natknęła się na strażników.

Ślepcy w barze, oczywiście, niczego nie zauważyli. Ta większość, o której wspominałam, to właśnie oni, normalsi. Sajon powstał po to, by ich bronić przed wybrykami natury takimi jak ja – osobami, które rozmawiają ze zmarłymi. Poszłam w swoją stronę.

– Powróżę za szylinga – usłyszałam szept. Zatrzymałam się. – Najlepszy wyrocznik w Londynie, jak Boga kocham. Szyling lub dwa dla biednego chałturnika?

Głos dobył się z ust skulonego chudzielca w cienkiej kurtce. Odczytałam jego aurę. Nie wyrocznik, tylko wróżbita. Łypnęłam przez ramię, a potem wciągnęłam go do najbliższej bramy.

– Żaden z ciebie wyrocznik, za to wyjec pierwszorzędny – powiedziałam w ciemności z ustami przy jego uchu. – Głupku jeden, wszędzie się roi od ślepców. Z byka spadłeś?

Wybałuszył na mnie oczy.

– Blada Śniąca… – wychrypiał. – Błagam, nie mów Białemu Spoiwu. Ja tylko… Bo tego…

– Lepiej stąd zmykaj, zanim cię zobaczy. – Wyłowiłam z kieszeni garść banknotów. – Masz, prześpij się gdzieś. No, poszedł!

– Dziękuję.

Wsunął pieniądze do kieszeni kurtki. Odprowadziłam go wzrokiem za róg, zastanawiając się, czy czasem nie próbował właśnie wyżebrać sobie przyjęcia do syndykatu.

Jeśli tak, wybrał złą sekcję. Każdy jasnowidz chcący uprawiać tu swoje rzemiosło musiał najpierw poprosić Jaxona o pozwolenie, którego ten udzielał niezmiernie rzadko. Ja należałam do nielicznych szczęśliwców, którym było dane wkręcić się w szeregi Siedmiu Tarcz.

Leicester Square litościwie pogrążony był w ciszy. Godziny szczytu już minęły. Jak zwykle większość pasażerów stanowili ślepcy. Nie mieli aur, które mogłyby ściągnąć na nich kłopoty.

Podstrażnicy monitorujący sieć transportową zaczy­nali służbę o szóstej. Tak jak reszta Nocnej Dywizji Kontrol­nej, byli to umundurowani jasnowidze zaprzysiężeni do służby Sajonowi na trzydzieści lat, po których czekała ich dobrowolna egzekucja. Dla niektórych prościej było żyć w ten sposób niż codziennie walczyć o przetrwanie. Do ich głównych obowiązków należało polowanie na własnych pobratymców. W odróżnieniu od ślepców widzieli oni aury, dzięki czemu stanowili dla Sajonu cenny nabytek.

Nigdy przez myśl mi nie przeszło, żeby się zaciągnąć do NDK. Jasnowidze bywali wobec siebie okrutni, ale ja nie potrafiłabym skazać kogokolwiek na okropną śmierć na Lychgate.

Muszę jednak przyznać, że w chwilach słabości, gdy przez wiele dni urabiałam sobie ręce po łokcie, a Jaxon zapominał mi zapłacić – kusiła mnie ta perspektywa.

Dobra nasza, żadnych podstrażników w zasięgu wzroku. Przyłożyłam pozwolenie do skanera, rozwijając szpulę. Duchy nie lubiły, gdy odciągało się je od nawiedzanych rewirów, a kontrole w pociągach prawie się nie zdarzały – gdy minęło się bramki, ryzyko złapania gwałtownie malało.

Zeszłam po schodach, czując narastający ból głowy. Nie miałam ochoty na tłoczne skrzyżowanie na Inquisitors Cross, ale nie mogłam spotkać się teraz z Jaxonem. Wiedziałam, że będzie próbował odwieść mnie od spotkania z ojcem.

Dotarłam na peron z zapasem kilku minut. Z głośników rozległ się nagrany głos Scarlett Burnish:

– Następny pociąg, kierunek: północ, Inquisitors Cross. Proszę przygotować dowody osobiste i pozwolenia na przejazd. Dziękuję i życzę państwu miłej podróży.

Chciałam tylko jednego spokojnego wieczoru. Jaxon żyłował mnie cały tydzień. W przypływie wspaniałomyślności pozwalał mi na przerwę obiadową, ale te stały się ostatnimi czasy rzadsze od gruszek na wierzbie. Spotkania z ojcem może i nie należały do łatwych, bo był to człowiek do bólu skryty, lubiący rozmawiać tylko o błahostkach, ale przynajmniej pozwalał mi się wyspać. Wezmę gorącą kąpiel i pójdę w kimę.

Na ekranach wyświetliła się wiadomość, czarne litery na białym tle. Inni pasażerowie nawet nie podnieśli wzroku, choć białe światło opromieniło im twarze.

TWR – TECHNOLOGIA WYKRYWANIA RADIESTEZJI

– W cytadeli tak gęsto zaludnionej jak Londyn – mówił głos Scarlett Burnish – istnieje duże prawdopodobieństwo, że obywatel znajdzie się w przedziale wraz z odmieńcem.

Na ekranach zarysowała się pantomima ludzkich sylwetek, z których każda reprezentowała obywatela. Jedna z nich zmieniła kolor na czerwony, a pozostałe odskoczyły od niej.

– Tarcza czuciowa TWR jest obecnie testowana w Terminalu Paddington i w Westminster Archon. Do roku dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego zamierzamy wyposażyć w tarczę czuciową wszystkie stacje metra w Pierwszej Kohorcie, co pozwoli nam zmniejszyć liczbę odmieńczych strażników w obrębie stolicy. Aby uzyskać więcej informacji, odwiedź stację Paddington lub spytaj oficera Dziennej Dywizji Kontrolnej.

Ogłoszenie zniknęło, ustępując miejsca reklamie, ale jego treść ciągle dzwoniła mi w głowie.

Sajon wyprowadzał swoich odmieńczych oficerów na ulice tylko nocą. Od świtu do zmierzchu ulice Londynu były dla jasnowidzów relatywnie bezpieczne. Wtedy patrolowała cytadelę Dzienna Dywizja Kontrolna. W jej skład wchodzili ślepcy, którzy nie potrafili nas wyczuć.

To się zmieni, kiedy zainstalowana zostanie tarcza czuciowa. Sajon twierdził, że potrafiła wykrywać aury, czyli to, co łączyło jasnowidza z Zaświatami. Jeśli ktoś nie spowolni budowy tarczy, nawet ślepi oficerowie wkrótce będą mogli wyłuskać nas z tłumu. Wtedy Nocna zostanie rozwiązana, a jasnowidze zostaną pozbawieni jakiejkolwiek szansy na życie w granicach prawa.

Jak dotąd Eteryczne Stowarzyszenie ignorowało ten problem. Mim-lordowie i mim-królowe cytadeli mieli najwyraźniej inne sprawy na głowie.

Wtem poczułam, jak spocona dłoń zaciska się na moim nadgarstku. Zamarłam.

– Jedziemy sobie zbiorkomem, co?

Kolejny widz zaszedł mnie od tyłu. Ciemne włosy wypływały spod melonika na ramiona. Przegapiłam jego senny krajobraz w nawale innych, ale powinnam była rozpoznać go po samym zapachu.

– Zwierzchnik – powiedziałam sztywno.

– Blada Śniąca. – Mocniej zacisnął palce. – Twój mim-lord obraził mnie po raz ostatni.

– Że co, proszę? Wygrywając z tobą w karty?

– Nikt nie będzie oszukiwał mnie w mojej własnej melinie.

– Nie znam nikogo, kto by się na to poważył. – Poczekałam, aż minie nas jedna ślepa. – Zaszczyt to dla mnie, że fatygowałeś się taki kawał drogi, by się mnie czepiać, ale głowa syndykatu na pewno ma ważniejsze rzeczy do roboty. Mog­łaby, dajmy na to, umyć zęby.

Nigdy nie twierdziłam, że należę do tych rozważnych.

– Chciałem zobaczyć się z tobą osobiście. – Hector przemawiał przyciszonym głosem. – Jaxon mości gniazdko co najmniej kilku złodziejskim srokom. Już ja wiem, co mu chodzi po głowie. Cała wasza siódemka zbyt śmiało sobie poczyna, a ty najśmielej ze wszystkich, Blada Śniąca. Czas, by Jaxon zapłacił za tę bezczelność.

– Przepraszam bardzo… – Kobieta przeskoczyła wzrokiem między nami. – Czy wszystko w porządku?

Pokiwałam głową, zmuszając się do uśmiechu, a Hector zrobił to samo. Nawet Zwierzchnik nie był na tyle głupi, by o interesach podziemia gadać przy ślepcach.

– Londyn należy do mnie. Nie srajcie wyżej, niż macie dupę – wycedził. – Miłej podróży.

I się ulotnił. Zasłoniłam mankietem kurtki zaczerwieniony nadgarstek.

Przy Hectorze lepiej było uważać na słowa. Władał w końcu całym syndykatem. Większość członków mojego gangu schodziła z drogi jego poplecznikom, ale sam Jaxon nie krył się z pogardą dla niego. Lubiłam wygrywać w karty i nie lubiłam przegrywać, ale byli w syndykacie tacy, dla których taka zniewaga domagała się krwi.

Jeśli kiedyś zdybie mnie samą w jakimś zaułku, to po mnie.

Weszłam do pociągu i złapałam za uchwyt. Szybko znalaz­łam się na Inquisitors Cross, skąd siecią linii obywatele rozjeżdżali się po całej cytadeli. Był to zimny, jałowy labirynt tuneli najeżony kamerami przemysłowymi. Każdej innej nocy po prostu wyszłabym na ulicę, ale już byłam spóźniona na kolację i musiałam skrócić sobie drogę bocznym korytarzem.

Następny peron był niemal opustoszały. Gdy zatrzymał się na nim mój jadący na wschód pociąg, zatonęłam w pustym fotelu. W przedziale była jeszcze tylko jedna osoba, wieszcz pogrążony w lekturze zatwierdzonej przez władze książki. Otworzyłam czytnik i numer „Potomka Codziennego”.

Nie mając nawiniętej szpuli, mogłabym tylko polegać na kamuflażu – to jest na wyglądaniu tak normalnie, jak to tylko możliwe. Jaxon miał licznych wrogów, a wielu widzów wiedziało, że jestem jego faworytą.

Przewracając strony, łypałam jednym okiem na siedzącego kawałek dalej wieszcza. Czułam, że sama również jestem obserwowana, lecz z faktu, że ani nie pobił mnie do nieprzytomności, ani się nie ukłonił, wywnioskowałam, że po prostu nie wie, kim jestem.

Wróciłam do cyfrowego wydania „Potomka”, jedynego legalnie wydawanego w Sajonie dziennika. Z pierwszej strony gapiły się na mnie zwyczajowe newsy. Na podstawie sfabrykowanych dowodów powieszono dwóch młodych mężczyzn, a w I-3 zamknięto teatrzyk. Artykulik o wzroście zainteresowania Londynem i Paryżem turystów z wolnego świata, list od czytelnika, zachwalający spójność i stabilną sytuację gospodarczą dziewięciu państw zrzeszonych w Republice Sajonu, która rosła w siłę od prawie dwustu lat.

Sajon założono, by ukrócić plagę jasnowidztwa. Pierwsze kroki w tym celu poczyniono w roku 1901, gdy Edwarda VII, syna królowej Wiktorii, oskarżono o pięć morderstw. Zgodnie z oficjalną wersją wydarzeń zaczerpnął on ze źródła jakiegoś nieokreślonego zła, sprowadzając na świat jasnowidztwo, czyli godną pogardy odmienność. Wkrótce zaraza rozprzestrzeniła się po kontynentach, infekując i wypaczając wszystkich, których dosięgły jej macki.

Tego samego roku królową obalono, a w jej miejsce ustanowiono pozorną republikę, gdzie od zarania polowało się na odmieńców. Zgodnie z oficjalnym stanowiskiem nowego pokolenia rządzących cała przestępczość i w ogóle wszystko, co złego się działo w nowym państwie, było naszą winą. Minęło kilka lat i ten system połączonych ze sobą rządów poszczególnych państw objęto jedną nazwą – Sajon. Sajon pozostał republiką tylko z nazwy, bo nie było w nim żadnej opozycji ani nie rozpisywano wyborów.

W następnych dekadach rozwijało się podziemie jasnowidzów, które przybrało z czasem formę syndykatu rzezimieszków. Aby móc się bronić, staliśmy się twardzi i okrutni. Wtedy Sajon podwoił wysiłki, by jak najszybciej nas wytrzebić.

A gdy w cytadeli zostanie zainstalowana tarcza czuciowa, syndykat legnie w gruzach. Mieliśmy dwa lata na działanie, ale z Hectorem jako Zwierzchnikiem wątpiłam, byśmy mieli jakąś szansę na przetrwanie. Jego rządy nie przyniosły niczego poza plagą korupcji.

Co nakradli, to ich.

Pociąg przejechał bez przeszkód trzy stacje. Akurat zamykałam „Potomka”, gdy nagle zgasły wszystkie światła, a pociąg prawie stanął dęba. Drugi pasażer wyprostował się na siedzeniu.

– Przetrzepią wszystkie przedziały.

Chciałam coś odpowiedzieć, ale język nagle spuchł mi w ustach, jakby użądliła mnie osa.

– W ramach zwykłego funkcjonowania kolei pociąg został na krótki czas wstrzymany – objaśnił z głośników głos Scarlett Burnish. – Dziękujemy za współpracę.

Oboje wyjrzeliśmy za okno, ale zobaczyliśmy tylko ściany tunelu i nasze własne odbicia. Dalej przed sobą wyczułam dwa senne krajobrazy. Gdzieś w ciemności musiały otworzyć się drzwi.

– Trzeba działać. – Wieszcz wstał. – Czym ty jesteś?

Wciąż nie mogłam mówić.

– Wiem, że na pewno widzką – ponowił. – No, nie siedź tak. Możemy… z nimi walczyć. – Otarł czoło rękawem. – Że też akurat dzisiaj…

Wtedy dwa snopy światła wwierciły się w półmrok wagonu. Ten drugi widz natychmiast się cofnął.

Nie, to się nie dzieje. Czy to możliwe, bym miała aż takiego pecha?

Weszli do środka. Przywołujący i medium w charakterze wsparcia, obaj w czarnych mundurach ze szkarłatnymi akcentami, w hełmach z wizjerami zasłaniającymi oczy. Drzwi zamknęły się za nimi z sykiem.

Podstrażnicy w pierwszej kolejności wzięli na cel wieszcza. Pociąg drgnął i powlókł się z wolna dalej z przygaszonymi światłami.

– Nazwisko – rzucił jeden ze strażników.

– Linwood – wyszeptał wieszcz. – Litości, mogę zapłacić…

– Nic z tego. – Hełm zniekształcił głos podstrażnika. – Doniesiono nam o odmieńcu podróżującym tą linią, ale coś mi się widzi, że na tej samej linie zadynda dwoje.

– Cel podróży? – charknął medium. – Może seans?

– Jadę do córki do szpitala. Ma mukowiscydozę – trajkotał Linwood. – O, tu mam pozwolenie…

– Wstawaj – szczeknął do mnie pierwszy strażnik.

Wstałam.

– Dokumenty.

Wolno sięgnęłam do płaszcza po dowód osobisty. Przejechał po nim skanerem i odczytał dane odesłane z bazy: Paige Eva Mahoney, rok urodzenia 2040, zamieszkała w I-5, zatrudniona w I-4. Pięć stóp i dziewięć cali wzrostu. Brak znaków szczególnych, jeśli nie liczyć ciemnych warg. Zabarwienie spowodowane jest pewnie nadużywaniem tytoniu.

W życiu niczego nie paliłam.

– Mahoney – wymówił głosem naznaczonym znaną mi dobrze pogardą. – Pokażcie pozwolenie na podróż.

Odszukałam je i podałam strażnikowi. Wykonywał krok po kroku wszystkie czynności wynikające z regulaminu, zmuszając mnie do tego samego, ale to była tylko pozorna sprawiedliwość. Nie miało znaczenia, kim byłam i dokąd jechałam.

Już byłam trupem.

– Bywalczyni barów tlenowych? Nie z tą aurą – powiedział. – Kto wydał to pozwolenie?

Potrzebowałam chwili, by odzyskać głos.

– Bill Bunbury, mój przełożony.

Zaświecił mi w oczy. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko mu na to pozwolić.

– Ani śladu ducha – uznał. – Pewnie wyrocznia.

– Od lat nie widziałem wyroczni – powiedział jego towarzysz. Większość jasnowidzów myliła mnie z wyrocznią ze względu na podobny kolor aury. – Zrobimy z tego dwie egzekucje.

W tej chwili Linwood wystrzelił ku drzwiom. I rzucił w podstrażników duchem – i to nie byle jakim, bo aniołem stróżem. Medium wrzasnął, gdy anioł uderzył w niego i posłał na podłogę.

Przywołujący miał lepszy refleks. Zanim ktokolwiek wykonał ruch, wyjął całą szpulę poltergeistów. Cofnęłam się o krok z rozłomotanym sercem.

– Ani drgnijcie! – ostrzegł nas przywołujący.

Linwood otaksował go wzrokiem. Był po czterdziestce, drobny i żylasty, miał brązowawe, siwiejące na skroniach włosy.

– Powiedz – rzekł – dlaczego przywołujący z takim talentem zwraca się przeciw swoim?

Strażnik milczał. Chciałam móc zadać podobne pytanie, ale głos wciąż mi odmawiał posłuszeństwa, a nerwy miałam napięte jak postronki. Jedenaście lat krycia się na widoku, a wszystko mogło skończyć się tu i teraz.

– Nie schowasz się za tym hełmem – podjął Linwood. – Te poltergeisty z całą pewnością wiedzą, kim jesteś.

Ich pojawienie się sprawiło, że oblazła mnie gęsia skórka. Nieczęsto widziało się kogoś, kto potrafił zawładnąć choć jednym, a co dopiero trzema. Linwood miał słuszność – w syndykacie zabijaliby się o tego faceta.

Co oznaczało, że wstąpił do straży metra, bo lubił zjadać swoich.

Gdy anioł zbierał się do drugiego ataku, duchy otoczyły podstrażnika. Ciśnienie w Zaświatach tak wzrosło, że ledwie mogłam oddychać.

– Pójdź z nami po cichu – odezwał się strażnik – a może nie będą cię torturować.

– Niech spróbują. – Pasażer uniósł rękę. – Nie boję się ludzi, mając po swojej stronie anioła.

I posłał go naprzód. Poltergeisty pomknęły mu na spotkanie, a impet zderzenia poparzył mój szósty zmysł. Oblał mnie zimny pot.

Linwood był twardy jak na wieszcza w zmiętym gajerze. Drugi podstrażnik otrząsnął się ze zdumienia i już recytował tren – sekwencję słów skłaniających duchy do opuszczenia pola walki. Anioł zwrócił się w jego stronę. Żeby go odpędzić, musieliby znać jego imię, ale dopóki strażnik recytuje tren, anioł będzie rozproszony i nic mu nie zrobi.

– Odejdź w Zaświaty. Wszystko jest uregulowane. Długi spłacone. Nie musisz już przebywać wśród żywych.

Jeśli Linwood przegra to starcie, mnie także zamkną. Oczami wyobraźni ujrzałam się w celi, bitą i podtapianą, wiszącą na szubienicy…

Poltergeisty zacieśniły półokrąg wokół Linwooda, a obrzeża mojego pola widzenia zaczęły drżeć. Rzuciłam się na strażników, na ich senne krajobrazy podobne do moich, na żyjące w nich duchy, dwa płomienie zamknięte w dwóch latarniach.

Wtedy spadła na mnie czarna fala. Usłyszałam, jak moje ciało uderza o podłogę.

Nie usłyszałam nic więcej.

Przywołujący zupełnie się tego nie spodziewał. Zanim sama zorientowałam się, co właściwie robię, już wskoczyłam do jego krajobrazu, a mój duch szarżował prosto na jego ducha, by wyrzucić go do Zaświatów. Pomknęłam za nim w ciemność. Jego koleżka nie zdążył nabrać powietrza – staranowałam i jego.

Wtedy wróciłam do ciała.

Minęła chwila. Wolno wypełniłam płuca powietrzem, gdy docierało do mnie, że leżę na podłodze. Dzwoniło mi w uszach, a w ustach miałam metaliczny posmak. Przełknęłam ślinę i spróbowałam się podnieść, ale wtedy moja głowa wybuchła bólem.

Nigdy jeszcze nie czułam czegoś takiego – jakby ktoś wiercił mi w oczodołach rozgrzanymi nożami. Ogień palił wszystkie nerwy w moim mózgu. Zaczęłam ciężko dyszeć, ogarnięta paniką. Moje pole widzenia zaskrzyło się rozedrganym, białym światłem. Ścisnęłam głowę pięściami.

Nie wiedziałam, co właśnie odwaliłam, ale miałam pewność, że nigdy już tego nie zrobię.

Pociąg dojeżdżał już do kolejnej stacji. Powolutku wsparłam się na rękach i kolanach. Każdy mój palec i każda kończyna zwisały luźno jak u szmacianej lalki.

– Linwood…

Podpełzłam do niego. Oświetliłam mu twarz telefonem i zobaczyłam skręcony kark pokryty siatką srebrnych blizn. Poltergeisty zabiły go i uciekły. Musiałam teraz wyrecytować tren, inaczej jego duch zacznie nawiedzać ten wagon. Przetrząsnęłam kieszenie jego płaszcza i znalazłam dowód osobisty.

– Williamie Linwoodzie – wymówiłam drżącym głosem – odejdź w Zaświaty. Nie musisz już przebywać wśród żywych…

Jego duch kręcił się w pobliżu. Zaświaty ucichły, gdy zarówno on, jak i jego anioł zniknęli.

Gdybym nie złapała za uchwyt, chyba nie dźwignęłabym się na nogi. Moja spotniała dłoń o mało się z niego nie ześlizg­nęła. Kilka stóp dalej leżał zabity przywołujący.

Drugi podstrażnik leżał na plecach. Zbliżyłam się i mus­nęłam jego senny krajobraz. Gdy zrozumiałam, co się święci, z mojego gardła wydobył się jęk.

Nie wypchnęłam z niego ducha do końca. Tkwił uwięziony w zewnętrznym pierścieniu jego umysłu – w piątym, tym najmroczniejszym, za którego zrębem jest już tylko śmierć. Jego srebrny sznur nie zerwał się, ale rozciągnęłam go tak bardzo, że mężczyzna postradał zmysły.

Opadłam na kolana i znalazłam przełącznik z boku hełmu, za pomocą którego uniosłam mu wizjer. Wlepiał nieobecny wzrok w sufit, a po jego policzku ciekła strużka śliny.

Gdy spojrzałam na niego, skupił wzrok na mojej twarzy. W ostatnim przebłysku świadomości wycharczał wątle dwa słowa:

– Zabij mnie.

Łzy pociekły mi po twarzy. Oparłam zimne dłonie na jego ramionach i zebrałam się w sobie, by zrobić, o co prosił.

Gdy następna stacja znalazła się w zasięgu wzroku, czekałam kilka przedziałów dalej. Wysiadłam, gdy tylko rozchyliły się drzwi, i ruszyłam prosto do najbliższej windy. W momencie, kiedy grupka pasażerów zobaczyła, co się stało, jeden człowiek w tym wagonie wciąż oddychał, a ja dawno rozpłynęłam się w powietrzu.

2 NIE MA BEZPIECZNIEJSZEGO MIEJSCA

7 marca 2059

Prawie niepostrzeżenie wślizgnęłam się do Posiadłości Barbican. Ponieważ mieszkało tu tak wielu kluczowych pracowników Sajonu, skrzydła mieszkalnego pilnował ochroniarz, który szczęśliwym zrządzeniem losu akurat robił coś innego, gdy przybyłam na miejsce. Nie widział więc mojej bladej twarzy ozdobionej pod nosem zasychającą krwią.

Jakimś sposobem zdołałam uciec z metra, nim podniesiono alarm. Musiałam wyprzedzić syrenę o kilka sekund. Powinnam była wrócić do kryjówki, ale jakiś zakorzeniony głęboko instynkt kazał mi przyjść tu, do ojca.

Zastałam go w kuchni, oglądającego Oko Sajonu, flagową telewizję republiki. Przystanęłam, by posłuchać Burnish. W związku z wypadkiem w metrze jedna linia została zamknięta do odwołania.

Scarlett Burnish, Arcygawędziara, głos Sajonu wygłaszający publiczne obwieszczenia i czytający obywatelom zatwierdzone wiadomości. Miała skórę gładką od kosmetycznej emalii oraz usta pomalowane pod kolor czerwonych włosów, które związano jej w elegancki kok. Wysokie kołnierzyki jej sukienek zawsze kojarzyły mi się z wisielczą pętlą.

Kto wie, czy zaraz nie obwieści całemu Sajonowi mojego nazwiska.

– Wiadomości z zagranicy. W tegoroczne Święto Listopadowe Wielki Inkwizytor Republiki Francuskiej Benoît Ménard odwiedzi Inkwizytora Weavera – powiedziała Burnish ze swoim zwyczajowym przyklejonym uśmiechem. – Do uroczystości zostało jeszcze co prawda osiem miesięcy, ale Westminster Archon już rozpoczyna przygotowania, by należycie ugościć najbliższego spośród wszystkich naszych przyjaciół na kontynencie.

– Paige?

– Tak, to ja. – Odwiesiłam kurtkę.

– Chodź, siadaj.

– Tylko wezmę prysznic.

Skierowałam się do łazienki, pocąc się kroplami wielkimi jak ziarna grochu. Gdy tylko przekręciłam zamek w drzwiach, natychmiast wyrzygałam flaki do kibla.

Jaxon od zawsze wmawiał mi, że potrafiłabym zabić kogoś duchem, ale ja nigdy mu nie wierzyłam. A teraz rzeczywiście byłam morderczynią, a co gorsza, nie zatarłam za sobą śladów. Zostawiłam w metrze czytnik umazany moimi odciskami palców.

Ręce miałam brudne od krwi. Z drżeniem wysunęłam się z ubrań i powlokłam pod prysznic. Gorąca woda smagała moje ciało, a w głowie raz po raz odtwarzała się scena w pociągu.

Ja wcale nie chciałam ich pozabijać. Tylko pchnąć ich przez Zaświaty, tak jak robiłam to od lat. Gdyby udało mi się sprawić im ból, wprawić w panikę, mogłabym uciec razem z Linwoodem.

Zdarzyło się jednak inaczej i taki obrót spraw nie miał precedensu. Zadziałałam instynktownie, nie panując nad sobą.

Raptem ugięły się pode mną nogi. Skuliłam się w kącie kabiny, przygarnęłam do siebie kolana i zaczęłam się trząść.

Gdzie bym się nie ukryła, znajdą mnie. Sajon w trymiga dopasuje odciski palców. Światło latarki razi mnie w oczy. Igła wkłuwa się w szyję. Znikam.

Myśli z trudem przedzierały się przez pulsującą bólem głowę. Musiałam wrócić do Siedmiu Tarcz, ale nie mogłam zaprowadzić sajonitów do Jaxona. Wkrótce cała kohorta będzie pełna strażników, co uniemożliwi ucieczkę na nogach. Najbliższe stacje zamknięto, nie mogłam więc wrócić do meliny inaczej niż funtówą, a te rzadko zapuszczają się w te rejony Londynu.

Jasna cholera.

Ojciec przeniósł się do kuchni. Przychodząc do niego, wplątałam go w tę kabałę. Pracował dla Sajonu od ponad dziesięciu lat. Musiałam uczepić się nadziei, że kiedy po niego przyjdą, wezmą jego zasługi pod uwagę.

Do tego czasu będę udawać, że wszystko jest w porządku. Nie dam rady powiedzieć mu w twarz, co zrobiłam.

Gdy się przebrałam, mechanicznym krokiem zeszłam do kuchni, nalałam mleka do rondla i postawiłam na kuchence zgodnie z wyuczoną rutyną. Ojciec wystawił na blat mój ulubiony kubek, ten wielki z napisem: KAWA NIE PYTA, KAWA ROZUMIE.

Sajon wciąż prowadził dochodzenie, czy to czasem kofeina nie wyzwala jasnowidzenia. Podobne podejrzenia pogrążyły alkohol. Obywatele, którzy nie szukali guza, korzystali z floxy, jedynej legalnej w Sajonie używki, ale napis SMAKOWY TLEN NIE PYTA, SMAKOWY TLEN ROZUMIE nie wyglądałby już tak dobrze na kubku. Nalałam mleka, wyglądając przez okno.

Za nim migotał Londyn. Kompleks opromieniony był blaskiem ekranu transmisyjnego zamontowanego na najwyższej wieży Barbicanu. Często można było w nim oglądać publiczne egzekucje. W tej chwili wyświetlała się stylizowana kotwica na klinicznie białym tle – symbol Sajonu. Oraz to mrożące krew w żyłach motto: NIE MA BEZPIECZNIEJSZEGO MIEJSCA.

Gdy byłam mała, ojciec robił, co mógł, by uchronić mnie przed treściami wyświetlanymi na tym ekranie – bezskutecznie. Jeśli jakoś się nie wykaraskam z tych nowych kłopotów, wkrótce sama się na nim pojawię.

Ściskając kubek obiema dłońmi, wyszłam z kuchni. Jaxon powie mi, co powinnam zrobić. Po drodze do sypialni ojciec zastąpił mi drogę w korytarzu.

– Paige.

Ojciec pracował w dziale badań naukowych Sajonu. Wieloletnia harówka poprzecinała jego twarz głębokimi bruzdami. Teraz widniał na niej wyraz, w którym dominowała ostrożność. Zwykle w mojej obecności taką właśnie maskę zakładał.

– Cześć. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Przepraszam za spóźnienie. Robiłam nadgodziny.

– W porządku. Zawsze się cieszę, gdy wpadasz. Jadłaś coś? Chodź do kuchni.

Wróciłam razem z nim. Gdy zapalił światło, ból głowy sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu.

– Jesteś jakaś blada. – Otworzył kredens. – Dobrze się czujesz?

Mówił z czystym dublińskim akcentem. Pracował tam tak długo, że całkowicie nim przesiąkł, do tego stopnia, że nie wyzbył się go ani na jotę, spędziwszy tu jedenaście lat.

Nie tylko mówiliśmy, jakbyśmy pochodzili z dwóch przeciwnych kątów Irlandii, ale też w ogóle nie byliśmy do siebie podobni. On był rudzielcem, a moje upięte w kok loki miały barwę lodowatego złota. Jego blada twarz była spryskana piegami, moja nie. Podobno bardziej przypominałam matkę.

– Nie, jestem tylko zmęczona. – Oparłam się o blat. – Miałam ciężki tydzień.

– Czytałem dzisiaj o obwodach tlenowych. To straszne, co stało się w IV–2. Niedopłacony personel, przypadki zapalenia płuc, ataki drgawek…

– Główne bary są w porządku. Tamtejsi klienci przywykli do wysokiej jakości usług. – Patrzyłam, jak nakrywa do stołu. – Jak tam w robocie?

– Jak zwykle. – Postawił dwie szklanki. – Paige, ta twoja praca w barze…

– Tak?

Córka zarabiająca na swoje utrzymanie wycieraniem stołów. Dla człowieka o jego pozycji nie istniało nic bardziej wstydliwego. Koledzy w pracy pewnie pokpiwali z niego, gdy dotarło do nich, że nie prowadzę lokalu, tylko jeżdżę na szmacie i podaję tlen.

Wkrótce ojciec dowie się, czym naprawdę się zajmowałam, i zatęskni za tymi czasami.

– Wiem, że to nie moja sprawa, bo już mnie uświadomiłaś, a jednak wciąż myślę, że powinnaś rozważyć złożenie papierów na uniwersytet – dokończył po chwili milczenia. – Ta praca nie ma przyszłości. Gdybyś się nie wychylała, podszkoliła z francuskiego…

– Jestem zadowolona ze swojej pracy. – Powiedziałam to ostrzej, niż zamierzałam. – A poza tym naprawdę myślisz, że z naszym nazwiskiem pozwoliliby mi ukończyć studia?

Nie widział, jak nauczycielka dawała mi raport końcowy. Na krótką, okropną chwilę wróciłam do tamtej klasy, gdzie mierzyła mnie pogardliwym wzrokiem.

„Szkoda, że postanowiłaś nie zdawać na studia, Paige, ale kto wie, może tak będzie lepiej dla osoby… z twoim temperamentem. – Podała mi teczkę z godłem szkoły. – Twoje referencje. Wyszczególniliśmy twoje predyspozycje do wuefu, francuskiego i historii Sajonu”.

Była sztywno uprzejma jedynie ze względu na pozostałych nauczycieli w klasie. Ale gdy tylko wyszli, złapała mnie za ramię i wysyczała do ucha na pożegnanie: „Całe lata czekałam, aż w końcu się od ciebie uwolnię. Imię tej szkoły mog­łabyś zszargać jeszcze bardziej tylko wtedy, gdybyś okazała się odmieńcem”.

– Może uda mi się coś załatwić – powiedział ojciec. – Uważam, że już zdobyliśmy ich zaufanie.

– Naprawdę w to wierzysz?

– Owszem i mam zamiar wykorzystać swoje wpływy, by ci pomóc, nawet jeśli to daremne. – Zaciął usta. – Ja nie miałem wyboru, Paige.

– Wiem – odparłam cicho. – Twoi współpracownicy też nie. Zawsze będą wiedzieć, skąd się tu wzięliśmy, i zawsze będą uważać nas za parę wsiunów, czy się dostanę, czy się nie dostanę na ten twój uniwerek.

Rzucił mi wymęczone spojrzenie.

– Dzięki za to.

Zacisnęłam szczęki. Ostatnim razem udało mi się z nim nie pokłócić.

Na szczęście ojciec preferował spokojne życie. Położył sztućce na stole i zapytał:

– Wciąż mieszkasz z chłopakiem?

Niepotrzebnie nakłamałam mu o jakimś chłopaku. Odkąd wymyśliłam Steve’a Niewidzialnego, ojciec ciągle pytał, kiedy w końcu go spotka.

– Zerwaliśmy.

– O, szkoda. Nie zdążyłem go nawet poznać. To gdzie teraz mieszkasz?

– Suzette ma wolny pokój w Holborn.

– Ta Suzy ze szkoły?

– Tak.

Jaxon pewnie już wrócił do kryjówki. Czas mnie gonił, musiałam to przerwać.

– Właściwie to chyba nie jestem głodna. Cały dzień bolała mnie głowa. Chyba się położę.

– Tak cię dręczą te bóle głowy. – Ku mojemu zdumieniu podszedł do mnie i dotknął mojego policzka. Zwykle unikał mojego wzroku, lecz teraz zajrzał mi prosto w oczy. – Odpocznij sobie – powiedział. – Jutro zrobię nam śniadanie. Chcę usłyszeć o wszystkim, co się u ciebie dzieje, seileán.

Wlepiłam w niego wzrok. Nie zrobił mi śniadania, odkąd miałam dwanaście lat, nie nazwał mnie też swoją seileán, odkąd opuściliśmy Irlandię.

Jedenaście lat temu i całe życie temu.

– Jasne – odpowiedziałam.

– Dobrze. A więc dobranoc.

– Dobranoc.

Ruszyłam do pokoju. Ojciec zostawił uchylone drzwi do salonu, jak zawsze, gdy byłam w domu.

Nigdy nie potrafił mi okazać, ile dla niego znaczę. Gdy patrzyłam, jak stara się robić to teraz, czułam się tak, jakby ktoś wiercił mi nożem między żebrami.

W moim starym pokoju zawsze było ciepło. Zaraz po ukończeniu szkoły przeprowadziłam się do Siedmiu Tarcz, ale oficjalnie wciąż mieszkałam tutaj. Sajon otoczy posiad­łość, gdy tylko mnie wytropi.

Pewnie już analizują mój czytnik. Sajon rejestrował odciski palców wszystkich obywateli. Mnie pobrali je, gdy miałam osiem lat.

Okryte materiałem bluzy chłodne ciało nagle zapłonęło gorączką. Nie widziałam niczego poza trupami w pociągu. Tak wielkie obrażenia… jednym tylko tchem… Jaxon od dawna czekał na ten dzień. Dzień, w którym mój duch stanie się bronią.

Drżącymi dłońmi znalazłam mój drugi telefon i wybrałam numer budki telefonicznej w Mayfair.

Obok niej zawsze kręcił się jakiś opłacony kontakt. Odczekałam, aż aparat zadzwoni cztery razy – mój osobisty sygnał – a potem odwiesiłam słuchawkę.

Kilka minut czekałam, aż podziemie odwali swoją część roboty. Wreszcie telefon zawibrował. Jaxon roztrajkotał się, ledwie odebrałam:

– Tutaj jesteś, światło mego życia! I co? Przemyślałaś sobie ten urlop?

– Jaxon…

– No pewnie, że tak. Przecież moja faworyta nie roztrwoniłaby całego weekendu z jakimś ślepcem, a już na pewno nie kiedy cały Londyn obfituje w coraz to nowe okazje i sposobności, by obłowić się po kokardę. To teraz słuchaj, Jane Rochford wreszcie idzie jutro pod młotek i potrzebuję, byś ni mniej, ni więcej, tylko…

– Zabiłam kogoś.

Długa cisza. Coś lekko zatrzeszczało, nim Jaxon ponownie się odezwał.

– Kogo?

– Podstrażników – odpowiedziałam. – Była kontrola. Próbowali zatrzymać mnie i jednego wieszcza.

– Więc ich zabiłaś.

– Nie obu, tylko jednego.

– A ten drugi co?

– Jest w hadalu.

– Chwila… – ścichł. – I dokonałaś tego za pomocą ducha?

Gdy nie doczekał się odpowiedzi, zaczął się śmiać. Słyszałam, jak plaska w biurko otwartą dłonią.

– Paige, cudotwórczyni ty moja malutka! – wybuchł. – W końcu ci się udało! A nie mówiłem, że ten dzień w końcu nastąpi?

– Jax, zlituj się, kurwa, zabiłam człowieka…

– Zabiłaś, jak amen w pacierzu. Wyśmienita robota! – pochwalił mnie rozanielony Jax. – Rozkwitłaś jak rzadki kwiat, bo to i prawda najprawdziwsza, że nadzwyczajny z ciebie unikat, moja krnąbrna wunderkind.

Wyobraziłam sobie, jak w mroku meliny tryumfalnie pyka cygarem.

– A ten drugi strażnik, mówisz, przeżył?

– Tak. – Rękawem otarłam pot z czoła. – Nie mogłam go dobić.

– Trudno, co zrobić. W tym stanie i tak będzie tylko gaworzył jak dziecko, jeśli w ogóle zrobi jeszcze paszczą jakiś dźwięk. – Powiedział to tak beztrosko, jakby nic złego go w życiu nie spotkało. – A więc moja śniąca wędrowczyni wkroczyła wreszcie do czyjegoś sennego krajobrazu. Czy tamci dwaj zorientowali się w ogóle, co w nich trafiło?

– Nie. – Zaczęłam nerwowo krążyć po pokoju. – Wzięli mnie za wyrocznię.

– Amatorzy – skwitował Jaxon.

W tej chwili na ekranie za oknem wyświetlił się nowy komunikat opatrzony chłodnym, rzeczowym tonem Scarlett Burnish.

– W związku z nieprzewidzianą awarią cały transport publiczny w I-4 i I-5 zostaje czasowo wstrzymany. Stacje metra zostają zamknięte do odwołania. Proszę oczekiwać kolejnych komunikatów.

– Jaxon… – wyszeptałam. – Słyszałeś to?

– Tylko bez paniki. Panika nie przystoi. Jesteś z ojcem?

– Tak. – Nakryłam twarz dłonią. – Powiedz, że masz jakiś plan.

– Nie bój nic. Tylko poczekaj chwilę, zanim dasz nura prosto w ich sieci.

– Nie mogę ot tak sobie czekać, aż mnie zgarną!

– Kochaniutka, posyłałem cię w głębsze bagno niż to. Do łba im nie przyjdzie, że schowałaś się tam, gdzie jesteś zameldowana. A właściwie czemu w ogóle to zrobiłaś?

– Nic lepszego nie wymyśliłam. Jax, nie jestem na twoim terenie.

– Nie przypominaj mi. Ognena Maria mogłaby ci pomóc – namyślał się Jaxon. – Choć w sumie wolałbym nie wisieć jej przysługi, zresztą wątpię, czy zaangażowałaby w coś takiego swoich własnych widzów. Szczególnie troskliwie strzeże własnego dobrobytu. – Raptem spoważniał. – Skoro już tam jesteś, to zaszyj się i pozbądź tego telefonu. Jak po ciebie przyjdą, wiesz, co robić.

Wyłapałam z tych słów ostrzeżenie. Nikomu z nas nie wolno dać się złapać.

– Trzymaj nerwy na wodzy przez najbliższą godzinę. Sajon będzie potrzebował przynajmniej tyle, by zidentyfikować cię po odciskach palców – mówił dalej Jaxon. – Gdy tylko nadarzy się okazja, leć w stronę rzeki. Eliza znajdzie cię rano.

– Na zawsze zostanę uciekinierką.

– To tylko uczyni cię jeszcze bardziej intrygującą. Do zobaczenia niebawem, Blada Śniąca.

Rozłączyłam się.

Jaxon Hall nie wiedział, co to znaczy „martwić się”. Całe życie tańczył na ostrzu noża i gdyby jego krew mogła się stać jeszcze zimniejsza, pewnie by zamarzła.

Wyjęłam baterię z telefonu. Jaxon potrafił zachowywać się jak prezydent państwa skurwieli, a jednak trzy lata temu zdecydowałam się obdarzyć go zaufaniem. On pomoże mi zniknąć.

Pod ubraniami w jednej z szuflad ukryłam kiedyś kieszonkowy pistolet. Naładowałam go i sprawdziłam nóż w bucie.

Teraz potrzebowałam znaleźć swoje pierwsze wydanie O wartościach odmienności, otoczonej złą sławą broszury napisanej przez Jaxona, w której podzielił wszystkie znane typy jasnowidztwa na siedem kategorii.

Mój egzemplarz pokryty był przypisami: nowymi spostrzeżeniami, wyjaśnieniami, namiarami na jasnowidzów. Gdy byłam tu ostatnim razem, wsunęłam go między łóżko a ścianę. I wciąż tam był, choć nieco zakurzony. Wyłowiłam go ze szczeliny, a z szafy wyjęłam awaryjny plecak. Włożyłam broszurę do kieszeni. Gdyby ją tu znaleźli, w życiu nie uwierzyliby ojcu, że nie wiedział, kim jest jego córka. Teraz miał jakąś szansę się wykręcić. Nawet gdybym ostrzegła go przed niebezpieczeństwem, nie miał dokąd uciec, więc jego jedyną szansą było powołanie się na nieświadomość.

Wreszcie usiadłam na łóżku z gnatem w ręce. Gdzieś daleko zabrzmiał w ciemności grzmot.

Nie wiem, co dokładnie zrobił mój duch, ale wydrenowało mnie to z energii. Zanim zdołałam wziąć się w garść, zemdlałam, wciąż czując w ustach smak krwi.

Gdy się obudziłam, od razu pojęłam, że coś jest bardzo nie tak. Zaświaty ostrzegły mnie przed jakimiś obcymi krajobrazami w budynku. Słyszałam niosący się od schodów hałas, który z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy.

To nie mogła być stara sąsiadka Alice, która podpierała się balkonikiem i zawsze tłukła się na górę windą. To był tupot wojskowych buciorów i szum krótkofalówek.

Idą po mnie.

Zerwałam się na równe nogi, narzuciłam kurtkę, założyłam buty i rękawice, czując, jak łomocze mi serce. Nick przygotował mnie na dzień taki jak ten, ale ucieczka będzie wycieńczającym sprawdzianem wytrzymałości. Choćby nie wiem co się działo, nie wolno mi doprowadzić Sajonu do reszty.

Byli już na piętrze. Zwolnili kroku, by nie spłoszyć mnie hałasem. Założyłam plecak, wsunęłam pistolet za pasek i otworzyłam drzwi na balkon.

Poradzę sobie.

Natychmiast osmagały mnie strugi deszczu. Stałam na balustradzie, łapiąc równowagę, a potem zeskoczyłam na okap i wspięłam się po dachu. Gdy strażnicy wpadli do mieszkania, ja już biegłam byle dalej od nich.

W Londynie sajonici zwykle starali się unikać zabijania ślepców. Ojca tylko obezwładnią, by nie robił rabanu, gdy będą mnie łapać.

Taką miałam przynajmniej nadzieję.

W budynku panowała cisza. Zerknęłam przez parapet. Ochroniarzy nie było. Szybko wypatrzyłam radiowóz na parkingu – van z przyciemnionymi szybami i zapalonymi białymi reflektorami. Gdyby ktoś się przyjrzał, zobaczyłby kotwicę na tylnych drzwiach.

Miałam przyczepne podeszwy, ale w tych warunkach każdy fałszywy krok groził śmiertelnym upadkiem.

Mimo to ruszyłam naprzód.

Nie znałam dachów Barbicanu. Stanowiły dla mnie niezbadany betonowy labirynt. Usiłując przeniknąć wzrokiem zacinającą ulewę, minęłam bokiem mansardowe okna, lawirowałam między donicami i prześlizgnęłam się przez sklepione szklane sufity zawieszone nad korytarzami posiadłości.

Jak dotąd pogoni ani widu, ani słychu. Zarzuciłam nogę na mokry gzyms i wspięłam się po drabinie. Deszcz przyklejał mi włosy do twarzy. Przy pierwszej okazji wskoczyłam na balkon i odkryłam, że ktoś zostawił otwarte drzwi. Dysząc ciężko, przecięłam opuszczone mieszkanie – przy okazji pozbyłam się telefonu – a potem zbiegłam po klatce schodowej ku wyjściu z budynku. Musiałam się stąd wydostać, zniknąć w jakiejś ciemnej alejce…

Stanęłam jak wryta, widząc przed sobą czerwone światło. Wycofałam się byle szybciej i zatrzasnęłam drzwi. Okręciłam się szaleńczo, porwałam ze ściany siekierę i rozbiłam nią okno. Wylazłam przez nie na podwórze, kalecząc przedramiona o sterczące odłamki szkła. Zaczęłam wspinać się po rynnie.

Serce podeszło mi do gardła, gdy ich zobaczyłam. Na dachach roiło się od zamaskowanych postaci w czerwonych ubraniach. Skupiło się na mnie kilka snopów światła.

To nie byli strażnicy. Pierwszy raz widziałam w Londynie takie mundury.

– Ani drgnij.

Najbliższy funkcjonariusz podszedł do mnie, celując z pistoletu. Cofnęłam się o krok, wyczuwając aurę potężnego medium. Światło latarki wyłuskało z mroku wychudłą twarz o cienkich wargach i ostrym spojrzeniu.

– Nie uciekaj, Paige. Już na to za późno – zawołał. – Może zejdziesz z tego deszczu?

Błyskawicznie ogarnęłam wzrokiem otoczenie. Nad moją głową młócił powietrze wirnik helikoptera.

Obok stał biurowiec. Odstęp między dwoma budynkami był znaczny – przynajmniej dwadzieścia stóp. W zwykłych okolicznościach nie próbowałabym go przeskoczyć, ale jeśli nie wyjdę z ciała i nie zaatakuję tego medium, będę do tego zmuszona.

Nie miałam nic do stracenia.

– Podziękuję! – odkrzyknęłam i puściłam się biegiem.

Usłyszałam za sobą stłumione wołanie. Opuściłam się na niższą połać dachu, wymykając się reflektorom śmigłowca, i dobyłam broni.

Medium pomknął w ślad za mną. Słyszałam łomot jego butów o dach, brakowało mu do mnie kilku sekund.

Widać było, że szkolili go do takich pogoni.

Byłam zwinna i szczupła, dość drobna, by prześlizgnąć się między barierkami i pod siatką, ale mój prześladowca także. Wycisnęłam z gnata dwa strzały, a ten uchylił się przed nimi, nie zwalniając biegu.

Wystrzeliłam raz jeszcze na oślep przez ramię. Moje płuca już stały w ogniu. Ból w kostce ostrzegł mnie przed kontuzją.

Usłyszałam, że medium odpowiada ogniem. Przeskoczyłam elastyczne rury i przewody wentylacyjne, usiłując zwrócić przeciw niemu mój szósty zmysł, ale nie mogłam skupić się na jego krajobrazie. Nie zdołam go spowolnić ani odpędzić.

Zimny deszcz bił mnie po oczach. W miarę nabierania prędkości wyrzut adrenaliny uśmierzył ból w kostce.

Przede mną ziała piętnastopiętrowa przepaść. Przekonywałam samą siebie, że jeśli tylko ją przeskoczę, to zniknę pośród cieni i ucieknę. Mogłabym wtedy zostawić Paige w przeszłości i stać się już tylko Bladą Śniącą.

Kolana do piersi – uczył mnie Nick – i zanim skoczysz, patrz, gdzie wylądujesz.

Krawędź była coraz bliżej. Za późno, by się zatrzymać. Dobiegłam do końca dachu i wystrzeliłam w powietrze.

Przez krótki, przedziwny moment po prostu leciałam, w żaden sposób nie połączona ani z ziemią, ani z niebem.

Nagle zderzyłam się z twardą ścianą. Spadając, uczepiłam się palcami gzymsu. Wisiałam i przebierałam nogami, drapiąc butami o ścianę, wolno gramoląc się w górę. Z kieszeni kurtki wypadła moneta i pomknęła w gęstniejącą w dole ciemność.

Mój tryumf okazał się przelotny. Gdy wspinałam się na dach, poczułam na całej długości kręgosłupa piekielny ból. Oklapłam, wisząc na palcach jednej ręki, i wygięłam szyję, by spojrzeć za siebie. W moich plecach tkwiła strzałka.

Flux. Mieli flux na wyposażeniu.

Narkotyk wniknął do mojego ciała. Za sobą słyszałam krzyki, szum śmigłowca i syk deszczu. Przemoczona i odrętwiała uformowałam w głowie dwie ostatnie myśli. Pierwsza: Jaxon mnie zabije. Druga: nie, nie zdąży. Bo już byłam martwa.

Opuściły mnie wszystkie siły, puściłam się i spadłam.

The Bone Season. Author’s Preferred Text

Copyright © Samantha Shannon-Jones, 2013, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Copyright © for the translation by Maciej Pawlak 2024

Redakcja – Magdalena Stonawska

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska, Kasia Kotynia

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Author photograph © Louise Haywood-Schiefer

Illustration © Ivan Belikov

Art direction by David Mann

Design by Carmen R. Balit

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie V, Kraków 2024

ISBN (mobi): 9788383306025

ISBN (epub): 9788383306032

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commercei IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl