Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Rozdarty świat.
Królowiectwo bez dziedziczki.
W trzewiach ziemi pradawny wróg budzi się z tysiącletniego snu.
Dom Berethnet włada Inys od stuleci. Wciąż niezamężna królowa Sabran IX musi wydać na świat córkę, by uchronić swoje królowiectwo przed zgubą – lecz u jej wrót kłębią się skrytobójcy. Ead Duryan, choć jest na dworze od lat i wyniesiono ją do rangi damy dworu, pozostaje lojalna jedynie wobec tajemniczej organizacji czarodziejek. Ma za zadanie strzec Sabran przed zakazaną magią.
Po drugiej stronie mrocznego morza Tané jest gotowa poświęcić wszystko, by zostać jeźdźcem smoków, ale los zmusza ją do podjęcia decyzji, która może zniszczyć jej życie.
Wschód i Zachód nie potrafią się wyzbyć wzajemnej wrogości nawet w obliczu wzbierających sił chaosu, żądnych na zawsze odmienić oblicze świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fikcyjne krainy, o których przeczytacie w Zakonie Drzewa Pomarańczy, są owocem inspiracji wydarzeniami i legendami z wielu różnych stron świata. Żadna z nich nie ma reprezentować danego kraju czy kultury w określonym punkcie na osi czasu.
Potem ujrzałem anioła, zstępującego z nieba, który miał klucz od Czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił Smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. I wtrącił go do Czeluści, i zamknął, i pieczęć nad nim położył, by już nie zwodził narodów, aż tysiąc lat się dopełni.
Ap 20,1–3 (za Biblią Tysiąclecia)
Obcy wyłonił się z fal niczym morska zjawa. Był boso, a jego ciało znaczyły blizny powstałe w czasie długiej podróży. Szedł chwiejnym krokiem jak pijany, przedzierając się przez kłęby mgły, które czepiały się Seiiki jak pajęczyna.
Legendy mówiły, że morskie duchy muszą wieść życie w ciszy. Że ich języki zwiędły, tak jak ich skóra, i że ich kości nie okrywa nic poza wodorostami. Że czają się pośród cieni, czyhając na nieostrożne ofiary, które wciągają głęboko w serce Czeluści.
Tané nawet jako dziecko nie bała się tych opowieści. Dobyty sztylet dobrze leżał w dłoni, zakrzywiona klinga przywodziła na myśl złowróżbny uśmiech. Wpiła się wzrokiem w postać w mroku nocy.
I wzdrygnęła się, gdy owa postać zawołała do niej.
Blask księżyca przedarł się przez chmury i zobaczyła go całego. A on ją.
To nie był duch, tylko jakiś cudzoziemiec. Widziała go teraz i nie mogła oderwać oczu.
Był ogorzały od słońca, mokre włosy zlepiły się w strąki, z podbródka kapała woda. Przemytnicy musieli wrzucić go do morza, by resztę drogi do brzegu pokonał wpław. Zorientowała się, że nie zna ani słowa w jej języku, ale zrozumiała, że prosi o pomoc. Że przybył tu, by spotkać się z wojwładcą Seiiki.
Jej serce tłukło się w piersi jak bryła piorunu. Nie odważyła się powiedzieć słowa, bo gdyby pokazała mu, że zna jego język, związałaby się z nim niewidzialną nicią i zdradziła się przed nim. Przyznałaby, że jak ona stała się świadkiem jego zbrodni, tak on stał się świadkiem jej.
Powinna być teraz w odosobnieniu, bezpieczna za murami Domu Południa, gotowa, by – przeszedłszy rytuał oczyszczenia – przeżyć ten najważniejszy dzień w swoim życiu. Lecz teraz stała się zbrukana. Skalana i niegodna odkupienia. I wszystko dlatego, że chciała raz jeszcze zanurzyć się w morzu, nim nadejdzie Dzień Powołania. Krążyły pogłoski, że wielki Kwiriki sprzyja tym, którzy mają dość ikry, by się wymknąć za mury i w czasie odosobnienia szukać morskich fal. Ale zamiast przychylności wielki Kwiriki zesłał na nią ten koszmar.
Nadszedł czas zapłaty za długie i szczęśliwe życie.
Oddzieliła się od obcego sztyletem. A on, rozumiejąc, że stoi twarzą w twarz ze śmiercią, zaczął drżeć.
Gorączkowo ważyła w głowie możliwości, a każda wiązała się ze straszniejszymi konsekwencjami niż poprzednia. Jeśli doprowadzi tego cudzoziemca przed oblicze władz, spotka ją kara za złamanie zasad odosobnienia.
A wtedy Dzień Powołania nie nastąpi. Czcigodny gubernator Przylądka – tej prowincji Seiiki – nie dopuści do tego, by bogowie wniknęli do miejsca skalanego czerwoną zarazą. Mogą upłynąć całe tygodnie, nim miasto na powrót zostanie uznane za bezpieczne, a do tego czasu zapadnie decyzja, że przybycie obcego to zły omen i że to nie ona i jej rówieśnicy, a kolejne pokolenie akolitów zostanie wyniesione do rangi jeźdźców. Straci wszystko.
Wiedziała, że nie może na niego donieść. Ale nie może go też zostawić. Bo jeśli ma czerwoną zarazę, choroba zaraz rozprzestrzeni się na całą wyspę.
Mogła zrobić tylko jedno.
Owinęła mu twarz strzępem materiału, zakrywając usta, by nie zaraził jej oddechem. Spostrzegła, że drżą jej ręce. Gdy zawiązała węzeł, szturchnęła nieznajomego i zabrała go z czarnych piasków plaży do miasta. Szła tak blisko niego, jak się odważyła, przyciskając mu sztylet do pleców.
Przylądek Hisan to jeden z tych portów, które nigdy nie śpią. Prowadziła cudzoziemca pomiędzy straganami nocnego bazaru i kapliczkami wzniesionymi z wyrzuconego na brzeg drewna; nad ich głowami unosiły się zawieszone z okazji Dnia Powołania sznury błękitnych i białych lampionów. Nieznajomy co jakiś czas oglądał się na nią trwożliwie, zachowując milczenie. Jego twarz zasnuwał półmrok, ale wolała dmuchać na zimne i płazem sztyletu kazała mu pochylić głowę. Cały czas pilnowała, by nie zbliżył się zanadto do mijających go, skupionych na ulicy w niewielkich grupach przechodniów.
Nie widziała, jak inaczej miałaby odizolować go od mieszkańców Hisan, jak tylko umieściwszy go na Orisimie, sztucznej wyspie uczepionej przylądka, jakby się bała, że zsunie się w morskie odmęty. Stanowiła swoistą ciekawostkę nawet dla tubylców. Faktorię ustanowiono, by pomieścić w niej garstkę kupców i uczonych z Mentendonu. Pomijając Jezioran, którzy zamieszkiwali przeciwny skraj przylądka, tylko Mentyjczykom zezwalano na handel na Seiiki po tym, jak wyspa została odcięta od reszty świata.
Tak, Orisima nada się w sam raz.
Oświetlonego pochodniami mostu do faktorii strzegli liczni strażnicy. Niewielu Seiikinesom pozwalano go przekroczyć, a ona nie była jedną z uprzywilejowanych. Inna droga wiodła przez bramę, którą otwierano tylko raz do roku, by rozładować statki handlowe z Mentendonu.
Tané wprowadziła obcego do kanału. Nie mogła wyprawić go na Orisimę sama, ale znała kogoś, kto mógł. Pewną kobietę, która będzie wiedziała, w którym kącie faktorii go ukryć.
Niclays Roos nie pamiętał już, kiedy ostatnio ktoś go odwiedził.
Gdy rozległo się pukanie do drzwi, akurat napełniał kieliszek winem. Każdemu należy się odrobina przyjemności, a wino było jedną z niewielu, jakie mu jeszcze zostały; Niclays z lubością raczył się jego wonią, umyślnie wydłużając rozkoszny moment oczekiwania na pierwszy łyczek.
I oczywiście akurat teraz kogoś licho przyniosło. Westchnąwszy, dźwignął się z fotela i warknął, gdy kostka odezwała się bólem. Podagra znów dawała mu się we znaki.
Znowu pukanie.
– No przecież idę – bąknął pod nosem.
Sięgnął po laskę, dopiero teraz zwracając uwagę na deszcz bębniący o dach. Seiikinesi mówili o takich ulewach o tej porze roku, gdy powietrze przyginało do ziemi swym ciężarem, a owoce kołysały się na drzewach, że to „padają śliwy”. Niclays przeciął wyłożoną matami podłogę, utykając i klnąc pod nosem. Dotarłszy do drzwi, uchylił je na pół cala.
Na dworze w ciemności stała kobieta. Rozpuszczone ciemne włosy sięgały jej do pasa, miała na sobie szaty ozdobione wzorem solnych kwiatów. Była o wiele zbyt mokra, by należało za to winić wyłącznie deszcz.
– Dobry wieczór, doktorze Roos – wyrzekła.
Niclays uniósł brew.
– Bardzo nie lubię, gdy odwiedza się mnie o tej porze. W zasadzie o każdej porze. – Powinien się skłonić, ale był zbyt poirytowany, by silić się na puste uprzejmostki. – Skąd znasz moje imię?
– Ktoś mi powiedział. – To wszystko, żadnego innego wyjaśnienia. – Jest tu ze mną jeden z twoich krajanów. Przenocuje dziś u ciebie, przyjdę po niego jutro o zmroku.
– Moich krajanów?
Gość nieznacznie przekrzywił głowę. Od ciemnego zarysu pobliskiego drzewa oderwała się w mroku ludzka sylwetka.
– Przemytnicy dowieźli go do Seiiki – wyjaśniła kobieta. – Jutro zabiorę go do czcigodnego gubernatora.
Gdy tajemnicza, również przemoczona do suchej nitki postać za jej plecami podeszła do światła, widok ściął Niclaysowi krew w żyłach.
Nigdy nie widział na Orisimie nikogo podobnego.
W faktorii mieszkało dwudziestu ludzi. Znał każdego z twarzy i imienia. A statki z Mentendonu przypłyną dopiero za kilka miesięcy.
Jednak ci dwoje dotarli tu niespostrzeżenie.
– Nie – odparł Niclays, wpatrując się w nieznajomą. – Na Świętego, kobieto, czy ty próbujesz wplątać mnie w jakieś brudne przemytnicze sprawki? – Sięgnął do klamki, ale dłoń mu się omsknęła. – Nie wolno mi ukrywać przestępcy. Gdyby ktoś się dowiedział…
– Jedna noc.
– Jedna noc, miesiąc, rok – cena jest ta sama, a mianowicie szafot. Żegnam.
Gdy próbował domknąć drzwi, kobieta wepchnęła łokieć między nie a futrynę.
– Jeśli się tego podejmiesz – powiedziała tak blisko jego twarzy, że Niclays czuł jej oddech na policzku – otrzymasz sowite wynagrodzenie w srebrze. Tyle, ile zdołasz unieść.
Niclays Roos zawahał się.
Srebro, kuszące… O raz za dużo dał się naciągnąć strażnikom na pijacką grę w karty i już był im dłużny o wiele więcej pieniędzy, niż zdołałby zarobić przez resztę życia. Jak dotąd zbywał wierzycieli obietnicami szlachetnych kamieni, które przypłyną na wyspę pierwszym statkiem z Mentendonu, choć wiedział, że dla takich jak on nie znajdzie się nawet najlichszy kamyk.
Młodsza część jego duszy nalegała, by przyjął propozycję, choćby tylko dla hecy. Zanim zdołała zainterweniować ta starsza, kobieta cofnęła się w mrok.
– Wrócę jutro pod osłoną nocy – wymówiła. – Pilnuj, by nikt go nie zobaczył.
– Poczekaj – syknął za nią wściekle. – Kim ty jesteś?
Ale kobieta rozpłynęła się w ciemności. Gdyby jego sąsiedzi zorientowali się, że udzielił schronienia intruzowi, natychmiast zostałby zawleczony przed oblicze rozeźlonego wojwładcy, który słynął z wielu rzeczy, lecz na pewno nie z miłosierdzia.
A jednak oto Niclays stał na własnym progu obok intruza, którego zobowiązał się gościć.
Zamknął za nim drzwi. Mężczyzna drżał pomimo panującego w przedpokoju gorąca. Jego oliwkowa skóra była spalona na policzkach, błękitne oczy wciąż łzawiły od morskiej soli. Niclays sięgnął po przywieziony z Mentendonu koc – jak podejrzewał, tylko po to, by zająć czymś ręce i się uspokoić – i podał mężczyźnie. Gość przyjął tkaninę bez słowa. Bał się. I dobrze, bo miał ku temu powody.
– Skąd przybywasz? – Gospodarz zdobył się na kurtuazję.
– Przepraszam, nie rozumiem – odszepnął przybysz. – Mówisz po seiikinesku?
Inysycki. Już dawno nie słyszał tego języka.
– To nie był seiikineski – odparł Niclays w języku gościa. – Tylko mentyjski. Założyłem, że stamtąd pochodzisz.
– Nie, panie. Jestem z Ascalonu – odparł wątłym głosem. – Czy wolno mi spytać o twoje imię? Wiele ci zawdzięczam.
Typowy Inysyta. Przede wszystkim uprzejmość, później cała reszta.
– Roos – wypluł Niclays. – Doktor Niclays Roos. Mistrz chirurg. Człowiek, którego życie rzuciłeś na szalę, przekraczając próg jego domu.
Młodzieniec wlepiał w niego wzrok.
– Doktor… – Przełknął ślinę. – Doktor Niclays Roos?
– Tak, młodzieńcze. Widzę, że morska woda nie wyżarła ci uszu.
Mężczyzna wziął rozedrgany oddech.
– Doktor Roos – wznowił. – To opatrzność postawiła cię na mej drodze, panie. Jak inaczej wytłumaczyć to, że ze wszystkich ludzi to właśnie do pana skierowała mnie Rycerka Przyjaźni…
– Do mnie…? – Niclays uniósł brew. – Czy my się znamy?
Wytężył pamięć, sięgając do czasów, które spędził w Inys, choć i tak był pewien, że widzi przybysza po raz pierwszy. Chyba że spotkał go już, ale gdy był pijany. A na Inys często bywał pijany.
– Nie, panie, ale przyjaciel zdradził mi twoje imię. – Otarł twarz rękawem. – Byłem pewien, że zginę na morzu, ale twój widok wrócił mi życie. Dzięki niech będą Świętemu.
– Święty nie ma tu żadnej mocy – wymamrotał doktor. – A ty, chłopcze, masz jakieś imię?
– Zwę się Sulyard, panie. Triam Sulyard, do usług. Byłem giermkiem na dworze jej wysokości Sabran Berethnet, królowej Inys.
Niclays zacisnął szczęki. To imię zbudziło uśpioną w jego trzewiach zimną furię.
– Giermkiem… – Usiadł. – Czy mam zrozumieć, że Sabran znudziła się tobą, tak jak nudzi się wszystkimi swymi poddanymi?
Sulyard zjeżył się na te słowa.
– Jeśli obrazisz moją królową, panie, to…
– To co? – Niclays zmroził go wzrokiem znad okularów. – Sulyard, mówisz? Durniard to dla ciebie lepsze imię. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co tutaj robi się z obcymi? Czy Sabran przysłała cię tu na powolną i bolesną śmierć?
– Jej Wysokość nie wie, że tu jestem.
A to ciekawe. Niclays nalał przybyszowi wina.
– Masz – rzucił z pretensją. – Wypij. Najlepiej od razu do dna.
Sulyard opróżnił kielich.
– Posłuchaj mnie teraz, Sulyardzie, i skup się, bo sprawa jest poważna – podjął gospodarz. – Ilu ludzi cię widziało?
– Kazali mi płynąć do brzegu. Najpierw dotarłem do zatoki. Piasek był czarny. – Sulyardem wciąż wstrząsały dreszcze. – Natknąłem się na kobietę, która wprowadziła mnie do miasta na ostrzu sztyletu. Zostawiła mnie samego w stajni… a potem przyszła inna kobieta i kazała mi iść za sobą. Zabrała mnie nad morze, płynęliśmy, aż dotarliśmy do pomostu. Na jego końcu była brama.
– Otwarta?
– Tak.
A więc kobieta ma konszachty z którymś ze strażników. Musiała go poprosić, by nie zamykał bramy.
Sulyard potarł oczy. Czas spędzony na morzu odznaczył się na jego twarzy, ale Niclays widział teraz, że jego gość jest bardzo młody. Chyba nie przekroczył jeszcze dwudziestki.
– Doktorze Roos – zwrócił się do starca. – Przybyłem tutaj, by wykonać pewną bardzo ważną misję. Muszę porozmawiać z…
– Pozwól, że ci przerwę – wszedł mu w zdanie Niclays. – Nie interesuje mnie, dlaczego tu jesteś.
– Ależ…
– Niezależnie od powodu, przybyłeś tutaj bez uzyskania zgody władz, co jest skrajnym idiotyzmem. Jeśli główny oficer zdybie cię tutaj i zawlecze na przesłuchanie, chcę móc powiedzieć, zgodnie z prawdą, że nie mam bladego pojęcia, dlaczego wylądowałeś akurat na moim progu w środku nocy, myśląc najwyraźniej, że ktoś powita cię z honorami.
– Główny oficer? – Sulyard zamrugał.
– Seiikineski urzędas, pierwszy po bogach na tym pływającym wysypisku, a sam mający się najwyraźniej za pomazańca bożego. Czy wiesz chociaż, gdzie się znajdujesz?
– To Orisima, ostatnia zachodnia faktoria na Wschodzie. Jej istnienie dało mi nadzieję, że wojwładca zechce mnie wysłuchać.
– Zaręczam, że Nadama Pitosu pod żadnym pozorem nie udzieli posłuchania intruzowi. Gdy tylko cię zwęszy, każe cię stracić.
Sulyard milczał.
Niclays przez chwilę rozważał, czy nie powiedzieć gościowi, że jego wybawczyni najprawdopodobniej planuje donieść na niego władzom. Postanowił tego nie robić. Sulyard mógłby wpaść w popłoch i spróbować uciec, a przecież nie miał dokąd.
Byle do jutra. Jutro już go tu nie będzie.
W tym momencie do uszu Niclaysa dobiegły jakieś głosy. Kroki na drewnianych schodach wiodących do któregoś z pobliskich domów. Poczuł ucisk w żołądku.
– Schowaj się – powiedział i sięgnął po laskę.
Sulyard skrył się za parawanem, a Niclays otworzył drzwi, bezskutecznie próbując opanować drżenie rąk.
Wieki temu pierwszy wojwładca Seiiki podpisał Wielki Edykt i odizolował wyspę od reszty świata z wyłączeniem Jezioran i Mentyjczyków, chcąc bronić obywateli przed smoczą plagą. Ale nawet gdy plaga minęła, wyspa wciąż pozostawała odcięta. Na jego mocy nielegalni przybysze podlegali karze śmierci. Tak jak każdy, kto udzielał im schronienia.
Nie dostrzegł na ulicy strażników, ale ujrzał zbierających się sąsiadów. Niclays dołączył do nich.
– Co tu się dzieje, jak mi Galian miły? – rzucił do kucharza, który gapił się na jakiś punkt ponad ich głowami z gębą rozdziawioną tak szeroko, że mógłby łapać do niej motyle. – Harolcie, odradzam przybierania w przyszłości tego wyrazu twarzy. Ktoś weźmie cię za przygłupa.
– Pan patrzy, doktorze! – wydyszał kucharz. – O tam!
– Jeśli to jakiś żart, to…
Umilkł w pół słowa, gdy w końcu zobaczył.
Ponad bramę Orisimy wyjrzała olbrzymia głowa. Należała do stworzenia zrodzonego z klejnotów i morza. Para unosiła się z jego łusek z kamienia księżycowego, tak jasnych, że zdawały się lśnić wewnętrznym blaskiem. Każdy pokrywała skorupa podobnych do drogich kamieni kropelek. Każde jego oko było niczym płonąca gwiazda, każdy róg wydawał się ulepiony z rtęci, co lśniła w bladym świetle księżyca. Stwór poruszał się z gracją tańczącej na wietrze wstęgi, wzleciał ponad bramą i wzniósł się wysoko w niebo, lekko i cicho jak papierowy latawiec.
Smok. Gdy frunął nad Przylądkiem Hisan, jego pobratymcy wyłaniali się z wody, zostawiając za sobą ślad chłodnej mgły. Niclays nakrył dłonią rozkołatane w piersi serce.
– A co one tu robią? – wyszeptał.
Oczywiście był zamaskowany. Oni zawsze nosili maski. Tylko głupiec włamałby się do Wieży Królowej, nie zadbawszy o pozostanie incognito, a przemykając do komnat władczyni, dowiódł, że głupcem nie jest.
Dalej, w głównej sypialni, spała Sabran. Z rozrzuconymi po poduszce włosami i ciemnymi rzęsami odznaczającymi się na tle bladej skóry królowa Inys była obrazem spokoju. Dziś towarzyszyła jej Roslain Crest.
Żadna z nich nie miała pojęcia, że w ich kierunku pełźnie z morderczą intencją bezszelestny cień.
Udając się na spoczynek, Sabran powierzyła klucz do łożnicy jednej z dam sypialnianych. Miała go teraz pod swoją pieczą Katryen Withy, która przebywała obecnie w Galerii Rogowej. Królowieckich komnat strzegli Rycerze Ciała, ale drzwi do samej sypialni nie zawsze były obstawione. W końcu istniał tylko jeden klucz, którym można by je otworzyć.
A więc nie było ryzyka, że ktoś wkradnie się do środka.
Przedostawszy się do komnaty – ostatniego bastionu oddzielającego królowieckie łoże od świata zewnętrznego – rzezimieszek obejrzał się przez ramię. Sir Gules Heath wrócił na stanowisko, nieświadomy zagrożenia, które pojawiło się pod jego nieobecność. Nie wiedział, że ukryta wśród krokwi Ead obserwuje zbira, który oparł teraz dłoń na drzwiach wiodących do królowieckiej łożnicy. Nie wydając najmniejszego dźwięku, intruz wyłowił klucz z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wsunął go do zamka.
Po czym przekręcił.
Zastygł w bezruchu na długi czas. Pewnie czekał na odpowiedni moment.
Ten był znacznie ostrożniejszy od poprzednich. Gdy Heath rozkaszlał się, jak miał w zwyczaju, skrytobójca pchnął drzwi do wielkiej sypialni. Drugą ręką wydobył zza pasa sztylet. Taki sam jak wszystkie poprzednie.
Gdy zrobił krok naprzód, Ead poruszyła się również i zeskoczywszy z belki pod sufitem, bezszelestnie opadła na posadzkę.
Przemknęła przez marmurową podłogę kreśloną snopami światła. Gdy szubrawiec, unosząc sztylet, wkroczył do środka, Ead zatkała mu usta dłonią i wbiła swój własny między jego żebra.
Mężczyzna zaszamotał się, ale Ead trzymała mocno, pilnując, by krew nie splamiła jej ubrania. Gdy trup zwiotczał, opuściła go na posadzkę i uniosła mu obszyty jedwabiem wizard.
Skrywająca się pod nim twarz była zdecydowanie zbyt młoda, jeszcze chłopięca. Wodniste, nieruchome jak tafla leśnego stawu oczu gapiły się w sufit.
Nie rozpoznała go. Złożyła pocałunek na jego czole i zostawiła go na marmurowej posadzce.
Krzyk o pomoc rozbrzmiał w momencie, gdy na powrót skryła się wśród cieni.
Świt znalazł ją na ziemiach pałacowych. Pierwsze promienie słońca igrały na wysadzanej szmaragdami siateczce opinającej jej włosy.
Każdego ranka wykonywała tę samą serię czynności. Kto jest przewidywalny, ten jest bezpieczny. Najpierw udała się do mistrza pocztowego, który potwierdził, że nie przyszły do niej żadne listy. Później wspięła się po schodach i spojrzała z wysokości na miasto Ascalon. Wyobraziła sobie, jak pewnego dnia przechodzi przez bramę i idzie przed siebie, aż dociera do portu, w którym znajduje się statek, a ten zabiera ją do domu, do Lasyi. Czasem marzyła, że jest w stanie dostrzec mieszkających tam starych znajomych i wymienia z nimi ledwie dostrzegalne skinienie.
Poszła do Domu Biesiadnego, gdzie zasiadła do śniadania z Margret, a później, z wybiciem ósmej, rzuciła się w wir obowiązków. Najpierw musiała znaleźć nadworną praczkę. Ead natknęła się na nią w niszy obrośniętej bluszczem za pałacową kuchnią. Chłopiec stajenny zdawał się liczyć językiem piegi na jej szyi.
– Dzień dobry – przywitała się Ead.
Para odskoczyła od siebie, krztusząc się powietrzem. Chłopiec wybałuszył oczy i puścił się galopem, jakby był jednym z doglądanych przez siebie koni.
– Pani Duryan! – Praczka wygładziła spódnice i dygnęła, oblewając się rumieńcem. – Och, błagam cię, nie mów nikomu, inaczej będzie po mnie.
– Nie musisz dygać. Nie jestem z wysokiego rodu. – Ead rozciągnęła usta w uśmiechu. – Uznałam, że mądrze postąpię, przypominając ci, że musisz usługiwać Jej Wysokości skrupulatnie i z oddaniem. Ostatnimi czasy trochę się opuściłaś.
– Och, pani Duryan, przyznaję, że ostatnio błądzę myślami, ale tak się niepokoję… – Praczka wykręcała pokryte odciskami palce. – Służba plotkuje. Mówi się, że dwa dni temu młoda wiwerna porwała w Jeziorach dwa bydlęta. Wiwerna! Czy to nie przerażające, że budzą się ze snu sługi Bezimiennego?
– Otóż właśnie z tego powodu nie wolno ci „błądzić myślami”. Te sługi pragną upadku miłościwie nam panującej, gdyż jej śmierć sprowadzi ich władcę na ten świat – pouczyła ją Ead. – Dlatego tak ważne jest, byś wypełniała swoje obowiązki. Każdego dnia musisz sprawdzać, czy nikt nie skropił jej pościeli trucizną, i utrzymywać jej łoże w świeżości i czystości.
– Oczywiście, ma się rozumieć. Obiecuję, że dołożę wszelkich starań.
– Och, nie mnie to obiecuj. Tylko Świętemu. – Ead kiwnęła głową w stronę Królowieckiego Sanktuarium. – Idź do niego natychmiast. Może od razu poproś o wybaczenie za swój… wybryk. Zabierz tam swojego kochanka, razem błagajcie o łaskę. No, raz-dwa!
Gdy praczka pobiegła we wskazanym kierunku, Ead się uśmiechnęła. Ależ łatwowierni ci Inysyci.
Lecz wkrótce uśmiech spełzł z jej warg. Bo fakt pozostawał faktem – wiwerna ośmieliła się ukraść pasterzom dwie sztuki bydła. Smocze stworzenia już od lat budziły się z długiego snu, ale mało kto widywał je w dziczy. Do niedawna, bo w ciągu ostatnich kilku miesięcy napotyka się je coraz częściej. To niedobrze, że bestie ośmielają się polować tak blisko ludzkich sadyb.
Trzymając się cienia, Ead ruszyła długą aleją w kierunku monarszych komnat. Okrążyła Królowiecką Bibliotekę, mijając po drodze jednego z białych pawi, które kręciły się po pałacowych placach i skwerach, po czym weszła do budynku klasztornego.
Pałac Ascalon – strzelisty gmach z bladego wapienia – był największą i najstarszą rezydencją władczyń Królowiectwa Inys wywodzących się z domu Berethnet. Zniszczenia, jakich doznał za czasów Żałoby Wieków, gdy Smocza Armia wypowiedziała wojnę rodzajowi ludzkiemu, dawno już naprawiono. Teraz w każdym oknie widniały witraże we wszystkich kolorach tęczy. Pałacowe tereny mieściły Sanktuarium Cnót, spowite zbawczym cieniem ogrody dające wytchnienie od słońca oraz bibliotekę ozdobioną marmurową wieżą zegarową. Sabran przenosiła się tutaj i urzędowała przez całe lato.
Na środku dziedzińca rosła jabłoń. Ead zatrzymała się na jej widok. Boleśnie zakłuło ją serce.
Minęło już pięć dni, odkąd zniknął z pałacu Loth wraz z lordem Kitstonem Glade’em. Nikt nie wiedział, dokąd poszli ani dlaczego opuścili dwór bez pozwolenia. Sabran nie kryła się ze swoim niepokojem, ale Ead zachowywała własne obawy dla siebie.
Przypomniała sobie zapach dymu z ogniska, który poczuła na swojej pierwszej Uczcie Przyjaźni, gdy poznała lorda Artelotha Becka. Każdej jesieni dworzanie gromadzili się, by obdarowywać się prezentami i radować zjednoczeniem w Cnotach. Wtedy zobaczyli się po raz pierwszy, lecz Loth wyznał jej później, że już dawno zwrócił uwagę na nową, tajemniczą damę dworu. Jego uszu dobiegły szeptane ukradkiem plotki o owej osiemnastolatce z Południa, która nie jest ani szlachcianką, ani wieśniaczką i która dopiero co przyjęła do serca Rycerskie Cnoty. Wielu dworzan oglądało przedstawienie jej królowej przez ambasadora Ersyru.
„Nie przynoszę drogocennych klejnotów ni złota, które uświetniłyby święto Nowego Roku, lecz damę, której przeznaczeniem jest stać się częścią twego Wysokiego Dworu – oznajmił Chassar. – Nie ma podarunku cenniejszego niż lojalność”.
Sama królowa miała wówczas tylko dwadzieścia lat. Dwórka, w której żyłach nie płynęła szlachecka krew i której nie udekorowano żadnymi znamienitymi tytułami, była w istocie nietypowym upominkiem, lecz uprzejmość nie pozwoliła monarchini odrzucić daru.
Biesiadę nazywano Ucztą Przyjaźni, ale była to nazwa na wyrost. Tej nocy nikt nie poprosił Ead do tańca – nikt poza Lothem. Szeroki w barach, o głowę od niej wyższy, miał karnację barwy głębokiej czerni i właściwy mieszkańcom północy ciepły ton głosu. Nie było dworzanina, który nie znałby jego imienia. Był w końcu dziedzicem Złotobrzozy – miejsca narodzin Świętego – i bliskim przyjacielem królowej Sabran.
– Pani Duryan – rzekł do niej tej nocy, kłaniając się. – Gdyby zechciała pani uczynić mi zaszczyt i poświęcić mi ten taniec, ratując mnie przed kanclerzem Exchequeru, znanym też jako najnudniejszy człowiek na świecie, byłbym zobowiązany. W zamian podkradnę ze stołu dzban najprzedniejszego ascalońskiego wina i oddam pani połowę. Co pani na to?
Potrzebowała przyjaciela. I mocniejszego trunku. A więc, choć był lordem Artelothem Beckiem, a ponadto zupełnie obcym mężczyzną, zatańczyła z nim trzy pawany i spędziła resztę nocy przy jabłoni, racząc się winem i rozmową pod rozgwieżdżonym niebem. Ani się obejrzała, zakwitła między nimi przyjaźń.
A teraz go nie było, a wyjaśnienie nasuwało się jedno: Loth nigdy by nie opuścił pałacu, nie mówiąc o tym siostrze i nie pytając królowej o pozwolenie – zatem został uprowadzony.
Choć przecież ostrzegały go z Margret. Tłumaczyły, że jego przyjaźń z Sabran, którą zadzierzgnęli jeszcze w dzieciństwie, wkrótce uczyni go zagrożeniem dla jej perspektyw na zamążpójście. Że teraz, gdy już nieco podrośli, powinni rozluźnić łączące ich więzi.
Loth jednak nigdy nie słuchał głosu rozsądku.
Ead wróciła na ziemię. Opuszczając klasztor, zeszła z drogi grupce służących lady Igrain Crest, Księżnej Sprawiedliwości. Na ich szatach wyhaftowany był jej herb.
Ogród Zegara Słonecznego spijał poranne światło. Jego ścieżki wyłożone były słońcem, posadzone wokoło róże rumieniły się miękko pod nieruchomym spojrzeniem posągów pięciu wielkich władczyń z domu Berethnet, które stały nad wejściem do pobliskiej Wieży Dearna. W dni takie jak ten Sabran lubiła spacerować pod rękę z jedną ze swoich dam dworu, lecz dzisiaj ścieżki były puste. Wątpliwe, by wybrała się na przechadzkę, skoro nieopodal jej łoża znaleziono tej nocy trupa.
Ead zbliżała się do Wieży Królowej. Oplatający ją drzewobluszcz obsypany był purpurowym kwieciem. Wspięła się po licznych schodach i ruszyła w kierunku królowieckich apartamentów.
Dwunastu Rycerzy Ciała, zakutych w pozłacane pancerze i odzianych w letnie zielone płaszcze, pilnowało wejścia do komnaty królowej. Ich karwasze pokryte były kwiecistymi wzorami, a napierśnikom czynił zaszczyt umieszczony w kluczowym miejscu herb Berethnetów. Podnieśli raptownie wzrok na zbliżającą się Ead.
– Dzień dobry – przywitała się.
Zbudzona gwałtownie ostrożność rozpłynęła się, gdy ją rozpoznali. Przepuścili damę komnatową, a ona weszła do środka.
W komnacie Ead natknęła się na lady Katryen Withy, bratanicę Księcia Przyjaźni. Przeżywszy lat dwadzieścia i cztery, była najmłodszą i najważniejszą z trzech dam sypialnianych. Los obdarzył ją gładką, brązową skórą, pełnymi wargami i mocno kręconymi włosami barwy tak głębokiej czerwieni, że w odpowiednim oświetleniu aż przechodzącej w czerń.
– Pani Duryan – powitała ją. Jak wszyscy w pałacu nosiła się na modłę letnią, łącząc zieleń z żółcią. – Jej Wysokość wciąż jest w łożu. Czy znalazłaś praczkę?
– Tak, pani. – Ead dygnęła. – Wygląda na to, że… przytłoczyły ją obowiązki rodzinne.
– Nie ma ważniejszych obowiązków od tych względem Korony. – Katryen łypnęła na drzwi. – Tej nocy do pałacu wtargnął kolejny intruz. Bardziej od dotychczasowych rozgarnięty. Nie tylko wdarł się do wielkiej sypialni, ale i wykorzystał w tym celu zdobyty nie wiedzieć jakim sposobem klucz.
– Do samej łożnicy… – Ead miała nadzieję, że dobrze udaje zaskoczenie. – A więc ktoś w Wysokim Dworze dopuścił się zdrady.
Katryen potwierdziła skinieniem.
– Sądzimy, że dostał się na górę Sekretnymi Schodami. To by tłumaczyło, jak udało mu się ominąć Rycerzy Ciała i przedostać prosto do łożnicy. A zważywszy na to, że Sekretne Schody są zapieczętowane, odkąd… – westchnęła – odkąd sierżant odźwierny został oddalony za swoją niefrasobliwość, to od teraz wartownicy będą musieli pilnować, aby drzwi do wielkiej sypialni znajdowały się zawsze w zasięgu ich wzroku.
Ead skinęła głową.
– Jak mogłabym się dzisiaj przysłużyć Koronie?
– Mam dla ciebie specjalne zadanie. Jak wiesz, wkrótce przybędzie do pałacu mentyjski ambasador Oscarde utt Zeedeur. Jego córka ostatnimi czasy nieumiejętnie dobiera szaty. – Katryen wydęła wargi. – Gdy pierwszy raz gościła na dworze, lady Truyde zawsze wyglądała nieskazitelnie, ale teraz… Wczoraj na modłach miała we włosach liść, a przedwczoraj zapomniała założyć gorset. – Zmierzyła Ead znaczącym spojrzeniem. – Ty wydajesz się wiedzieć, jak ubrać się stosownie do pozycji. Dopilnuj, by lady Truyde też to sobie przypomniała.
– Tak, pani.
– Ach, Ead, i ani słowa, jeśli chodzi o to nocne wtargnięcie. Jej Wysokość nie chce wprowadzać atmosfery naznaczonej niepokojem.
– Oczywiście.
Minąwszy strażników po raz drugi, Ead rzuciła okiem na ich pozbawione wyrazu, kamienne oblicza.
Wiedziała od dawna, że ktoś wpuszcza do pałacu skrytobójców. A teraz ten ktoś wyposażył jednego z nich w klucz do osobistej komnaty królowej Inys. Ów mężczyzna miał ją zabić we śnie.
Już Ead w tym głowa, by się dowiedzieć, kto jest za to odpowiedzialny.
Dom Berethnet, jak większość królewskich rodów, był swego czasu toczony plagą przedwczesnych śmierci. Glorian I wypił zatrute wino. Jillian III władała tylko rok, nim któryś z jej służących przebił jej serce sztyletem. Matka Sabran, Rosarian IV, umarła, przywdziawszy suknię skropioną jadem bazyliszka. Nikt nie wiedział, jakim cudem ubranie trafiło do królowieckiej garderoby, ale podejrzewano zdradę.
A teraz mordercy ostrzyli sobie zęby na ostatnią potomkinię rodu Berethnet. Z każdą kolejną próbą morderstwa byli o krok bliżej celu. Jeden zaalarmował strażników, gdy przypadkiem przewrócił popiersie. Kolejnego przyuważono, gdy próbował wślizgnąć się do Galerii Rogowej, a jeszcze kolejny miotał przekleństwa, stojąc przed drzwiami Wieży Królowej, aż dopadli go strażnicy. Nie znaleziono żadnych związków między poszczególnymi zamachowcami, ale Ead była pewna, że mieli tego samego mocodawcę. Kogoś, kto bardzo dobrze zna pałac. Kto mógł w ciągu jednego dnia niepostrzeżenie ukraść klucz, zrobić kopię, a potem odłożyć oryginał na miejsce. Kto wiedział, jak otworzyć drzwi prowadzące na Sekretne Schody, nieużywane od śmierci królowej Rosarian.
Gdyby Ead była jedną z dam sypialnianych, zaufanych powiernic władczyni, o wiele łatwiej byłoby jej bronić królowej przed zakusami kolejnych zbirów. Od przybycia na Inys szukała sposobności, by dołączyć do ich grona, ale powoli zaczynało do niej docierać, że to nigdy nie nastąpi. Nieutytułowana konwertytka nie była wymarzoną kandydatką na to stanowisko.
Ead znalazła Truyde w komnacie szkatułowej, gdzie spały damy dworu. Stało tam, jedno przy drugim, dwanaście łóżek. Tutaj ich kwatery były przestronniejsze niż w jakimkolwiek innym pałacu, ale wciąż ciasne dla dziewcząt przyzwyczajonych do przepychu szlacheckich rezydencji.
Najmłodsze damy dworu walczyły na poduszki, śmiejąc się głośno i perliście. Przestały natychmiast, gdy do pomieszczenia weszła Ead. Dziewczyna, której szukała, wciąż leżała w łóżku.
Lady Truyde, markiza Zeedeur, była poważną młodą kobietą o mlecznobiałej skórze upstrzonej piegami i oczach czarnych jak węgle. Wysłano ją na Inys w wieku piętnastu lat, to jest dwa lata temu, by przyswoiła sobie dworskie obyczaje, nim odziedziczy po ojcu władztwo nad księstwem Zeedeur. Była w jej oczach jakaś uważność, która przywiodła Ead na myśl młodą sowę. Truyde często można było znaleźć w czytelni, wiszącą na drabinach stojących przy regałach lub ostrożnie wertującą księgi o kruchych stronicach.
– Lady Truyde – zwróciła się do niej Ead, dygając.
– Co? – burknęła dziewczyna znudzonym głosem. Wciąż miała silny akcent.
– Lady Katryen poprosiła mnie, bym pomogła ci się ubrać – oznajmiła Ead. – Jeśli nie masz nic przeciwko, pani.
– Mam siedemnaście lat, pani Duryan, i potrafię ubrać się sama.
Usłyszała, jak pozostałe damy zasysają powietrze.
– Obawiam się, że lady Katryen ma inne zdanie na ten temat – odrzekła ze spokojem.
– Zatem lady Katryen się myli.
Znowu głośno zaczerpnęły powietrza. Aż dziwne, że jeszcze jakieś zostało w komnacie.
– Drogie panie – zwróciła się do dziewczyn – znajdźcie, proszę, służkę i poproście, by wypełniła balię wodą.
Damy oddaliły się, jednak bez dygnięć. Choć Ead zajmowała wyższą pozycję niż one, to przecież nie była szlachetnie urodzona. Truyde przez chwilę gapiła się przez okno, dopiero potem wstała. Usiadła na stołku obok pustej jeszcze balii.
– Zechciej mi wybaczyć, pani Duryan – wyrzekła. – Od rana mam zły humor. Ostatnio źle sypiam. – Złożyła dłonie na podołku. – Jeśli taka jest wola lady Katryen, możesz pomóc mi się ubrać.
Rzeczywiście wydawała się zmęczona. Ead podeszła do kominka, by ogrzać przy płomieniu lniane ręczniki. Gdy służka przyniosła wodę, Ead stanęła za Truyde i zebrała w dłonie jej obfite loki. Sięgały do bioder i miały kolor głębokiej czerwieni, niby tkanina zabarwiona marzanną. Ten kolor włosów był dość pospolity w leżącym po drugiej stronie Cieśniny Łabędziej Wolnym Państwie Mentendonie, ale niespotykany na Inys.
Truyde umyła twarz. Ead natarła jej włosy pomagralem, a potem wypłukała je i rozczesała. Przez cały ten czas dziewczyna nie odezwała się słowem.
– Czy dobrze się miewasz, pani?
– Całkiem dobrze. – Truyde przekręciła pierścień na palcu, odsłaniając zieloną pręgę pod spodem. – Tylko… irytują mnie pozostałe damy i ich plotki. Powiedz mi, pani Duryan, czy słyszałaś o Triamie Sulyardzie, który był niegdyś giermkiem sir Marke’a Birchena?
Ead delikatnie osuszyła jej włosy lnianym ręcznikiem.
– Coś słyszałam, ale niewiele – odparła. – Tylko tyle, że bez pozwolenia opuścił dwór minionej zimy. I że popadł w długi przez zamiłowanie do hazardu. A czemu pytasz, pani?
– Bo pozostałe dziewczyny stale o nim rozmawiają, wymyślają niestworzone historie. Miałam nadzieję, że uda mi się je uciszyć.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam – odrzekła Ead.
Truyde podniosła wzrok i posłała jej spojrzenie spod kasztanowych rzęs.
– Byłaś kiedyś dwórką.
– To prawda. – Ead wykręciła tkaninę. – Przez cztery lata, odkąd ambasador uq-Ispad sprowadził mnie do pałacu.
– A potem cię awansowano. Może królowa Sabran kiedyś i mnie uczyni swą damą komnatową. – Truyde się zamyśliła. – Wtedy nie musiałabym już sypiać w tej klatce.
– Cały świat jest klatką w oczach młodej dziewczyny. – Dłoń Ead spoczęła na jej ramieniu. – Pójdę po suknię.
Truyde usiadła przy ogniu i przeczesała włosy palcami. Ead zostawiła ją, by zdążyły przeschnąć.
Na zewnątrz lady Oliva Marchyn, dwórmistrzyni, głosem przypominającym dźwięk krzywuły miotała oskarżenia.
– Pani Duryan – wyrzekła sztywno na widok Ead.
Wymówiła jej nazwisko, jakby kojarzyło jej się z zakaźną chorobą. Była w końcu kobietą z Południa, narodzoną poza kręgiem światła Cnót, a więc Inysyci traktowali ją z dozą zdrowej podejrzliwości.
– Lady Oliva – odpowiedziała spokojnie. – Lady Katryen przysłała mnie, bym pomogła lady Truyde. Czy mogę poprosić o jej suknię?
– Hm – mruknęła Oliva. – Proszę za mną – dodała i poprowadziła Ead korytarzem. Z jej koafiury uciekł kosmyk siwych włosów. – Ta dziewczyna mogłaby wreszcie coś zjeść. Uwiędnie niczym kwiat tknięty mrozem.
– Od dawna nie ma apetytu?
– Od Uczty Wczesnowiosennej. – Oliva rzuciła jej pogardliwe spojrzenie. – Spraw, żeby jakoś wyglądała. Jej ojciec wpadnie w złość, jeśli uzna, że ją tu głodzimy.
– A może jest chora?
– Potrafię zdiagnozować chorobę, moja droga.
Ead uśmiechnęła się nieznacznie.
– Kto wie, może choruje z miłości?
Oliva zacisnęła usta.
– Jest damą dworu. Nie będę tolerować plotkowania w komnacie szkatułowej.
– Wybacz, pani. To był żart.
– Jesteś, pani, dwórką królowej Sabran, a nie jej błaznem.
Wciągnąwszy powietrze nosem, Oliva wyjęła suknię z magla i podała ją Ead, która dygnęła i odeszła. Nienawidziła tej baby całą mocą swego jestestwa. Te cztery lata, które spędziła jako dwórka, były najgorszymi w jej życiu. Choć dokonała publicznej konwersji na religię Sześciu Cnót, wciąż kwestionowano jej lojalność względem rodu Berethnet.
Sięgnęła pamięcią do dni, które spędziła, leżąc obolała na twardym łóżku w komnacie szkatułowej i słuchając, jak pozostałe dziewczyny pokpiwają z jej południowego akcentu i zastanawiają się, jakich też heretyckich praktyk dopuszczała się w Ersyrze. Oliva nigdy nie upomniała ich choćby słowem. Ead wiedziała, że to kiedyś minie, ale te docinki i niewybredne żarty raniły jej dumę. Gdy zwolniło się miejsce w komnacie królowej, dwórmistrzyni z ulgą wepchnęła na nie Ead, byle się jej pozbyć. Ead robiła wszystko, o co ją poproszono – tańczyła ku uciesze władczyni, opróżniała jej balię po kąpieli i sprzątała królowieckie komnaty. Miała teraz własny pokój i wyższą pensję.
Truyde zdążyła już założyć szyft. Ead pomogła jej z gorsetem i letnią halką, a później przyoblekła ją w czarną jedwabną suknię z bufiastymi rękawkami i koronkowym partletem. Broszka z tarczą patrona młodej dwórki, Rycerza Odwagi, lśniła, przypięta na sercu. Wszystkie dzieci Cnót wybierały sobie patrona, osiągnąwszy wiek dwunastu lat.
Ead nosiła podobną – wiązkę pszenicy symbolizującą szczodrość. Otrzymała ją w chwili przejścia na inysycką religię.
– Pani – zagadnęła Truyde – damy dworu mówią, że jesteś heretyczką.
– Modlę się w Sanktuarium – odparła Ead. – W odróżnieniu od kilku z nich.
Truyde wpatrywała się w nią.
– Czy Ead Duryan to twoje prawdziwe imię? – spytała niespodziewanie. – Nie brzmi jak imię Ersyrki.
– Czy władasz ersyrskim, moja pani? – Ead ujęła w palce zwój złotych wstążek.
– Nie, ale czytałam o tym kraju.
– Czytanie – westchnęła lekko Ead. – Niebezpieczne zajęcie.
Truyde wpiła się w nią spojrzeniem.
– Kpisz ze mnie, pani.
– Ależ skąd. Księgi kryją w sobie wielką moc.
– A w każdej opowieści jest ziarno prawdy. To pięknie ustrojona wiedza o prawdziwym życiu.
– Mam więc nadzieję, że wykorzystasz całą tę zdobytą wiedzę w dobrym celu. – Ead musnęła palcami jej czerwone loki. – Skoro pytasz, odpowiem: nie, to nie jest moje prawdziwe imię.
– Tak myślałam. A jak brzmi to prawdziwe?
Ead zgarnęła na tył głowy dwa kosmyki i przewiązała je wstążką.
– Nikt tutaj nie wie, jak ono brzmi.
– Nawet Jej Wysokość? – Truyde uniosła brwi.
– Nawet ona. – Ead obróciła dziewczynę twarzą do siebie. – Dwórmistrzyni martwi się o twoje zdrowie. Czy na pewno nic ci nie jest? – Truyde uciekła wzrokiem. Ead delikatnie położyła jej dłoń na ramieniu. – Ty znasz mój sekret. Obowiązuje nas przysięga milczenia. Jesteś w ciąży, czyż nie?
Truyde zamarła.
– Ależ skąd.
– Więc o co chodzi?
– To nie twoja sprawa. Mam delikatny żołądek, to wszystko. Odkąd…
– Odkąd odszedł Sulyard.
Truyde miała taką minę, jakby Ead uderzyła ją w twarz.
– Opuścił pałac wiosną – ciągnęła. – Lady Oliva twierdzi, że od tamtego czasu nie masz apetytu.
Truyde odskoczyła od niej, a jej nozdrza zapłonęły czerwienią.
– Zapędziłaś się w swoich przypuszczeniach, pani Duryan, i to bardzo. Jestem Truyde utt Zeedeur, krew z krwi rodu Vattenów, markiza Zeedeur. Ja miałabym się zniżyć do tego, by parzyć się z jakimś nędznym giermkiem… – urwała i odwróciła się plecami. – Zejdź mi z oczu albo powiem lady Olivie, że rozsiewasz kłamstwa o wysoko urodzonej.
Ead posłała jej przelotny uśmiech i się wycofała. Zbyt wiele lat spędziła na dworze, by dawać się karcić dziecku.
Oliva zauważyła ją w korytarzu i odprowadziła wzrokiem do drzwi. Wyszedłszy na słońce, Ead napełniła płuca wonią świeżo skoszonej trawy.
Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: Truyde utt Zeedeur spotykała się w tajemnicy z Triamem Sulyardem. Ead stawiała sobie za punkt honoru znać sekrety i sekreciki dworzan. Wkrótce pozna również i ten.
Świt wylał się na Seiiki niczym żółtko z jaja czapli. Blade światło wypełniło pokój Tané. Okiennice otworzyły się po raz pierwszy od ośmiu dni.
Dziewczyna wpatrywała się w sufit podkrążonymi oczami. Nie spała całą noc, dręczona na przemian falami gorąca i chłodu.
Już nigdy nie obudzi się w tym pokoju. Nadszedł Dzień Powołania. Czekała na niego od dziecka – i zaryzykowała jak ostatnia głupia, łamiąc regułę odosobnienia. Prosząc Susę, by ukryła cudzoziemca na Orisimie, wystawiła na szwank życie swoje i przyjaciółki.
Jej żołądek zdawał się fikać kozły. Podniosła z ziemi ubrania i kosmetyczkę, minęła wciąż pogrążoną we śnie Ishari i wyślizgnęła się z pokoju.
Dom Południa stał na pagórku stanowiącym przedmurze Szczęki Niedźwiedzia, łańcucha górskiego górującego nad Przylądkiem Hisan. Podobnie jak w pozostałych trzech Domach Nauki szkoliło się w nim kandydatów do Wysokiej Straży Morskiej. Tané mieszkała tu, odkąd skończyła trzy lata.
Wychodząc na zewnątrz, czuła się tak, jakby właziła do pieca, spiekota oblepiła jej ciało potem.
Seiiki pachniała. Powietrze przenikał podsycony przez deszcz zapach drzew, Tané miała wrażenie, że każdy liść wydziela inną woń. Kiedy indziej ta woń ukoiłaby jej nerwy, lecz nie dziś.
Gorące źródła parowały w porannym chłodzie. Tané zrzuciła szatę nocną i weszła do najbliższego stawu. Wyszorowała ciało otrębami. W cieniu śliw założyła mundur i zaczesała włosy na bok, by nie zasłaniały niebieskiego smoka na tunice. Gdy weszła do domu, w środku trwała już krzątanina.
Spożyła skromne śniadanie – pół miski potrawki i łyk herbaty. Kilkoro uczniów, których minęła, życzyło jej powodzenia.
Gdy wybiła godzina, wyszła z budynku jako pierwsza.
Na zewnątrz czekali słudzy z końmi. Skłonili się jednocześnie. Gdy Tané dosiadała wierzchowca, dogoniła ją skołowana Ishari i prędko wsiadła na swojego.
Tané przyglądała jej się, czując, że w gardle rośnie jej gula. Dzieliła z przyjaciółką pokój od sześciu lat, a po ceremonii mogą się już nigdy nie zobaczyć.
Zbliżyły się do bramy, która oddzielała Domy Nauki od reszty przylądka, a następnie pokonały most i przecięły spływający z gór strumień. Dołączyły do grupy uczniów, którzy pochodzili ze wszystkich stron dystryktu, a teraz tkwili zebrani tutaj, czekając na ostatni sprawdzian. Tané pochwyciła spojrzenie Turosy, swojego rywala, który posłał jej pogardliwy uśmieszek. Wpatrywała się w niego, aż popędził konia i ruszył galopem w kierunku miasta. Za nim, jak cienie, podążyli jego znajomkowie.
Tané ostatni raz obejrzała się przez ramię, by nasycić oczy widokiem soczyście zielonych wzgórz i sylwetek modrzewi rysujących się na tle bladobłękitnego nieba. A potem utkwiła wzrok w horyzoncie.
Procesja wlokła się naprzód. Wielu obywateli wstało wcześnie rano, by popatrzeć na zmierzających do świątyni kandydatów. Obrzucali ich solnym kwieciem, tłoczyli się na ścieżkach i wyciągali szyje, chcąc przyjrzeć się tym, którzy być może za chwilę zostaną uznani za boskich wybrańców. Tané usiłowała skoncentrować się na cieple końskiego grzbietu, które wnikało w jej uda, na miarowym stukaniu kopyt – na czymkolwiek, byle tylko przestać myśleć o cudzoziemcu.
Susa zgodziła się ukryć Inysytę na Orisimie. Oczywiście, że się zgodziła. Zrobiłaby wszystko dla Tané, a Tané dla niej.
Jak to czasem bywało, Susa była niegdyś blisko z jednym z wartowników pilnujących faktorii. Sprawa była już zakończona, ale mężczyzna chciał, by dziewczyna na powrót obdarzyła go względami. Otworzywszy bramę, Susa planowała popłynąć wraz z obcokrajowcem na wyspę i dostarczyć go do chirurga, nęcąc starca pustą obietnicą srebra, jeśli zgodzi się na współpracę. Mężczyzna najwyraźniej tonął w hazardowych długach.
Jeśli intruz rzeczywiście zapadł na czerwoną zarazę, utknie na Orisimie na dobre. Gdy ceremonia dobiegnie końca, Susa anonimowo doniesie na niego do gubernatora Hisan. Jeśli strażnicy znajdą mężczyznę w domu doktora, ten zostanie wychłostany do żywego mięsa, ale Tané nie sądziła, by go zabili – ryzykowaliby wtedy zerwanie sojuszu z Mentendonem. Jeśli tortury rozwiążą mu język, może intruz opowie władzom o dwóch kobietach, które pomogły mu tej nocy, gdy przybył na wyspę, ale nie będzie miał wiele czasu, by próbować się wybronić z zarzutów. A to dlatego, że na skutek obaw przed epidemią czerwonej zarazy, natychmiast zostanie zgładzony.
Ta myśl kazała Tané spojrzeć na własne dłonie. To właśnie tam choroba uwidacznia się w pierwszej kolejności. Nie dotknęła go co prawda, ale już samo przebywanie w jego obecności narażało ją na ryzyko. To było czyste szaleństwo. Jeśli Susa się zaraziła, Tané nigdy sobie tego nie wybaczy.
Przyjaciółka zaryzykowała wszystko, byle dopilnować, że dzisiejszy dzień przebiegnie tak, jak Tané sobie wymarzyła. Nie zadawała żadnych pytań, nawet nie uniosła brwi – po prostu zaoferowała pomoc.
Wrota Wielkiej Świątyni rozwarły się po raz pierwszy od dekady. Strzegły ich dwie kolosalne statuy smoków z rozwartymi w wiecznym ryku paszczami. Przeszło między nimi czterdzieści koni. Poprzedni, wzniesiony z drewna gmach świątyni spłonął w czasie Żałoby Wieków. Ten zbudowano z kamienia. Z jego dachu zwisały setki latarni z błękitnego szkła, zalewając okolicę zimnym blaskiem. Wyglądały jak spławiki unoszące się na ciemnej tafli nieruchomego morza.
Tané zeskoczyła z konia i u boku Ishari ruszyła w kierunku bramy zbudowanej z drewna wyrzuconego przez fale. Turosa zrównał się z nimi.
– Niechaj wielki Kwiriki uśmiechnie się dzisiaj do ciebie, Tané – powiedział z wyczuwalnym sarkazmem. – Byłoby szkoda, gdyby uczennica twojej rangi została wysłana na Skrzydło.
– To godne życie – odparła Tané, przekazując konia stajennemu.
– Na pewno będziesz to sobie powtarzać, gdy już zaczniesz je wieść.
– Kto wie, może ty również, czcigodny Turoso.
Nim rywal ruszył naprzód, by dołączyć do swoich przyjaciół z Domu Północy, Tané dostrzegła, jak drgnął mu kącik ust.
– Mógłby zwracać się do ciebie z większym szacunkiem – mruknęła Ishari. – Dumu mówi, że w walce przewyższasz Turosę pod każdym względem.
Tané milczała. Przeszedł ją dreszcz. Była najlepsza w swoim domu, ale Turosa przodował w swoim.
Na świątynnym dziedzińcu stała fontanna wyobrażająca Kwirikiego – pierwszego smoka, który zgodził się nosić ludzkiego jeźdźca. Z jego ust lała się słona woda. Tané umyła ręce i zwilżyła usta jedną kroplą.
Wydawała się czysta.
– Tané – powiedziała Ishari. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie tak, jak tego chcesz.
– Ja życzę ci tego samego. Ty opuściłaś dom jako ostatnia.
– Późno wstałam. – Ishari dokonywała ablucji samotnie. – Zeszłej nocy wydawało mi się, że ktoś odsunął zasłony w naszym pokoju. Trochę się zdenerwowałam… Długo nie mogłam potem zasnąć. Nie wychodziłaś czasem na dwór?
– Nie. Zapewne to był ktoś z naszych nauczycieli.
– Tak, być może.
Z zewnętrznego placu przeszły na wewnętrzny, gdzie dachy powleczone były złotym blaskiem słońca.
Na szczycie schodów stał mężczyzna z obfitym wąsem, trzymający pod pachą hełm. Twarz miał ogorzałą i przeoraną bruzdami, ramiona okryte pancernymi rękawami i szerokimi bransoletami, a prócz płaszcza barwy ciemnego błękitu założył lekki napierśnik. Na to narzucił zakończoną kołnierzem opończę z czarnego aksamitu i brokatowego jedwabiu. Ubiór świadczył o tym, że mężczyzna jest żołnierzem, znamionował też wysoką pozycję.
Tané na chwilę zapomniała o swoim przerażeniu. Znów była dzieckiem, które śni o smokach.
Stał przed nią seiikineski generał Wysokiej Straży Morskiej, głowa rodziny Miduchi, dynastii smoczych jeźdźców – zjednoczonej nie przez krew, lecz przez wspólny cel. Tané miała zamiar stać się członkinią tej rodziny.
Dotarłszy do schodów, uczniowie utworzyli dwuszereg, klęknęli i przycisnęli czoła do ziemi. Tané słyszała oddech Ishari. Nikt nie wstawał, nikt nawet nie drgnął.
O kamień zaszurały łuski. Każdy mięsień w ciele dziewczyny stężał.
Uniosła wzrok.
Było ich osiem. Spędziła lata na modłach przed statuami smoków, ucząc się o nich i z daleka je obserwując, ale nigdy jeszcze nie widziała ich z tak niewielkiej odległości.
Były zatrważająco wielkie. Większość pochodziła z Seiiki, poznała to po ich srebrnej skórze i smukłych sylwetkach. Niesłychanie długie ciała dźwigały majestatyczne głowy; każdy miał muskularne nogi zakończone stopami o trzech pazurach. Długie wąsy falowały wzdłuż ciał niczym wstęgi latawców. Większość była dość młoda, miały najwyżej po czterysta lat, ale wśród nich odnalazła wzrokiem i takie, które nosiły blizny jeszcze z czasów Żałoby Wieków. Wszystkie były pokryte łuskami i poznaczone czerwonymi śladami po przyssawkach gigamątwy.
Dwa posiadały czwarty palec – te wykluły się w Imperium Dwunastu Jezior. Jeden z nich, samiec, miał skrzydła. Większość była ich pozbawiona i latała dzięki specjalnemu organowi znajdującemu się na głowie, który naukowcy zwali koroną. Nieliczne wykształcały skrzydła, ukończywszy przynajmniej dwa tysiące lat.
Gdyby Tané wyprostowała się na pełną wysokość, nie sięgnęłaby nawet do pyska skrzydlatego smoka, zdecydowanie największego spośród wszystkich. Choć jego skrzydła wydawały się wiotkie jak pajęczyna, były zdolne jednym machnięciem wywołać tajfun. Tané przyjrzała się uważnie torbie na gardle stworzenia. Podobnie jak małże, smoki wytwarzały perły, a właściwie jedną jedyną perłę podczas całego życia, która zostawała z nimi już na zawsze.
Smoczyca obok samca, również Jezioranka, prawie dorównywała mu rozmiarami. Jej łuski były blade, miały barwę przychmurzonej zieleni mlecznego jadeitu, a złocistobrązowa grzywa przywodziła na myśl rzeczne ziele.
– Witajcie – rzekł generał. – Jego głos brzmiał jak wzywający do walki dźwięk wojennego rogu. – Powstańcie – rozkazał, a przybyli usłuchali. – Znaleźliście się tutaj, by wybrać jedną z dwóch ścieżek życia. Jedna z nich wiedzie w szeregi Wysokiej Straży Morskiej i oznacza, że odtąd będziecie bronić Seiiki przed zarazą i inwazją. Druga oznacza oddanie się nauce i modlitwie na Skrzydle. Dwanaścioro spośród tych, którzy przywdzieją mundur straży, otrzyma szansę zostania jeźdźcami smoków.
Tylko dwanaścioro. Zwykle było ich więcej.
– Trzeba wam wiedzieć – podjął generał – że od dwustu lat nie wykluł się żaden młody smok, a kilka z nich poległo w starciu z Flotą Tygrysiego Oka, która w dalszym ciągu handluje smoczym mięsem pod rządami tak zwanej Złotej Cesarzowej.
Skinięcie głów.
– Ale spotkał nas wielki honor. Nasze szeregi zasilili dwaj wielcy wojownicy z Imperium Dwunastu Jezior. Ufam, że zacieśni to więzy przyjaźni łączące nas z naszymi sojusznikami z Północy.
Generał wskazał głową dwa jeziorańskie smoki. Pewnie nie były tak obyte z morzem, jak ich towarzysze z Seiiki, wolały bowiem osiedlać się w rzekach i innych zbiornikach wodnych – lecz smoki z obydwu krajów walczyły ramię w ramię podczas Żałoby Wieków i miały wspólnych przodków.
Tané wyczuła na sobie spojrzenie Turosy. Jeśli zostanie jeźdźcem, będzie do utraty tchu wychwalał swojego smoka i głosił wszem wobec, że żaden inny nigdy mu nie dorówna.
– Teraz dowiecie się, która ścieżka jest wam przeznaczona. – Generał wydobył z opończy zwój i go rozwinął. – Zaczynajmy.
Tané ze wszystkich sił próbowała wziąć się w garść.
Pierwsza wyczytana uczennica została powołana do straży. Generał wręczył jej tunikę koloru letniego nieba. Gdy ją przyjęła, czarny seiikineski smok buchnął dymem. Dziewczyna o mało się nie przewróciła. Stworzenie parsknęło.
Dumusę z domu Zachodu również powołano do morskiej straży. W żyłach tej dziewczyny, wnuczki dwojga jeźdźców, płynęła krew zarówno południowców, jak i mieszkańców Seiiki. Tané obserwowała, jak Dumusa przyjmuje swój nowy mundur, kłania się generałowi i staje po jego prawej stronie.
Kolejny kandydat był pierwszym powołanym w szeregi uczonych. Jego jedwabna szata miała głęboką barwę czerwonej morwy. Drżały mu ramiona, gdy się skłaniał. Tané wyczuła napięcie pośród niewywołanych jeszcze uczniów, nagłe niczym gwałtowny poryw morskiego prądu.
Oczywiście Turosa trafił do straży. Miała wrażenie, że upłynęły wieki, nim usłyszała swoje imię:
– Czcigodna Tané z Domu Południa.
Zrobiła krok naprzód.
Smoki obserwowały ją. Mówiło się, że są w stanie odczytać tajemnice drzemiące w głębi ludzkich dusz, gdyż ludzie zrobieni są z wody, a one są władcami wód.
Co, jeśli wiedzą, czego się dopuściła?
Skupiła się na ułożeniu stóp na posadzce. Gdy stanęła przed morskim generałem, ten przyglądał jej się dłuższą chwilę. Tané wydawało się, że trwa to wieczność. Utrzymanie wyprostowanej pozycji pochłonęło wszystkie jej siły.
Wreszcie sięgnął po błękitny mundur. Tané wypuściła powietrze z płuc. Łzy ulgi zakłuły ją w oczy.
– W dowód uznania za twoje poświęcenie i wyniki w nauce zostajesz wyniesiona do chwalebnej rangi strażniczki. Przysięgnij wiernie podążać drogą smoka aż do ostatniego tchu, który dobędzie się z twoich ust. – Pochylił się w jej kierunku. – Twoi nauczyciele mają o tobie jak najlepsze zdanie. To zaszczyt mieć cię w swoich szeregach.
Skłoniła się nisko.
– To ja czuję się zaszczycona, wielki lordzie.
Generał obdarzył ją uśmiechem.
Tané dołączyła do czterech uczniów po jego prawej stronie, przepełniona ulgą i radością. Krew szumiała jej w uszach z siłą wodospadu.
Gdy następny kandydat wyszedł z dwuszeregu, Turosa szepnął jej do ucha:
– A więc ty i ja spotkamy się w czasie próby wody. – Jego oddech pachniał mlekiem. – Nie mogę się doczekać.
– To będzie dla mnie zaszczyt stanąć do walki z tak wprawnym wojownikiem, czcigodny Turoso – odpowiedziała ze spokojem.
– Przejrzałem cię, ty wiejska klucho. Wiem, co jest w twoim sercu. To samo, co w moim: ambicja. – Umilkł na moment, gdy kolejny uczeń dołączał do ich grupy. – Tylko że ja jestem, kim jestem, a ty nie.
Tané wwierciła się w niego spojrzeniem.
– Za kogokolwiek byś mnie nie uważał, stoisz teraz na równi ze mną, czcigodny Turoso.
Jego śmiech podniósł Tané włoski na karku.
– Czcigodna Ishari z Domu Południa! – zawołał generał.
Ishari wspięła się po schodach. Gdy stanęła przed oficerem, ten podał jej zwinięty w rulon czerwony jedwab.
– W dowód uznania za twoje poświęcenie i wyniki w nauce zostajesz wyniesiona do chwalebnej rangi uczonej. Przysięgnij wiernie podążać ścieżką wiedzy aż do ostatniego tchu, który dobędzie się z twoich ust.
Choć wzdrygnęła się, słysząc te słowa, przyjęła mundur i się skłoniła.
– Dziękuję, wielki lordzie – wymamrotała.
Tané odprowadzała przyjaciółkę wzrokiem, gdy ta skierowała się na lewo.
Wiedziała, że Ishari musi być zrozpaczona. A jednak Tané była zdania, że przyjaciółka może świetnie sobie poradzić na Skrzydle. Ostatecznie wróci na Seiiki jako mistrzyni.
– O, jaka szkoda – parsknął Turosa. – To nie ta twoja przyjaciółeczka?
Tané miała ripostę na końcu języka, ale się powstrzymała.
W dalszej kolejności dołączyła do nich prymuska z Domu Wschodu. Onren była niska i przysadzista, a jej brązową od słońca twarz pokrywały liczne piegi. Gęste włosy opadały jej do ramion, wysuszone od słonej wody i łamliwe na końcach. Muszlokrew barwiła jej wargi na ciemny kolor.
– Tané – zwróciła się do niej, stając obok. – Gratulacje.
– I nawzajem, Onren.
Były jedynymi uczennicami, które każdego dnia o świcie wybierały się popływać – tak zresztą zaprzyjaźniły się ze sobą. Tané nie miała wątpliwości, że Onren również słyszała plotki i także wymknęła się z pokoju, by zażyć kąpieli przed ceremonią. Czy to nie ironia losu, że ze wszystkich zatoczek, którymi podziurawiona była linia brzegowa przylądka, akurat Tané musiała wybrać tę, do której przybył cudzoziemiec?
Onren spojrzała na jej niebieski mundur. Podobnie jak Tané wychowała się w ubogiej rodzinie.
– Są wspaniałe – wyszeptała, wskazując smoki ruchem głowy. – Zakładam, że marzysz o tym, by zostać jedną z dwanaściorga?
– Nie jesteś trochę za niska, by dosiadać smoka, Onren? – Turosa przeciągał sylaby. – Ktoś będzie cię musiał podsadzić do siodła.
Onren obejrzała się na niego przez ramię.
– Pan mówi do mnie? Chyba nie mieliśmy przyjemności? – Gdy Turosa otworzył usta, by odpowiedzieć, dodała: – Nie, nic nie mów. Po gębie widzę, żeś głupi jak stołowa noga, na co mi w życiu kolejny głupiec?
Tané ukryła uśmiech za kosmykiem włosów. Turosa choć raz się zamknął.
Gdy ostatni kandydat przyjął swój mundur, obie grupy zwróciły się ku generałowi. Tylko Ishari, ze łzami płynącymi po policzkach, nie odwracała wzroku od uniformu w swoich rękach.
– Dzisiaj skończyło się wasze dzieciństwo. Oto wkroczyliście w dorosłość. Przed każdym z was rozpościera się jego własna droga. – Generał łypnął w prawo. – Czworo morskich strażników spełniło z nawiązką pokładane w nich nadzieje. Turosa z Domu Północy, Onren z Domu Wschodu, Tané z Domu Południa i Dumusa z Domu Zachodu. Zwróćcie się ku naszym starszym, by poznali wasze twarze i imiona.
Wykonali polecenie. Tané wraz z innymi zrobiła krok naprzód, uklękła i przyłożyła czoło do posadzki.
– Powstańcie – rzekł jeden ze smoków głosem, od którego zadrżała ziemia. Był tak głęboki i niski, że z początku Tané nie zrozumiała, co smok powiedział.
Cztery młode strażniczki stanęły na baczność. Największy z seiikineskich smoków pochylił głowę, a jego oczy znalazły się na wysokości ich oczu. Spomiędzy jego zębów wystrzelił długi jęzor.
Gad odbił się z impetem od podłoża i nagle wzbił w powietrze. Uczniowie padli na ziemię, na nogach utrzymał się tylko morski generał, który wybuchł głośnym śmiechem.
Mlecznozielony smok znad jezior zaprezentował zęby w uśmiechu. Tané zdała sobie sprawę, że znajduje się we władaniu jego oczu, przypominających rozszalałe wiry.
Pozostałe smoki uniosły się w powietrze, pofrunęły wysoko ponad dachami miasta. Woda stała się ciałem. Gdy krople boskiego deszczu spłynęły z ich łusek i opadły na ziemię, mocząc znajdujących się w dole ludzi, seiikineski samiec wziął głęboki wdech i wydał z siebie potężny podmuch.
Odpowiedziały mu wszystkie dzwony w mieście.
Niclays obudził się z suchością w ustach i potwornym bólem głowy, zresztą nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Zamrugał oczami i potarł powiekę kłykciem.
Dzwony.
To właśnie one go obudziły. Mieszkał na tej wyspie od lat, ale jeszcze nigdy nie słyszał dzwonów. Wymacał swoją laskę i wstał, wspierając się na niej drżącym z wysiłku ramieniem.
To musi być alarm. Idą po Sulyarda, idą, by ich obu aresztować.
Niclays obrócił się w lewo i w prawo, jakby czegoś rozpaczliwie szukał. Jedyną szansą na ocalenie skóry było udawanie, że mężczyzna włamał się do jego domu i skrył w nim bez jego wiedzy.
Łypnął przez zasłonę. Sulyard smacznie spał, zwrócony do ściany. Cóż, przynajmniej umrze spokojną śmiercią.
Słońce świeciło jakby jaśniej niż zwykle. Nieopodal domu, w którym mieszkał Niclays, jego asystent Muste siedział pod śliwą wraz ze swoją seiikineską towarzyszką Panayą.
– Muste! – zawołał chirurg. – Co to za raban?
Muste pomachał mu tylko. Przeklinając siarczyście, Niclays wcisnął stopy w sandały i kuśtykając, ruszył w kierunku Mustego i Panayi, próbując nie zważać na dojmujące wrażenie, że oto kroczy ku własnej zgubie.
– Dzień dobry, czcigodna Panayo – przywitał się po seiikinesku, skłaniając się.
– Doktorze Roos. – W kącikach jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Dziewczyna miała na sobie przewiewną szatę w deseń błękitnych kwiatów na tle białych, rękawy i kołnierz obszyte były srebrem. – Czyżby hałas wyrwał cię ze snu?
– Owszem. Pozwolisz, że spytam, czemu jakiś maniak łomocze w dzwony?
– Dzwonią na Dzień Powołania – poinformowała go. – Najstarsi uczniowie Domów Nauki ukończyli studia i zostali przydzieleni do kast uczonych oraz morskich strażników.
A więc nie miało to związku z intruzem. Niclays wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła.
– Dobrze się czujesz, Roos? – zatroskał się Muste, przysłoniwszy oczy otwartą dłonią.
– Wiesz, że nie znoszę lata. – Niclays wcisnął chusteczkę z powrotem do kieszeni kamizeli. – Dzień Powołania ma miejsce raz do roku, prawda? – rzucił do Panayi. – A dzwony słyszę po raz pierwszy.
Dzwony tak, ale wcześniej słyszał już bębny. Upajający dźwięk radości i zabawy.
– Ach! – zawołała Panaya, a jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Ale dzisiaj jest wyjątkowy Dzień Powołania.
– Doprawdy?
– Jak możesz tego nie wiedzieć, Roos? – zachichotał Muste. – Jesteś tu dłużej ode mnie.
– Roos ma prawo tego nie wiedzieć – rzekła z wyczuciem Panaya. – Widzisz, Niclaysie, po Żałobie Wieków uzgodniono, że co pięćdziesiąt lat pewnej liczbie seiikineskich smoków przydzieleni zostaną jeźdźcy, abyśmy zawsze byli przygotowani raz jeszcze stanąć do wspólnej walki. Ci, którzy dzisiejszego ranka zostali wybrani do Wysokiej Straży Morskiej, otrzymali tę szansę i teraz czekają ich próby wody. Wyłonią one tych, którym rzeczywiście będzie dane dosiąść smoków.
– Rozumiem – powiedział Niclays, na tyle zainteresowany słowami Panayi, by na moment zapomnieć o trwodze, którą budził przebywający w jego domu Sulyard. – A potem odlecieć na swoich podniebnych wierzchowcach, by walczyć z piratami i przemytnikami, jak mniemam?
– To nie są żadne wierzchowce, Niclaysie! Smoki to nie konie.
– Błagam o wybaczenie, czcigodna pani. Źle dobrałem słowa.
Panaya skinęła wyrozumiale. Jej dłoń powędrowała do wisiorka na szyi, przedstawiającego smoka.
Ten przedmiot zostałby zniszczony wśród ludów wyznających religię Cnót, gdzie nie istniał już podział na starożytne smoki Wschodu i ich młodszych braci, ziejących ogniem wyrmów, którzy niegdyś siali postrach na całym świecie. Obydwa te gatunki uznawane były za złe. Bramę wychodzącą na wschód zamknięto dawno temu, a niezrozumienie wzajemnych zwyczajów i wierzeń kwitło jak trujący bluszcz.
Niclays wierzył w to, zanim przybył na Orisimę. W przeddzień opuszczenia Mentendonu był skłonny sądzić, że oto zostaje wygnany do krainy zamieszkałej przez ludzi zniewolonych przez stworzenia tak nikczemne, jak sam Bezimienny.
Jakże się wówczas bał. Wszystkie mentyjskie dzieci poznawały opowieść o Bezimiennym, gdy tylko nauczyły się pierwszych słów. Nawet ukochana matka Niclaysa lubowała się w straszeniu go, roztaczając przed nim straszliwe wizje ojca i wszechkróla wszystkich ziejących ogniem potworów – tego, który wyłonił się z Góry Trwogi, by siać zniszczenie i śmierć, lecz został śmiertelnie zraniony przez sir Galiana Berethneta, zanim zdołał podporządkować sobie ludzkość. Tysiąc lat później duch Bezimiennego żył dalej w opowieściach i koszmarnych snach.
Rozmyślania Niclaysa przerwał odgłos kopyt na moście wiodącym do Orisimy.
Zbrojni.
Poczuł ucisk w żołądku. Jadą po niego. Teraz, gdy wybiła w końcu jego godzina, ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że zamiast czuć obezwładniające przerażenie, ogarnęły go otępienie i spokój. Jeśli to dzisiaj, trudno. Co to za różnica, umrzeć z ręki straży lub zbirów wynajętych przez ludzi, którym jest krewny furę pieniędzy.
O Święty – zaczął się modlić – spraw, bym ze strachu nie zlał się w portki przy ludziach.
Żołnierze nosili zielone tuniki i płaszcze. Prowadził ich – któż by inny – sam główny oficer, przystojny i życzliwy służbista, który nikomu na Orisimie nie zdradził swego prawdziwego imienia. Był o dobrą stopę wyższy od Niclaysa i zawsze miał na sobie pełną zbroję.
Strażnik zsiadł z konia i zamaszystym krokiem ruszył w stronę domu doktora. Otaczali go podwładni, a jedna z jego urękawiczonych dłoni spoczywała na rękojeści miecza.
– Roos! – Załomotał do drzwi. – Roos, otwórz te drzwi albo je wyważę!
– Nie ma potrzeby nic wyważać, czcigodny główny oficerze – zawołał z ogrodu Muste. – Doktor Roos jest tutaj.
Urzędnik obrócił się na pięcie. Błysnął ciemnymi oczami i ruszył w ich kierunku.
– Roos.
Niclays najchętniej poudawałby sam przed sobą, że nikt nigdy nie wymówił jego nazwiska z taką pogardą, wówczas jednak minąłby się z prawdą.
– Uprzejmie proszę, by nie wahał się pan mówić mi po prostu Niclays, wielmożny panie – rzekł, nasycając słowa udawaną wesołością. – Znamy się nie od dziś, w końcu…
– Milczeć – warknął oficer, a Niclays kłapnął ustami. – Moi ludzie odkryli, że brama na moście została zeszłej nocy otwarta, a w okolicy widziano piracki okręt. Jeśli ktoś z was udziela schronienia intruzom lub ukrywa przemycony towar, niech przemówi od razu i liczy na zmiłowanie smoka.
Panaya i Muste milczeli. Tymczasem Niclays stoczył krótką i szaleńczą bitwę z samym sobą. Sulyard nie miał gdzie się schować. Czy nie lepiej od razu się przyznać?
Zanim podjął decyzję, główny oficer rozkazał podwładnym:
– Przeszukać budynki.
Niclays wstrzymał dech.
Żył na Seiiki pewien ptak, którego głos przypominał początkową fazę płaczu dziecka. Dla Niclaysa ów nieznośny dźwięk – swoiste piskliwe skamlenie, które nigdy nie przeradzało się w krzyk z prawdziwego zdarzenia – był symbolem jego życia na Orisimie, przypominającego oczekiwanie na cios, który nigdy nie spadał. Gdy strażnicy przetrząsali jego dom, ten przeklęty ptak postanowił się odezwać i Niclays nie słyszał już nic innego.
Ale ludzie oficera wrócili z niczym.
– Dom jest pusty – orzekli.
Tylko dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi woli nie osunął się na kolana. Główny oficer długo wwiercał się w niego wzrokiem. Jego twarz zastygła na podobieństwo maski. Wreszcie odwrócił się i pomaszerował w kierunku sąsiednich domów.
A ptak śpiewał dalej: „Hy-hy-hy”.
The Priory of the Orange Tree
Copyright © by Samantha Shannon-Jones 2019
International Right management: Susanna Lea Associates
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Copyright © for the translation by Maciej Pawlak 2019
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Monika Kardasz / Manufaktura Tekstu
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Rysunek na okładce – Ivan Belikov / ivanbelikov.com
Rysunki wewnątrz książki – Emily Faccini
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, tom I, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-336-5ISBN MOBI: 978-83-8129-335-8
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w wydanie Zakonu Drzewa Pomarańczy:
PRODUKCJA: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
DESIGN I GRAFIKA: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
PROMOCJA: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka
SPRZEDAŻ: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-COMMERCE: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
ADMINISTRACJA I FINANSE: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś
ZARZĄD: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
WSPARCIE: Natalia Patorska
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl