29,93 zł
Kolejny tom opowiadań Pilipiuka, kolejne 2586 kroków doktora Pawła Skórzewskiego.
"Czerwona gorączka" jest krwista jak krwawy Feliks na tropie wariata upitalającego głowy tawariszczom.
"Czerwona gorączka" trawi czarnym humorem historii o zbrodni i karze. Opowiada, jak kończą dziennikarskie hieny, nauczycielki-psychopatki, ubeckie kanalie...
"Czerwona gorączka" podnosi temperaturę PRL-owskich wspomnień. Nabierają koloru banana, smaku herbaty gruzińskiej i deficytowej świątecznej szynki... Byle nie z psa, bo szynka z psa jest zbyt słodka i nie trzyma parametrów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 407
Czerwona gorączka
Doktor Paweł Skórzewski minął stos granitowych głazów i stanął na plaży. Wzdłuż niej piętrzył się wysoki wał kry wyrzuconej przez fale. Lekarz spojrzał przed siebie. W sinosrebrzystym blasku księżyca za wąskim pasem czarnej wody widział rozległą, sięgającą horyzontu połać lodu. Koło brzegu tafla popękała, ale dalej wydawała się nienaruszona. Tylko jak się tam dostać? Ruszył na południe, wypatrując miejsca dogodnego do przeprawy.
Przydałaby się porzucona łódka albo coś podobnego, pomyślał. Albo chociaż siekiera, zrobiłbym tratwę...
Nieoczekiwanie za cyplem zobaczył stary, rozchwierutany pomost wybiegający w morze. Z wahaniem wszedł na ciemne, popękane deski. Konstrukcja zakołysała się w rytm jego kroków, ale wytrzymała. Ostatnie pale tkwiły sztywno wrośnięte w pole lodowe.
Z kieszeni wydobył dwie pary prymitywnych raków, wyklepanych z zardzewiałej blachy. Przyłożył je do zdartych zelówek butów i starannie przymotał grubym konopnym sznurkiem.
Wiatr zawył i sypnął w twarz śniegiem. Skórzewski spojrzał na leżące za jego plecami miasto. Ciemne, ponure, przypominało cmentarz... Nawet niebo nad nim, dawniej rozświetlone łuną latarni, było teraz prawie czarne.
Nie wróci tu nigdy. Ostrożnie zszedł z pomostu. Z kieszeni wyjął kompas zawieszony na łańcuszku i ustaliwszy kierunek, ruszył ku horyzontowi. Maszerując, raz jeszcze przebył w myślach drogę, która doprowadziła go tutaj – na pokryty lodem przestwór Zatoki Fińskiej.
Kilka dni wcześniej
Towarzysz Żeliaznikow wracał z wiecu bardzo zadowolony. Idea żywej cerkwi, jak się okazało, padła na podatny grunt. I świetnie, to osłabi normalne prawosławie. A za parę lat w ogóle się te zabobony zlikwiduje. Silnik potężnego forda mruczał kojąco. Auto zaledwie przed tygodniem wyciągnięto z carskich jeszcze garaży. Agitator uśmiechnął się pod nosem. Co samochód, to samochód. Niżsi rangą towarzysze musieli chodzić pieszo. A i bezpieczniej w aucie. Ludzie gadali, że ostatnimi czasy w mieście zrobiło się nieprzyjemnie. Jakiś wariat ponoć obcina głowy komunistom.
Coś cicho chrupnęło. Tylna szyba pojazdu rozleciała się z trzaskiem. Na rozłożone na kolanach sprawozdania chlapnęła krew zmieszana z czymś szarym. Kula przeszła przez przednią szybę i czoło siedzącego za kierownicą towarzysza, zostawiając tylko niewielkie otworki. Za to, opuszczając czaszkę, wyrwała całą potylicę...
Żeliaznikow poczyniłby niewątpliwie jeszcze niejedną obserwację, ale w tym momencie pojazd uderzył w ścianę budynku. Silnik zgasł. Agitator szarpnął drzwi i wyskoczył na ulicę. Spodziewał się, że za chwilę kolejny pocisk wystrzelony gdzieś z ciemności ugodzi i jego, ale nic takiego nie nastąpiło. Przyczaił się za samochodem i dłuższą chwilę zbierał w sobie. Wyciągnął mauzera, przeładował. Wreszcie ostrożnie wyjrzał. Brudny zaułek, prószący z nieba śnieg. Nigdzie żywego ducha. W jednym tylko oknie nikły poblask świecy...
Poderwał się do biegu, pośliznął na trotuarze, złapał równowagę. Skoczył w bramę. Wszędzie nadal panowała głucha, martwa cisza. Obejrzał się. Rozbity samochód z martwym kierowcą powoli pokrywał się białym puchem. Kto strzelał, dlaczego się nie pojawiał, czemu nie spróbował wykończyć i jego?
– No, pokaż się – szepnął, wodząc lufą po pogrążonej w mroku uliczce.
Na kamiennym bruku bramy skrzypnęła skórzana podeszwa buta. Żeliaznikow rozpaczliwym szarpnięciem spróbował się odwrócić, ale już było za późno. Nieznajomy działał z ogromną wprawą. Jedną ręką złapał agitatora za włosy i trzema pociągnięciami klewanga odciął mu głowę od tułowia.
Doktor Skórzewski zawinął się szczelniej w wyświechtaną jesionkę. Latarnie nie świeciły, co kilka kroków musiał omijać dziury z nawierzchni ulicy, bo powyrywano drewnianą kostkę. Od strony Zatoki Fińskiej wiał lodowaty wiatr. Gdzieś daleko huknął pojedynczy strzał. Czerwoni strzelali do kogoś, a może to nieuchwytny Szlapikow wykonywał wyrok na którymś z „towarzyszy”? Lekarz odruchowo przyspieszył kroku i po chwili z ulgą wszedł w znajomą bramę. Marmurowe schody były zachlapane błotem, zniknął czerwony chodnik. Na klatce schodowej panowała ciemność, tylko przez okna wpadało nieco blasku z zewnątrz.
Lekarz wspiął się na trzecie piętro i zastukał do drzwi. Profesor Wozniesieński otworzył niemal natychmiast. Skórzewski wszedł do przedpokoju i dłuższą chwilę, szczękając zębami, chłonął panujące w mieszkaniu ciepło. Powiesił przemoczoną jesionkę na wieszaku.
– Mam taki drobny podarunek. Prezent, można powiedzieć, na miarę naszych czasów i parszywej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy... – Wyjął z teczki kilkanaście klepek podłogowych związanych starannie kawałkiem sznurka. – I to, co zamawiałeś. – Postawił niedużą, ciężką paczkę na podłodze.
– Bukowe! – ucieszony gospodarz natychmiast rozpoznał drewno. – Dzięki, przyjacielu!
Zaprosił gościa do kuchni. Piecyk-koza, wyklepany niedbale z blachy dachowej, trochę dymił, ale przyjemnie grzał. W żeliwnym saganie dochodziły ziemniaki w mundurkach, a na patelni rumieniły się dwa cienkie plastry boczku.
– A gdzie Iwan? – zainteresował się lekarz.
Twarz profesora stężała.
– Iwan... Tak... Iwan – westchnął orientalista. – Poszedł na zebranie.
– Do nich? – zdziwił się doktor.
– Tak...
– Oszalał?
– Na to wygląda. Poszedł z ciekawości jakieś dwa tygodnie temu. No i się zaczęło. Zaczął latać codziennie. Zbierają się, gadają przez kilka godzin, piją, śpiewają swoje pieśni... A po powrocie gada takie bzdury, że uszy więdną od słuchania. I palić zaczął, w dodatku najobrzydliwszą tanią machorkę. Zresztą – wzruszył ramionami – już ze trzy dni się nie pokazuje. Widać wstydzi się ojca naukowca...
– Syn doktora Czernobajewa tak samo – uzupełnił ponuro Skórzewski. – Pije tanią wódkę, pali ordynarny tytoń i opowiada o tym przyszłym szczęściu ludzkości, jakby się szaleju najadł.
– Wspaniały! – Orientalista w czasie rozmowy odpakował mikroskop.
– Tak jak prosiłeś, najmocniejszy, jaki miałem. – Lekarz spojrzał na przyjaciela badawczo. – Na razie nie jest mi potrzebny, więc używaj sobie spokojnie. Co planujesz oglądać?
– Mam pewną hipotezę. – Profesor uśmiechnął się dziwnie. – Może to szaleństwo, ale muszę coś sprawdzić. Za tydzień powinienem już wiedzieć. A na razie... Znasz tę pozycję?
Wyciągnął z półki opasłe tomiszcze.
– „Historia epidemii chorób zakaźnych” – przesylabizował niemiecki tytuł jego gość. – Nie znam.
– Wydana w Lipsku ponad sześćdziesiąt lat temu, bardzo dokładna, oparta na dokumentach archiwalnych i kronikach miejskich.
– Chętnie bym sobie przestudiował. – Skórzewski kartkował wolumin, z zaskoczeniem oglądając kolejne mapy przedstawiające zasięg historycznych epidemii.
– Jest twoja. Ja już przeczytałem, a tobie się przyda. I jak dobrze pójdzie, za parę dni będzie temat do rozmowy.
Doktor podziękował i starannie ukrył książkę w teczce. Gdzieś z daleka przez mury i szyby wentylacyjne kamienicy dobiegł gwar głosów.
– Komitet domowy obraduje – wyjaśnił orientalista. – Chcą mi dokwaterować lokatorów. Mam za duży metraż. W zeszłym tygodniu postawili ścianę, odcinając dwa pokoje, ale teraz wyliczyli, że kuchnia jest o półtora arszyna za długa.
– Mnie przebili drugie drzwi do łazienki, żeby nowi sąsiedzi mogli korzystać. A mieszkanie Gorypinów pocięli na trzy mniejsze...
– Ech, te zawodzenia działają mi na nerwy. – Profesor kawałem szmaty spróbował zatkać kratkę wentylacyjną. – Tak niemożebnie fałszują, aż mnie samemu chce się wyć.
– Ja przywykłem. Jeden ważny bolszewik mieszka pode mną. Całą noc słychać odgłosy pijatyki, a potem na kacu w przypływie rewolucyjnych wyrzutów sumienia śpiewają „Międzynarodówkę”. On i jego obstawa.
– A dużo ma tej obstawy?
– Czterech rosłych byczków. A i tak portkami trzęsie, zazwyczaj dzwoni i czeka w mieszkaniu, aż pod bramę samochód podstawią. Ponoć ktoś się zawziął na komunistów, głowy im ucina.
– Słyszałem plotki na targu. Podobno już kilkuset załatwił. Jeśli jednak oddzielimy ziarno prawdy od plotek, coś może być na rzeczy.
– Pomyśl, ilu pacjentów wypuścili z zakładu dla umysłowo chorych. A przecież siedzieli tam różni wariaci – zauważył Skórzewski.
– Tak, wariaci. – Orientalista zamyślił się.
– Do tego ten Szlapikow...
– Dzierżyński ogłosił, że Szlapikowa udało się zastrzelić.
– Tia, jak się nazywa ta ich gazeta? „Prawda”? Wstydu nie mają!
Minęła ósma wieczorem, Skórzewski zaczął się zbierać i po chwili poszedł. Gdy tylko za gościem zamknęły się drzwi, orientalista zatarł dłonie. Podreptał do kuchni i wziął mikroskop. W kącie za kredensem drzemały pokryte kurzem niskie drewniane drzwiczki. Pchnął je i wkroczył do swojego królestwa.
Doktor maszerował przez pogrążone w mroku miasto. Paliły się tylko niektóre latarnie, a i one świeciły najwyżej połową mocy. Widać zapasy gazu już się kończyły. Lampy łukowe na głównych ulicach w ogóle zgasły, prąd otrzymywały tylko najważniejsze instytucje. To znaczy – najważniejsze dla nowej władzy. Lekarz szedł cicho, starając się trzymać głębokiego cienia rzucanego przez kamienice. Pamiętał Petersburg sprzed wojny. Bogate, spokojne miasto. Teraz czuł się jak mysz zabłąkana pomiędzy wyschnięte żebra kościotrupa. Wiele kamienic straszyło wyrwanymi framugami, ponieważ drzwi ukradły szpany „opałowców”. Tu i ówdzie z okien sterczały pogięte metalowe rury – to ludzie dogrzewali mieszkania piecykami. Pod ścianami kamienic i na poboczach ulic piętrzyły się zaspy śniegu.
Z daleka dobiegł odgłos kroków kilku par nóg. Skórzewski zaklął pod nosem, skoczył w najbliższą bramę i przyczaił się w najgłębszym cieniu. Przeczucie go nie myliło. Trotuarem przeszło czterech okutanych w kożuchy mężczyzn. Na rękawach nosili czerwone opaski, ale doktor nie miał pojęcia, czy są to czerwonogwardziści, czy może milicja... Wlekli się noga za nogą, klnąc najbardziej rynsztokowymi słowami.
Doktor na wszelki wypadek postanowił chwilowo nie opuszczać kryjówki. Instynkt go nie zawiódł. W ślad za nimi pojawił się jeszcze jeden człowiek. Księżyc na chwilę wyjrzał zza chmur i w jego świetle lekarz zobaczył twarz przechodnia.
Odrażająca morda, mięsista, nalana, o chorobliwym odcieniu skóry, poznaczona plamami wątrobowymi, pokryta kilkudniową szczeciną... Twarz zawodowego kryminalisty, którego rewolucja wyzwoliła z kajdan katorżnika i powołała, by niósł śmierć między zwykłych ludzi.
Bolszewik miał na sobie rozchełstany wojskowy szynel, zszargany do nieprzyzwoitości; karakułowa papacha, ewidentnie za mała, pewnie ukradziona jakiejś dziewczynie, przekrzywiona była na bakier. Przez ramię przerzucił karabin, lufa prawie dotykała ziemi. Na jednym udzie zwisała na potarganych sznurkach drewniana kabura mauzera. Na nogach nieznajomy miał podkute buciory, też brudne. Niedbały krok, wygasły papieros zwisający z kącika ust, ubiór, wszystko to sprawiało wrażenie absolutnej arogancji i jednocześnie jakiegoś wręcz chorobliwego rozmamłania.
Oto przedstawiciel nowego porządku społecznego, pomyślał lekarz z pogardą.
I naraz zmartwiał. Czerwonogwardzista zatrzymał się, wolno odwrócił głowę. Patrzył prosto na niego. Miał dziwnie blade tęczówki, które przywodziły na myśl oczy śniętej ryby. Na usta wypełzł mu krzywy, ironiczny uśmiech. Widzi mnie, zrozumiał natychmiast Skórzewski.
Od komunisty zionęło ostrą wonią prosektorium. Wygrzebał ten strój na cmentarzu czy ki diabeł?
Obcy z pogardą splunął w stronę Skórzewskiego i poczłapał dalej. Doktor odetchnął z ulgą, a potem odczekał dłuższą chwilę, nim wyszedł z bramy. Skręcił w zaułek. Znad końskiego truchła poderwały się trzy czy cztery odziane w łachmany sylwetki i wsiąkły w mrok. Odprowadził je spojrzeniem. Małpy, które uciekły z menażerii? Ludzie? Dzieci? A może i inne istoty? Przypomniał sobie stare legendy. Pożeracze trupów? Upiory? Wojna, rewolucja, nieustanny przelew krwi, mróz, ciemność – czy to wszystko mogło obudzić do życia stwory z legend? A tamten w szynelu? Był człowiekiem czy widmem?
– Co ja robię w tym mieście? – szepnął.
Ale przecież wiedział, co go tu ciągnęło. Mieszkanie. Duże i przestronne, w ładnej kamienicy, umeblowane angielskimi sprzętami, dwa tysiące książek, parkiet na podłogach. Jedyny dorobek całego długiego życia. Dlatego tu wrócił. Idiota... Trzy czwarte powierzchni zabrał mu komitet domowy, szukający miejsca na zakwaterowanie robotników w centrum. Z mebli i parkietów wiele już nie zostało, poszły kolejno do pieca. Na książki też niebawem przyjdzie pora.
– Po co, po co, po co... – mruczał, drepcząc po śliskim, pokrytym lodem trotuarze. – Plunę na to wszystko, czas jechać do Polski, zacząć od nowa, pięćdziesiąt cztery lata to jeszcze żaden wiek. Dobry lekarz wszędzie znajdzie pracę. A jak nie, to pojadę w tropiki.
Zaczął padać gęsty śnieg. Wizja palm kołyszących się na ciepłym wietrze była tak silna, że aż łzy stanęły doktorowi w oczach.
– Będę leczył tubylców na Hawajach, słyszałem przecież, że opracowano nowe leki, dają nadzieję opanowania trądu. Tym się powinienem zajmować, a nie zdychać w tym grobie...
Lodowaty wiatr zachichotał złośliwie, porywając spadające z nieba białe płatki. Tylko jak opuścić miasto otoczone kordonem czerwonogwardzistów, jak przebyć setki kilometrów terytorium kontrolowanego przez bolszewików? Jak wreszcie bez dokumentów przekroczyć polską granicę? Iść jako lekarz wojskowy do czerwonych, a w odpowiednim momencie zdezerterować? Jeżeli złapią – kula w łeb. Jeśli wpadnie w ręce białych – podobnie...
Jakby na potwierdzenie jego myśli gdzieś daleko znowu huknął strzał. No i nareszcie drzwi jego kamienicy... Zanurzył się w bezpieczny mrok i w tym momencie poczuł ciężar na plecach i sznur zaciskający się wokół szyi. Na oślep pociągnął ukrytym między palcami lancetem. Chwyt osłabł. Lekarz odwrócił się, zadając jednocześnie kolejny cios.
Pierwsze cięcie trafiło napastnika w brzuch. Drugie, pod obojczyk, rozpłatało aortę. Przeciwnik osunął się po ścianie. Rękami niezdarnie usiłował zatamować tryskającą krew. Doktor zapalił cenną zapałkę i oświetlił nią twarz konającego.
Jakiś obcy. Wyglądał na zwykłego bandziora... Skórzewski odetchnął z ulgą, a potem, złapawszy dogorywającego za kołnierz, wywlókł go na ulicę.
W zamarzniętym kanale ziała rozległa przerębla, zasnuta już cienką warstwą lodu. Tu po ostatecznej awarii wodociągu mieszkańcy kilku kamienic wylewali nieczystości. Doktor z wysiłkiem przerzucił ciało przez barierkę. Zeskoczył obok i wdusiwszy je butem w wodę, wepchnął pod grubą taflę. Rozejrzał się. Zadymka chyba skutecznie zamaskowała jego poczynania. Wrócił do sieni i poświęcając jeszcze jedną zapałkę, oświetlił miejsce walki. Kałuże krwi, rozbryzgi na ścianach... Ale na szczęście nigdzie nie wdepnął, nigdzie nie odbił śladu swoich butów. Ktoś mógł go zobaczyć z okna? Wolne żarty, szyby od dawna pokryte były kwiatami lodu.
Oczywiście za dnia ktoś zauważy ślady tej rzeźni, ale cóż – takie rzeczy często się ostatnio zdarzają w mieście. Wszedł na piętro i pokonując opór stężałych w zamku smarów, przekręcił klucz. Mieszkanie powitało go ciężkim, zastałym zimnem.
W sumie jak niewiele trzeba, kilkanaście stopni mrozu, trochę wiatru i nieczynne ogrzewanie, rozmyślał, luzując klepki parkietu w dawnym gabinecie. I wystarczy, by zamienić człowieka w zwierzę szukające ciepła za wszelką cenę.
Przeszedł do kuchni, zajrzał do piecyka. Żar jeszcze się lekko tlił. Doktor ostrożnie go rozdmuchał, odpalił od płomyka kawałek papieru, przeniósł ogieniek na knot lampy naftowej. Klepki porąbał tasakiem, dołożył do paleniska. Z szafki wyjął kawałek zeschniętego chleba i butelkę podłej trzydziestoprocentowej wódki. Nalał sobie pół szklanki, a następnie, patrząc w iskry spadające do popielnika, pociągnął kilka łyków. Smród bimbru zakręcił w nosie. Zagryzł pieczywem. Alkohol sprawiał, że krew szybciej krążyła w skostniałym ciele, wyrywał z otępienia.
Kuchnia nagrzewała się powolutku. Skórzewski mógł rozpiąć, a potem zdjąć jesionkę. Usiadł na przyciągniętym tu z sypialni łóżku, narzucił na ramiona pikowaną kołdrę. Przykręcił lampę, by zużywać jak najmniej bezcennej nafty i otworzywszy otrzymany od profesora opasły tom „Historii epidemii chorób zakaźnych”, zagłębił się w lekturze.
Dopiero tuż przed snem przypomniał sobie, że przecież kilka godzin temu zaszlachtował w bramie człowieka. Zadumał się nad tym problemem, a potem wzruszył ramionami. Zabił – trudno. Czasem tak bywa, że trzeba kogoś zarżnąć jak wieprza w rzeźni... A może tylko mu się to śniło?
Ze snu wyrwał go łomot do drzwi. Żar w palenisku już wygasł i kuchnia znowu się wyziębiła. Skórzewski z niechęcią wygrzebał się spod warstwy koców, zarzucił tużurek na ramiona i poszedł otworzyć.
– Kto tam? – wymamrotał, kładąc dłoń na klamce.
– Nadzwyczajna komisja! – huknęło. – Otwierać!
Czekiści! Doktor przez ułamek sekundy rozważał, czy nie spróbować oporu. W pokoju, za pianinem, miał schowany rewolwer. Myśl pojawiła się w głowie i zgasła. Chłód i depresja odbierały wolę walki.
Przekręcił klucz w zamku. Było ich dwóch – jeden ogolony, z mauzerem, widać ktoś ważny. Drugi o kompletnie zwierzęcej mordzie, pewnie były katorżnik, kryminalista na żołdzie nowej władzy.
– Z nami – powiedział krótko oficer.
– Muszę się ubrać.
– Ranny potrzebuje natychmiastowej pomocy. Zaraz tu wrócicie.
– W takim razie wezmę torbę.
Stała na szczęście w zasięgu ręki. Zeszli pospiesznie po ciemnych schodach. Przed drzwiami mieszkania piętro niżej stali trzej ludzie, kilku innych kręciło się wewnątrz. Doktor przekroczył próg i nieoczekiwanie zatrzymał się w pół kroku. W nozdrza uderzył go ostry metaliczny zapach. W mdłym świetle niewielu lamp naftowych rozbryzgi na ścianach i na podłodze wydawały się prawie czarne, ale od razu zrozumiał, że to krew. Całe litry krwi. Przez ułamek sekundy czuł lód w żołądku, wydawało mu się, że dorwali go, że teraz odpowie za zarżnięcie tamtego bandziorka, lecz to przecież wydarzyło się gdzie indziej... Parę pięter niżej.
Z półotwartych drzwi kuchni sterczały nogi w znoszonych buciorach. Drugie ciało leżało w przejściu do salonu. Trzecie, czwarte... Ponaglony przez oficera wszedł do sypialni. Od razu rozpoznał nowego właściciela lokum. Leżał na sofie, cały zagłówek pokrywała warstwa zakrzepłej już krwi. Z kikuta szyi ciągle jeszcze odrywały się pojedyncze krople.
Doktor z trudem pohamował torsje. Ranny, do którego go wezwano, leżał pod ścianą. Dwaj czekiści zdjęli mu bluzę i próbowali prowizorycznie zatamować krwotok. Jeden rzut oka wystarczył.
– Tu nic się już nie da zrobić – ocenił Skórzewski. – Trzy strzały w brzuch, w tym co najmniej dwa przeszły przez wątrobę, a ten trzeci poszarpał jelita...
– Czym to grozi? – oficer zdawał się nie rozumieć.
– Umrze w ciągu najbliższych dziesięciu minut.
– Do szpitala?
Oczy rannego błysnęły bielą, źrenice dawno już uciekły pod górne powieki. Przez ciało przebiegały drgawki, pierś unosiła się jeszcze w oddechu.
– To agonia – poinformował spokojnie lekarz. – W czym jeszcze mogę pomóc?
– Jesteście aresztowani. Za... – czekista zamyślił się na chwilę – odmowę udzielenia pomocy naszemu funkcjonariuszowi.
Feliks Dzierżyński długo w milczeniu studiował raport: cztery wymięte kartki zapisane straszliwymi kulfonami półanalfabety, upstrzone kleksami. Podniósł ciężki wzrok na autora.
– Co to za stek pierdół?! – Trzasnął ze złością papierami o biurko.
– Tak jest... – wykrztusił jego podkomendny.
Szef WCzK wstał z fotela i jakby zapominając o obecności podwładnego, spacerował po gabinecie. Nagle odwrócił się i wbił w agenta ponure spojrzenie stalowobłękitnych oczu. Bezzębne wargi wykrzywił w parodii uśmiechu.
– Opowiedz własnymi słowami – polecił.
– Trupy znajdowane są od dwu tygodni. Za każdym razem takie same... No, znaczy się upitolona głowa.
Krwawy Feliks gestem nakazał mu milczenie.
– Dziesięć ciał – mówił powoli. – Za każdym razem ta sama przyczyna śmierci. Za każdym razem ginął bolszewik...
– No tak. I jeszcze tamci – powiedział agent.
– Jacy tamci? – Dzierżyński sięgnął po raport, ale koślawe litery były niemal zupełnie nieczytelne.
– We wszystkich siedmiu przypadkach nasi mieli obstawę.
Szef otarł pot z czoła, potem wyjął mauzera z kabury, podszedł kocim krokiem do swojego rozmówcy i boleśnie wbił mu lufę pod brodę.
– Coś ty powiedział, sukinsynu? Siedem przypadków, dziesięć ciał i jeszcze jacyś inni? Albo zaczniesz myśleć i te myśli zrozumiale formułować, albo ja się postaram, żebyś już nic nie myślał. – Trzasnął odciągany bezpiecznik.
Strach zmusił agenta do wspięcia się na nigdy wcześniej nieosiągnięte wyżyny intelektu.
– Ofiary to siedmiu bolszewików. Trzech etatowych członków partii, wszyscy wysokiego szczebla, i czterech agitatorów. Ponieważ nie poruszają się po mieście bez obstawy, zabójca wykończył też osiemnastu czerwonogwardzistów, którzy ich ochraniali. Trzem też obciął głowy. A tej nocy, czego jeszcze nie zdążyłem opisać, wdarł się do mieszkania towarzysza Pietrowa. Zabił czterech ochroniarzy i też uciął... Aresztowaliśmy wszystkich mieszkańców kamienicy, ale nikt nic nie słyszał ani nie widział. Głowy towarzysza nie znaleźliśmy.
Feliks puścił agenta.
– A znaleźliście pozostałe?
– Niewykluczone.
– To znaczy?
– Wyłowiliśmy z Newy jedną, na śmietniku znaleźliśmy drugą. Ale tamte trupy już zakopane, więc nie wiemy, czy dałoby się dopasować. Obie miały ciekawą cechę wspólną: ktoś je rozpiłował i wyciągnął ze środka mózgi.
– Mózgów nie było?
– Nie.
Dzierżyński przespacerował się znowu. Trzy kroki, obrót na pięcie, trzy kroki... Minęło już sporo czasu, jednak nawyk z okresu, gdy siedział w ciasnej, pojedynczej celi, pozostał.
– Co mówi o tym ulica? Bo chyba ktoś to zauważył?
– Ludzie w mieście już o tym gadają. Mówią, że Kuba Rozpruwacz wrócił.
– Kuba Rozpruwacz grasował w Londynie, i to trzydzieści lat temu! – parsknął. – Skąd niby miałby wziąć się tutaj? Poza tym on wypruwał wnętrzności prostytutkom, a ten ucina głowy mężczyznom...
Wciąż chodził po gabinecie, skubiąc capią bródkę.
– Podstawcie mój samochód – zażądał nieoczekiwanie. – Muszę osobiście obejrzeć miejsce ostatniej zbrodni.
Otępienie wywołane mrozem, głodem i snem powoli mijało. Doktor rozejrzał się po wnętrzu policyjnego furgonu. Aresztowano chyba wszystkich mieszkańców kamienicy. Kulili się przerażeni na drewnianych ławkach ustawionych pod brezentowymi ścianami budy. Dwaj konwojenci siedzieli na końcu z pistoletami w dłoniach. Silnik zakaszlał, ale zapalił, ciężarówką szarpnęło i pojazd ruszył po zasypanej śniegiem ulicy.
Gdyby tak rzucić się na strażników, myślał doktor. Zepchnąć ich na trotuar, gdy wszyscy aresztowani zaczną uciekać, może połowie uda się zbiec... Nie, nie uda się.
Za ciężarówką jechał jeszcze drugi samochód z czekistami. Jak na złość, śnieg przestał prószyć. Żadnych szans. Trzeba było jednak bronić się tam, w mieszkaniu. Paru by zastrzelił, może zdołałby się przedrzeć na zewnątrz. A tak zrobią rewizję, znajdą broń. Za to kara śmierci. Za to, że nie uratował tamtej mendy – drugi, identyczny wyrok. Zresztą dla tych pijanych krwią ścierw jest burżujem, elementem wrogiej klasy przeznaczonym na odstrzał. Znajdą na niego odpowiedni paragraf, nie ma obaw...
Skórzewski uspokoił się. No cóż, przeżył pięćdziesiąt cztery lata i widać wystarczy. Jechali do twierdzy. Normalnie więźniów przeprawiano łódką, lecz teraz – ku jego zdumieniu – ciężarówka wjechała na lód. W srogie zimy Newa czasem zamarzała, ale nie sądził, że pokrywa może być tak gruba, by utrzymać ciężki pojazd.
Brama twierdzy otworzyła się przed nimi ze zgrzytem. Doktor ponaglany przez strażników zeskoczył na śnieg. Rozejrzał się z uwagą. Gruby ceglany mur, w nim – na całej długości – wybity przez kule rowek. Ze dwa arszyny nad ziemią, głęboki na kilka werszków, widać walą z karabinów w pierś... Poniżej zacieki i sople zamarzniętej krwi. Ile setek ludzi rozstrzelano już pod tą ścianą?
Nowo przybyli przekroczyli okute stalą drzwi. Skórzewski obojętnie przekazał swoje dane do ewidencji, poddał się rewizji i pokwitował spis skonfiskowanych drobiazgów. Sądził, że dostanie teraz pościel, kostkę mydła, więzienny uniform, blaszaną miskę i łyżkę, ale widać takie luksusy odeszły w niepamięć wraz z caratem. Wepchnięto go do ciasnej celi. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Jeszcze poprzedniego wieczoru miał jakąś szansę. Teraz bezsilnie klął w myślach. Dlaczego nie uciekał, póki była okazja? Czego się przestraszył? Posterunków w zasypanych śniegiem ziemiankach? Przekroczyłby kordon wokół miasta na nartach, nikt by go nie zauważył. Kilkaset wiorst drogi? W Kanadzie sypiał już w jamach wygrzebanych w śniegu. A teraz... Koniec.
W bramie kamienicy stała warta. Na widok przełożonego zasalutowali służbiście. Dzierżyński zmierzył ich ponurym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Sień została jasno oświetlona. Dowódca dłuższą chwilę kontemplował krwawy zaciek na ścianie.
– Co to jest? – zapytał wreszcie.
– Nie wiemy. – Strażnik uśmiechnął się głupkowato. – Może zabili tu kogoś czy co...
– To się dowiedzcie! – Krwawy Feliks wbił mu boleśnie lufę mauzera pod żebro.
Wszedł na trzeszczące schody i po chwili był już na miejscu. Zimno lustrował kolejne pomieszczenia. Pierwszy wartownik zginął w przedpokoju. Widocznie zapukano, więc przyszedł zobaczyć, kto to, a zabójca strzelił do niego przez uchylające się drzwi... Nikt wewnątrz mieszkania nie usłyszał strzału? Może leżeli pijani?
Podłoga została, niestety, równo zadeptana, plamy i odciski butów układały się w niemożliwy do rozwikłania labirynt znaczonych krwią ścieżek. Widocznie hałas kogoś zaniepokoił, bo następny trup leżał na progu kuchni. Potem morderca wdarł się do salonu. Postrzelił ciężko ostatniego wartownika, a na koniec podkradł się do sofy i oderżnął głowę towarzyszowi Pietrowowi.
Dzierżyński pochylił się nad łóżkiem i odrzucił na bok zakrwawioną poduszkę. Pod nią ciągle jeszcze leżał mauzer zamordowanego.
– Trzech ludzi mu zastrzelono, a on się nawet nie obudził... – mruknął do siebie. – Ciekawe, gdzie jest głowa...
– W kuchni – zameldował pilnujący mieszkania czekista.
– I dopiero teraz mówisz?! – ryknął Dzierżyński.
Rzeczywiście, głowa towarzysza Pietrowa leżała na stole. Krwawy Feliks pochylił się nad nią, prawie dotykając nosem odpiłowanej pokrywy czaszki. Dotknął krawędzi cięcia, obejrzał przez lupę drobiny kości leżące na poplamionym obrusie. Mózg zabitego, pocięty na plastry, leżał w zlewie. Na dowódcy WCzK nie zrobiło to większego wrażenia. Pierwszego człowieka zabił, mając szesnaście lat. Od tamtej pory nieraz widywał roztrzaskane czerepy.
Sądząc po śladach, głowę rozpiłowano na środku stołu, a potem przesunięto na lewo.
– Chciał tu mieć kawałek wolnego miejsca... Po co? – zastanawiał się na głos.
Pochylił się nad blatem, badając jego powierzchnię. I wtedy to zobaczył. Pośród zeschniętych resztek jedzenia i fragmentów tkanki poniewierały się drobne kawałeczki cieniutkiego szkła. Gdzieś już widział coś takiego. Ach tak, w szkole, gdy na lekcjach przyrody nauczyciel pokazywał im mikroskop.
– Szkiełko nakrywkowe... – przypomniał sobie nazwę.
A zatem zabójca pokroił mózg w plastry, a potem siedział tu sobie spokojnie przez jakiś czas, przygotowując preparaty do badań mikroskopowych. Wreszcie spakował się i wyszedł. W tym czasie postrzelony czekista oprzytomniał na tyle, by podczołgać się do telefonu i zadzwonić na odwach.
Feliks rozejrzał się jeszcze po pomieszczeniu. Koło zlewu stała miseczka z ciemnobłękitną cieczą. Powąchał ostrożnie jej zawartość. Atrament, albo raczej, sądząc po kolorze, wodny roztwór atramentu.
– Pozbierać mi wszystko i zapakować – zażądał. – Trzeba to będzie pokazać jakimś fachowcom. I mam dostać pełny spis przedmiotów znalezionych przy poprzednich ofiarach.
Drzwi zaskrzypiały.
– Za mną – warknął strażnik, stając na progu celi.
Skórzewski powlókł się noga za nogą. Ta część twierdzy wzniesiona została jeszcze w osiemnastym stuleciu. Wykładane cegłą, nisko sklepione korytarze. Ciężkie, okute drzwi. Głuchy odgłos kroków, głośne, natarczywe dzwonki, wrzaski, skowyt torturowanych, przenikający nawet przez grube ściany. Zapach krwi, uryny, brudu, dziegciu. Piekło przesiąknięte wonią gotowanej kapusty.
Strażnik zapukał i otworzył drzwi pokoju przesłuchań. Kancelaryjne biurko, za nim mały człowieczek z sinym nosem, w grubych okularach. Skórzewski ponaglony gestem usiadł na zydlu. Śledczy spojrzał na niego wzrokiem całkowicie pozbawionym ludzkich uczuć.
– Imię, nazwisko, otczestwo, data i miejsce urodzenia – warknął. – Adres, wykształcenie, zawód, miejsce pracy...
Lekarz obojętnie odpowiadał na pytania. Śledczy pogrzebał w dokumentach.
– Wyjechaliście na front wiosną szesnastego roku – odczytał. – Dwa tygodnie temu przyjechaliście do miasta. Po co?
– Mieszkam tu. – Skórzewski wzruszył ramionami. – Wróciłem po prostu do domu.
Śledczy zanotował jego wypowiedź.
– Widziano was w bandzie korniłowców. – Obsadka zawisła nad dokumentami.
– Owszem, byłem lekarzem w szpitalu polowym generała Korniłowa. Po tym jak do spółki z niemieckimi junkrami rozbiliście jego oddziały i wymordowaliście wszystkich rannych z pociągu sanitarnego, przestałem być tam potrzebny.
– Zanotujmy zatem: współpraca z wrogami rewolucji.
– Leczyłem ludzi – powiedział więzień z naciskiem.
– By po powrocie do zdrowia nadal mogli do nas strzelać! Zanotujmy: leczenie kontrrewolucjonistów.
– Nie tylko. Wśród pacjentów byli także wasi żołnierze.
– Zdrajcy, którzy poddali się i poszli do niewoli. – Śledczy ze złością trzasnął o biurko teczką z aktami. – Czerwonogwardzista woli umrzeć, niż się poddać!
Skórzewski zmęczonym ruchem przetarł czoło.
– Nie dogadamy się – rzekł po polsku, bardziej do siebie niż do niego.
– Przedostaliście się nielegalnie do miasta.
– Legalnie się nie da. Na szczęście wasi ludzie pilnują tylko głównych dróg.
– Po co przyszliście do szpitala?
– Leczyć ludzi. Jestem lekarzem, nie mam pracy, więc poszedłem jej szukać. To chyba logiczne?
Przesłuchujący nie odpowiedział. W milczeniu przeglądał dokumenty.
– Czy przyznajecie się do winy? – zapytał wreszcie.
– A konkretnie jakiej?
– Nielegalne przekroczenie kordonu, współpraca z kontrą, nieudzielenie pomocy rannemu, nielegalne przechowywanie broni i złota.
– To już nie wolno mieć pieniędzy? – zdziwił się Skórzewski.
– Cały kruszec należało zdeponować w banku, a w zamian pobrać banknoty. Podpiszcie protokół. Egzekucja o świcie.
– A sąd?
– Sędzia, jak wytrzeźwieje, zatwierdzi wyrok.
Skórzewski przejrzał protokół i podpisał obojętnie we wskazanym miejscu.
Dzierżyński odwiesił skórzany płaszcz na kołek. Roztarł zziębnięte ręce i podniósł słuchawkę telefonu.
– Mamy pod kluczem jakiegoś lekarza? – zapytał.
– Tak jest! – zameldował dyżurny i umilkł.
– Jakiego, bałwanie? – syknął Dzierżyński.
– Doktor Możejko, ginekolog-położnik. Aresztowany za agitację kontrrewolucyjną, znaczy nasze obwieszczenia zdzierał...
– Jeszcze jakiś?
– Paweł Skórzewski. Polak. Zdaje się, od chorób wewnętrznych. Mieszkał w tej samej kamienicy co towarzysz Pietrow. Śledztwo w toku. A może już i skończone?
– Nie pasuje. Chirurga żadnego? Albo takiego od chorób głowy? Był jakiś Rosenstein.
– Wczoraj rozstrzelaliśmy.
Dzierżyński westchnął. Akurat by się przydał. No cóż, więzienie nie jest z gumy, śledztwo zakończone, to po co trzymać?
– Dawaj tu na górę tego Polaka. Albo nie. Najpierw akta, a jego za pół godziny.
Zmierzchało już, gdy strażnik wprowadził niskiego mężczyznę w tużurku. Doktor miał siwą bródkę, na jego nosie połyskiwały staromodne binokle.
– Doktorze – Dzierżyński od razu przeszedł na polski – ktoś grasuje po mieście, ucinając głowy komunistom. Nie podoba nam się to bardzo i planujemy go dopaść. Ma w tym ucinaniu jakiś cel i sądzimy, że odgadnięcie, po co to robi, zbliży nas do szczęśliwego zakończenia poszukiwań. Potrzebujemy twojej pomocy.
Skórzewski spojrzał na niego obojętnie.
– Dlaczego miałbym wam pomagać? – zapytał.
Dowódca WCzK zatrzymał się w pół kroku.
– Hmm... No właśnie, dlaczego? – zadumał się głęboko. – I tak cię rozstrzelamy... Dlaczego, dlaczego... – Uparta myśl tłukła mu się pod czaszką. – Dlaczego... Do diabła... Dlaczego?
Spojrzał spod oka na więźnia. W twarzy Skórzewskiego wyczytał to, czego się spodziewał. Niektórzy więźniowie tracili nadzieję i wszelką motywację. W ich psychice zachodziły zmiany takie, jakby jeszcze żyjąc, umierali. Wiedzieli, że koniec jest nieuchronny, i pogodzeni z tym dziwnie obojętnieli. Przestawali się bać. Nic nie dawało się z nich wyciągnąć. Nie wierzyli w żadne obietnice, nie pomagało bicie ani tortury.
– Jak się dobrze przysłużysz, to pomyślimy nad złagodzeniem wyroku – rzucił na próbę.
Twarz więźnia nie zmieniła wyrazu. Nie uwierzył. No cóż, to było do przewidzenia. Dzierżyński przeszedł jeszcze kilka kroków. Do czorta, jak zmusić tego milczka do współpracy? Co za bydlę uparte. Zaszantażować? Nie ma tu żadnej rodziny.
– Powiem ci, dlaczego nam pomożesz – syknął, odwracając się nagle. – Pomożesz nam, bo jesteś ciekaw. Bo zawsze pchała cię do przodu niezaspokojona żądza wiedzy. Czytałem twój życiorys, był w aktach szpitala. Kochasz tylko jedno: zawsze pakowałeś nos między drzwi, zawsze lazłeś jak ćma do świecy, w ogniska najgorszych zaraz. Im groźniejszych, tym bardziej podniecających ciekawość. Bo zawsze chciałeś być pierwszy. Zawsze chciałeś robić rzeczy, których nie odważyli się robić inni lekarze. I nawet do nas przyjechałeś zapewne dlatego, że w Petersburgu wybuchła epidemia syfilisu. Żeby robić swoje badania, dotarłeś tu, do miasta, z którego ucieka każdy, kto tylko może...
– I? – Ciekawe rzeczy gadał ten typek z wybitymi zębami. Może rzeczywiście chęć uratowania mieszkania nie była jedynym powodem powrotu? – Co z tego wynika? – Skórzewski spojrzał na Krwawego Feliksa z pewnym zainteresowaniem.
Było to pierwsze ludzkie uczucie, jakie pojawiło się na twarzy więźnia, ale Dzierżyński już wiedział, że wygrał. Zaciekawienie to nikły płomyczek. Teraz trzeba go rozdmuchać w ogień i umysł mężczyzny powinien obudzić się do życia.
– Pomożesz nam, bo to ucinanie głów ma jakiś wewnętrzny sens. Pomożesz nam, bo sam jesteś ciekaw, dlaczego ten człowiek to robi.
Doktor się zadumał. I w jego oczach zabłysło zimne szyderstwo.
– To robota dla policji... A, przepraszam, pewnie wszystkich carskich policjantów już spuściliście pod lód na Newie? Ale nie wymordowaliście chyba wszystkich psychiatrów?
Dzierżyński popatrzył na niego ciężkim wzrokiem, a potem podszedł do biurka i wysunął szufladę. Wyjął z niej obciągnięte skórą pudełko. Otworzył i podał więźniowi.
– Znaleźliśmy to w pobliżu miejsca jednej ze zbrodni – powiedział. – Zabójca musiał zgubić.
Doktor wyjął z pudełka szklaną płytkę i obejrzał pod światło. Dzierżyński czekał w milczeniu, bawiąc się bębenkiem rewolweru.
– To preparat z jakiejś tkanki – powiedział wreszcie lekarz. – A ściślej rzecz biorąc, były preparat. Wszystko zgniło...
– Durnie, zamiast powiadomić mnie natychmiast o znalezieniu dowodu, trzymali go w cieple, aż zaczął śmierdzieć. Dlaczego jest tego koloru?
– Czasem, gdy szuka się bakterii, warto zabarwić podejrzany wycinek atramentem. Niektóre bakcyle absorbują z roztworu więcej barwnika niż reszta.
– Bakterii? Czy to zrobił specjalista? Na przykład lekarz albo laborant?
– Nie sądzę. Fachowiec zabezpieczyłby to lepiej... Dyletant. Zdolny, ale dyletant – mruknął Skórzewski, oglądając szkiełko. – Poza tym barwienie atramentem zostało potępione przez Rosyjską Akademię Nauk.
– Cudzoziemiec?
– Niekoniecznie. Akademia napiętnowała, jednak sposób jest na tyle dobry, że po cichu prawie wszyscy go stosują.
– Będziemy współpracować?
– Tak.
Dzierżyński nacisnął dzwonek. W drzwiach pojawił się służbiście wyprężony czekista.
– Wygodna cela, świeża pościel, jedzenie, książki, jakich sobie tylko zażyczy – zakomenderował Feliks. – Opróżnić kazamaty pod północnym bastionem, zrobicie tam laboratorium. Doktor powie, co będzie potrzebne do badań. Na skompletowanie wyposażenia macie czas do północy. Będziesz umiał zrobić obdukcję zwłok? – Popatrzył na więźnia ponurym, świdrującym wzrokiem.
– Tak – lekarz nie wahał się nawet przez chwilę.
– Odkopać trupy, dostarczyć znalezione łby – polecił Krwawy Feliks. – Te dzisiejsze też. A gdy wasz rozpruwacz uderzy znowu, weźmiecie doktora, niech dokładnie obejrzy ciało – Dzierżyński ponownie zwrócił się do podwładnego. – I kompletny raport!
Gestem odesłał obu do diabła. Stanął przy oknie i długo patrzył na pokrytą grubym lodem Newę. Miasto na jej brzegach było ciemne, tylko gdzieniegdzie w oknach domów słabo pełgały światła świeczek i łojówek. Z daleka wiatr przyniósł odgłos palby karabinowej. Gdzieś tam w mrocznych zaułkach ukrywał się człowiek ucinający głowy komunistom... Krwawy Feliks wyszczerzył w straszliwym uśmiechu bezzębne dziąsła.
– Przyjdzie czas, że to jego zetniemy – mruknął.
Na jednym z dziedzińców zaterkotał karabin maszynowy. To strażnicy opróżniali kazamaty fortu. Ciężkie zimowe chmury znowu prószyły śniegiem. Na portierni zabrzęczał czerwony telefon. Lenin dzwonił dowiedzieć się o postępach śledztwa.
Przez wąski otwór strzelnicy wpadało lodowate powietrze. Zapach rozkładających się zwłok był słaby, ostra woń karbolu i formaliny prawie go zabiła. Cztery karbidowe lampy, mikroskop... Doktor Skórzewski, słysząc skrzypienie drzwi, oderwał wzrok od obiektywu binokularu.
– Słucham – burknął Dzierżyński, bez zmrużenia oczu patrząc na trzy zdekapitowane ciała leżące na stołach oraz dwie pozbawione czerepów głowy ustawione na szafce. Osiem kompletnych trupów umieszczono osobno.
– Jedna głowa pasuje do ciała. Nie znaleźliśmy zwłok, z których pochodzi druga. Ekshumowano wszystkie ofiary. Wszystkie znane.
– Jakie wnioski?
– Sprawca zabija ochronę przy użyciu rewolweru typu nagan. Strzela zawsze w pierś z bardzo małej odległości. Prawdopodobnie ma słaby wzrok lub z celnością u niego kiepsko, dlatego skraca dystans. W przypadku towarzyszy Żeliaznikowa i Mitockiego wypalił w szybę samochodu, prawie dotykając jej lufą.
– Dlaczego nikt nie słyszał strzałów?
– Prawdopodobnie używa tłumika. To taki wynalazek pozwalający strzelać prawie bezgłośnie.
– A, kojarzę... My też już mamy coś takiego. A więc ochronę zabija z rewolweru.
– Tak. Bo wasi ludzie giną od ciosów zadanych bronią białą. Zabójca uderza niezwykle precyzyjnie. Pierwsze cięcie odsłania odcinek szyjny kręgosłupa. Drugie trafia pomiędzy kręgi...
– Żeby łatwiej urżnąć głowę, tnie po chrząstkach, a nie po kości. Rozumiem.
– Tylko w dwu przypadkach ostrze się omsknęło. Sądząc po rodzaju ran, najprawdopodobniej jest to klewang.
– Co to jest, u diabła?
– Rodzaj specjalnej maczety stosowanej przez łowców głów z Sumatry i Borneo. Widziałem podobne w trakcie praktyki lekarskiej w tamtych częściach świata.
– Sprawdźcie, czy w mieście mamy odnotowanych ludzi, którzy przybyli z Malezji i Indochin – rzucił Dzierżyński do towarzyszącego mu strażnika. – Zwróćcie też szczególną uwagę na członków Kominternu z tych krajów, o ile oczywiście są tacy...
– Tak jest! – Podwładny wybiegł.
– Czaszki otwierane są przy użyciu piły trepanacyjnej – Skórzewski podjął wykład. – Sprawca z pierwszej wyciął cały mózg, z drugiej tylko płaty skroniowe i czołowy. Prawdopodobnie zabiera tylko to, co jest mu potrzebne do badań.
– Czy to zrobił lekarz?
– Trudno ocenić, jednak cięcia zarówno kości, jak i mózgu prowadzone są niezwykle precyzyjnie. Z całą pewnością sprawca zna doskonale ludzką anatomię.
– Po co to robi?
– Nie wiem, ale wygląda, jakby czegoś szukał. Za pierwszym razem wycięto, jak mówiłem, cały mózg, za drugim już tylko najciekawsze części. Obie głowy znaleziono w odstępie kilku dni. Oczywiście wszelkie wnioski należy formułować ostrożnie. Mamy dziesięć ciał z co najmniej jedenastu i tylko dwie głowy. Preparat znaleziony na miejscu jednego z... – zawiesił na sekundę głos – ...tych zdarzeń wykonano prawdopodobnie z tkanki mózgowej, tnąc narząd metodą płatkową.
– Co to znaczy?
– Ludzie badający mózgi dawniej cięli ten narząd na bloczki, obecnie stosuje się raczej badanie cieniutkich plasterków.
– Rozumiem. Pracuj dalej.
Stary orientalista siedział w zamyśleniu przy stole. Gdyby doktor Skórzewski tu zajrzał, z pewnością zdziwiłby się niepomiernie. Dawna służbówka za kuchnią zmieniła się w coś na kształt laboratorium. Na regale pysznił się rząd słojów z próbkami. Część z nich mokła w różnego rodzaju roztworach barwiących. Na stole walały się dziesiątki ponumerowanych preparatów. Na etażerce stały w karnym rządku publikacje, z których profesor czerpał swą medyczną wiedzę. Zgasił karbidówkę i nałożył pokrowiec na lusterko pomocnicze.
– No, Iwan, dzisiejszej nocy powinno nam się wreszcie udać – powiedział. – Chyba jesteśmy już bardzo blisko...
Głowa syna zamknięta w szklanym słoju nie raczyła udzielić mu odpowiedzi.
Towarzysz Izomierow przekręcił klucz w zamku zardzewiałej furtki. Odprawił obstawę i ruszył ścieżką w stronę drzwi willi po fabrykancie. W oknach widać było poblask, znaczy prąd znowu podłączyli. Pietka pewnie czeka z koniakiem i szaszłykiem, a kto wie, może i obiecany przez Lenina czarny kawior ze specrezerwy już dowieźli?
Wszedł po trzech stopniach, położył dłoń na pięknej klamce ze srebrzonego brązu. Nagle zamarł. Ścieżka... odmieciona? Pietka tylko od wielkiego dzwonu posypywał ją popiołem. W taki mróz ten leń z pewnością nawet nosa za próg nie wyściubił. A może ktoś chciał zatrzeć ślady swoich butów? Kto? Czyżby ten mściciel, o którym gadali? Izomierow odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę bramki. Obstawa z pewnością nie zdążyła odejść daleko. Zawoła ich i razem wejdą do środka, tak będzie bezpieczniej.
Za jego plecami szczęknęły drzwi. To nie był współlokator – on nawet w domu nosił ciężkie, podkute oficerki, tymczasem krok wychodzącego był lekki jak u tancerza. Izomierow rzucił się do rozpaczliwej ucieczki.
– Towarzysze, do mnieee... – krzyk utonął we krwi zalewającej gardło. Drugie uderzenie klewanga oddzieliło głowę od tułowia.
Zabójca pochylił się i strąciwszy butem papachę mężczyzny, złapał głowę za włosy. Z daleka dobiegł tupot podkutych butów. Widocznie czerwonogwardziści usłyszeli przedśmiertny skowyt swojego mocodawcy.
Zabójca bez większego wysiłku pokonał parkan i pobiegł ulicą.
– Stój! – ryknął ktoś za nim.
Huknęły dwa lub trzy strzały karabinowe. Niecelne. Rzucił przeszkadzającą mu w ucieczce głowę, potem z ogromnym żalem zostawił też aktówkę z preparatami z mózgu Pietki. Wpadł w zaułek. Za chwilę zgubi pościg. Uliczka rozdzielała się na trzy strony. Wiatr wydmuchał śnieg do gołego trotuaru. Nie będą wiedzieli, dokąd pobiegł, a wątpliwe, by się rozdzielili. Ścigany, dysząc jak lokomotywa, przyspieszył kroku. Jeśli mu się poszczęści, za chwilę będzie bezpieczny. Najwyższy czas, biegł już ostatkiem sił...
W ciemnościach nie zauważył, że zza zniszczonego słupa ogłoszeniowego odprowadza go spojrzenie dziwacznych rybich oczu.
– Wo blia! – zaklął dowódca patrolu, wybiegając na skwerek.
– Tam! – Zza słupa wyłonił się dziwny typ. Morda kryminalisty, na nadgarstku blizna od kajdan, bezczelne spojrzenie, opaska na rękawie...
Wyciągniętą ręką wskazał kierunek.
Kilka minut później echo wystrzałów ogłosiło miastu śmierć tajemniczego łowcy głów.
Dzierżyński wszedł do mieszkania orientalisty. Czekiści buszowali po pomieszczeniach, robiąc gruntowną rewizję. Jeden usłużnym gestem wskazał wyłamane drzwiczki w kącie kuchni. Feliks przekroczył je i znalazł się w laboratorium. Głowy zanurzone w konserwujących roztworach patrzyły na niego niewidzącym spojrzeniem zmętniałych oczu. Dwie twarze wydawały się nawet znajome. W szklanych naczyniach pływały mózgi i ich kawałki. Feliksa jednak bardziej zaciekawiło pudełko. W specjalnych przegródkach tkwiły dziesiątki szkiełek z preparatami. Zamknął pokrywę i wziął je ostrożnie pod pachę.
– To do analizy dla doktora. – Wskazał słoje. – A potem zapieczętować wszystko – polecił. – Może będzie trzeba przeprowadzić tu dokładniejsze badania.
Konwój doprowadził Skórzewskiego do laboratorium. Dzierżyński był już na miejscu.
– Miałeś rację – powiedział. – To klewang. – Pokazał broń spoczywającą na stoliku.
Rękojeść wykonana została ze zdobionej brązem ludzkiej kości udowej. Ostrze, nieco poszczerbione, wykuto starannie z żelaza. Nawet z tej odległości widać było na nim rude plamy po niedokładnie wytartej krwi. Skórzewski poczuł chłód w żołądku. A zatem dopadli zagadkowego mordercę.
– To oznacza, że moje usługi są już niepotrzebne? – Zwiesił ponuro głowę.
– Wręcz przeciwnie – mruknął Krwawy Feliks. – Morderca został wyeliminowany, ale nie przybliżyło nas to do wyjaśnienia podstawowego problemu: po co to robił? Zastrzelili go, niestety, nic nam już nie powie, ale mamy ciebie, doktorze. – Wyszczerzył bezzębne dziąsła w straszliwej parodii uśmiechu.
– Co mam zrobić?
– Przeanalizować wyniki jego badań i wydedukować, o co w tym wszystkim chodziło. Tu są preparaty, które wykonał. Urżnięte głowy oraz mózgi zostaną dostarczone za parę minut. Możesz badać sobie spokojnie i wyciągać wnioski. Pośpiechu już nie ma. Zaczekam choćby i trzy dni.
Chwilę potem konwojenci przynieśli resztę zabezpieczonych dowodów. Skórzewski rozpoznał swój mikroskop, ale opanował się tytanicznym wysiłkiem. Nie zdradził, że zna tożsamość „łowcy”.
Przez wiele godzin oglądał preparaty. Część wykonano bardzo niewprawnie, kolejne były coraz lepsze. Jaki szalony pomysł skłonił starego profesora orientalistyki do ucinania ludziom głów? Czego szukał w ich mózgach, wykorzystując najlepszą metodę i najlepszy dostępny mikroskop? Skoro barwił tkankę, prawdopodobnie chodziło mu o odnalezienie jakichś bakterii. Ale jakich? Przecież pod mikroskopem widać było zupełnie czyste plastry kory mózgowej.
Twarda prycza, zawszony koc, pod głową resztki wypchanej słomą poduszki... A miała być czysta pościel, pomyślał z przekąsem doktor. Zapadł w sen. Znowu był młodym lekarzem świeżo po studiach. Szedł przez zaułki Gamle Bryggen w Bergen w towarzystwie Armauera Hansena. Gdzieś w mroku krył się demon choroby – już go widzieli, plamę ciemniejszą od mroku. Odwrócił ku nim twarz, przeżarte trądem oblicze starego żebraka. I nagle Skórzewski był sam, szedł przez ciemny, skuty mrozem Petersburg. Potykał się na nierównym bruku. Spojrzał pod nogi. Nie, to nie były kocie łby, tylko głowy urżnięte bolszewikom. Wszystkie rozpiłowane. Pomiędzy nimi wmarznięte w nawierzchnię spoczywały strzępki ludzkich mózgów. Nagle doktor stanął na niedużym placyku. W centrum majaczyła czarna sylwetka w obszarpanym szynelu. Skórzewski ruszył w tamtą stronę, dobywając szabli. Stwór odwrócił się, pokazując wredną gębę zwolnionego z katorgi kryminalisty. Na rękawie nosił opaskę czerwonogwardzisty. Doktor złożył się do ciosu, ale spostrzegł, że trzyma tylko rękojeść broni. Demon uniósł rękę, długie palce ze szponiastymi paznokciami pociągnęły za supeł tasiemki, rozplątując ją. Szmatka załopotała na wietrze i postać rozsypała się w pył. Czerwona chmura rozwiała się momentalnie na wietrze... Coś cicho brzęknęło o bruk. Lekarz pochylił się i podniósł z kamieni szklaną płytkę z preparatem. Usłyszał jeszcze szyderczy śmiech i się obudził.
Leżał przez chwilę w nagłym olśnieniu, składając wszystkie elementy łamigłówki w jedną logiczną całość. Wiedział. Już wiedział...
– Socjalizm to epidemia!
– Epidemia?! – powtórzył Dzierżyński. – Co masz na myśli?
Siedzieli w gabinecie dowódcy WCzK, za oknem miękko prószył śnieg. Przyjemne zimowe przedpołudnie. W kominku dobrze napalono, obsługa przyniosła herbatę, bardzo dobrą, pewnie ze skonfiskowanych jakiemuś arystokracie zapasów. Lekarz chwilami prawie zapominał, że ich rozmowa to dialog skazańca z katem.
– Jeśli naniesiemy na mapę Europy wszystkie miejsca, gdzie w ciągu ostatnich kilku miesięcy wybuchły rewolucje lub powstania proletariatu, otrzymamy...
– Czekaj. – Dzierżyński powstrzymał lekarza gestem. Z szafy wyciągnął atlas. – Rysuj. – Podał wieczne pióro.
– Zaczyna się tu, w Petersburgu i w Moskwie. – Skórzewski zaznaczył dwa kółka. – Potem mamy Mołdawię, Węgry oraz dość odległy Ural. Następnie Berlin, Bawaria, Włochy...
– Coś jakby spirala?
– Raczej kręgi, jak od kamienia rzuconego w wodę. Uderza w taflę, wzbija falę i nieco kropli. Te padające wokoło tworzą fale wtórne...
– Rozumiem.
– Im dalej od centrum, tym rewolucje słabsze i szybciej tłumione – Skórzewski dokończył swój wywód.
Krwawy Feliks przespacerował się po gabinecie.
– Nie mają kontaktu z nami, brak im pieniędzy, kadr... Więc i szybciej władza upada.
– Wierzy pan w to? Wszyscy wiedzą, że Lenin wyekspediował miliony w złocie do Szwajcarii. Wszystkie grupy rewolucyjne otrzymały bardzo podobną pomoc. Wszędzie dotarli wasi emisariusze. Wszędzie byli i miejscowi marksiści, gotowi w każdej chwili chwycić za broń. Tylko że...
– Masy! – przerwał mu Dzierżyński. – Tu, w Petersburgu, przechwyciliśmy władzę, bo poparła nas ulica! Tam ludzie w mniejszym stopniu poszli za czerwonym sztandarem.
– Tak. Zwykły opór, konserwatyzm i zdrowy rozsądek społeczeństwa zdusił w zarodku wasze plany. I to właśnie podpowiedziało mi rozwiązanie tej zagadki. Jeśli dokładnie przeanalizujemy mapy, zauważymy, że wokół na przykład Berlina też doszło do kolejnych słabszych wystąpień. Jakby dodatkowe kręgi. Coraz słabsze.
– Dobra. Przejdźmy do konkretów.
– Identycznie przebiegała niedawna epidemia grypy. Rozchodzące się kręgi zachorowań. Wirus się zdegenerował, stracił zjadliwość.
– Zaraza... To niemożliwe!
– To jest epidemia. – Skórzewski popatrzył mu prosto w oczy. – Bakcyl rewolucji, czerwona gorączka.
– Co ty bredzisz?!
– Wasza ohydna idea jest nie do zaakceptowania przez normalnego, zdrowego człowieka. Przyswoić ją może jedynie osobnik zakażony. Człowiek, którego mózg pracuje inaczej niż u zdrowego.
– To musi być przypadkowa zbieżność.
– Nie. To już raz nastąpiło. Pamięta pan, jak to było podczas rewolucji francuskiej? Wybuchła w Paryżu, ale im dalej od miasta, tym oddziaływanie słabsze. – Otworzył atlas na mapie Francji i znowu zaczął rysować kółka. – Tam, gdzie dotarły grupy inicjatywne, wybuchły powstania, ale prowincja nowinki rewolucyjne przyjmowała z tym większym oporem, im dalej i im później dotarli na nią piewcy nowego porządku. Wreszcie była Wandea – zakreślił wskazany obszar – gdzie rewolucja w ogóle nie zdołała zapuścić korzeni, tam wprowadzono ją siłą i dopiero po rzezi tysięcy autochtonów...
– Jak to wyjaśnić?
– Rewolucja wybuchła jesienią po trzech kolejnych latach nieurodzaju. Ludzie w miastach byli niedożywieni. Wandea to okręg rolniczy, jedne z najżyźniejszych ziem Francji. Człowiek syty jest odporniejszy na wszelkie zakażenia. A może było jeszcze inaczej? Drobna odmienność fizjologii. Inne pochodzenie wystarczyło, by posiadali naturalną odporność. Zresztą sami wiecie, jak to wygląda tutaj. Wasze idee radośnie podchwycili Żydzi i Łotysze. Lenina chroni pewnie ze czterystu Chińczyków. Rosjanie okazali się odporniejsi, tysiące z nich uciekło walczyć w oddziałach białych. A Polaków w waszych władzach jest niewielu.
– A zatem istnieje bakcyl wywołujący rewolucję. A raczej sprzyjający rewolucji.
– Specyficznej rewolucji. Rewolucji, która daje możliwość rozładowania agresji. Która wzbiorowych gwałtach iupadku moralności daje możliwość zaspokojenia znacznie podwyższonego popędu seksualnego. Ludzi cierpiących na czerwoną gorączkę raczej nie namówicie do czynienia pokuty wklasztorach, choć kto wie czy nie poszliby na krucjatę przeciw niewiernym. Tak jak na Ukrainie. Macie tam niewielkie poparcie, ale ten kraj uległ zakażeniu, tylko że ktoś je wykorzystał, by rzucić hasło pogromów Żydów ibolszewików. Myślę, że ten bakcyl pojawia się na ziemi już po raz kolejny. Najazdy Scytów, Hunów, Wandalów, nagła iniewytłumaczalna eksplozja islamu, wojny religijne XVI iXVII wieku, Francja...
– Ale to była burżuazja!
– Ta choroba nie wywołuje socjalizmu. Po prostu wasza idea przypadkiem idealnie zgrała się z kolejną falą zachorowań. W wyniku choroby, wskutek uszkodzenia mózgu, powstaje nowy byt. Człowiek, który nie czuje miłości, współczucia, wyrzutów sumienia, dla którego zaspokojenie instynktów i żądz staje się najwyższym prawem, który odczuwa przemożną chęć barbarzyńskiego niszczenia, palenia, gwałcenia, torturowania, mordowania. Istota człekopodobna, chłonąca całkowicie bezkrytycznie kłamstwa głoszone przez tych, którzy krzyczą najgłośniej. Wszystkie te cechy występują u was i waszych sojuszników. Wszystkie te cechy są typowe dla socjopatów, u których nie działają hamulce, jakie zbudowały pospołu ewolucja i cywilizacja.
Dzierżyński milczał.
– Czy to pewne? – zapytał wreszcie. – Profesor rozkroił kilkanaście mózgów, czy w jego preparatach znalazłeś bakterię odpowiedzialną za tę chorobę?
– To nie jest bakteria. To wirus.
– Wirus... Czym różni się od bakterii?
– Wielkością, a może też innymi cechami. Tak nazywamy roboczo czynnik chorobotwórczy wielokrotnie mniejszy od bakterii. Zbyt mały, by udało się go dostrzec przy użyciu naszych mikroskopów.
– Skąd zatem wiecie, że istnieje?
– Udało się oznaczyć jego przypuszczalną wielkość przy pomocy membran z mikroporami i eksperymentów na zwierzątkach doświadczalnych. Wiemy, przez jakiej wielkości otwory jest w stanie przeniknąć. Na przykład influencę wywołują właśnie wirusy.
– Rozumiem... Czyli niepodważalnych dowodów nie ma?
– Nie. Może jeśli kiedyś zdołamy opracować metody pokazujące, jak działa umysł, jeśli dowiemy się, które grupy neuronów za co odpowiadają, będziemy wiedzieli, gdzie to uderza. Na razie jedno wydaje się pewne. To nie zabija komórek kory mózgowej, a jedynie zmienia ich właściwości.
– Mówiłeś, że zjawisko słabnie, że im dalej od centrum zarazy, tym zachorowania są rzadsze, a przebieg choroby lżejszy... – Dzierżyński nabił fajkę i zapaliwszy, zaciągnął się dymem. – Co będzie dalej?
– Najbardziej prawdopodobne są dwa scenariusze – odparł Skórzewski. – Po pierwsze, czerwona gorączka może atakować jak grypa. Będzie przychodzić do Europy falami mocniejszymi i słabszymi, w zależności od odmiany wirusa, który ją powoduje.
– A po drugie?
– Może się rozpełznąć jak na przykład wywoływany przez bakterie syfilis.
– To znaczy?
– Gdy marynarze Kolumba przywlekli go z Ameryki, pierwsza fala była potwornie zjadliwa, choroba w ciągu kilkunastu miesięcy posyłała ludzi do grobu. Zaraza rozprzestrzeniała się też w bardzo szybkim tempie. Potem stopniowo osłabła, aż stała się przewlekłą dolegliwością, która potrzebuje całych dziesięcioleci, aby zabić swojego nosiciela. Może bakcyl osłabł z czasem, a może wybił wszystkich bardziej wrażliwych i pozostali przy życiu ci częściowo odporni. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z wariantem pierwszym. Kolejne fale zachorowań, ale stany są chroniczne. Tylko nie wiem, czy wirus jedynie niszczy mózgi, czy też zostaje w nich jako stały rezydent.
– Innymi słowy, w drugim przypadku, jeśli nasza rewolucja to coś w rodzaju trypra...
– Tak czy siak, niebawem straci tempo. Ale wasza idea przez kolejne dziesięciolecia będzie miała w Europie i na świecie odpowiednią liczbę nosicieli. Komunizm będzie się degenerował wraz z bakcylem, lecz jednocześnie ogarniał coraz większą liczbę ludzi.
Dzierżyński milczał długą chwilę, jakby coś rozważając.
– Czy to jest uleczalne? – zapytał wreszcie. – Czy byłbyś w stanie wyleczyć na przykład mnie?
Skórzewski pokręcił przecząco głową.
– Na obecnym etapie rozwoju medycyny jest to niewykonalne. Może nowe, silniejsze leki, które zostaną wynalezione w ciągu następnych dziesięcioleci...?
– A szczepionka? Da się przed tym zabezpieczyć?
– Nie wiem. Nie sądzę. Może kiedyś się uda taką opracować, gdy nowe, ulepszone mikroskopy pozwolą nam wykryć wirusa i poznać jego budowę.
– Dobre warunki życia z pewnością wzmacniają odporność. A zatem będziemy głodzić każdy lud, który znajdzie się w zasięgu naszych rąk – syknął Dzierżyński jakby do siebie. – Zgnoimy arystokratów, burżujów, inteligencję...
– Wiem – burknął Skórzewski. – Słyszałem o obozach pracy.
– To za mało! – Wszechwładny dygnitarz skrzywił się. – Zagłodzimy ludzi w miastach i we wsiach. Uczynimy polem walki każdy zakątek zajętego terenu. A resztę niech zrobi za nas ten zdumiewający bakcyl. Tak czy inaczej, wszystko zależy od pośpiechu.
– Nie uda wam się. Zawsze pozostaje wrodzona odporność. Zawsze będą ludzie zdolni oprzeć się zakażeniu.
– Tych, którzy wykażą się wrodzoną odpornością, wymordujemy... Jak w Wandei. Tylko szybciej i dokładniej!
W milczeniu przeszedł się po gabinecie. Potem popatrzył na swojego więźnia.
– Dni są krótkie – powiedział – ale mrozy chwyciły mocne. Lód powinien utrzymać ciężar człowieka.
Skórzewski pytająco przechylił głowę.
– Wypuszczę cię. Jednak w Petersburgu zostać nie możesz. Jedyna droga ucieczki to zamarznięta zatoka. Przejdziesz nocą po lodzie. – Rzucił doktorowi mały kompas na łańcuszku.
– Dlaczego?
– Z wdzięczności. Uświadomiłeś mi, że znajduję się po właściwej stronie. Wśród tych, którzy zwyciężą.
Godzinę później za lekarzem z hukiem zatrzasnęły się stalowe drzwi twierdzy. Był wolny...
W samej kamienicy nic się nie zmieniło przez te parę dni. Klucz, który namacał w kieszeni, nadal pasował do drzwi mieszkania, choć w środku stało już kilka nowych mebli. Kto tu zamieszka? Komu i za jakie zasługi oddano jego dom? Nie miało to większego znaczenia. Wprawdzie torba z przyrządami lekarskimi przepadła podczas aresztowania, lecz w szafce w przedpokoju nadal leżało trochę narzędzi chirurgicznych. Znalazł trzy posrebrzone skalpele.
Z kuchni Skórzewski zabrał resztę zeschniętego chleba i wyszedł w mrok. W drzwiach odwrócił się na chwilę.
– Tak czy inaczej, nie wrócę tu nigdy – szepnął.
Stanął na progu kamienicy i zamyślił się. Wypróbować starą metodę z Norwegii? Odliczyć dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć kroków i zobaczyć, co czeka go tam, na końcu? Nie, trzeba inaczej...
Demon czekał dokładnie w miejscu, w którym lekarz zobaczył go we śnie. Latarnie zgasły, tylko księżyc, wiszący nad miastem jak lampa, oblewał światłem skwerek. Wredna gęba stwora patrzyła na doktora obojętnie. Ten przełknął nerwowo ślinę.
– Więc spotkaliśmy się wreszcie – powiedziała istota niskim, ponurym głosem.
– Ustąp i giń. – Skórzewski wziął rozbieg i natarł całym impetem.
Dwa srebrzone ostrza uderzyły jednocześnie. Serce i tętnica szyjna... Wpadłszy na demona, doktor poczuł przez chwilę, jakby zaplątał się w pajęczyny. Upadł na oszroniony bruk, lecz odwrócił się błyskawicznie. Jego atak rozproszył znaczną część ciała wroga, wybił w nim po prostu wielką, nieregularną dziurę. Jednak na oczach lekarza wyrwa ta zaczęła zarastać. Widmo nawet nie raczyło się odwrócić w jego stronę, po prostu z tyłu głowy wyłoniła się nowa twarz. Ręce przekręciły się w łokciach, nogi w kolanach, na plecach szynela pojawiły się guziki.
– Zastanawiasz się, czy poważnie mnie zraniłeś – parsknął stwór. – Trochę zabolało i tyle. Zginęła niewielka część mego jestestwa. – Jakby na potwierdzenie tych słów na bruk posypały się niewielkie, skurczone i wyschnięte larwy jakichś owadów. – Przegrałeś. Nie jesteś w stanie zrobić nic... Nic, co mogłoby mi zaszkodzić. Ja też nie mam takiej władzy, by cię zabić. – Spojrzał na Skórzewskiego z mieszaniną niechęci i podziwu. – Umiem tylko zarażać. Pozwolili ci żyć, więc odejdź. To nie są sprawy na twoją głowę.
– Unicestwiłem kiedyś takiego jak ty.
– Wiem. Ale nas jest wielu. Czas tamtego minął – osłabł i stał się dla was łatwym celem. Zresztą trąd... Jaka to przyziemna, średniowieczna zaraza, w sam raz dla tego rozsypującego się ze starości pokurcza. A mój czas dopiero nadchodzi.
– Opowiem o tobie ludziom. Zniszczymy cię! Opracujemy lek na czerwoną gorączkę!
– Spróbujcie. O ile ktokolwiek ci uwierzy. – Demon roześmiał się chrapliwie i jak wtedy, we śnie, rozwiał się w postaci chmury szarorudego pyłu.