Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W warszawskim kabarecie „Złoty Ptak” przy ulicy Marszałkowskiej występuje znakomity komik-humorysta o pseudonimie Czerwony Błazen. Nikt nie wie, kim jest, gdyż twarz skrywa za maską. Na scenie wyśmiewa polityków, urzędników i dorobkiewiczów. W ciągu kilku wieczorów przemienił „Złotego Ptaka”, który świecił pustką, w najpopularniejszy i najbardziej uczęszczany kabaret stolicy. Tymczasem tuż przed rozpoczęciem kolejnego spektaklu w garderobie anonimowego błazna obsługa znajduje zwłoki znanego w sferach towarzyskich bankiera. A sam komik zniknął. Śledztwo prowadzą komisarz policji Borewicz i prokurator Gliński. Wkrótce wychodzi na jaw, że Czerwony Błazen i pewien polski młody dyplomata są rodzonymi braćmi. Jeden w masce błazna pracował, by mieć pieniądze na pokrycie nadmiernych wydatków drugiego.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przeważną część powozów i automobili zatrzymywano przed białym barokowym pałacykiem, na którym widniał pomysłowy, z kolorowych lampek elektrycznych ułożony, napis: „Złoty Ptak”. Wąskie afisze zapowiadały występ czerwonego błazna.
Westybul Złotego Ptaka wypełniony był już mrowiem ludzkim, cisnącym się do dwóch okienek kasy.
Czerwony błazen od kilku tygodni stał się osią zainteresowań próżniaczego życia stolicy. Największą sensacją, która jak mgła otaczała osobę czerwonego błazna, było, że nikt w stolicy nie wiedział, kim jest ten znakomity komik-humorysta, wykpiwający w przewybornych piosenkach życie ludzi i życie miasta. Czerwony błazen ostrzem swojej satyry ciął ludzką głupotę, zarozumiałość, kłamstwo, obłudę i manię wielkości. Czerwony błazen w swojej piosence nic oszczędzał nikogo, nawet najwyższych dostojników, kierowników państwa. Błędy i śmiesznostki tak zwanych „wielkości” ubierał w zgrabny rym i rzucał w formie melodyjnej piosenki, jak lekki balonik, w przepełnioną widownię.
Czerwony błazen!
Dziwny był ten człowiek o wytwornych, spokojnych ruchach, giętkiej i smukłej jak trzcina postaci, o miłym barytonowym głosie. Zawsze na scenie w tym samym kostiumie czerwonego pierrota, w czerwonej masce. Jego białe, rasowe palce przebiegały szybko po strunach gitary, dobierając dźwięczną, lekką jak pianka szampana, melodię dla drwiącej piosenki. Ten tajemniczy człowiek nie posiadał w sobie nic z tej szminki i trywialności, jaka cechuje komików kabaretowych. Publiczność uwielbiała czerwonego błazna, umiał on ją do łez rozśmieszyć, pobudzić do homerycznych wybuchów śmiechu tak, że nie pozwalano mu zejść ze sceny, zmuszając burzą oklasków do ciągłych naddatków. Bały się czerwonego błazna jak ognia wszystkie nadęte figury, rozmaitego kalibru dygnitarze-głupcy, których nielitościwie wyśmiewał. Niejednej sztucznej wielkości czerwony błazen zatruł życie, niejednemu pokrzyżował jego wysoko ambitne plany, niejednego karierowicza pogrzebał. Piosenka czerwonego błazna nie pozostawała nigdy w murach sali Złotego Ptaka, wędrowała ona z tej białej sali do miasta, a stąd do poczekalni i biur ministerialnych, do domów prywatnych, do kawiarń; dla jednych szatańsko wesoła, dla drugich dokuczliwa, natrętna jak osa.
Tajemnice gabinetów ministerialnych, buduarów modnych kokot, dyskretne ploteczki dobroczynnych rautów i balów w salonach wysokiej arystokracji, wszystko to przedostawało się jakimś dziwnym trafem do ucha czerwonego błazna i padało pastwą satyry i śmiechu na estradzie Złotego Ptaka.
Powoli zaczęła już urabiać się w mieście pogłoska, że czerwony błazen obdarzony jest darem nadzwyczajnej przenikliwości, że jego wzrok przebija powłokę ludzką, odczytuje tajniki duszy i mózgów, przenika ściany i mury.
Czerwony błazen przemienił Złotego Ptaka, który przed kilku jeszcze tygodniami świecił pustką, w najpopularniejszy i najbardziej uczęszczany kabaret stolicy. Dyrektor kabaretu, Wilhelm Metzner, żałował szczerze, że ścian widowni nie może rozszerzyć, podwoić lub potroić ilości miejsc. Czerwony błazen „robił kasę”. I pomimo, że dyrekcja potroiła ceny miejsc, niezrażona tym publiczność bezustannie szeroką strugą płynęła do kabaretu.
I dziś, stojąc obok żelaznych drzwi, prowadzących za kulisy, gruby dyrektor Metzner aż zacierał z uciechy ręce.
– A co, udał się nam hazard? – spytał Metzner kulawego inspicjenta Gładysza.
– Pewno, że się udał – odpowiedział Gładysz, wykrzywiając swoją nabrzękłą, jakby ulaną z szarej gutaperki twarz, w jakiś wesoły grymas.
– A dałeś, stary Otello, czerwonemu błaznowi kopertę z pieniędzmi? – spytał Metzner.
Gładysz skinął twierdząco głową, nie odrywając oczu od długiej kolejki publiczności, która uformowała się przed kasą.
Gładysz od lat całych znany był za kulisami pod nazwą Otello. Przydomek ten zawierał krótką, ale bolesną tragedię życia tego śmiesznego o nabrzękłej twarzy kulasa.
Lat temu dziesięć, czy piętnaście – terminu z pewnością i sam Gładysz nie byłby w stanie ustalić – Gładysz nie był ani obrzękły, ani kulawy. Wtedy był on doskonałym żonglerem i gimnastykiem, a jego produkcje na linie stanowiły szlagier programów rozmaitych variétés. W czasie najwyższego rozkwitu talentu swych mięśni, Gładysz zakochał się w swej koleżance, młodej, ładnej śpiewaczce kabaretowej. Wkrótce ożenił się z nią.
Po kilku latach stało się to, co zawsze w tej sferze ludzi się zdarza. Mery zaczęła go zdradzać z jakimś bogatym bankierem, nałogowym bywalcem w świecie kulis. Gładysz nie dowierzał plotkom ani docinkom, wierzył święcie w cnotę i wierność żony. Przypadek, ten najlepszy detektyw, naprowadził go dopiero na ślad wiarołomstwa. Łagodny Gładysz po odkryciu przemienił się w szakala. Jednym celnym strzałem zabił żonę, a sam z emocji omdlał – dzięki temu kochanek Mery uszedł karze. Sąd uwolnił Gładysza. Myśl jednak o Mery i zbrodni przegryzała Gładyszowi duszę i mózg jak ostra paląca trucizna. Zaczął pić na umór. Coraz bardziej tracił pewność swych mięśni, coraz niżej schodził pod względem wartości swych produkcji. Raz w trzeciorzędnym teatrzyku w czasie przedstawienia Otello pijany spadł z liny i złamał nogę. W szpitalu nogę źle złożono, Otello okulał.
Metzner znał Otella jeszcze z czasów jego świetności, dał kalece z łaski stanowisko inspicjenta w Złotym Ptaku. Otello stał się wkrótce prawą ręką i generalnym pomocnikiem Metznera, i cieszył się jego nieograniczonym zaufaniem, a tylko ciągły, niesłabnący pociąg Otella do kieliszka kłócił od czasu do czasu harmonię między nim a szefem. Za to Gładysz odczuwał w całej pełni łaskę Metznera i starał się mu odwdzięczyć psią wprost wiernością i uczciwością.
Widownia Złotego Ptaka wypełniona już była po brzegi, choć dziesięć minut brakowało do uderzenia gongu i rozpoczęcia przedstawienia. Otello zaczął wdrapywać się na schody pierwszego balkonu, by skontrolować pracę bileterów, a Metzner już chciał zniknąć za żelaznymi drzwiami kulis, gdy schwycił go za rękę doktor Reski, bardzo wzięty i znany w stolicy lekarz i niemniej znany bywalec teatrzyków warszawskich, adorator wszystkich śpiewaczek i tancerek bez względu na ich urodę i wiek.
– Weźcie mnie ze sobą, dyrektorze – prosił Reski – mam ważny interes do Zośki Kłobuckiej, a ona rozpoczyna program.
– Dla pana wszystko, ale teraz nie mogę... pan wie... czerwony błazen... stanowczo zakazał obcych wpuszczać za kulisy. Nie mogę, doktorze – usprawiedliwiał się Metzner i bezradnie rozłożył swoje grube, jak krąglaki, ramiona.
– Fabrykujesz pan, dyrektorze, sensację z czerwonym błaznem. Wy doskonale wiecie, kim jest ten nicpoń. Tajemnicą robicie kasę i łapiecie na tę wędkę głupią publiczność.
– Pod słowem, doktorze, nie wiem, kim on jest.
– Jakżeż go pan więc u licha angażował?
– Może to nieprawdopodobne, ale pod słowem honoru, doktorze, prawdziwe. Dwa tygodnie temu, w czasie południowej próby, przykusztykał do mnie Gładysz. Z tajemniczą miną powiedział mi, że w mojej poczekalni czeka jakiś dobrze ubrany człowiek z czarną maską na twarzy i chce koniecznie kilka słów ze mną pomówić. Początkowo sądziłem, że Gładysz po pijanemu bredzi, ale gdy spostrzegłem, że Otello jest najzupełniej trzeźwy, zszedłem do gabinetu obejrzeć tego wariata w masce. Przyznać muszę, że głupio zrobiło mi się na duszy, gdy znalazłem się z nim sam na sam w gabinecie.
Pan w masce z miejsca przystąpił do interesu. Oświadczył mi, że ma piękny barytonowy głos, że zna cały szereg aktualnych piosenek, siadł do fortepianu, sam sobie akompaniował, odśpiewał mi kilka pieśni – byłem zachwycony. Wyjąłem blankiet kontraktu i natychmiast chciałem go angażować. Tajemniczy człowiek postawił mi jednak tak dziwne warunki, że na zwykłym blankiecie kontraktowym nie mogłem ich spisać. Najpierw żądał, by nikt nigdy nie pytał go o nazwisko, by nikt z personelu go nie śledził, nie podpatrywał, ani nie starał się dojść, kim on jest. W razie, gdyby ten punkt umowy został złamany, tajemniczy człowiek oświadczył, że bezzwłocznie zerwie kontrakt. Dalej żądał, bym przyjął na siebie gwarancję, że nikt obcy nie przedostanie się za kulisy. Za pierwszy występ pan w masce nic nie żądał, za każdy jednak następny żądał olbrzymiej sumy, bo pięćset złotych od występu. Zgodziłem się na te ciężkie i oryginalne warunki. W końcu kazał mi jeszcze oprowadzić się po garderobach. W każdej garderobie badał grubość ścian, szczelność drzwi, zamki, wreszcie, po długim namyśle, wybrał sobie garderobę numer trzy, pan zna ją, panie doktorze – tuż obok składu starych dekoracji i rekwizytorni.
Od czasu podpisania tej dziwnej umowy czerwony błazen zjawia się podobno punktualnie na pół godziny przed zaczęciem przedstawienia. Nikt nie wie, którą bramą i którymi drzwiami wchodzi, dość, że na czas jest w garderobie i nikt również nie wie, w jaki sposób czerwony błazen z teatru wychodzi... Dziwny człowiek.
...No powiedz pan, panie doktorze, czy mogę łamać kontrakt, gdy ten człowiek ściąga mi do Złotego Ptaka tyle publiczności, że aż ściany się pocą?
Doktor Reski nie zdążył odpowiedzieć, bo do dyrektora zbliżył się w tej chwili jeden z bileterów i zawiadomił go, że redaktor jakiegoś poczytnego pisma chce wejść na salę, ale brakło miejsc.
Metzner przeprosił doktora i szybko oddalił się z bileterem w kierunku kas.
Doktor Reski chwilę stał, jakby czekając, aż obydwaj znikną mu z oczu, rozejrzał się nerwowo wokoło i nagle jak strzała znikł za zielonymi, żelaznymi drzwiami prowadzącymi za kulisy...
Z odjazdem jednak kilku figur reprezentacyjnych ze świata dyplomatycznego, wysokiej arystokracji i najwyższego szczebla hierarchii urzędniczej lodowaty nastrój zaczął topnieć i około północy zabawa potoczyła się już na dobre. Właściwy nerw drgnął jednak dopiero wtedy, gdy służba kilkakrotnie napełniła bakaratowe tulipany francuskim winem szampańskim i gdy orkiestra zagrała pierwsze shimmy. Szampan, murzyński jazz-band, nagie ramiona i plecy niebrzydkich kobiet, dziwny krok półdzikiego shimmy i javy wywołały wreszcie ten nastrój wewnętrznego szału, który wtłoczony w ramy dobrego tonu, tym więcej jest oszałamiający i ponętny.
Była godzina trzecia po północy, gdy pani Halina Mertinger, żona znanego na warszawskim bruku bankiera, zamierzała już wycofać się z tłoku tańczących i choć przez chwilę odetchnąć chłodniejszym powietrzem.
W salonie było gorąco i duszno. Pani Halina czuła się znużona. Postanowiła więcej nie tańczyć, najpierw dlatego, że bała się w tej temperaturze o całość swej misternie zaondulowanej fryzury, dalej dlatego, że ostatnie chwile zabawy chciała poświęcić emocjonującej rozmowie z Wikiem Skarskim. Wiedziała dobrze, że teraz, tu, na tej zabawie, Wik musi być sobą, że przestanie raz wreszcie grać nieznośną komedię, że powie jej wszystko, co dotąd ukrywał pod maską ironii, obojętności i cynicznego dowcipu. Pani Halina wiedziała doskonale, ze przed chwilą mocno szarpnęła nerwami Wika. Była przecież dziś wyjątkowo piękna i umiała doskonale uderzyć w tkliwą u młodego Skarskiego strunę – w... zazdrość. Komedię „del arte” z prokuratorem Glińskim odegrała wprost znakomicie, bez zająknienia. Czuła, że Wik tracił równowagę i panowanie nad sobą, że w szybkim tempie zmuszony teraz będzie uderzyć w obawie, by Gliński go nie ubiegł...
Wspomnienie flirtu z Glińskim i widoku człowieka poważnego, znanego ze swej bystrości i zdolności prokuratorskich, który szedł na tak prymitywnie fałszywą przynętę, tak rozbawiły panią Halinę, że mimo woli uśmiechnęła się sama do siebie. Zaczęła szukać strusiego pióra – wachlarza. Młody Skarski błyskawicznie przebiegł salę, znalazł się tuż koło niej.
– Pani czegoś szuka?
– Tak, wachlarza. Już późno i chcę zniknąć po angielsku. Poczciwy Gliński obiecał odwieźć mnie do domu... Niech mu pan powie, że zaraz będę w garderobie...
– Doskonale, w tej chwili odszukam najnowszą ofiarę pani, ale, bym nie miał wrażenia, że jestem służącym i spełniam bezapelacyjnie pani rozkazy, może odszukamy go razem.
Wik podał ramię pani Halinie. Przeszli do ogrodu zimowego.
Piękna pani czuła, że ramię jej towarzysza drży nerwowo. Usiedli w wygodnych fotelach, wyłożonych poduszkami. Olbrzymia lampa rzucała pomarańczowe światło na ogród, dodając jakiejś tajemniczości palmom o grubych, włochatych pniach i szerokich mięsistych liściach.
Pani Halina odrzuciła w tył głowę, przymknęła powieki i nadała swej twarzy wyraz rozkosznego zmęczenia. Była piękna. Blada twarz o regularnych, jak gdyby kutych misternym dłutem w alabastrze rysach, w aureoli ciemno blond włosów, upodabniała ją do mistycznej bogini greckiej. Smukła, biała szyja, nagie ramiona i głęboki dekolt odcinały się wyzywająco od czarnej dżetowej sukni, która w świetle pomarańczowej ampli mieniła się taką tęczą barw i kolorów jak ciemna, drżąca toń wody w świetle jasnego księżyca.
Siwe oczy Wika ślizgały się po pani Hali. Długo zatrzymywały się na jej ciemnozłotych włosach, na czerwonych, mięsistych, małych ustach i na głębokim dekolcie. Zdawało się, że oczy Wika chcą przebić jedwab jej sukni, że w myślach odrysowuje sobie kształty jej ciała. Twarz zaczęła mu drgać nerwowo, rasowe nozdrza nierównomiernie wachlowały...
Kłopotliwą ciszę przerwała pani Hala.
– Prawdopodobnie Gliński nas znajdzie, bo trudniej byłoby nam go znaleźć...
– Pani Halo, na co pani w tej chwili Gliński? Dlaczego zakłóca pani ten cichy moment, na który tak dawno czekałem?
– Gliński jest mi bardzo potrzebny. Ma mi zastąpić opiekę męża, który jak pan wie, ucieka zawsze z towarzystwa, w którym mnie spodziewa się spotkać.
– Więc Gliński ma otrzymać pełnomocnictwo zastąpienia męża?... Ciekaw tylko jestem, czy pełnomocnictwo ograniczy mu pani tylko do odwiezienia do domu?...
– Sam pan wie, że tylko od mężczyzny zależy rozległość otrzymanego od kobiety pełnomocnictwa – jeden potrafi wywalczyć sobie u nas, słabych istot, generalne pełnomocnictwo – drugi tylko prawo odwiezienia do domu.
– A Gliński?
– Jeszcze nie zdążył walczyć.
– Czy bardzo pani ciekawa, jakimi sposobami Gliński będzie walczył?
– Trochę.
– Czy ciekawość pani nie byłaby na przykład większa, gdybym tak ja zamiast Glińskiego rozpoczął tę walkę?...
– Jak to pan, panie Wiku? Nie dawniej, jak na balu u Zubrzyckich wręcz mi pan oświadczył, że ani odrobiny trudu nie poświęciłby pan dla zdobycia kobiety, bo za wiele jest kobiet, które same trud zdobycia mężczyzny podejmują...
– Tak, powiedziałem to, ale dla zdobycia pani zdolny byłbym do wielkiego wysiłku – ale tylko dla zdobycia pani...
– Czy to nie chwilowy nastrój dzisiejszego wieczoru. A może zbyt wiele szampana wywołało ten nadmiar energii? Ha, ha, ha, pan i poświęcenie, trud i wysiłek... ha, ha, ha, to zabawne...
– Śmieje się pani, a może właśnie ja, ja z pozoru wygodny, byłbym zdolny do takich ofiar, jak nikt inny, może nawet większych jak Gliński. Niech się pani nie śmieje, ale dziś postanawiam, że muszę zdobyć panią, choćby nie wiem jakim ogromem ofiar i trudu. Muszę!... Niech pani żąda ode mnie, co pani kaprys podyktuje, a przysięgam, że spełnię...
Pani Hala roześmiała się szelmowsko, pokazując przez rozchylone drobne usta cały rząd ostrych, białych zębów, potem przez chwilę myślała.
– A więc dobrze – początkowo żądam drobiazgu – dowie się pan na przykład jutro, kim jest ten, który taką sensację robi w Warszawie, kim jest ten, no... czerwony błazen...
– Dobrze, jutro się dowiem, a w środę w południe u Loursa powiem pani jego nazwisko. Dla nasilenia jednak mojej energii w prowadzeniu śledztwa dla kaprysu pani proszę o małą dawkę haszyszu.
Pani Hala przykryła oczy długą smugą rzęs.
Wik jak oszalały chwycił ją w ramiona, wpił się ustami w jej usta.
Pani Hala przemocą wyrwała się z jego żelaznych, młodych ramion.
W drzwiach ogrodu zimowego zobaczyli prokuratora Glińskiego.
Możliwe, iż słyszał całą ich rozmowę...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.