Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Małe epiki” Janusza Rudnickiego otwierają duże okna na jeszcze większy, autoironicznie opowiedziany świat. Zbiór wypełniają żywe, wielobarwne wiązanki powagi i kpiny, szczerości i wymysłu. Zostaje tu zawarty pewnego rodzaju autobiograficzny pakt z czytelnikami, który jednak – gdy tylko ton staje się zbyt poważny – jest podważany nagłymi ucieczkami w biografię w stylu buffo. W ciętej i przewrotnej prozie autor kusi realistycznymi umiejscowieniami, jak rodzimy Kędzierzyn-Koźle czy warszawskie śródmiejskie ulice z kultowymi knajpami. Przekonuje wymienionymi z imienia i nazwiska postaciami kultury, doniesieniami medialnymi z czasu pandemii oraz wzruszającymi wspomnieniami o zmarłych znajomych. Każde zdanie stawia czytelników bliżej bohatera, który, chcąc nie chcąc, daje odmieniać się przez wszystkie życiowe przypadki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 186
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bratu Bogusiowi
1. MAŁA EPIKA
PAŁAC, ZEGAR, WINDA
Stoję pod Centralnym, mgła, nie widać wieżyczki Pałacu, nie widać na nim godziny.
Dawno temu w całej stolicy jeden był tylko zegar, ten właśnie. Czwórpostaciowy, na każdą stronę jeden. I gdy przyszła mgła, nikt nie wiedział, która godzina. Mężczyźni z pracy nie mogli wyjść, a kobiety za mąż.
Nie tylko w Warszawie, w całej Polsce jeden to był tylko zegar. Ludność z całego kraju nadciągała, najwięcej chłopów na furmankach, patrzyli, która godzina, i od razu wracali na swoje wsie. A tam już wszyscy na nich czekali, każdy chciał wiedzieć, która to ta godzina, myśleli, że ona stoi w miejscu aż do chwili, w której się o niej dowiedzą.
Pojechał raz do stolicy mój przyszły ojciec i nie wrócił z godziną, a z żoną. Było tak, że trafił na mgłę, więc żeby cała ta wyprawa nie była na darmo, postanowił przejechać się windą. Nie, nie dla widoku, bo przecież mgła, a dla samej windy, słyszał o nich, ale nigdy nie widział. W windziarce zakochał się już na wysokości piętra pierwszego, na drugim w nim ona, o tym, że są w windzie, przypomnieli sobie na piętrze trzydziestym, prawie że w niebie wzięli ślub i kiedy wrócili na ziemię, panna młoda była już w ciąży.
Tak to poczęty zostałem w windzie Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie i urodziłem się w Koźlu – ciekawsze miałbym życie, gdyby było odwrotnie.
DANE OSOBOWE
Imię i nazwisko, data urodzenia? Nie dotyczy. Miejsce urodzenia? Okno życia.
Leżałem jako podrzutek, bez żadnej karteczki, nie chciały mnie nawet pielęgniarki. Pory roku poznawałem na własnej skórze. Była zima, zamarzałem, przychodziła wiosna, tajałem, w lecie gotowałem się w ukropie własnym, udusiłbym się, gdyby nie jesień.
Za mamki miałem chmury, kiedy karmiły mnie śniegiem, wyglądałem, jakby ulepiły mnie dzieci. A deszczu piłem tyle, że jako zbiornik na deszczówkę ratowałem pola przed suszą.
Po posiłkach często się dusiłem, nie było nikogo, kto by mnie podniósł do odbicia, potem grałem obrażonego, ale to śmieszne, nie było przecież przed kim.
Kiedy wyrastał mi pierwszy ząbek, bałem się, żeby to nie był ostatni.
Pewnego dnia poczułem, że muszę wychylić się z tego okna, wstałem i ruszyłem w świat. Tak się zwykło pisać, ale dokąd można iść, jak nie w świat. Zaraz na pierwszym rozwidleniu cztery miałem drogi do wyboru, na cztery strony świata, myślałem, że chodzi o cztery pory roku, i nie wiedziałem, w którą skręcić, wychowywała mnie przecież każda z nich. Stałem tak długo, aż ludzie wzięli mnie za słup przydrożny, rozłożyli mi ręce, przybili do nich tabliczki, i tak zacząłem nowe życie. W pionie, pokazując drogę do miejscowości, w których nigdy nie byłem.
Zapuściłem włosy i korzenie, siadały na mnie ptaki, wyglądałem majestatycznie, myślałem, że umrę jak drzewo, stojąc. Ale przyszło małe trzęsienie ziemi i straciłem rację istnienia, bo niewielkie miejscowości przestały istnieć. Ścięli mnie i zrobili ze mnie trociny, ale i tak miałem szczęście. Mogłem skończyć w worku treningowym lub gorzej, sprasowany posłużyłbym na opał, ale nie, zostałem izolacją podłogi w Muzeum Ziemi Kozielskiej.
Jest dobrze, mam widok na sufit i mało kto po mnie chodzi, bo mało kto tu przychodzi. Jest dobrze, jako syn tejże Ziemi mam przecież matkę. Czasami sprzątaczka przeleci mnie mokrą szmatą, ostatnio czyni to coraz bardziej filuternie. Nie, nie, niczego sobie nie obiecuję. Tak najlepiej, wtedy cieszy wszystko, co się wydarzy.
ARMIA CZERWONA I ŚWINIE
Dzwonią gdzieś dzwony dziś, od razu wiem, w którym kościele. Tym w samym środku Kędzierzyna. Sto metrów? Może nawet bliżej był, jest do dziś dom z czerwonej cegły.
Pamiętam sąsiada z dołu, a nie pamiętam rodziców. Odkryłem, że pamiętam wszystko, co pamiętam, a nie pamiętam nic z tego, czego nie pamiętam. Pamiętam, że wtedy nie było co do garnka włożyć, nie było nawet garnka.
Sąsiad z dołu wyglądał jak strach na wróble i trzymał świnie na podwórku. Gotował dla nich kartofle w skórkach i tak pachniało, że chciałem zostać jedną z nich, to było pierwsze moje marzenie: zostać świnią. Co za różnica, i tak żyliśmy wtedy wszyscy jak w chlewie. Raz poprosiłem go o jeden kartofel, powiedział: a po co ci jeść, jeśli i tak będziesz znowu głodny. Wszyscy byliśmy wtedy głodni, jedyne, czego można się było najeść, to wstydu.
Ulica nazywała się Armii Czerwonej, jest do dziś, nazywa się Doktora Judyma. W mieście był, jest do dziś Cmentarz Żołnierzy Radzieckich. Strach na wróble straszył nie tylko wróble, powiedział mi, że w nocy ci żołnierze wstają z mogił i robią obchód miasta, czerwone od krwi szkielety Armii Czerwonej przechodzą pod naszym oknem, to jedyna bajka na dobranoc, którą pamiętam z tych, które pamiętam.
Były kominy Azot i kominy Blachowni Śląskiej, są do dziś. Dym z nich opadał tak nisko, że dzieci nie mogły trafić w nim ze szkoły do domu, a jak w końcu trafiły, to rodzice nie mogli ich poznać, bo po drodze urosły.
Te z Azot, powojenne, proletariackie, truły nas – z patosem. Te z Blachowni, poniemieckie – jak na ironię. To żaden przypadek, że z tego, co piszę, dymi i jedno, i drugie.
NA KOLANACH DOOKOŁA ŚWIATA
Byłem mały, na wakacje na wieś jeździłem, do rodziny ojca, fajnie było, krowy były, ale ja doiłem babcię, dziadek był skąpy.
Koszmar plewienia. Na kolanach, w upale, chwast po chwaście wyrywać, mój ojciec też plewił, jak był mały, i dziadek kowal też, i jego ojciec, i tak dalej, sztafeta pokoleniowa plewiących. Jakby ustawić nas tak jednego za drugim, to ten pierwszy, co plewić zaczął, byłby zaraz za moimi plecami, chodzi mi o to, żeśmy naszą grządką już całą kulę ziemską otoczyli.
I tak, i dnia pewnego przyjechała Ania, kuzynka, lat czternaście, o dwa lata starsza, też z miasta, pod pachą książka Ania z Zielonego Wzgórza, do tytułu dopasowane zielone oczy, i też musiała plewić, na kolanach i w upale, ona pierwsza, ja za nią, tak trochę jak cielak za krówką, i nagle.
Z tego gorąca zarzuciła sukienkę na plecy, a pod nią nie miała nic, to znaczy wszystko. I tak oto, na tym polu, w tym słońcu i na kolanach, zobaczyłem burzliwą moją przyszłość. Z rozdziawioną gębą patrzyłem na świat, który otworzył się przede mną jak miech akordeonu, najpierw od tyłu, a potem – bo odwróciła się do mnie i powiedziała: poplew mnie trochę, i położyła się na plecy – od przodu. To było ostatnie jej lato, przejechał ją pijany traktorzysta, dwa razy, bo myślał, że jeszcze jej nie najechał, i cofnął. Dziadek w dzień pogrzebu walił w kowadło tak, że dzwony kościoła położyły po sobie uszy, a mi do dziś wzgórek, na którym leży cmentarz, kojarzy się z łonowym.
Spytacie, dlaczego plewiliśmy w jednym rzędzie tę samą grządkę, a nie obok siebie dwie naraz? Dla pewności, żeby ani jeden chwast po nas nie został, babcia z kijem sprawdzała. Pamiętajcie, ani jeden chwast, tak trzeba żyć, weźcie to sobie do serca.
PODŁOGA MOKRA, PODŁOGA SUCHA
Teściową poznałem dzięki żonie. Teścia też. On długi i cienki, ona przeciwnie, pasowali do siebie jak nitka do rolady. Beze mnie to by się Lucka rozpadła – żartował Józef. To akurat jeszcze niezłe. To od biedy też: moja Lucka jest nie zawsze ludzka. Gorzej z tym: pociąg do siebie poczuliśmy w pociągu. Bo się poznali w jakimś tam pociągu. Za którymś razem nie wytrzymałem tego pociągu w pociągu i wylałem na niego wrzątek. Nie żeby od razu wielki problem, to było jeszcze w PRL-u, więc wrzątek co prawda był, ale zimny, jakiś jednak cierń między nami pozostał.
No weźmy taki chociażby incydent: synkowi naszemu, a jego wnukowi, wyszedł pierwszy ząbek, zrobiliśmy małą uroczystość, teść podszedł do niego z butelką piwa i sobie o ten ząbek ją był otworzył. Nie żeby od razu wielki problem, trochę krwi, trochę krzyku i po krzyku, jakiś jednak cierń między nami pozostał.
Lucka miała jedną pasję – obsesyjnie myła podłogi i szlag ją trafiał, bo bez przerwy wchodziliśmy jej na mokre. Faktu, że przecież nie było suchego, nie przyjmowała do wiadomości.
Małomówna, do Józefa mówiła czasami: rolada bez nitki da sobie radę, ale co zrobić ma ze sobą nitka bez rolady? Lub, myjąc naczynia, powtarzała: całe życie w zlewie, może na mojej ulicy zaświeci też kiedyś słońce, choćby i czarne.
Pewnego dnia Józef wrócił z pogrzebu, usiadł na stołku w przedpokoju, zdjął buty i nie wiedział, co dalej. Iść do kuchni, iść do pokoju? Nie wiedział, bo wszędzie było sucho.
A to „czarne” stąd, że żyliśmy na Śląsku. Czarny śnieg padał na czarną ziemię, czarne było mleko i czarne myśli, i czarne wszystkie scenariusze. Dlatego powstały kopalnie, bo tylko węgiel był biały.
KOT, DRZEWO, STRAŻ POŻARNA
Jak poznałam twojego ojca? Nie mówiłam ci? Młoda byłam i sama byłam, tylko z kotem, i raz mi ten kot na drzewo wszedł i zejść nie chciał, ja wiedziałam, że sam i tak zejdzie, widział kto kiedy szkielet kota na drzewie, no ale zadzwoniłam po straż pożarną, żeby porozmawiać z kimś, może poznać, bo przecież oni też są samotni i nudzą się, kiedyś tęczę na niebie gasili, no i przyjechali, kierowcą był twój ojciec, ścięli to drzewo i po miauku, kto tam będzie na górę właził, no to zaprosiłam ich na kawę, siedzimy, a on na mnie tak patrzy i patrzy, i mówi: ja jestem jednostką nie tylko ludzką, ale też ratowniczo-gaśniczą, specjalistą od gaszenia ognia wewnętrznego jestem, czym ujął mnie, no to powiedziałam: a ja jestem Zośka, jak ten batalion, i tak od słowa do słowa i już poczuliśmy się jak ta sznurówka, niby dwa końce, a jedna, i patrzę przez okno, jak odjeżdżają, i widzę, że ten kot przed samą maską, a on go nie widzi, bo rusza, patrząc w moje okno, twarz dłońmi zakryłam, i kiedy odkryłam, to już go nie było, a na ulicy został czarny placek, masz ci teraz, babo, no ale co, kota na męża zamieniłam, źle? Byś się nie urodził, gdyby nie ten kot, Januszku, a nasz ślub to też był, nie powiem, wozem strażackim my jechali, ludzie machali jak to do pary młodej, tak myśleliśmy, ale się okazało, że to wóz się pali, zrobiło się zwarcie, no i trzeba było szybką akcję samogaśniczą robić, straż pożarną my gasili, suknia ślubna mi się zapaliła, stałam i płonęłam, żywą pochodnią byłam, i zgasił mnie twój ojciec, raz na zawsze, ale to inna historia, ta spalona suknia ślubna do dziś na strychu, żebyś tylko dopilnował, żeby mnie w niej pochowali...
ANO WEŹMY DZIADKA MOJEGO...
Bronisława. Wtedy, kiedy żył, nie dziś. Wady? Galopujący zanik pamięci. Zalety? Patrz: wady. No bo: oprócz faktu samych narodzin nic się w jego życiu nie wydarzyło. No dobra, raz ukradli mu buty w pociągu, kiedy spał, i szedł w zimie w skarpetkach do domu, no i doszedł jakoś, i już, koniec. Chociaż nie koniec, bo docenił wtedy buty, bo je stracił, a domu i babci nie docenił nigdy.
No i weźmy babcię moją Jańcię. Słodycze przed Bronkiem chowała, bo ten nic, tylko słodycze, i cały był już z tego niejedzenia słaby. Chowała je po kątach, ale on jak dzik za truflami, wyniuchał je zawsze. Więc przestała je kupować, koniec, Bronek, inaczej zostanie z ciebie ino ogonek. Ale patrzcie, patrzcie – dziadek, zamiast gasnąć, napędu dostawał, kiedy przychodziły sąsiadki, to pytały: co tak błyszczy w tym wieku ten twój chłop niby wypolerowany kryształ jaki?
Błyszczy – to mało, jeszcze zębem jedynym na przodzie świeci, zaczęła niepokoić się Jańcia coraz bardziej, a już całkiem bać, kiedy Brońciu drzwi listonoszce otworzył. A ta ze strachu o mało nie zemdlała. Bo zobaczyła człowieka z objawem wścieklizny, bo z ust toczyła mu się piana.
Tajemnicę przemiany dziadka babcia odkryła, kiedy włączyła zmywarkę. Prawie wszystkie kapsułki były nadgryzione, pomyślała o myszy, ale zaraz chwyciła się za głowę, no przecież! Kapsułki kolorowe i w folii, więc myślał, idiota, że to małe galaretki. Nadgryzał i wypluwał, bo przecież nie pamięta ten chłop nawet tego, że nic nie pamięta. I wtedy jakoś takoś rozczuliła się Jańcia. Zaśmiała się nawet, no bo która kobieta nie dość, że ma Neptuna z jednozębem, to jeszcze sama jak Wenus. No bo Brońciu był już z tych tabletek jak piana morska cały.
MYŚLNIK W NAZWIE „KĘDZIERZYN-KOŹLE”
Kędzierzyn-Koźle ma w środku coś jak myślnik i właśnie w nim, między jednym miastem a drugim, leży wieś Kłodnica. A w niej cmentarz, a na nim groby, a jeden z nich powinien należeć do babci i dziadka. Powinien, bo był, ale go nie ma, jak to się stało?
Całe lata w jednym oni mieszkaniu stali, babcia w jednym pokoju, dziadek w drugim. Widzieli się, kiedy musieli, czyli prawie nigdy, na posiłki w kuchni ustalone mieli godziny. Dlaczego tak, wyjaśniać nie trzeba, małżeństwo to ciężki kawałek chleba.
Aż nadszedł dzień, w którym po raz pierwszy od dawna znaleźli się obok siebie, zniedołężnieli mianowicie, i w jednym samochodzie jak królewską parę przewieźli ich do Domu Spokojnej Starości. Mało tego, zamieszkali w jednym małym pokoju z dwoma łóżkami, na dwa osobne nie było ich stać, no cóż, no cóż, życie to nie bukiet róż.
Babcia bez przerwy mówiła o przeklętym jej losie, który pod koniec życia wepchnął ją na salę tortur, a dziadek wył w poduszkę. I jakby było mało, babcia dostała udaru, po którym tylko śpiewać mogła, a nie mówić. Każde zdanie jak aria: zaaamknij okno; otwórz oknooo; zaaamknij się. Dziadek nie wytrzymał i podjął działanie, po raz pierwszy od wielu, wielu lat objął ją. Za szyję. Źle jednak obliczył siły, wyglądał już, biedny, jak łyk wody, i dostał przy tej jakże uciążliwej przecież procedurze duszenia człowieka przez człowieka ataku serca. Powiedziałby, gdyby mógł: zginąłem na froncie walki z okupantem.
Babcia, pogrążona w jakże radosnej żałobie, żyła nadspodziewanie długo. Ich grób, tak jak cały cmentarz, zalała wielka powódź w roku 1997, trumny ruszyły w miasto i okolice jak las birnamski. W tych kędzierzyńskich regatach ich łódź zaginęła w odmętach kosmosu powiatu kozielskiego.
SCHABOWY, ZIEMNIAKI, MIZERIA
Dawno, dawno temu, za górami i rzekami był raz sobie PRL. A w nim, gdzieś u jego stóp, żyli sobie mama i dwóch jej synów, Boguś i ja, trochę młodszy. Taty nie było, tata był na froncie, jakichś tam robót egzystencjalnych, mama latała między jednym końcem a drugim i nie umiała ich związać. Jedyną atrakcją były leje po bombach, gdyby nie wojna, nie byłoby gdzie się bawić. Jedliśmy chleb z musztardą, na deser kostki maggi, głodni byliśmy tak, że kiedyś chcieliśmy zjeść listonosza razem z jego torbą, mięso było od święta.
Raz na Dzień Dziecka na stole wylądowały nam z kosmosu dwa płaskie talerze, a na nich kotlet, ziemniaki i mizeria. A zapach rozniósł się od nich niebiański tak, że Boguś aż ukląkł, a ja zaraz za nim. Do kościoła nie musieliśmy chodzić, mieliśmy własną Trójcę Przenajświętszą, Bóg był w panierce, Syn jego z koperkiem, a Duch Święty w śmietanie. A mamie na widok nas klęczących łzy napłynęły do oczu i wyszła do łazienki. Rzuciłem się zaraz na mój, a Boguś mówi: co ty robisz? Naprzód kartofle, a potem schabowy, najlepsze na deser! To dlaczego ty tak nie robisz – zapytałem, a on powiedział, że aż tak za mięsem nie przepada, no to ja naprzód te kartofle jadłem, całe je połykałem, żeby było szybciej, i jak już je kończyłem, to on mi go ukradł, ten kotlet, na swój talerz go dał, i zacząłem tak płakać, że mama wyleciała z łazienki, i ja krzyczałem, że Boguś mi ukradł kotlet, a mama popatrzyła na mój talerz, że pusty, i na jego, na kotlet i kartofle na nim, a Boguś pokazał na mnie i popukał się w czoło, i powiedział do mamy: ja jeszcze nie zacząłem, i mama mi nie uwierzyła: a kartofle gdzie, też ci wziął? Nie wstyd ci kłamać? I dostałem od niej po głowie, i za karę na dwór nie mogłem wyjść, siedziałem głodny i sam, i żałowałem, że się od razu dorosłym nie urodziłem, tak jak mama.
Zapomniałem szybko o tym Dniu Dziecka, to dowód na to, że człowiek jest z natury dobry. Aż po wielu, wielu latach, w roku, w którym wróciłem do Polski i zamieszkałem w Warszawie, pierwszego czerwca telefon: dzień dobry, mamy dla pana dostawę, jest pan pod swoim adresem? Ja zdziwiony, przecież niczego nie zamawiałem, tak, tak, pan nie, kto inny. I puka do drzwi kurier, i podaje mi karton, i kiedy go otwieram, zapach roznosi się niebiański. I teraz tak, teraz przysięgam na moje schorowane już kolana, uklęknąłbym, Boguś, gdybym mógł.
PS. Starszym bratem byłem ja, ale lepiej pisać z perspektywy ofiary niż kata.
LATARNIK
Dawno bardzo temu, kiedy byłem jeszcze w Hamburgu Niemcem, a listy z Polski donosiły gołębie pocztowe, bo granice były zamknięte na amen, zrobiłem kurs na operatora dźwigu i tak znalazłem się sto metrów nad ziemią. Mój pierwszy krok w chmurach, by tak rzec.
Na żurawiu wieżowym praca jak na statku, odchyły takie, że buja jak na morzu, schodzisz, bracie, i idziesz do domu, to jakbyś po pijaku wracał. No i te pieluchy między nogami, latających toalet wtedy jeszcze nie było. Nie, nie, nie żebym się skarżył, widok miałem taki, że patrzyłem, jak w Kędzierzynie mama obiera ziemniaki, z przyzwyczajenia za dużo, bo tata już je, ale u innej, na drugim końcu miasta.
Pode mną ziemia, a pod nią górnicy, oni kończą pracę i jadą do góry, ja kończę, jadę na dół, i spotykamy się pośrodku, czyż nie piękny ten świat i nie piękne to życie?
Pewnego dnia gołąb do mnie przyleciał, w dziobie nie gałązka, a list, z Warszawy: weź udział w akcji „Przekroju” redakcji! Chodzi o napisanie opowiadania z dziesięciu tylko słów, ani mniej, ani więcej, łącznie ze spójnikami. Zamyśliłem się jak latarnik przy Panu Tadeuszu, ale zapomnieć o zapaleniu latarni to nic przy laniu betonu, zalałem na dole całą brygadę tak, że wyglądali od razu jak pomniki. A zdarzyło się to akurat pierwszego września, więc dyrekcja była pewna, że to moja polska, prywatna, betonowa zemsta za niemiecką wojnę, i wyleciałem z pracy. Tak samo jak on wtedy, ten polski biedny tułacz.
PS. Opowiadanie na dziesięć słów: „No i wtedy mama połknęła klucze, żeby tata nie odszedł”.
PODEJŚCIE DO LĄDOWANIA
Hamburg, podejście do lądowania, powrót do przeszłości. Autobusem do domu, kiedyś domu. W którym to sobie żona i mąż oraz dwóch małych synów mieszkało. A potem w świat pierwszy poszedł mąż, potem jeden po drugim synowie i ostała się tylko żona, Ewa, ostatnia kobieta na tej wspólnej ich kiedyś ziemi.
Już w windzie, trochę nieswojo, nie było mnie prawie rok, na pewno powie jak zawsze: co, na występy gościnne? Bo często powtarza, że z życia tournée sobie zrobiłem, wchodzę, a ona?
Na kolanach w łazience klęczy, przed pralką, wygląda, jakby się do niej modliła, i mówi, jakbym przyszedł z kuchni o coś zapytać, a nie z daleka po długim czasie przyjechał. Mówi: stanęła i koniec, akurat dziś. Bo dziś ten młodszy, Jan, trzydzieści lat kończy, a ta pralka też, bo kupiliśmy ją w dniu urodzin jego. (Starszy, Michaś, włożył go do niej i zrobił zdjęcie). A w tej pralce teraz jego pranie, własnej nie ma, nie chce, chce do mamy przyjeżdżać, taki rytuał, więc?
Więc wyciągamy to pranie z wody i wykręcamy, razem, ja za jeden koniec, ona za drugi. Kiedyś też tak było, ale staliśmy bliżej siebie, bo krótsze były te ich klamoty, teraz trzymamy dystans. Pranie do wora, wór na plecy i idziemy do pralni, wyglądam jak Dziadek Mróz letnią porą. Niedaleko pralni małe jezioro, więc nad nim na ławce czekamy, aż program się skończy, jak jest?
Spokojnie jest, jest ciepły wiatr i drzewa szumią, kojąco jest. Nie trzeba nic mówić. Kaczki łażą po naszych cieniach, bo wieczór i słońce wiadomo co, chyli się. Jak moje życie. Można by je na nowo zmontować, tu przyciąć, tam wyciąć, trochę przesortować, upłynnić, ale dobra tam. Za nami ścieżka do ulicy, a za ulicą ta pralnia. I w jednej z pralek piorą się rzeczy jednego z synów. Który jak dorastał, jedno miał marzenie: tato, ja bym tak chciał, żeby się w życiu w ogóle nie liczyć.
NA PALMIE
Widok z drona: panorama Warszawy, następnie najazd na rondo de Gaulle’a, potem zbliżenie na palmę, na palmie siedzę ja. To mój protest, moja mała apokalipsa, przecież się nie podpalę, świecenie przykładem to nie moja bajka.
Siedzę tu już tak długo, deszcz pijąc i korę jedząc, że wie o tym nawet listonosz, dziś wdrapał się do mnie i podał list, od matki.
Syneczku kochany, co ty wyprawiasz w tej Warszawie na tym drzewie? Pokazywali cię w telewizji tej publicznej, z paskiem „Opozycja wraca tam, skąd przyszła”, nic z tego nie rozumiem. W sklepie byłam, słyszałam, jak kasjerka mówi do drugiej: o, to ta stara Rudnicka, matka od tego na drzewie. Czy ja jakąś małpę urodziłam, pytam się ciebie. Nie będę wychodzić przez ciebie do sklepu, umrę z głodu. Już u nas i tak bieda taka idzie, że aż strach. Jak umarła sąsiadka moja, to na sekcji znaleźli w niej jej starego kota, nie miała co jeść. Na cmentarzu ludzi chowają na stojąco, do połowy, do pasa, bo nie stać nikogo na płyty z popiersiem. Chodzisz między grobami i się kłaniasz, zamiast modlić, zwariować można. Umarł też Tutaj, pamiętasz go? Ten sierota, co chodził po mieście i krzyczał „Tutaj jestem, tutaj!”. A nikt go nie wołał ani nie szukał, biedny. Napisali mu na popiersiu „Tutaj leży Tutaj”, ktoś przekreślił „leży” i napisał „stoi”. A w tym kocie to znaleźli jeszcze mysz, ach, co to za świat, co to za życie, siedź tam i już, a do Kędzierzyna nie wracaj. I grzeczny mi bądź na tym drzewie, tak jak cię sterana życiem matka wychowała.
MÓJ CZAS
Pranie zrobiłem, myśląc, że w dniu tym nic już tak spektakularnego się nie wydarzy, tymczasem? Na balkonie je wywiesiłem, bo słońce, i przyszedł nagle wiatr zdradziecki, na oko z dziesięć w skali Beauforta, i porwał mi koszulę białą. Mógł wziąć, co chce, ale nie ją. Ta koszula z dziada mojego i pradziada, od powstania listopadowego do warszawskiego, ślady kul na niej, a na plechach dziura po armacie. Wszystko, tylko nie ona, to przecież kotwica pamięci rodu mojego. I lecąc w dół, macha rękawami, jak człowiek, i kiedy ląduje na ziemi, to tak jakby na grobie.