Czterej pancerni i pisarz - Jarosław Molenda - ebook
NOWOŚĆ

Czterej pancerni i pisarz ebook

Jarosław Molenda

4,1

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowieść o Januszu Przymanowskim, który „Rudym 102” zawojował całą Polskę

 

Czy jest choć jeden dorosły Polak, który nie widziałby serialu „Czterej pancerni i pies”? Podczas emisji w peerelowskiej TVP każdego z odcinków wyludniały się ulice i podwórka. Ten popularny cykl zatrzymywał przed ekranami wiele pokoleń, a jego popularność trwa do dzisiaj. Sama książka Janusza Przymanowskiego to także fenomen, i to nie tylko w sensie literackim, ale i socjologicznym i kulturowym.

 

Skąd sukces opowieści, w której można znaleźć sporo naiwności, wręcz komiksowych uproszczeń? Autorowi udało się stworzyć bohaterów, którzy najwyraźniej odpowiadali „zapotrzebowaniu społecznemu” i dla wielu stali się wręcz idolami. A czy sam pisarz był wzorem do naśladowania? Postać to skomplikowana i niejednoznaczna – w latach pięćdziesiątych podejrzewany o współpracę z obcym wywiadem, naczelny krytyk obecności Rosjan w wojsku polskim, potem apologeta stanu wojennego i bojownik… przeciwko nadmiernej wycince drzew. Prywatnie mąż byłej kochanki Stanisława Mikołajczyka, ale przede wszystkim „ojciec” czterech pancernych. Oto historia człowieka, który stworzył jeden z najtrwalszych fenomenów kulturowych XX wieku.

 

„Harcerz, więzień, kamieniarz, robotnik, traktorzysta, komsomolec, żołnierz Armii Czerwonej, oficer polityczny Ludowego Wojska Polskiego, korespondent wojenny, dziennikarz, aktywista Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, student, literat, parlamentarzysta, kombatant, mąż, ojciec… Janusz Przymanowski, scenarzysta bodaj najpopularniejszego, mocno zafałszowanego historycznie serialu w dziejach Telewizji Polskiej miał wiele twarzy. Wszystkie skrupulatnie odsłania Jarosław Molenda, autor tej wyczerpującej biografii”.

Tomasz Zbigniew Zapert

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu

Nie oderwiesz się od lektury

Początek może trochę nużyć i zniechęcać, ale od momentu, gdy na scenę wjeżdżają Pancerni, jest już tylko lepiej :)
00



© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Jarosław Molenda, 2025

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw

Korekta: Małgorzata Piotrowicz

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji:

© TVP/PAP – Zygmunt Januszewski, © naiauss,

© flas100, © vkulieva/123RF, © artellliii7/Pixabay

Zdjęcie autora: © Karolina Gajcy

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68342-18-5 (EPUB); 978-83-68342-19-2 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Literatura powinna stać się częścią

ogólnej sprawy proletariackiej,

„trybem i śrubką” jednego,

jednolitego, wielkiego mechanizmu

socjaldemokratycznego poruszanego

przez całą świadomą awangardę

całej klasy robotniczej

Włodzimierz Ilicz Lenin,

Wstęp

Czy jest choć jeden Polak 40+, który nie oglądałby przynajmniej odcinka serialu Czterej pancerni i pies? Ten popularny cykl zatrzymywał przed ekranami kilka pokoleń rodaków. Z kinematografią tak już jest, że niektóre obrazy stają się legendami i na trwałe zapisują się w historii. Nie starzeją się pomimo upływu czasu i wciąż wzbudzają emocje. Prawdopodobnie kluczem do sukcesu jest właściwe odczytanie ludzkich przeżyć i zaszyfrowanie ich w odpowiedniej symbolice[1].

Bez wątpienia dokonał tego Janusz Przymanowski, tworząc opowieść ponadczasową, mówiącą o braterstwie narodów słowiańskich i wciąż budzącą zaciekawienie oraz sympatię widzów. Książka Przymanowskiego to fenomen i to nie tyle w sensie literackim, ile socjologicznym i kulturowym.

Na naszym rynku wydawniczym pojawia się każdego roku wiele bestsellerów, można przytoczyć szereg tytułów, które zdobyły sobie rzesze odbiorców, ale powodzenie Czterech pancernych i psa pobiło wszelkie rekordy. Fakt ten zdumiewał i budził emocje, ba, prowokuje do dzisiaj do najróżniejszych refleksji. Toż to wymarzony temat do pracy naukowej, nie tylko z dziedziny literaturoznawstwa, lecz także socjologii kultury, a nawet pedagogiki.

Fot. 1. Nawet sam autor nie spodziewał się takiego sukcesu swojej powieści

„Jest kilka scen z cywilnymi statystami – mówił w jednym z wywiadów Marek Łazarz, który poświęcił wiele czasu, aby zrekonstruować dzieje serialu – które były kręcone w Żaganiu. Jest choćby takie ujęcie, gdy załoga «Rudego» wjeżdża do wyzwolonej wioski, tłum oblega czołg, biegną dzieci z kwiatami. Tam zagrali mieszkańcy Żagania i Olszyńca – pobliskiej wsi. Ci ludzie do dziś się rozpoznają w tym filmie. To ciekawe, bo podczas uroczystości rodzinnych, jak imieniny dziadka czy Boże Narodzenie, oni sobie puszczają ten jeden odcinek, bo tam w scenach pojawiają się nieżyjący już od dawna dziadek i babcia. To się stało czymś w rodzaju tradycji rodzinnej, swego rodzaju żywym albumem ze zdjęciami”[2].

Pierwsze wydanie książki ukazało się w nakładzie dwudziestu tysięcy. Po trzech latach od emisji serialu liczba sprzedanych egzemplarzy wzrosła prawie piętnastokrotnie! Skąd ten sukces książki, w której można znaleźć sporo naiwności, wręcz komiksowych uproszczeń? Cóż, autor stworzył bohaterów, którzy odpowiadali „zapotrzebowaniu społecznemu”. Realizatorzy zdołali wydobyć walory z powieści i przenieść je na ekran, natomiast aktorzy idealnie wcielili się w grane postaci. Po prostu wszystko zagrało.

Oto wspomnienia Henryka Gołębiewskiego (tak, tak, tego Gołębiewskiego, niezapomnianego bohatera filmów Wakacje z duchami, Podróż za jeden uśmiech czy Stawiam na Tolka Banana): „Jak szli «Pancerni», to podwórka pustoszały w mgnieniu oka. Tata pracował w telewizji, wykonywał jakieś roboty malarskie i dostał w nagrodę odbiornik «Wisła». To był pierwszy telewizor na osiedlu, jeszcze z podnoszoną klapą, różnymi gałeczkami... Na podłodze siedziało pół podwórka. Gdzie się dało... Niektórzy pod stołem, bo brakowało miejsca. I oglądaliśmy”[3].

Serial Czterej pancerni i pies wyprodukowano w latach 1966–1970. Od zakończenia drugiej wojny światowej minęło niewiele ponad dwadzieścia lat. Dzieci i młodzież wciąż jeszcze żyły w jej mroku, gdyż było to najważniejsze doświadczenie rodziców, nauczycieli i wychowawców, o którym ciągle się wspominało. Wojenne pokolenie nadawało ton życiu społecznemu i kulturalnemu. Dziecięce zabawy w wojnę były na porządku dziennym[4].

„Należę do pokolenia – potwierdzał Marcin Hlebionek, profesor Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika – które wychowało się na tytułowym serialu. Bez Internetu, gier komputerowych, chińskich zabawek; każdy kij mógł zamienić się w pistolet lub karabin. Gruzowiska wielkiej płyty na placu budowy osiedla, na którym wówczas mieszkałem, a jeszcze lepiej porzucona w tym otoczeniu metalowa obudowa pralki automatycznej (z otworem doskonale – w ówczesnym mniemaniu – imitującym właz do czołgu) w połączeniu z wyszarpaną z gruzów rurą, dawały takie same możliwości zabawy «w czołg», jak dzisiaj War of Tanks, jeśli nie lepsze”[5].

Ewelina Kitlińska swój esej Chciałam być Szarikiem zaczyna od konstatacji, że w latach siedemdziesiątych na niemal każdym podwórku przed blokiem było słychać rytmiczne „ta-ta-ta-ta”. Ta onomatopeja wydobywająca się z ust umorusanych dzieciaków była tłem do potyczek z patykami w rękach, czołgania się lub ukrywania się za murkami lub drzewami tylko po to, żeby za moment znienacka wyskoczyć i naśladując dźwięk karabinu maszynowego, celować badylem we wroga. Przeciwnicy padali zabici, po czym po chwili podnosili się, by znów biec i walczyć o ojczyznę, często z okrzykiem: „Huraaaaa, uraaaa”.

Fot. 2. Premiera serialu Czterej pancerni i pies w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki. W pierwszym rzędzie drugi z prawej płk Janusz Przymanowski, obok bohaterowie serialu z psem

„Każdy chłopiec – zauważa wspomniana wcześniej dziennikarka, do niedawna jeszcze freelancerka – chciał być Jankiem. Tym zazwyczaj zostawał lider podwórka. Drugą najlepszą rolą była rola Gustlika, bo silny i wielki, samą posturą budził postrach wroga niemieckiego. Na trzecim miejscu był Grigorij, bo rządził czołgiem. Nikt nie chciał być Niemcem, bo serial telewizyjny uczył, że Niemiec to nie tylko faszystowski morderca, to na dodatek największy głupek i dureń. [...]

Do tej pory zastanawiam się, z kim moi koledzy walczyli, skoro bycie Niemcem w zabawie było wielkim wstydem i hańbą? Nie mogli walczyć przecież z Ruskimi, bo zewsząd płynęła nauka, że to wielcy przyjaciele naszego narodu. Jednak chłopacy musieli jakoś dochodzić do porozumienia i typować Niemców, bo w ich wojnie słychać było też okrzyki: «Hande hoch» albo «Hitler kaput». Od najmłodszych lat moje pokolenie poznawało historię drugiej wojny światowej. Doskonale wiedzieliśmy, kim był Adolf Hitler. Kiedy dzisiaj pytam ośmio-dziesięciolatków, kim był ten pan, to nie mają zielonego pojęcia. Zazdroszczę im, że ich dzieciństwo wolne jest od wojennej propagandy i kitu, że Rosjanie to przyjaciele, a Niemcy to wrogowie.

Dziewczyny nie brały udziału w zabawie w wojnę, chociaż bycie śliczną Marusią na pewno by było nobilitujące. Już mając cztery lata, po raz pierwszy spotkałam się z dyskryminacją ze względu na płeć, bo koledzy uparcie twierdzili, że dziewczyny się do wojny nie nadają i nie chcieli mnie w drużynie. Ale z uwagi na fakt, że zawsze kochałam psy i byłam od kolebki nimi otoczona, to wymyśliłam, że będę Szarikiem. Dzięki temu fortelowi mogłam się z nimi bawić i to na szczególnych warunkach. Mogłam biegać, szczekać i mieć pewność, że nikt mnie nie zabije, bo po co niby strzelać do psa, marnując naboje? Moja kariera Szarika dobiegła końca, gdy w piaskownicy ugryzłam kolegę, chcąc pokazać, że jestem pełnowartościowym członkiem załogi siejącym pogrom wśród wroga, tak samo jak patyki kolegów udające karabiny. Niestety, mazgaj się rozpłakał wniebogłosy, zamiast po męsku znieść trudy wojenne”[6].

Można się zastanawiać, dlaczego we współczesnej polskiej kulturze brakuje opowieści o przyjaźni, której tłem byłyby – już pozbawione wymiaru ideologicznego – losy Polaków w okresie najnowszej historii. Dlaczego nie powstał żaden serial – z wyjątkiem może Czasu honoru – na miarę „Pancernych”, który tak przekonująco ukazywałby przyjaźnie z okresu drugiej wojny światowej, film o żołnierzach Armii Krajowej, o powstańcach warszawskich, o żołnierzach armii Andersa czy dywizji generała Maczka? Brakuje też tego rodzaju filmów traktujących właśnie o przyjaźni w czasach pierwszej „Solidarności”, stanu wojennego, narodzin III Rzeczypospolitej[7].

Opowieść o historii sama w sobie była i jest ważnym „wycinkiem życia publicznego”: film ustanawia w zbiorowej świadomości wydarzenie historyczne – i sam je stanowi. Uroczysta premiera Katynia Andrzeja Wajdy, która odbyła się 17 września 2007 roku, w rocznicę napaści ZSRR na Polskę – rocznicę długo nieobecną w oficjalnej historii Polski – stała się wydarzeniem dnia. Ze wszystkich dzienników biła radość, że „wreszcie mamy film o Katyniu”.

Kolejne apele o „prawdziwy” film o powstaniu warszawskim, gorąca dyskusja nad tym, czy można pokazać żołnierzy na Westerplatte pijących wódkę, co rusz powracające głosy, by nie wyświetlać seriali Czterej pancerni i pies lub Stawka większa niż życie, dowodzą, jak powszechna jest myśl, że publiczna opowieść o ważnych wydarzeniach historii politycznej ma kluczowe znaczenie dla zbiorowej tożsamości[8].

Film „dla wszystkich” jest marzeniem wielu, osiągalnym jedynie dla nielicznych. W praktyce komunikacyjnej, wśród twardych i prozaicznych reguł życia filmowego, spełnia się ono niezmiernie rzadko. Kurs na odbiorcę uniwersalnego bynajmniej nie stanowi jedynie słusznej strategii autorskiej. Adresat wyspecjalizowany okazuje się niekiedy strategią znacznie bardziej skuteczną. Zwłaszcza obecnie, gdy zaskakujące „kaprysy” koniunktury niemal każdego dnia dostarczają coraz to nowych argumentów na rzecz tezy, że w kinie nie wszystko podoba się wszystkim[9].

W 2001 roku w dwutygodniku „Viva!” pojawiła się sensacyjna wiadomość o pracach nad kinową wersją Czterech pancernych i psa. Gustlika miał zagrać Cezary Pazura, Aleksander Domogarow miał wcielić się w Grigorija, Wojciech Malajkat w Czereśniaka, na Marusię wybrano Agatę Buzek, Anna Przybylska specjalnie do roli Lidki miała przefarbować włosy, ale chyba największym zaskoczeniem był wybór do roli Janka Pawła Juzwuka, didżeja prowadzącego wtedy między innymi listę przebojów MTV[10].

Fot. 3. Pułkownik Janusz Przymanowski z Marią Hulewicz, współscenarzystką drugiej i trzeciej serii Czterech pancernych i psa

Informacja okazała się tylko primaaprilisowym żartem czy swego rodzaju medialnym happeningiem. Jak to się stało, że idole peerelowskiej kultury dla mas przyjęli się tak dobrze w rzeczywistości kapitalistycznej? Wytłumaczenie jest proste – ucieleśniali dobrze nam w sumie znane schematy. Część Polaków, zdezorientowanych rozmaitymi efektami transformacji ustrojowej, intuicyjnie obierała kurs na dobrze sobie znany porządek, a nie „dziką” wolność. Masowy bohater-zbawca, nawet ten ulepiony za komuny, w mundurze, choćby milicyjnym, był swojski, znany[11].

Być marionetką w rękach potężnych szermierzy nie jest chyba przyjemnie. Serial stał się – oprócz politycznej – przedmiotem komercyjnej manipulacji. Telekomunikacja Polska wyprodukowała reklamę swych usług, posługując się postacią Janka Kosa na czołgu w towarzystwie – jakżeby inaczej – Szarika. Niestety młody mężczyzna, który wystąpił w tej reklamie, choć był wiernie ucharakteryzowany na Janusza Gajosa, nie zdobyłby podobnej mu popularności. Nie ten uśmiech, nie ten głos i nie ten wdzięk. To banalny przykład, lecz pokazuje, że tajemnica sukcesu nadal pozostanie tajemnicą. Można rozłożyć na części pierwsze jakąś postać, powtórzyć jej kostium, teksty, sposób zachowania, a i tak nie odtworzy się oryginału[12].

Znawca filmu polskiego Oskar Sobański przekonywał, że o sukcesie serialu zadecydowały obrazy jadącego czołgu. „Rudy” 102 był jednocześnie bezpiecznym domem i skutecznym narzędziem sprawiedliwej walki. Maciej Pawlicki, dziennikarz, reżyser i producent telewizyjny, podkreślał inny aspekt – pancernych było wprawdzie czterech, ale na podwórku każdy chciał być tylko Jankiem. Może nie każdy, ale chyba większość tak, dlatego to on był w tym serialu najważniejszy (zwłaszcza w pierwszej części) i to ta postać zadecydowała o sukcesie produkcji. I to jest dziwne, bo to w sumie antypatyczny typ. Argumenty za tą tezą przytacza znakomity felietonista Wojciech Tomczyk. Oto kilka aspektów – wymieniam tylko kilka z nich, bez zwyczajowych kropek w kwadratowych nawiasach:

„Janek i pies: W polskiej krytyce filmowej utrwaliło się przekonanie, że Janek Szarika lubi. To nie jest prawda. Janek Szarika wykorzystuje, bezwzględnie wciągając poczciwego owczarka w swe intrygi. Szarik jest dla niego narzędziem w rozgrywkach personalnych z resztą załogi, a także z Wichurą i chorążym Zenkiem. Szarik, beznadziejnie w Janku zakochany, raz po raz ratuje mu życie, choć on tego nie docenia. Po rozprawieniu się przez psa z niemieckimi dywersantami Janek mówi do Gustlika wprost: «Bez Szarika też byśmy dali sobie radę». Potem jest coraz gorzej. Gdy pies ocala Janka z rąk pięciu (!) esesmanów, Janek zostawia go na pastwę losu. Kolegom wyjaśnia, że nic nie mógł zrobić, a pies zginął, bo – idiota – pewnie wlazł na minę. Dalej, w tej samej scenie, znajomy chłop przynosi czołgistom zupę i chleb. W czasie tradycyjnego siorbania Grigorij i Gustlik zostawiają resztki dla psa – Janek siorbie wszystko do końca: postawił na psie krzyżyk. Jest zimnym egoistą.

Janek i ekologia: Janek przyrody nienawidzi. Zarówno fauny, jak i flory. Nie znosi uwielbianych przez Czereśniaka krów. Od czasu, gdy obejmuje dowództwo, jego czołg specjalnie i bez powodu łamie drzewa. Z satysfakcją zalewa róże feldfebla Kugela. Trudno zrozumieć, dlaczego w tej sytuacji Janek uniemożliwia Niemcom wyprodukowanie broni atomowej, która rozwiązałaby przecież problem radykalnie.

Janek i donoszenie: Pierwsze spotkanie z pułkownikiem Tadeuszem mówi nam o Janku wszystko. On i Gustlik donoszą na kucharza (Wojciech Siemion), a pułkownik wsadza go do paki. Gdy pułkownik wypuszcza Siemiona, Janek się wścieka. Donosicielstwo, skarżenie na towarzyszy broni jest w brygadzie normą. Równo kabluje Wichura, donosi Lidka. Chorąży Zenek jest po prostu kapusiem. Nie donosi jedynie Czereśniak, który jest popychlem, ciulem i, last but not least, czereśniakiem”[13].

Fot. 4. Zdaniem niektórych o sukcesie serialu zadecydowały obrazy jadącego czołgu

Wydaje się, że pomysł na realizację nowej adaptacji historii o czterech pancernych z góry skazany jest na niepowodzenie, czego dowodzą współczesne próby ożywienia Klossa (pięcioodcinkowy serial Stawka większa niż śmierć) czy Pana Samochodzika w filmie fabularnym, po którego emisji Netflix wycofał się z kręcenia kontynuacji. Totalna klapa. Nie była to jedyna „reanimacyjna” porażka.

Na początku XXI wieku wydawnictwo Mandragora spróbowało zdyskontować popularność dawnej serii o kapitanie Żbiku, wydając komiks, którego bohaterem był wnuk dzielnego milicjanta. Zakończyło się to spektakularnie, aczkolwiek nie tak, jak wydawca sobie wyobrażał. Opracowanie graficzne serii powierzono rysownikowi młodego pokolenia, Michałowi Śledzińskiemu, który już po stworzeniu (i opublikowaniu) pierwszego odcinka serii dał wyraz swojej irytacji niską jakością scenariusza, umieszczając na własnym blogu wiadomość: „Pier..., nie robię”[14].

Podobnie było pod względem literackim, może z wyjątkiem pastiszu Gabriela Rumkowskiego i jego Prawdziwych losów czterech pancernych. Ale i tu efekt komercyjny nie dorównał pierwowzorowi. Do tej samej kategorii można zaliczyć wcześniejsze musicale, a także sceniczną interpretację w całkowicie nowej odsłonie, o czym pisze w swoim artykule Jolanta Kowalska:

„Marusia w niczym nie przypomina atrakcyjnej Poli Raksy, dowartościowującej erotycznym dreszczykiem polsko-radzieckie braterstwo broni. Bohaterka Ireny Wójcik jest w wałbrzyskim przedstawieniu prostą dziewczyną z ludu, mającą zepsute zęby i od czasu do czasu konsumowaną seksualnie przez załogę czołgu. Dość powiedzieć, że reprezentujący tu «pańskie» tradycje Janek wyraźnie się jej wstydzi, traktując jako mało higieniczny dodatek do wojennej przygody”[15].

Po powyższych przykładach aż strach się bać, jak miałaby wyglądać nowa, uzupełniona, poprawna politycznie i dostosowana do klienta platform streamingowych wersja przygód Czterech pancernych i psa. Olgierd pewnie byłby Amerykaninem, bo załoga czołgu będzie w składzie dywizji pancernej generała Maczka utworzonej w Szkocji. Gustlik, i owszem, ucieka z Wehrmachtu, ale by dostać się do polskich sił zbrojnych na zachodzie. Po wojnie wróciłby jednak z Honoratą na Śląsk, ale na początku lat siedemdziesiątych, sfrustrowany niskimi zarobkami, wyemigrowałby do RFN (być może wybrałby Monachium, gdzie udzielałby się w Radiu Wolna Europa).

A Janek? Ślubował Najświętszej Maryi Pannie, że dopóki Ojczyzna nie odzyska niepodległości, nie tknie żadnej dziewczyny. Dlatego w ostatniej scenie przed rozstaniem się pancernych Gustlik, patrząc na Kosa wsiadającego do pociągu zmierzającego do Warszawy, popuka się w czoło i przytrzyma wyrywającego się Szarika, tłumacząc psu: „Ciebie nie puszczę na zatracenie”[16].

Chociaż mijają lata, wciąż chętnie wracamy do przygód bohaterów seriali rodem z PRL, a Czterej pancerni i pies to bez wątpienia najczęściej emitowany polski serial. Obietnicę zawartą w słowach Ballady o pancernych serialowi bohaterowie spełniali wielokrotnie.

„To byli w końcu nasi chłopcy! Jednego dnia upadali – tłumaczył ich sukces Zbigniew Nęcki, profesor psychologii społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego – drugiego się podnosili. Chętnie pili gorzałkę i wspólnie śpiewali. Dzięki temu właśnie widz mógł się z nimi identyfikować. W końcu dzięki nim widzowie mogli się poczuć choć na chwilę zwycięzcami”[17].

Jak to słusznie ujmuje Sławomir Malinowski, Czterej pancerni i pies to baśń, ale baśń przyjęta z entuzjazmem, a przy tym zachowująca klasyczne wzorce swego gatunku, gdzie dobro pokonuje zło, a strony konfliktu nigdy nie przekraczają granicy odcieni, którymi cechuje się realne, nie filmowe, życie. I to właśnie wystarczyło, by na tle ówczesnych, przeintelektualizowanych bohaterów literatury i ekranu stali się postaciami najbardziej zrozumiałymi, bliskimi i jakże drogimi – jak określił pięknie Lech Pijanowski – „przez nieosiągalność wzorca”[18].

Rozdział I
„Wańka raskazczyk”

Przymanowski to był panisko całą gębą. W czasach zgrzebnych, kiedy ludzie byli skromni i budowali jeszcze socjalizm, Przymanowski kupił sobie zachodni samochód i jeździł nim na chałtury, tj. spotkania autorskie. Zajechał do jakiejś miejscowości, gdzie zgromadzili się jego czytelnicy, i zażądał od władz harcerskich, żeby druhowie popilnowali mu wozu. Kiedy harcerze odmówili, powiedział, że nie zaryzykuje zostawienia auta bez ochrony, i wyjechał”[1].

Autorem powyższej charakterystyki jest Jerzy Urban, słynący z ciętego języka, ale inna rzecz, że inklinacje do awansu na panisko Przymanowski odziedziczył po ojcu, który szczycił się szlacheckim pochodzeniem (co nie przeszkadzało mu należeć do PPS-u). Mimo to mało kto by przypuszczał, że autor kultowej powieści przeobrazi się ze skromnego harcerza w człowieka wysługującego się harcerzami... Ale po kolei.

Urodzony warszawiak, przyszedł na świat na początku 1922 roku. Pochodził z nieźle sytuowanej rodziny urzędniczej, gdyż jego ojciec, Stefan, pracował jako księgowy w dyrekcji Polskich Kolei Państwowych. Dzieciństwo spędził na warszawskiej Pradze, w budynku przy ulicy Konopackiej 8: „Do dwunastego roku życia biegałem po wodę do studni, z pomyjami na śmietnik, a w innych sprawach również na dwór, z kluczykiem do rodzinnej kłódki, co wyróżniało mnie wśród chłopaków z podwórka (ten kluczyk był rezultatem stałych zarobków ojca)”[2].

Przymanowscy byli ludźmi dużo czytającymi. Matka, Wacława, społecznie prowadziła bibliotekę Związku Urzędników Kolejowych przy ulicy Stalowej, gdzie młody Janusz był niemal codziennym gościem. To dzięki rodzicom poznał wielkie dzieła literatury, wieczorami ojciec czytywał głośno zarówno Mickiewicza i Słowackiego, Kasprowicza i Staffa, jak i Sienkiewicza, Prusa czy Żeromskiego. On sam gustował w powieściach historycznych, więc po latach mógł wysnuć wniosek, że gatunek ten zajął się naszymi dziejami nierównomiernie. „Wiek XVII i epoka napoleońska – zauważał – zostały wyeksponowane, ale już znacznie mniej mamy do czytania o powstaniach narodowych, o latach 1914–1918, o tych, którzy walczyli za II Rzeczpospolitą...”[3].

Z dzieciństwa zapamiętał ciepło domowego ogniska i miłość:

„Dniem powszednim rządził jednak surowy regulamin egzekwowany przez ojca – zastrzegał – punktualne wstawanie i kładzenie się spać, czyszczenie butów, układanie rzeczy na własnej półce zawsze w tym samym miejscu. Absolutna prawdomówność, przyznawanie się do psot i błędów, natychmiastowe wykonywanie poleceń. Wdzięczny jestem ojcu za tę surową szkołę. Surową, twardą, a jednocześnie sprawiedliwą i łagodzoną serdecznością.

Fot. 5. Jeszcze w szkole Przymanowski otrzymał przezwisko „Żuraw”

Mama zmarła młodo, miałem wówczas ledwo dwanaście lat. Mimo to rodzice przekazali mi szacunek dla ufnej i wiernej miłości. To, co dziś może nie jest modne, co niektórym wydaje się słodkawe, mnie zostało na całe życie jako busola uczuć”[4].

Po śmierci żony ojciec Przymanowskiego w 1935 roku ożenił się z jej siostrą Ireną, ale do rozwodu doszło już trzy lata później – prawdopodobnie dlatego, że Stefan Przymanowski stracił wzrok. Gdy Janusz miał piętnaście lat, chciał zostać chemikiem. Przygotowywał się do tej roli metodycznie (co zostanie mu już na zawsze). „Sprawdziłem, czy moja sympatia nie jest uczulona na siarkowodór, gdyż to by ją dyskwalifikowało jako partnerkę chemika”[5].

Był chudy, wysoki, więc przylgnęło do niego przezwisko „Żuraw”. Szybko, bo już w 1934 roku wciągnęło go harcerstwo – widać ciągoty do munduru miał od wieku szczenięcego. Był nawet zastępowym, zastępcą drużynowego, mógł się również pochwalić stopniem „harcerza orlego”[6]. Przyznawał, że harcerstwo wywarło na niego silny wpływ:

„Gdy na parę lat przed wojną ZHP stawał się coraz bardziej sanacyjny, tu i ówdzie poczynały krzewić się tendencje nacjonalistyczne i antysemickie, potrafiliśmy utrzymać w naszej drużynie stosunki demokratyczne, może nawet o różowym odcieniu. Gdy przysłano nowego drużynowego, który nam się nie podobał, poszliśmy z kumplem serdecznym Mieczysławem Szawarskim do komendy hufca Grzybów, oświadczając, że sami chcemy naszymi losami kierować. [...] Dwa ostatnie obozy przedwojenne były prowadzone wyłącznie przez uczniów. Owszem, jechał z nami druh Marian, zwany Bratem Północnego Wiatru, jako opiekun, ale mieszkał sobie w oddzielnym namiociku, a myśmy o wszystkim decydowali, wszystko organizowali sami.

Harcerstwo nauczyło mnie paru przydatnych w życiu umiejętności. Na obóz przyjeżdżaliśmy na puste miejsce. Trzeba było zaczynać od pionierki, to znaczy od ścinania drzew, obróbki pni, robienia prycz, stołów, budowania kuchni, rozbijania namiotów. Gdyby nam ktoś z dorosłych pomoc proponował, odrzucilibyśmy ją z oburzeniem.

Druga umiejętność to czytanie map, które się potem bardzo przydało. Do dziś lubię kartografię i mogę przesiedzieć godzinę, podróżując po papierze.

Fot. 6. Obóz harcerski – lata trzydzieste

Trzecia, to podstawowe elementy opanowywania lęku, czyli formowania odwagi. No bo jeśli trzeba pełnić wartę o północy, czy w najgorszych godzinach przedrannych, a tu ciemno, las gada, każdy krzak wydaje się podejrzany...

W harcerstwie nauczyłem się pływać, orientować w lesie, maszerować na przełaj, pokonywać przeszkody terenowe. Poza tym, ponieważ wzięliśmy władzę i jako szesnastoletni chłopcy prowadziliśmy drużynę, rozwiązując od początku do końca sprawy organizacyjne, finansowe, wychowawcze, była to autentyczna szkoła współpracy z ludźmi, nawiązywania kontaktów”[7].

Co ciekawe, w sierpniu 1939 roku szesnastoletni wówczas uczeń pierwszej klasy gimnazjum Henryk Jerzy Chmielewski był harcerzem zastępu „Wilki” 70 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej – tej samej, której chorążym był Janusz Przymanowski, co „ojciec” komiksowego szympansa Tytusa de Zoo odnotował nawet w swojej autobiografii. „Pierwsze zbiórki, przysięga, kupno mundurka – wspominał słynny Papcio Chmiel – i pierwsze zorganizowane wycieczki podmiejskie. Chorążym naszej drużyny był starszy kolega z liceum, Janusz Przymanowski, później sławny autor scenariusza serialu telewizyjnego Czterej pancerni i pies”[8].

Młody Przymanowski dzięki ojcu zatrudnionemu na kolei dysponował rocznie trzema bezpłatnymi biletami w dowolnym kierunku. Dzięki temu dojechał w Tatry, Beskidy, zwiedził Czarnohorę, przemierzył polski skrawek Bałtyku, dotarł do granicy polsko-bolszewickiej, chodził ulicami Wilna, Lwowa, Krakowa. Przyznawał, że uczył się widzieć piękno ukryte pod maską brzydoty.

„W żadnej ze swoich książek – usprawiedliwiał się – aż do lat osiemdziesiątych, nie przywoływałem obrazu międzywojennej Warszawy, jej przedmieść i okolic. Być może była to podświadoma chęć odłożenia trudnej roboty do czasu lepszego opanowania rzemiosła. Niełatwo przecież przekonywająco wytłumaczyć, jak rodzi się i rozwija miłość do kraju biednego, źle rządzonego, rozdartego niechęciami dzielnicowymi, nienawiścią narodowościową, niesprawiedliwością społeczną”[9].

Z jego Zeszytu ewidencyjnego wynika, że pięć klas szkoły podstawowej w latach 1929–1934 przerobił w... domu. Potem, do wybuchu drugiej wojny światowej, chodził do Gimnazjum Ogólnokształcącego w Warszawie. Dziesiątą klasę Gimnazjum Ogólnokształcącego w Brześciu nad Bugiem zaliczy na przełomie 1939 i 1940 roku[10]. Szukam wytłumaczenia tego fenomenu edukacyjnego w oficjalnym życiorysie Janusza Przymanowskiego. Niestety nie znalazłszy satysfakcjonującego wyjaśnienia, sięgam po wspomnienia pułkownika, licząc, że może na stronach spisanych kilka dekad później okaże się skłonny do głębszych wynurzeń.

„Do szkoły podstawowej nie chodziłem. Mieszkaliśmy w Wołominie, powszechniak był łobuzerski. Przypadek sprawił, że naraziłem się swoim rówieśnikom zamieszkałym w sąsiedniej kamienicy, przypominającej dworskie czworaki, gdzie gnieździły się rodziny bezrobotnych i sezonowych ładowaczy z huty szkła. Uczyłem się w domu, potem na kompletach, w prywatnej szkółce z klasą przedwstępną i wstępną.

Mając lat jedenaście, zdałem egzamin do gimnazjum. Była to prywatna szkoła Związku Nauczycieli Szkół Średnich imienia Stefana Żeromskiego, a więc droga. Uczyłem się dobrze, ale przeniesiono mnie do gimnazjum państwowego – rok nauki kosztował tu tyle, co miesiąc w prywatnym. Tam jednak nie mogłem pogodzić się z panującymi stosunkami – o wysokości stopnia często decydowało, czy odpowiada syn pułkownika, czy tylko kolejarza lub tramwajarza. Powiedziałem to głośno i wytworzyło się wrogie napięcie między mną a paroma nauczycielami”[11].

Fot. 7. Przedwojenna warszawska Praga

Wrócił więc do „Żeromskiego”, gdzie uczył się dobrze i bez trudu plasował się w pierwszej trójce prymusów. Przyznawał, że lubił zarówno algebrę, trygonometrię i geometrię, jak i historię literatury. Z religii mógł liczyć na piątkę dzięki dżentelmeńskiemu układowi z księdzem prefektem, który polegał na odpowiadaniu na pytania zgodnie z podręcznikiem. Nie szło mu za to z łaciną i niemieckim, bo nie przepadał za wkuwaniem słówek, no i z gimnastyką, gdyż już wcześniej miał kłopoty ze zdrowiem (przez chorobę płuc stracił jeden rok szkolny).

Był jedynakiem, książki zastępowały mu zabawę z bratem czy siostrą. Od czternastego roku życia nosił okulary, co trochę przeszkadzało w grze w piłkę nożną i skakaniu na głowę do glinianek. Na czytanie nie starczało dnia. W tajemnicy rozkładał książki na parapecie i pochłaniał lekturę przy świetle latarni ulicznej[12].

Sielankę i edukację przerwał wybuch drugiej wojny światowej. Jak większość młodzieży chciał się bić, pobrał karabin i w drelichowym mundurku znalazł się w szeregach ochotników. „Ojca ewakuowano z dyrekcją kolejową w rejon Kowla. Ja wyjechałem na rowerze, by szukać miejsca, gdzie umiejącemu strzelać junakowi Przysposobienia Wojskowego i harcerzowi orlemu dadzą karabin i naboje. Żegnając się, nie przeczuwaliśmy, że od ponownego spotkania dzieli nas pięć i pół roku. Od tej pory miałem stawiać czoła losowi w pojedynkę”[13].

Wraz z wieloma innymi warszawiakami opuścił miasto rankiem 7 września 1939 roku, co było efektem niefortunnego wezwania radiowego szefa propagandy w Sztabie Naczelnego Wodza, pułkownika Romana Umiastowskiego. Polecił on bowiem wszystkim niezmobilizowanym mężczyznom zdolnym do noszenia broni udać się na wschód, gdzie mieli zostać włączeni w skład tworzonych tam oddziałów. Wprawdzie rozkaz został wkrótce odwołany, ale tysiące warszawiaków zdążyło już opuścić miasto, a wśród nich był właśnie siedemnastoletni Przymanowski.

Na rowerze dotarł do Brześcia i chyba zataił swój prawdziwy wiek, bowiem trafił do organizowanego tam Batalionu Pancernego. W walkach jednak nie uczestniczył, gdyż pododdział został wycofany na przedmoście rumuńskie i rozbrojony przez Sowietów pod Tarnopolem. Przyszły pisarz trafił do niewoli, z której miano go zwolnić, gdy oznajmił, że pochodzi z Brześcia – tak przynajmniej twierdził w swoich wspomnieniach:

„17 września pod Tarnopolem zatrzymano nasz pociąg; konno podjechał parlamentarzysta z czerwoną gwiazdą na czapce, przyłożył rękę do daszka i wyrecytował: «Siewodnia utrom Rabocze-Krestianskaja Krasnaja Armia piereszła gosudarstwiennuju granicu Polszy, spasaja żyzń i swobodu swoich biełaruskich i ukrainskich bratiew...».

Wstrząs był silny. Długą chwilę my i tyraliera otaczających pociąg krasnoarmiejców patrzyliśmy na siebie poprzez celowniki karabinów. Strzał padł tylko jeden – dowódca transportu popełnił samobójstwo. Odebrano nam najpierw broń. Potem, podczas spisywania nazwisk, musiałem oddać dobrą finkę harcerską i aparat fotograficzny Kodak «Vollenda 620».

Pierwszą noc oficerowie przesiedzieli na podmokłej łące, a szeregowcy na trawiastym dziedzińcu dużego obejścia dworskiego. Ktoś usiłował przeskoczyć ogrodzenie, ale niska seria z karabinu maszynowego przycisnęła go płasko do murawy.

Do północy nie spałem. Pomysły, jeden od drugiego bardziej absurdalny, wirowały pod czaszką. Był wśród nich i taki, że jeśli nas ześlą w rejon Pamiru, to stamtąd tylko wąski pasek Afganistanu dzieli te góry od Indii, gdzie są nasi brytyjscy sojusznicy. Może więc udałoby się przedostać przez dwie granice? Śmieszne? Naturalnie”[14].

Fot. 8. Żołnierze Wojska Polskiego maszerujący ulicą Grochowską (róg ulicy Stoczkowskiej)

W niewoli, w obozie tymczasowym trzydzieści kilometrów na wschód od Podwołoczysk, był zaledwie miesiąc. Potem dokonano selekcji: szeregowych i kaprali, którzy pochodzili z ziem na wschód od Bugu, puszczono do domów. Tych, którzy pochodzili z miejscowości leżących na zachód od Bugu, zatrzymano w obozach i potem dokonywano wymiany: z terenu okupacji niemieckiej szły pociągi z Ukraińcami i Białorusinami, byłymi żołnierzami Wojska Polskiego; z Polakami również, ale tylko zamieszkującymi ziemie wschodnie. Na zachód odsyłano Polaków z centralnych i zachodnich województw, wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną.

Po stronie niemieckiej ci ludzie szli do stalagów, na wschód od Bugu wracali do rodzin. Władze radzieckie prowadziły dwie akcje zupełnie niezależne od siebie: wymianę i powrót do domów, a parę miesięcy później wywożenie w głąb Rosji różnych grup ludności. Nie tylko policji, nie tylko byłych zawodowych wojskowych, ale wszelkiego rodzaju urzędników państwowych łącznie z gajowymi, leśniczymi i listonoszami.

„Przy okazji – opisywał po latach – przesiedlano na daleką północ, do Korni, na stepy północnego Kazachstanu i na Syberię dziesiątki tysięcy rodzin, które nie bardzo mogły się domyślić dlaczego. Miesiąc spędzony w obozie radzieckim składał się nie tylko z transakcji wymiennych z wartownikami, lecz równolegle z dni i nocy uporczywego myślenia o sprawach zasadniczych. Czasu było dużo. Poza wystawaniem w kolejce do kotła po zupę zwaną bałandą i po chleb nie mieliśmy nic do roboty”[15].

Kiedy po miesiącu, ze względu na młody wiek oraz adres zamieszkania w Brześciu nad Bugiem, co oczywiście odbiegało od prawdy, został zwolniony, nie widział sensu powrotu do Warszawy, skoro okupowali ją już Niemcy. Żeby zarobić na utrzymanie, wziął się za naprawy domowych instalacji elektrycznych, woził ziemniaki z targu, rąbał drewno na opał albo robił za bagażowego na dworcu.

Wykazał sporo rozsądku, zapisując się na wieczorną zmianę do szkoły, która najpierw nosiła imię Romualda Traugutta, ale za rządów sowieckich miała tylko numer 21 i przed południem uczęszczali do niej Rosjanie. Na zebraniu partyjnym w 1952 roku podawał, że w 1939 roku próbował przedostać się do Warszawy, do ojca, po książki i ubrania, ale zatrzymany przez władze radzieckie spędził trzy tygodnie w więzieniu. Powtarza to w spisanych pod koniec lat osiemdziesiątych wspomnieniach:

„W grudniu postanowiłem dokonać wyprawy po książki i odwiedzić ojca. Wiedziałem, że sporo ludzi przechodzi granicę tam i z powrotem. W związku z planami studiów na lwowskiej politechnice był mi zwłaszcza potrzebny uniwersytecki podręcznik chemii Zawadzkiego, kupiony na rok przed wojną za dwadzieścia parę złotych – równowartość miesięcznego udzielania korepetycji.

Zostałem schwytany i odsiedziałem trzy tygodnie w twierdzy brzeskiej, na Brygidkach.

Trafiłem do celi ogromnej, lecz tłocznej, gdyż bytowało w niej półtorej setki więźniów. Zgodnie z niepisanymi prawami, jako nowicjusz i na dodatek białorączka w okularach, pierwszą noc spałem w najpodlejszym miejscu, zimnym i cuchnącym – obok kibla. Następnego dnia zrobiłem oszałamiającą karierę – starszy celi, bogatszy w wyroki niż lata, usłyszał, jak opowiadam sąsiadowi treść filmu Bengalscy lansjerzy i przeniósł mnie pod piec. Do moich obowiązków należało podkładanie drew i streszczanie przeczytanych powieści, aż do chwili gdy najwytrwalszego słuchacza sen zmorzy.

Naczelnikiem więzienia był bolszewik ze starej kadry rewolucyjnej. Musiał coś przeskrobać, komuś się narazić, skoro został zesłany na tak marne stanowisko. Ten siwiejący, uważnie patrzący prosto w oczy człowiek dał wiarę mojemu nieprawdopodobnemu i chaotycznemu opowiadaniu, że ja tylko po książki, że miałem zamiar wrócić. Bywają i takie cuda.

Mieszkaliśmy w Brześciu z moim przyjacielem z czasów warszawskich, Jurkiem Znamirowskim, genialnym matematykiem. Był na poziomie III roku uniwersyteckich studiów. Wiodło nam się dość marnie, ale trafiliśmy na dwie damy, którym potrzebni byli wiarygodni świadkowie-przyzwoitki. Gdy przychodziła milicja, składaliśmy równie fałszywe co uroczyste oświadczenia, że nasze gospodynie owszem kochają się z tym i owym, ale nie pobierają za to honorariów. W zamian za cyniczne krzywoprzysięstwa mieszkaliśmy bezpłatnie na stryszku, a obie panie były w stosunku do nas opiekuńcze i troskliwe. Kiedy po powrocie z Brygidek zachorowałem na zapalenie płuc, wykombinowywały rzeczy pozornie nie do osiągnięcia: masło, jajka, miód”[16].

Ponieważ ukończenie szkoły średniej nr 21 w Brześciu na podstawie uchwały Rady Komisarzy Ludowych ZSRR i Komitetu Centralnego WKP z 30 września 1935 roku dawało Przymanowskiemu prawo wstąpienia na wyższą uczelnię bez przystępowania do egzaminów wstępnych, dążył do zdania tam matury, co jednak nader lakonicznie komentuje w oficjalnym życiorysie spisanym w połowie czerwca 1948 roku, czyli niemal dekadę później: „W roku 39–40 skończyłem 10 klasę szkoły Nr 21 w Brześciu nad Bugiem”[17].

We wspomnieniach spisanych kilka dekad później jest już wylewniejszy:

„Maturę musiałem przyspieszyć, bo na wiosnę 1940 roku wydawano paszporty radzieckie. Przy okazji zostałem Iwanem, bowiem urzędnik stwierdził, że imię Janusz nie istnieje. Jest Jan, po rosyjsku Iwan. Ostatecznie jak zwał tak zwał, ale co bardziej istotne, paszport otrzymałem z paragrafem jedenastym, to znaczy przeznaczonym dla ludzi podejrzanych, którzy urodzili się gdzieś poza granicami, a więc nie można ustalić, czy mówią prawdę. Dokument ten zakazywał mieszkania w stukilometrowym pasie przygranicznym oraz w miastach wojewódzkich. (Człowiek w dużym mieście się gubi, a w małym osiedlu go widać).

Fot. 9. Życiorys pisarza spisany kilka lat po wojnie

Otrzymałem nieprzekraczalny termin opuszczenia Brześcia. Radzieccy nauczyciele z naszej szkoły (było ich troje czy też czworo) załatwili mi wcześniejsze egzaminy i już w kwietniu dostałem świadectwo «otlicznika», to znaczy zawierające wyłącznie oceny bardzo dobre, co w polskim liceum byłoby raczej niemożliwe. Nie bardzo wiedziałem, dokąd jechać. Jedna z koleżanek doradziła Janową Dolinę nad Horyniem: «Ładna miejscowość, piękne lasy i rzeka, kopalnia bazaltu, a więc na pewno dostaniesz pracę». Zapakowałem pleciony z łozy kuferek, piekielnie ciężki ze względu na książki”[18].

Dokumenty z Archiwum IPN, choć nie tak obszerne, są jednak trochę bardziej wiarygodne, bo Przymanowski wielokrotnie pomijał w swoich wspomnieniach ważne tematy lub przedstawiał je w sposób całkowicie niezgodny z prawdą. Jak słusznie zauważa Sławek Koper w opracowaniu Szokujące tajemnice autorów lektur szkolnych, choć faktycznie chodził do dziesięcioletniej szkoły w Brześciu, to raczej trudno uwierzyć, że po jej ukończeniu sam wybrał sobie miejsce zatrudnienia w kopalni bazaltu w Janowej Dolinie na Wołyniu.

U Sowietów obowiązywał bowiem nakaz pracy, a bez odpowiednich przepustek nie można było poruszać się po kraju. Relacja przyszłego pana pułkownika jest tym bardziej zadziwiająca, bo sam przyznał, że dostał sowiecki paszport ze słynnym paragrafem jedenastym oznaczającym osobę niepewną dla władz. Zatem na pewno nie wybrał nowego miejsca osiedlenia, tylko otrzymał nakaz pracy w kopalni bazaltu[19].

„W Janowej Dolinie pracy dla maturzystów nie było, ale nie mogłem grymasić – przyjąłem stanowisko «czarnoraboczewo». Dostałem pożyczkę w formie talonów do stołówki i łóżko w hotelu robotniczym. Pokoje były wygodne, dwuosobowe. Trzeci w mojej kwaterze mieszkał oswojony, lecz bardzo wojowniczy jeż zastępujący budzik: kiedy ustawało mocne tupanie, cisza wyrywała nas z łóżek – pora na pierwszą zmianę.

Po paru dniach przeniesiono mnie do brygady minerskiej. W ciągu zmiany wiertacze świdrowali otwory w bazalcie, a myśmy potem napełniali je materiałami wybuchowymi, głównie dunitem – remanentem wojskowym Września. Podczas odstrzału miałem pilnować, żeby nikt nie przejeżdżał drogą obok kopalnianej odkrywki.

Po tygodniu, tuż przed odpaleniem, nadjechała galopem furmanka. Na niej chłop ukraiński, jego żona, mały chłopiec. Zatrzymałem ich. Prosili: «Przepuść, na miłość boską. Jedziemy do lekarza. Dotknij ręką, jaką ma gorączkę. Zemrze, jeśli nie puścisz».

Rzeczywiście, dziecko było rozpalone i nieprzytomne. Trochę się zlitowałem, trochę miałem pietra, że dostanę po zębach od furmana. Puściłem ich. Kiedy byli na wysokości kopalni, zagrzmiały eksplozje. Nic się nie stało, kamienie padły obok, ale wyrzucono mnie, degradując znowu do czarnoraboczewo.

Wyprosiłem miejsce górnika na przodku. Robota piekielnie ciężka – osiem ton na dwóch w ciągu zmiany. Wyłamanie kamienia, rozbicie na mniejsze kęsy, załadowanie w koliby i odwiezienie pod wyciąg.

Już na trzeci dzień dłonie były pokryte krwawiącymi pęcherzami, palce się nie rozginały. Po dwu tygodniach ręce stwardniały, stawy znowu poczęły pracować i mogłem utrzymać nie tylko młot, ale i łyżkę. Którejś nocy, na trzeciej zmianie, wywaliły bezpieczniki. Zreperowałem. Technik kopalniany dowiedział się, wypytał, co umiem i przeniósł mnie do obsługi pompy odwadniającej, a potem na stanowisko motorniczego wyciągu windującego po pochylni koliby pełne, opuszczającego próżne.

Wymyśliłem sprawniejszy system ewidencji urobku, okazało się, że umiem liczyć i przeniesiono mnie najpierw do cechu mechanicznego jako chronometrażystę (człowieka, który przy pomocy stopera mierzy czas potrzebny do wykonania operacji na obrabiarkach). Wkrótce awansowałem na technika normowania największego zespołu – Kopalni nr 2. Dzięki precyzji i szybkości obliczeń zacząłem zupełnie nieźle zarabiać.

Początkowo, jako robotnik bez kwalifikacji, miałem dniówkę 6 rubli 24 kopiejki, co wystarczało na chleb i trzy zupy dziennie. W tym czasie pilnie oszczędzałem, odkładając na drugie danie w niedzielę. Dopiero wówczas, kiedy razem z premiami za bezbłędność miałem dziesięciokrotnie więcej, zaczęło mi nie wystarczać do pierwszego... Na powitanie nowego 1941 roku po raz pierwszy w życiu wypiłem parę kieliszków wódki i wypaliłem papierosa. Skutku łatwo się domyślić. Zapamiętałem to wydarzenie tak dobrze, że w całym długim życiu ledwo trzykrotnie przekroczyłem alkoholowe możliwości organizmu”[20].

Opisując znakomite warunki socjalne w Janowej Dolinie, w ogóle nie wspomniał, iż było to wzorcowe osiedle robotnicze wybudowane przez władze II Rzeczypospolitej. Najwyraźniej pochwały sanacji nie mogły mu przejść przez gardło (a raczej pióro) nawet kilkadziesiąt lat później. Inna sprawa, że pobyt w Janowej Dolinie stał się dla niego dobrą szkołą życia, gdyż niedawny licealista musiał pracować fizycznie[21].

„Pragnąc poznać i zrozumieć nową rzeczywistość, tę, która była wokół mnie – wyjaśniał po latach, dlaczego wybrał taką, a nie inną drogę – zacząłem chodzić na kurs filozofii marksistowskiej i materializmu historycznego. Część wykładowców – ci z przedwojennych klasowych związków zawodowych, z MOPR-u, dwu Polaków z ZSRR – reprezentowała wysoki poziom.

Logiczny, spójny, oparty o wiedzę, a nie prawdy objawione, system pasował do mej konstrukcji psychicznej. Przyjąłem go w całości, postanowiłem, że będę przerabiał świat na ład socjalistyczny. Konsekwencją tych przemyśleń była decyzja organizacyjna – w styczniu 1941 roku wstąpiłem do Komsomołu.

Ukończenie dziewiętnastego roku życia zbiegło się z ukształtowaniem światopoglądu, jak dowiodło dalsze pół wieku – ostatecznym. Tym samym kursem wędruję po dziś dzień, choć zdarzały się chmury i burze, a nawet trzęsienia ziemi i zaćmienia słońca”[22].

Rzekoma idylla nie trwała jednak długo. Gdy w połowie 1942 roku front zaczął się zbliżać, Przymanowski ewakuował się w kierunku dawnej granicy polsko-radzieckiej na Zbruczu. Ukraińską ludność zapamiętał jako życzliwą, serdeczną. Przesiadł się na kolej, a w Kijowie na statek „Tretij Internacjonał”, którym popłynął w dół rzeki. Przez miesiąc Przymanowski pracował jako technik normowania przy budowie pieców martenowskich w Dnieprodzierżyńsku, choć jego towarzysze podróży pojechali dalej. We wrześniu musiał więc ewakuować się na północny Kaukaz, gdzie znalazł zatrudnienie w stanicy Karmalinówka w kołchozie Czapajewa i w sowchozie Kamienobrodzkim jako traktorzysta.

„Jesienią i zimą – opowiadał – dorabiałem po nocach jako «objezdczyk». Siodłałem sympatyczną klacz o imieniu Kareńka i wędrując po stepie, pilnowałem, by nie podkradano słomy ze stogów. Gdyśmy oboje byli zmęczeni i senni, ucinaliśmy sobie drzemkę na zawietrznej. Nawet przy parostopniowym mrozie koński brzuch grzeje jak kaloryfer. Uczyłem się coraz to nowszych zawodów i co ważniejsze – życia. W brygadzie było mi lżej niż innym – czyszczono i smarowano mój traktor, bym mógł podczas posiłków opowiadać filmy i książki. Nazywano mnie «Wańka raskazczyk»”[23].

Fot. 10. Zakłady metalurgiczne w Dnieprodzierżyńsku na przełomie XIX i XX wieku

Gdy Niemcy przerwali front pod Rostowem i rozpoczęli marsz na Kaukaz, Przymanowski tym razem nie zdołał już uciec (podobno dlatego, że bardziej interesował go los traktorów niż własny). W ostatniej chwili udało mu się zniszczyć komsomolską legitymację, dzięki czemu ocalił życie. Kilka lat po wojnie przedstawił wersję, według której, gdy wyszedł z lasu, dostał się w ręce Węgrów czy Rumunów, którzy odebrali mu buty, gdzie przechowywał legitymację Komsomołu[24]. Z tego musiał się jednak tłumaczyć w czasach PRL, gdyż jego zachowanie uznano za niegodne komunisty.

I zapewne dlatego nie mógł dołączyć do Armii Andersa, gdzie potraktowano by go jak zdrajcę, tym bardziej że był nie tylko komsomolcem, lecz także przewodniczącym miejscowego oddziału Osoawiachimu, który – według różnych źródeł – zrzeszał od sześciu do dwudziestu milionów członków. Stowarzyszenie to organizowało pokazy lotnicze, kursy pilotażu, imprezy masowe związane z lotnictwem, obronę przeciwlotniczą. Z czasem organizacja została w znacznej mierze zmilitaryzowana, a w zakres jej czynności weszło także organizowanie szkoleń przedpoborowych i rezerwistów[25].

„Tuż przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej – chwalił się nawet cztery dekady po wojnie – byłem przewodniczącym Osoawiachimu – organizacji paramilitarnej. Wiedziałem przecież, że o Polskę trzeba będzie się bić. Po doświadczeniach 1939 roku zorganizowałem na początku czerwca służbę obserwacyjno-meldunkową. Wnieśliśmy worki z piachem na balkonik wysokiego triangułu. Kazano nam zdjąć, by «nie wywołać nieuzasadnionej paniki». Wtaszczyliśmy je sobotnią nocą z powrotem. O świcie w niedzielę były na wierzchu i dzięki nim obserwator, który nadawał sygnał alarmu lotniczego dla kopalni, zachował życie. Pociski karabinów maszynowych myśliwca popruły worki”[26].

Ostatni akt cywilnego życia Przymanowskiego rozegrał się już pod okupacją niemiecką w kołchozie Put’ Iljicza w stanicy Nikołajewka, gdzie pracował do stycznia 1943 roku.

Rozdział II
„Rekrut Żyrafa”

Widziano w nim wcielenie twardogłowego betonu pezetpeerowskiego, ale jego postawa i droga życiowa niewiele odbiegały od kariery na przykład Wojciecha Jaruzelskiego. Obaj byli zesłańcami, obaj wrócili do kraju z armią Berlinga, wreszcie obaj włączyli się aktywnie w tworzenie nowego ładu pod postacią Polski Ludowej. Przymanowski nie budował wizerunku przedwojennego potomka szlachcica, którego koleje wojny pchnęły na Wschód. Nie budował legendy żołnierza, który nie zdążył załapać się do armii Andersa.

Nim narodziła się kościuszkowska dywizja, kilka tysięcy Polaków, których losy rzuciły na teren Związku Radzieckiego, walczyło w szeregach Armii Czerwonej. Wielu zdobyło szlify oficerskie lub podoficerskie, ordery lub medale, przysparzając starym zwyczajem sławy dalekiej ojczyźnie. Bez trudu można odnaleźć polskie imiona na ulicach Wołgogradu czy Leningradu, na śnieżnych przedpolach Moskwy, w partyzanckich lasach Smoleńszczyzny.

Z życiorysu Janusza Przymanowskiego łatwo wywnioskować, że jego wojenna przygoda zaowocowała sukcesami. Wśród odznaczeń miał Krzyż Grunwaldu III klasy, Polonia Restituta V klasy, Krzyż Walecznych, Srebrny Krzyż Zasługi, a także medale za Warszawę, Berlin i Zwycięstwo. Na majora awansował już 20 grudnia 1945 roku[1]. To wszystko de facto w ciągu dwóch lat! Od zera do oficera. Jak to się zaczęło?

Zanim trafił do armii, dwukrotnie zgłaszał się na ochotnika, kierując się trochę naiwnym, ale przecież prostym i słusznym rozumowaniem: skoro jest młody, umie strzelać, a każdy dodatkowy żołnierz może skrócić czas trwania wojny o choćby chwilę, to warto było podjąć ten krok. Odsyłano go jednak – prawdopodobnie ze względu na jego młody wiek, zwłaszcza że nie wyglądał na swoje lata. Jednak w końcu przyjęto go do wojska, mimo posiadania tak zwanej białej karty zwalniającej krótkowidza od służby.

„Przypuszczam, że i tak byłbym zmobilizowany, bowiem nastał czas podmiatania wszystkich zdolnych do dźwigania broni. Ponieważ jednak zgłosiłem się na ochotnika, miałem możność wyboru jednej z paru jednostek, które bazowały w pobliżu. W grę weszła młodzieńcza romantyka – wybrałem morską piechotę, dokładniej 62 brygadę”[2].

Ciekawe, że nie wspomina o armii Andersa, tak jakby jedynym polskim wojskiem w ZSRR byli kościuszkowcy od Zygmunta Berlinga i Wandy Wasilewskiej (notabene nazwa „Katyń” również się nie pojawia). Zapewne nie chciał się tłumaczyć, dlaczego nie dołączył do armii polskiej formowanej na Powołżu, zwłaszcza że nie miał do niej specjalnie daleko. Jest to tym bardziej dziwne, że książkę Poprzez fronty i afronty, z której pochodzi powyższy cytat, podpisano do druku w maju 1989 roku, gdy w socjalizm w Polsce wierzył być może jeszcze tylko Albin Siwak[3].

Przeszkolenie trwało niespełna sześć tygodni. Został celowniczym rusznicy przeciwpancernej. W lutym był już na froncie, choć nie wziął udziału w morskim desancie, czego nie mógł przeboleć. Jemu przyszło walczyć na bagnach nad Morzem Azowskim. Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie doświadczył tak trudnych tygodni.

„Tam – deklarował – zrozumiałem, co znaczy słowo głód. Przez 18 dni prawie nie otrzymywaliśmy zaopatrzenia. Dlaczego mówię «prawie»? Nocą kukuruźniki zrzucały amunicję i trochę sucharów. Wypadało po jednym, wielkości ćwierci dłoni na dobę. Kłując ziemię bagnetami, szukaliśmy ziarna zakopanego koło spalonych chałup. Rzadko się udawało coś znaleźć. Jedliśmy śmierdzące mięso dawno zabitych koni. Próbowaliśmy, czy nie uda się pożreć rzemiennych pasów, solidnie wygotowanych.

W Czornojorkowskiej, w ciągu trzech tygodni, zrozumiałem również co znaczy wojna dla piechura. Teoretycznie wiedziałem już wcześniej, że według praw statystyki zweryfikowanych na milionach przypadków każdy z nas przeciętnie ma szansę udziału w trzech atakach, z których w ostatnim powinien być ranny lub zabity. Nie wyklucza to naturalnie śmierci w pierwszym ani też przeżycia kilkudziesięciu – ta sama zasada i prawdopodobieństwo co wygranie w totolotku.

Fot. 11. Dwukrotnie zgłaszał się na ochotnika, zanim w końcu przyjęto go do wojska

Strzelanie i niszczenie wroga kulą lub granatem, nawet z dystansu paru kroków, nie stwarza większych trudności psychicznych. Zupełnie jednak czym innym jest zadawanie śmierci bagnetem, kolbą czy łopatką saperską o wyostrzonych krawędziach, poręczną w ciasnym okopie niczym siekiera. Napięcie walki powoduje pewne odrealnienie postrzeganych obrazów – czasem przymglenie, a innym razem wyostrzenie najdrobniejszych szczegółów. Mnie jednak nigdy nie udawało się pozbyć całkowicie świadomości, że ten, który mnie zamorduje, jeśli ja nie zabiję go wcześniej, też jest człowiekiem. Cudza krew pryskająca na twarz także boli, a jęk i charczenie przedśmiertne wroga nieodmiennie pobudza do opanowywanych z trudem wymiotów.

Pierwszego przestrachu i bólu, które mnie dopadły w czwartym natarciu, nie liczę. Rykoszet kuli ze szmajsera odbitej od wody zawadził o palec serdeczny prawej ręki. Krwawiło to ostro i długo, ale nie chodziłem na opatrunki. Któż chciałby pełznąć około trzech kilometrów pod ogniem, ryzykując życiem, skoro gnije tylko jeden palec? Zresztą wąchanie śmierdzącego mięsa, nawet jeśli to własna ręka, pomaga oszukać głód, jest czymś w rodzaju namiastki jedzenia”[4].

Podobno ten szczupły, wysoki chłopak budził sympatię towarzyszy, zachowując wesołość w trudnych chwilach. Ba, kto wie, czy nie ważniejsze, że pod ostrzałem w dopalającej się wiosce potrafił przyrządzać świetne szaszłyki z koniny, jak należy – z dzikim czosnkiem, nadziane na sztyk. Jednak już po niespełna trzech miesiącach ciężka rana kończy jego karierę bojową i kucharską w sowieckim wojsku.

I tak miał szczęście – został trafiony dopiero w jedenastym natarciu na wroga, co zawyżało opisywaną przez niego średnią „przeżywalność” żołnierza przy metodach prowadzenia wojny przez Armię Czerwoną. Zdarzyło się to w prima aprilis, ale na żart nie zakrawało, ponieważ stracił dużo krwi, na szczęście obyło się bez uszkodzenia kości. Po raz pierwszy od miesiąca został rozebrany, wykąpany i wysuszony. Pozbył się wszy i na rozścielonych trzcinach spał pod dachem, doświadczając rozkoszy podobnej zapewne wniebowstąpieniu.

„Organizm widocznie postanowił hurtem załatwić kontakty z medycyną na okres całej wojny – żartował po latach – bo w parę dni po ranieniu zaatakował tyfus plamisty, potem czerwonka i świerzb. Po dwóch miesiącach wyszedłem ze szpitala polowego, osiągnąwszy po frontowej kuracji odchudzającej piękną wagę czterdziestu ośmiu kilogramów. Żeby pokonać trzy schodki, musiałem stawać na czworakach, bo brakowało sił, by unieść nogi.

Trafiłem do pułku zapasowego w Krasnodarze. Lekarz komisji zlitował się nad chudzielcem i posłał mnie do jednostki, w której mogłem nabrać sił: z 69 Kompanią Obsługi, składającą się z żołnierzy dwunastu narodowości, rozładowywałem przez pewien czas żywnościowe transporty przychodzące od aliantów przez Persję. Zawierały najrozmaitsze produkty: śledzie luzem (piekielnie trudne do rozładunku), herbatę, biszkopty, konserwy mięsne, a nawet czekoladę. W trakcie pracy na terenie składu można było zjeść to, co się rozbiło. Jak się samo nie rozbijało, to myśmy w rozsądnych proporcjach pomagali. Natomiast za wyniesienie choćby kawałka chleba groziło rozstrzelanie. Dwie najlepsze brygady w kompanii stanowili Grecy, pracujący «na siłę», i Polacy wykorzystujący sprytne urządzenia pomocnicze”[5].

Zanim Przymanowski dostał przydział do polskiej armii, narzekał, że było dość nudno, w związku z czym zorganizował teatr.

„Grywaliśmy po rosyjsku, gdyż tylko ten język był zrozumiały dla odbiorców. Przypadały mi głównie role SS-manów i gestapowców – wyjaśniał – bo chudy, w okularach, znający jako tako niemiecki. W czasie jednego z przedstawień, kiedy podle znęcałem się nad wywiadowczynią radziecką, przyszła wiadomość, że jedziemy do polskiej armii.

Fot. 12. Dwa uszkodzone czołgi radzieckie T-34 stojące jeden na drugim w rowie. Niemiecki żołnierz zagląda przez właz

Było nas ponad dwudziestu i jedna dziewczyna, jasnowłosa Lidia (spłonęła nocą z 27 na 28 kwietnia 1944 podczas bombardowania Darnicy). Dostaliśmy nowe mundury, oficerski przydział żywnościowy na dwutygodniową drogę i koleją ruszyliśmy na północ poprzez Stalingrad. Widziałem wówczas największe pobojowisko drugiej wojny światowej – dziesiątki kilometrów stepu po obu stronach toru zasłane do horyzontu złomowiskiem”[6].

To go nie odstraszyło, a po dotarciu nad Okę zauważył, że wyróżnia się z powodu okularów. I to one zwróciły na niego uwagę przełożonych, jakby na potwierdzenie, że warto było podążać zgodnie z wyrachowanym planem zostania czerwonoarmistą i komunistą – bez słowa wyjaśnienia porzucenia wzorców „przedwojennego wychowania”. Jedynie gdzieś między wierszami jednej z jego książek można dowiedzieć się, jak został zwerbowany na oficera politycznego bez stopnia:

„Zostawszy żołnierzem pułku zapasowego, począłem rozmyślać nad metodą przejścia do historii. Wahałem się między skokiem na koniu do wody (patrz książę Józef) a wysadzeniem w powietrze możliwie dużego obiektu (vide Hektor kamieniecki, czyli pan Michał Wołodyjowski). Obie koncepcje wzięły w łeb zaraz na wstępie, bo otrzymałem przydział do jednostki nietypowej dla polskiej historii – do kompanii rusznic przeciwpancernych 3 batalionu 62 brygady piechoty morskiej. Brygady nie byle jakiej, bo krasnoznamionnoj, czyli odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru.

Nikt nie zaprzeczy, że w sposób zdecydowany zwróciłem na siebie uwagę zaraz na początku. To, czym się wyróżniłem, nie miało jednak nic wspólnego z bohaterskimi tradycjami przodków oraz postępowymi – rewolucyjnej klasy robotniczej.

[...] komisja przydzieliła mnie jako topografa do baterii dowodzenia samodzielnego dyonu artylerii dalekonośnej (nim ukończono formowanie, dyon przekształcił się w l pułk artylerii ciężkiej).

Pracę na tym stanowisku rozpocząłem od piłowania i rąbania drzewa do kuchni. Robiliśmy to w parze z Mietkiem Sawickim, dziś pracownikiem radia. Szło nam sprawnie i wesoło, bo śpieszyć się nie było dokąd, a on znał sporo kawałów i wiadomości z gazet. Pozazdrościłem nawet, że taki oczytany, i to przesądziło o dalszym mym losie, o niespodziewanym awansie i zmianie jednostki.

Następnego dnia była niedziela. Po obiedzie poprosiłem o przepustkę i poszedłem szukać gazet i książek, żeby się podkształcić do poziomu Mietka. Rozpytując ludzi, trafiłem do jakiejś chałupy, gdzie piersiasty plutonowy o blond włosach użyczył mi paru numerów «Wolnej Polski» i «Widnokręgów». Wziąłem ten dar pod pachę i szybkim krokiem powędrowałem z powrotem do ziemianki. [...]

Do ziemianki nie dotarłem. Na skraju naszego obozowiska czekał już sierżant.

– Szeregowiec w okularach!

– Tak jest.

– Jak się nazywasz?

Odpowiedziałem, a on sprawdził z kartką, którą trzymał w ręku. Potem obejrzał mnie od stóp do głów, kazał zrobić w tył zwrot, wygładził jakąś fałdę na plecach i rozkazał:

– Pójdziecie zaraz i zameldujecie się u majora. Tu macie wypisany adres. Czytać umiesz?

– Umiem.

– No to wal.

Maszerowałem znowu w stronę wsi i z każdym krokiem robiło mi się goręcej. W owych czasach w Sielcach stopień majora odpowiadał co najmniej generałowi dywizji. A może nawet dziś mamy w armii więcej generałów niż wówczas majorów. Nawet na pewno. Szedłem i kląłem sam siebie: «Gazet ci się zachciało, ot inteligent, psiakrew. A wszystko przez zazdrość, że Sawicki taki oczytany. Tfu, do czarta!». [...]

Kiedy się pożegnałem z majorem Wiktorem Groszem i wyszedłem na ulicę, była już noc. [...]

Tylko kiedy mnie ludzie czasem pytają, jak zostałem oficerem, a ja wyjaśniam, że przez zazdrość, to mało kto wierzy. Myślą, że dowcipkuję. A to przecież prawda”[7].

W trzy dni później rzeczywiście dostał nominację na polityczno-wychowawczego „oficera bez stopnia” – jak to się wówczas nazywało. Widać rozmowę z majorem Wiktorem Groszem, który go wypytał, w jakiej szkole się uczył i jak sobie wyobraża nową Polskę, zdał celująco. Zafasował należny mu przydział: sukienny mundur, pas z poprzeczką i granatowe spodnie. Najpierw został zastępcą dowódcy 4 baterii, potem 2 dywizjonu 5 Brygady Artylerii Ciężkiej. Jak sam przyznawał, była przytłumiona radość, ale i lekka obawa, czy podoła, czy za tydzień nie wróci do szeregu. Ale jakoś przeszło.

Fot. 13. Zaświadczenie o karierze wojskowej Janusza Przymanowskiego

Dobra znajomość podstaw trygonometrii i geometrii analitycznej ułatwiła mu opanowanie umiejętności potrzebnych oficerowi ogniowemu. Wiosną otrzymał pierwszą gwiazdkę – chorążego. Brał udział w przełamaniu frontu nad Turią w lipcu 1944 roku i przekroczył Bug. Uczestniczył w walkach o Chełm, Lublin, pod Dęblinem i Magnuszewem, o Pragę i przyczółek Czerniakowski. W nocy z 21 na 22 września, dowodząc trzema ochotnikami, był godzinę na warszawskim brzegu na w połowie zatopionym statku spacerowym „Bajka”, który pamiętał sprzed wojny.

Jak nieco ironicznie konstatuje Sławek Koper, na plus można było mu tylko zapisać, że gdy wraz z oddziałami Ludowego Wojska Polskiego (LWP) znalazł się na zachód od Bugu, nie płakał ze wzruszenia z powodu „wkroczenia do Polski” jak prawdziwi komuniści z Wandą Wasilewską i Janiną Broniewską na czele.

W 1944 roku nawiązał współpracę z gazetą 1 Armii Wojska Polskiego „Zwyciężymy”, na której łamach debiutował w czerwcu notatką o wizycie delegacji Krajowej Rady Narodowej w 5 Brygadzie Artylerii. We wspomnieniach podawał kulisy awansu do rodzącej się wówczas prasy wojskowej:

„W październiku 1944 roku, w następstwie małpiego figla ośmieszającego tępego zastępcę dowódcy brygady, odebrano mi dywizjon, przeniesiono do jednostki lżejszego kalibru. Oceniwszy to jako dyshonor, skorzystałem z pierwszej okazji, by uciec do redakcji gazety l Armii «Zwyciężymy». Umiejętność opowiadania – ćwiczona w szkole, w celi na Brygidkach, w brygadzie traktorowej, w baterii i dywizjonie – zyskiwała od tej chwili szansę druku.

By dostać się do redakcji, zdałem coś w rodzaju egzaminu konkursowego: w ciągu trzech dni napisałem wiersz, reportaż, notatkę i felieton naśladujący gwarę Wiecha. Owych felietonów, podpisywanych «rekrut Żyrafa», ukazało się do końca wojny ponad dwadzieścia. Drukowane na ostatniej stronie pozwoliły mi po raz pierwszy doświadczyć smaku popularności wśród żołnierzy, bo śmieszne, i niechęci pewnych przełożonych, bo niepoważne. Niestety są tak nieudolne, iż żaden z nich nie nadaje się dziś do zacytowania”[8].

Pseudonim wynikał prawdopodobnie z jego tyczkowatej sylwetki, natomiast dwa inne: „plut. Znamirowski” i „ppor. Mieczysław Szawarski” (w różnych wersjach)[9] to nawiązania do nazwisk jego kolegów. I tak od listopada 1944 roku, jako korespondent frontowy, publikował liczne reportaże, artykuły, felietony.

Zespoły redakcyjne pism składały się z ludzi początkujących we władaniu piórem. Toteż większość powstających w latach wojny reportaży – a one zwykle poprzedzają beletrystykę wojenną – to utwory skupiające się na pokazaniu jednej tylko strony żołnierskiego życia: męstwa i bohaterstwa. Pomijanie takich czynników jak głód i znój marszu, jak strach i tchórzostwo, sprawiało, że reportaże stawały się w dużej mierze „agitkami”, mającymi skierować uwagę żołnierza tylko na waleczność i wytrzymałość.

Patrząc trochę szerzej, trudno mieć o tę utylitarność reportażu tamtych lat pretensje. Dla wszystkich korespondentów wojennych – Zofii Bystrzyckiej i Janiny Broniewskiej bądź Janusza Przymanowskiego, Edmunda Osmańczyka czy Zbigniewa Rawicza – najważniejsze było to, co zrobiły polskie oddziały. Bo przecież ówczesnego czytelnika – też głodującego – mniej pasjonowała głodówka maszerujących ku frontowi, bardziej zaś fakt, że oto pod ciosami Polaków padają umocnienia Wału Pomorskiego, a w brzeg Odry wbito polskie słupy graniczne[10].

W składzie redakcji „Zwyciężymy” byli żołnierze o różnych sympatiach politycznych i światopoglądach, partyzanci z Wołynia – Józef Balcerak, Stanisław Biskupski i Włodzimierz Kukiełko, Janina Forbert z AL, „Bob”, czyli Zbigniew Rawicz z „Parasola”, Jerzy Tymieniecki z żandarmerii AK i przedwojenny sympatyk KPP – Włodzimierz Winawer, redagujący nasłuch radiowy. Potem do zespołu dołączył wyzwolony z oflagu II D Gross-Born Edward Obertyński.

Fot. 14. Praga (Warszawa) po wkroczeniu Armii Czerwonej i Wojska Polskiego – wrak niemieckiego czołgu na ulicy Grochowskiej między ulicą Czapelską i ulicą Męcińską

Redakcja posuwała się wraz z 1 Armią. Wydawanie gazety w tych warunkach było trudnym zadaniem. Składanie (drukarnia i zecernia znajdowały się w samochodzie) było bardzo niewygodne, starano się na postojach znaleźć jakieś dość duże pomieszczenie, by można było zmieścić sprzęt drukarski. Nieraz zdarzało się, że gazeta wychodziła z opóźnieniem kilkudniowym, tak było w Jastrowiu, gdzie pracownicy pióra musieli chwycić za broń i w związku z tym gazeta nie ukazała się między 14 a 19 lutego 1945 roku[11].

„Nikogo nie trzeba było poganiać – zapewniał Janusz Przymanowski – ani namawiać do wyjazdu. Nawet w najtrudniejszych sytuacjach, choćby np. w okresie forsowania Odry, gdy redakcja była jeszcze na pobliskim brzegu, a boje toczyły się w Niemczech na przyczółku, dzień w dzień wyruszały ekipy [...]. Jedyny most na odcinku armii, most, którym szły wojska i amunicja, którym wracali ranni, był pod nieustannym ogniem artylerii, pod ciągłymi nalotami lotnictwa. Ten most korespondenci «forsowali» po siedem, dziewięć, jedenaście razy”[12].

Redakcja dbała również o to, by żołnierz znalazł na łamach gazety rozrywkę i chwilę wytchnienia. W stałej rubryce w drugiej kolumnie znajdowały się żartobliwe felietony, dowcipy żołnierskie, wierszyki humorystyczne, gawędy. Od początku 1945 roku zadanie to spełniał dodatek tygodniowy Na wesoło, w którym drukowano krótkie, żartobliwe felietony, śmieszne przygody, anegdoty oparte na życiu żołnierskim. Żołnierze otrzymywali nawet powieści w odcinkach pisane przez Janusza Przymanowskiego[13].

Fot. 15. Jeden z felietonów Janusza Przymanowskiego sygnowany pseudonimem „rekrut Żyrafa”

Przyznawał po latach, że w redakcji „Zwyciężymy” miał okazję nauczyć się warsztatu i posmakować dziennikarskiego tempa pracy. Wyjazd o świcie, wywiad na linii frontu, powrót do redakcji, pisanie. Nocą skład i druk, by następnego dnia gazeta mogła trafić już do jednostek. Zastrzegał jednak: „Uczyłem się najprostszej dziennikarki. Brakło miejsca na literackie opisy. Trzeba było przy użyciu minimalnej ilości słów opowiedzieć określone wydarzenie. Jeśli udawało się zrobić to w sposób zajmujący, jeśli notatka niosła ładunek emocjonalny, kapitan Dorian Płoński, redaktor naczelny, klepał po ramieniu. Innych honorariów na froncie nie było”[14].

W kwietniu 1945 roku, tuż przed forsowaniem Odry, Przymanowski wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej. Sam przyznawał, że dobór daty był trochę teatralny i romantyczny, lecz sama decyzja wynikła logicznie z życiorysu. W Berlinie był parokrotnie podczas walk, a po kapitulacji miasta trafił jako dziennikarz do grupy (po jednym żołnierzu z każdego rodzaju broni), która 3 maja meldowała Krajowej Radzie Narodowej o zdobyciu hitlerowskiej stolicy. Podczas stacjonowania redakcji w miejscowości Seelow 12 lipca 1945 roku przejmuje stanowisko redaktora naczelnego „Zwyciężymy”.

„W połowie maja z Seelow w Brandenburgii – zdradzał kulisy kolejnego awansu – zabrawszy grupę oficerów, Dorian Płoński odjechał do Krakowa, żeby robić ilustrowany tygodnik «Żołnierz Polski». Ja otrzymałem awans na kapitana i objąłem stanowisko naczelnego. Z kilku kolegami i paroma dywizjami zostałem na okupacji Łużyc. Chodziło o to, żeby w czasie Konferencji Poczdamskiej wiadomo było, która Nysa ma być granicą Polski – 1 Armia rozłożyła się na zachodnim brzegu Łużyckiej. Nazwy rzek mylą się dyplomatom, natomiast miejsca postoju dywizji – nigdy”[15].

Po powrocie do kraju we wrześniu redakcja w zmniejszonym składzie zainstalowała się w Katowicach, gdzie armię przekształcono w Okręg Wojskowy. Korzystając z wolnej chwili, Przymanowski jedzie do Warszawy zobaczyć się z ojcem i macochą, Marią z domu Filaluk.

Fortuna mu sprzyja, dzięki zbiegowi okoliczności trafia do „Skrzydlatej Polski”, gdzie zostaje sekretarzem odpowiedzialnym:

„Przypadek sprawił, że spotkałem zastępcę dowódcy lotnictwa, dawnego szefa zarządu politycznego 1 Armii, a on postanowił, że przydam się jako redaktor miesięcznika «Skrzydlata Polska». [...] Rozkaz to jednak rozkaz – redakcja poczęła się rozkręcać. Na zachętę zapewne awansowałem w grudniu 1945 do stopnia majora (obowiązywało jeszcze frontowe tempo...). Wkrótce, prócz miesięcznika, narodził się tygodnik dla młodych «Skrzydła i Motor» oraz, 5 czerwca 1946 roku, moja córka, Danuta.

Kiedy powierzono mi wydawanie pism lotniczych, wiedziałem o samolotach dokładnie tyle, co pies o kaligrafii, ale to w owym czasie nie było czynnikiem decydującym. Latem 1946 roku nauczyłem się latać na szybowcach, w 1947 na samolotach, a nawet kręciłem podstawowe figury akrobacji (ślizg, korkociąg, przewrót, zawrót, spirala, pętla, beczka). Zasmakowałem w tej zabawie i z pasją działałem na rzecz odrodzenia sportowych osiągnięć aeroklubu z lat trzydziestych”[16].

Fot. 16. Gazeta 1 Armii Wojska Polskiego „Zwyciężymy”

Co ciekawe, w początkach jego kariery wcale nie cieszył się dużym zaufaniem. Z notatki służbowej oficera informacji, porucznika Chabińskiego, wynika, że „Akt Pojedynczego Rozpracowania Nr 31 założony został na mjr. Przymanowskiego jeszcze w czasie działań wojennych w sierpniu 1944 r. pod zabarwieniem «wrogi element»”[17].

Prawdopodobnie był to efekt doniesień niejakiego „Borisona” („Borysona” lub „Borysowa” – pojawia się różny zapis kryptonimu), według którego Przymanowski zachodził do chałupy w wiosce Zalesie, zamieszkanej przez Polaka, który w 1920 roku służył w carskiej armii, a potem pod Symonem Petlurą, przewodniczącym Dyrektoriatu Ukraińskiej Republiki Ludowej w latach 1919–1926. Podobno przesiadywał u niego do trzeciej w nocy. Zdaniem usłużnego donosiciela Przymanowski jest nacjonalistą, wrogo nastawionym do PKWN, a wychwalającym rząd londyński[18].

Zarzuty dotyczące światopoglądu nie były jedynymi. Z pisma pułkownika Władysława Maskalana, zastępcy dowódcy Okręgu Wojskowego Śląsk, do generała dywizji Mariana Spychalskiego, zastępcy naczelnego dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych, wynika, że kapitan Janusz Przymanowski... sfałszował w 1945 roku podpis na „akcie zdawczo-odbiorczym” z racji odkomenderowania go ze stanowiska redaktora odpowiedzialnego gazety „Zwyciężymy” do dyspozycji Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego.

Fot. 17. Korespondent wojenny Janusz Przymanowski

Porucznik Balcerak, który miał przejąć obowiązki kapitana Przymanowskiego, stanowczo jednak twierdził, że wspomnianego „aktu zdawczo-odbiorczego” sprzętu drukarskiego i redakcyjnego nie podpisywał, bo musiał wyjechać do Gdyni na wezwanie Zarządu Polityczno-Wychowawczego Marynarki Wojennej. „W związku z czym – czytamy w piśmie pułkownika Władysława Maskalana – proszę ob. Generała o wyciągnięcie odpowiednich konsekwencji w stosunku do kpt. Przymanowskiego za sfałszowanie dokumentu służbowego i za wprowadzenie w błąd władz przełożonych”[19].

Fot. 18. Teczka personalna Janusza Przymanowskiego założona przez Główny Zarząd Informacji WP

Z 19 sierpnia 1946 roku pochodzi kolejne doniesienie agenturalne „Borisona”, zgodnie z którym Janusz Przymanowski to: „Człowiek słabo politycznie wyrobiony, bez wykształcenia teoretycznego, łatwo ulega wpływom i naciskom wrogiego Demokracji otoczenia. Prowadzi od momentu wstąpienia do redakcji podjazdową walkę z por. J.K. Czerwońskim, starym działaczem lewicowym i zawodowym dziennikarzem. Gdy ta walka i intryga nie dały rezultatów, między 13 a 16 sierpnia, korzystając z wyjazdu służbowego por. Cz., włamuje się do biurka Cz. i zabiera z teczki kilka dokumentów kasowych i czyni wypisy z osobistego pamiętnika por. Cz. Wszystko to razem w tym celu, by skompromitować por. Cz. w oczach dowództwa i przeprowadzić usunięcie go z redakcji, a może nawet i z Wojska.

Po dokonaniu tego włamania odbywa się rewizja finansowa i kontrola pyta się o rzeczone kwity. Mimo iż major Przymanowski jest obecny przy tym, nie odzywa się ani słowem w obronie por. Cz., mimo iż wie dobrze, gdzie są kwity. Jednak ta intryga się nie udała, gdyż opisy kwitów znajdują się podszyte w zysku odpowiednich nadrzędnych czynników finansowych. Odpisy pamiętnika zostały wręczone płk. Minorskiemu, który usiłuje z nich chwycić powróz por. Czerwońskiego. Jednakowo por. Cz. nie opadł na duchu i jak mi wiadomo, oświadczył, że sprawa zwycięży”[20].