Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy znany profesor zabił swoją młodą żonę? Tym żyła cała Polska!
Pewnej mroźnej styczniowej nocy 1955 roku do małego mieszkania przy ulicy Nowy Świat w Warszawie zostają wezwane milicja i pogotowie. Na miejscu stwierdzają zgon młodej kobiety, żony znanego w warszawskim świecie intelektualisty, profesora zoologii, Kazimierza Tarwida. Zostaje on oskarżony o otrucie Teresy Tarwid cyjankiem potasu…
Nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo czy morderstwo doskonałe? Tę zagadkę swego czasu próbowała rozwiązać cała Polska Ludowa. Jarosław Molenda w swojej najnowszej książce analizuje wydarzenia, które tak podzieliły ówczesne społeczeństwo i sądy obu instancji.
Czy młoda matka mogła chcieć się zabić? Czy nowa kochanka była wystarczającym powodem do zabójstwa żony? Dlaczego dwoje naukowców trzymało w domu niebezpieczny cyjanek?
Sprawa Tarwida to, obok sprawy Gorgonowej, jeden z najgłośniejszych procesów poszlakowych w historii polskiego sądownictwa, który trwał pięć lat i który budzi emocje do dziś.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Igor Nowaczyk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce i źródła ilustracji: Wikimedia Commons, NAC,
Archiwum Muzeum i Instytutu Zoologii PAN, zdjęcia z akt sprawy
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66730-77-9 (EPUB); 978-83-66730-78-6 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Teresa Tarwid w chwili śmierci miała na sobie „bordową bluzkę, fartuszek kuchenny w kratę, szarą spódnicę, na nogach pończochy, a na nich ciepłe skarpety, na prawej ręce obrączka, pod fartuchem biały pasek, na szyi białe korale”[1]. Obok niej leżała książka Dziewczęta z Nowolipek. W łóżeczkach nieopodal – dwie córki liczące odpowiednio dwa lata i trzy miesiące oraz dziesięć miesięcy.
Tak zaczyna się dochodzenie w tej ponurej sprawie z połowy XX wieku, któremu tor nadał na karcie eleganckiego milicyjnego notesu funkcjonariusz przybyły pewnej mroźnej styczniowej nocy 1955 roku do mieszkanka pod numerem 17 przy ul. Nowy Świat 52. Ofiarą była żona znanego w warszawskim świecie intelektualisty, profesora zoologii Kazimierza Tarwida.
Niczym tak mocno nie żyje ulica, jak głośnym procesem karnym. Ostatnie lata przyniosły nam takie spektakle sądowo-telewizyjne, jak choćby sprawa mamy Madzi czy proces dotyczący śmierci (zabójstwa?) Ewy Tylman w Poznaniu. Niedawne uniewinnienie Tomasza Komendy, skazanego w poszlakowym procesie na wieloletnie więzienie i uniewinnionego po odbyciu osiemnastu lat z orzeczonej kary, ożywiło dyskusję o skazaniach w procesach poszlakowych.
Podobny casus miała zapomniana już sprawa mordu w Ultimo, która pozornie wyglądała na oczywistą. W grudniu 1997 roku w sklepie Ultimo w Warszawie zginął Daniel Jaźwiński. Ciężko ranna została kierowniczka butiku – jego żona Anna, która była jedynym świadkiem zbrodni. To ona wskazała winną, byłą ekspedientkę, zwolnioną za kradzieże, Beatę Kamińską. Głośny proces oskarżonej opierał się wyłącznie na poszlakach i zeznaniach Anny Jaźwińskiej. Sąd nie dysponował liniami papilarnymi, włosami czy śladami krwi. O tym, że strzelała, Kamińska miała powiedzieć swojemu narzeczonemu. Mężczyzna najpierw to zeznał, a potem odwołał, twierdząc, że do obciążających Beatę tez został zmuszony przez policję.
Fot. 1. Ulica Nowy Świat, gdzie mieszkali Tarwidowie – NAC, sygn. 3/51/0/7.6/370/23/1/268185[*1]
W dodatku sąd pierwszej instancji zwraca uwagę, że w relacji świadka Anny Jaźwińskiej też są sprzeczności. I zastanawia się, czy zszokowana tragedią nie uległa czyjejś (policjantów, rodziny, znajomych?) sugestii co do osoby sprawcy. Albo czy sama podświadomie nie przyjęła jako prawdziwego tego scenariusza wypadków, który był tylko wysoce prawdopodobny.
W końcu sąd uznaje, że wątpliwości tych nie da się już usunąć poprzez czynności dowodowe i – narażając się na okrzyki „hańba” z ław dla publiczności oraz apelację – postanawia oskarżoną uniewinnić. Prokuratura faktycznie się odwołuje. Sąd apelacyjny podziela zaś jej zarzuty i uchyla wyrok. Jednak sam nie może skazać uniewinnionego wcześniej oskarżonego, a tylko zwrócić sprawę do ponownego rozpatrzenia. Jest bowiem tak zwanym sądem prawa, czyli bada jedynie prawidłowość postępowania sądu niższej instancji, nie zaś meritum sprawy – to należy do pierwszej instancji (to ją nazywa się w prawniczym slangu „sądem faktu”)[2].
Jednak kolejny sąd pierwszej instancji (w innym już składzie) również uniewinnia Beatę Kamińską. Ba, ma obiekcje co do wiarygodności opowieści Anny Jaźwińskiej – i to pomimo że biegli wykluczają, by w jej przypadku mogło zajść zjawisko powstania tak zwanej swojej prawdy. Wydanie werdyktu wbrew opinii biegłych to kolejny element, który może dziwić postronnych obserwatorów. Lecz znowu: wedle kodeksu zdanie biegłych nie jest dla sądu wiążące. Nie bez powodu juryści mawiają, że „najwyższym biegłym jest sąd”.
Jak zauważa Krzysztof Burnetko w artykule Czy sąd ma zawsze rację?, opublikowanym kilkanaście lat temu w „Polityce”, samych prawników mogło za to zdziwić co innego: w praktyce rzadko się zdarza, by sąd, który zajął się sprawą zwróconą w wyniku apelacji, utrzymał pierwotny wyrok. Bowiem sąd apelacyjny przekazuje mu też swoje wskazania co do dalszego postępowania – i mają one moc wiążącą. Ponowne uniewinnienie dowodzi, że problem nie sprowadzał się do proceduralnej kosmetyki.
Tak czy tak, sekwencja się powtórzyła: apelacja i kolejny zwrot sprawy do ponownego rozpoznania. Dopiero teraz zapada wyrok skazujący. Za jego przesłankę służy nowy dowód: oto policyjny technik – po ośmiu latach od zdarzenia! – miał sobie przypomnieć, że zapach oskarżonej zidentyfikował na zewnątrz, a nie w środku kasetki ze sklepowymi pieniędzmi, co świadczy o tym, że Beata Kamińska była na miejscu zbrodni.
Jednak i tu są powody do zdumienia: począwszy od rangi dowodu, który przesądził o 25-letnim wyroku, po fakt, że sąd skazał Beatę Kamińską mimo dwóch wcześniejszych uniewinnień (skądinąd niejednomyślnie – przeciwna była przewodnicząca składu). Paradoksem tej sprawy jest, że każdy z orzekających w niej sądów – tak te, które uniewinniły oskarżoną, jak ten, który ją skazał – podjął na swój sposób odważną decyzję.
Fot. 2. Proces Rity Gorgonowej – NAC, sygn. 3/1/0/3/636/10/1/104691
Zderzyły się tu przecież – niczym w najgłośniejszym chyba procesie karnym II RP, czyli sprawie Gorgonowej – rzetelna dociekliwość, szacunek dla faktów i respekt dla reguł prawa, żądającego dowodów winy, z wyrokowaniem siłą rzeczy głównie na podstawie poszlak i przypuszczeń, lękiem przed nieukaraną zbrodnią oraz zbiorową histerią. Trzy procesy w jednej sprawie. W dwóch werdykt brzmi: uniewinnić. W ostatnim jednak sąd orzeka inaczej: dwadzieścia pięć lat więzienia.
Paradoksem jest i to, że ciąg sprzecznych werdyktów potwierdza tylko, jaką wagę ma proceduralna sfera prawa karnego: tak dla oskarżonych i ofiar, jak i samego poczucia sprawiedliwości. Opinia publiczna każdym wyrokiem w tej sprawie była zaskoczona. Przy pierwszych dwóch procesach zdziwienie mogła budzić konsekwencja sądu w respektowaniu zasady in dubio pro reo, czyli tłumaczenia wszelkich wątpliwości na korzyść oskarżonej. Reguła ta (potwierdzona w art. 5 obowiązującego Kodeksu postępowania karnego) jest kluczową, ale i bodaj najczęściej kontestowaną regułą cywilizowanego procesu karnego.
Procesy takie trafiały do sądów tak sto lat temu, jak i trafiają obecnie. Ale i tak są one niczym wobec tego, co działo się przed laty. Bez internetu, bez mediów społecznościowych, nawet bez telewizji, a i tak pół Polski Ludowej śledziło poszlakowy proces Kazimierza Tarwida, którego Sąd Wojewódzki w Warszawie po rozpoznaniu sprawy oskarżył o to, że w „dniu 21 stycznia 1955 roku w zamiarze pozbawienia życia swojej żony Teresy Tarwid podał jej w podstępny sposób do zażycia truciznę – cyjanek potasu, po spożyciu którego Teresa Tarwid poniosła śmierć...”.
Sprawa okazała się nadzwyczaj trudna do rozstrzygnięcia, a na jej dramatis personae składali się ludzie nietuzinkowi.
Taki związek mógł się zdarzyć na każdej wyższej uczelni na świecie. On – przystojny i inteligentny profesor, mężczyzna z pozycją, do którego lgną koleżanki po fachu i studentki. Ona – jego podopieczna, studentka lub laborantka zakochana po uszy. Po tym, jak mąż rozchodzi się ze starszą żoną, ta młodsza zajmuje jej miejsce. Od tej pory to ona będzie „panią profesorową”.
Taki sam scenariusz zrealizował się w murach Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. To tu pracował bardzo ceniony biolog, prekursor ekologii w Polsce – profesor Kazimierz Tarwid (związany był również z Uniwersytetem Warszawskim oraz Muzeum i Instytutem Zoologii). Miał wszystko, czym mógł przyciągać kobiety – sławę, pozycję i pieniądze (te ostatnie oczywiście odpowiednie jak na warunki Polski Ludowej). Był przystojny, wysoki i lubił romansować – a przynajmniej tak twierdzili „życzliwi”. W kuluarach plotkowano, że cenił sobie kobiece wdzięki.
Urodzony w 1909 roku w Pskowie Kazimierz Tarwid ukończył studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, po czym w II Rzeczypospolitej pracował w Państwowym Muzeum Zoologicznym. Począwszy od 1934 roku publikował też swoje prace naukowe, koncentrując się na badaniu życia ochotkowatych, a następnie komarów, owadów z rzędu diptera – innymi słowy pospolitych w Polsce muchówek – co doprowadziło go do rozwijania teorii ekologii (w kronikach nauki zapisał się jako jeden ze współtwórców polskiej szkoły ekologicznej).
Fot. 3. Zakład Zoologii około 1930 roku – czwarty z lewej w ostatnim rzędzie stoi Kazimierz Tarwid – Archiwum Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, oai: rcin.org.pl:85720
Z nielicznych informacji o nim wynika, że w czasie wojny i okupacji niemieckiej od jesieni 1940 lub 1941 roku prowadził magazyn dywersji przemysłowej i kolejowej organizacji „Kedyw”. Podobno otrzymał rozkaz wykonania wyroku na dwóch osobach (wiedzę na ten temat miał mieć Stefan Rybicki, pseudonim Andrzej), ale nie potrafił – jak sam przyznał – „strzelać do ludzi żywych”.
Gdy wybuchło powstanie warszawskie, jako 35-letni porucznik Armii Krajowej, noszący pseudonim Antoni, stanął do walki w szeregach batalionu im. Jana Kilińskiego (8. kompania, włączona 3 sierpnia 1944 roku, dawny „Kedyw Kolegium C”). W skład tego batalionu wchodziły jednostki wojskowe i specjalistyczne, na przykład badawcza, wywiadowcza, produkcyjna, sabotażowa, łączności. Porucznik Kazimierz Tarwid dowodził jednostką produkcyjną (dowódcą jednostki badawczej był porucznik doktor Jan Żabiński).
Oprócz działalności konspiracyjnej kierował muzeum, a zarazem uczestniczył w tajnym nauczaniu, wykładając zoologię w konspiracyjnym Studium Farmaceutycznym działającego w podziemiu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po wojnie powrócił do pracy dydaktycznej i naukowej w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i na rodzimym Uniwersytecie Warszawskim, gdzie przeszedł przez wszystkie kolejne szczeble kariery: od stanowiska starszego asystenta przez adiunkta, docenta do – od 1954 roku – profesora nadzwyczajnego.
Opublikował wiele prac naukowych, ale przede wszystkim uznawano go za świetnego organizatora, bez reszty oddanego Zakładowi Ekologii UW, którym kierował, mającego też wielkie zasługi przy organizacji Instytutu Ekologii PAN oraz Stacji Hydrobiologicznej w Mikołajkach. Prowadzili ją jego wychowankowie Wanda i Andrzej Szczepańscy.
Fot. 4. Łódź, Stacja Ochrony Roślin, 1931 rok. Od lewej: Tarwid Kazimierz, Strawiński Konstanty, Żelazowska Kalina, Za [a] r Tadeusz, Archiwum Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, oai: rcin.org.pl:133227
Przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego komisji przydziału pracy dla absolwentów oraz rzeczoznawcy w Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej dla Pracowników Nauki. Wielu kolegów zazdrościło mu, że potrafił skracać dystans w relacjach ze studentami. Ba, pomagał im w docieraniu do materiałów źródłowych i pisaniu prac magisterskich.
„Działała Komisja Dyscyplinarna, ale była bardzo łagodna, wszystkich usprawiedliwiała. Wcielono mnie do tej Komisji Dyscyplinarnej – wspominała Zofia Świetlińska – i męczyłam się w niej trzy lata. Jej członkami byli prof. Wincenty Lesław Wiśniewski – dziekan, prof. Kazimierz Tarwid – wtedy docent, i ja jako przedstawiciel młodzieży. Docent Tarwid i prof. Wiśniewski orientowali się, że studenci czasami zarobkują, czasami niektórzy studiują równolegle po cichu medycynę, ale na to wszystko przymykało się oczy. [...]
Dzięki pracy w Komisji Dyscyplinarnej miałam dosyć bliskie kontakty z doc. Tarwidem. On mi tłumaczył, że systematyka roślin nie ma przyszłości, i pytał, dlaczego ja się na to decyduję. Odpowiedziałam, że miałam w ogóle inny zamysł, bo zdawałam na biologię, licząc na możliwość pracy w hodowli i genetyce roślin. Docent Tarwid na to: «Jeśli tak, to mam dla pani propozycję, bo przy SGGW powstaje jednostka PAN-owska, która będzie się zajmowała genetyką. I gdyby byli zainteresowani pani udziałem, załatwilibyśmy pani studia magisterskie na fizjologii roślin na UW»”[1].
Wśród uczonych miał różne opinie. Wielu starszych biologów twierdziło, że jest zdolny, ale niejasno się wyraża. Według rektora UW „[...] jego stosunek do młodzieży był serdeczny i był przez nią na ogół lubiany. Obowiązki swoje zarówno dydaktyczne, jak i administracyjne spełniał bez zarzutu. Opinie o działalności naukowej prof. Tarwida i wartości jego prac i poglądów naukowych są bardzo niejednolite”[2].
Profesor Kazimierz Adamczewski dodawał: „Każdą sytuację roztrząsał on spokojnie rozumowo”. Wpływowy zarówno w strukturach partyjno-rządowych, jak i naukowych profesor biolog Kazimierz Petrusewicz mówił: „Uważali Tarwida za wyjątkowo zdolnego, twórczego pracownika naukowego... Miał i wady, pisał i wysławiał się w sposób niezrozumiały... Pomagał ludziom, jeśli ktoś był w ciężkich warunkach życiowych”[3].
Fot. 5. Fotografia legitymacyjna Kazimierza Tarwida z 1939 roku. Na fotografii widoczny fragment odcisku stempla: „[Muz]eum Zoologiczne” – Archiwum Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, oai: rcin.org.pl:133255
Pierwszą żonę, Helenę Siwicką, poznał jeszcze na studiach i poślubił w 1935 roku – przeżyli wspólnie piętnaście lat i mieli dwoje dzieci, na które po rozwodzie skrupulatnie płacił alimenty. Swoją drugą żonę, młodszą o dwadzieścia lat Teresę Biesiekierską, powszechnie lubianą, ambitną i obiecującą pracownicę warszawskiej SGGW, poznał w 1951 roku, gdy był docentem Uniwersytetu Warszawskiego.
Wzięli ślub rok później. Docent Jadwiga Biesiekierska z mieszanymi uczuciami przyjęła zięcia, gdyż nie podobała się jej znaczna różnica wieku pomiędzy małżonkami oraz jego dzieci z pierwszego małżeństwa. Co ważne, po śmierci syna w powstaniu warszawskim, córka stała się jej oczkiem w głowie. Tarwidowie pozornie byli idealnym małżeństwem. Oboje ze świata naukowego, reprezentowali warszawskie wyższe sfery. Dla matki – pracownika naukowego i lekarki w Centralnym Instytucie Ochrony Pracy – takie ambicje były doskonale zrozumiałe i godne poparcia.
A jednak nie wszystko w tej układance pasowało. Życie nie było usłane różami – Tarwidowie mieszkali w oficynie, w jednym pokoju z kuchnią. Notatka służbowa z 11 maja 1956 roku: „[...] jak wynika z wypowiedzi lokatorów tam zamieszkałych to nie żyli oni w dobrych stosunkach, gdyż przez całe trzy lata zamieszkania przy ul. Nowy Świat 52 w ogóle ani razu nie byli widziani oboje razem, ażeby wychodzili na spacer, czy też gdzieś do kina czy do teatru. Sam Tarwid w miejscu zamieszkania bywał bardzo mało widywany”[*2].
Szybko okazało się, że życie rodzinne koliduje z rozbudzonymi ambicjami zawodowymi. Profesor był typem pracoholika, który nie poświęcał zbyt wiele czasu rodzinie. Pracował po dwanaście, a nawet szesnaście godzin dziennie. Wracał do domu późnym wieczorem, choć bywało, że nie przychodził w ogóle. Zarywał nocki w Zakładzie Ekologii Polskiej Akademii Nauk. Tylko dzięki zaangażowaniu opiekunki do dzieci oraz intensywnej pomocy ze strony matki młodsza pani Tarwidowa mogła w nawale obowiązków rodzicielskich myśleć o złożeniu i obronie własnej pracy doktorskiej.
To dlatego prace domowe wykonywali razem z żoną dopiero późnym wieczorem, a życie rodzinne zaczynało się u nich już o piątej rano. Czasu na rozmowę, na wsłuchanie się w partnera, nie było zbyt dużo. Teresa musiała zadowolić się tym, że ma Kazika na raty, że nie jest na wyłączność, musi dzielić go z jego naukową pasją i powołaniem. Nie mieli czasu na utrzymywanie kontaktów towarzyskich, choć starali się chodzić niekiedy do teatru lub na co ciekawsze wystawy.
Tego styczniowego wieczoru 1955 roku, w odróżnieniu od dziesiątków podobnych wieczorów, znaleźli w końcu czas na to, by być razem. Teresa zaprosiła bowiem na kolację profesora Eugeniusza Grabdę, dlatego też przypominała mężowi, żeby koniecznie był w domu wcześniej. Feralnego dnia z pracy wróciła jak zwykle około godziny 16.00. W domu była jej matka oraz pomoc domowa Michalina Peresada, nazywana Misią.
Potem – według Kazimierza Tarwida – między godziną 18.00 a 19.00 stawił się umówiony wcześniej profesor Eugeniusz Grabda z Wyższej Szkoły Rolniczej w Olsztynie. Pan domu pojawił się około godziny 20.00. Pół godziny później w drzwiach stanął niezapowiedziany profesor Stanisław Adamczewski. Początkowo rozmowa dotyczyła kwestii naukowych. Po przeniesieniu się do kuchni, gdzie zasiedli do kolacji, do ich grona dołączyła Teresa Tarwid.
Wieczór zdawał się udany. Oboje gospodarze mieli dobre humory. Teresa chętnie opowiadała o planach naukowych. Stanisław Adamczewski podczas przesłuchania 25 stycznia 1955 roku zeznał, że najpierw rozmowa toczyła się wokół spraw służbowych:
„[...] w międzyczasie Teresa Tarwid wspomniała o proszku «cyjanek potasu», który otrzymała «z zakładu», lecz jakiego nie mówiła, że otrzymała go dla męża, prof. Grabda zapytał dlaczego nie kupują tego, w ogólnej rozmowie Grabda otrzymał wyjaśnienie, że normalnie kupują, lecz z powodu zaszłych zakłóceń z zaopatrzeniem musieli się zaopatrzyć inną drogą. Tarwid wyjaśnił, że u niego w Zakładzie zużywa się cyjanku bardzo dużo do celów zatruwania owadów i innych zwierząt doświadczalnych”.
Fot. 6. Nieposprzątany stół, przy którym siedzieli goście i domownicy – zdjęcie z akt sprawy
W trakcie spotkania ze znajomymi pani domu miała nawet pokazywać słoiczek z trucizną. Tłumaczyła, jak zabezpieczyć dawkę przy użyciu aptecznej kapsułki... Goście opuścili mieszkanie przy Nowym Świecie około godziny 21.00. Adamczewski, wychodząc, przypomniał jeszcze Tarwidowi o zaległym referacie, który profesor obiecał dostarczyć w przyszłym tygodniu. Umówili się, że zostawi go żonie, którą łatwiej zastać w domu niż jego, a ona nawet zobowiązała się przypomnieć o tym mężowi. Grabda z Adamczewskim rozstali się na najbliższym przystanku, gdzie ten pierwszy wsiadł do autobusu linii 107, a drugi pieszo wrócił do domu.
Kwadrans po ich wyjściu zjawiła się matka profesora, Leontyna Tarwid. Chciała pożyczyć 300 zł dla znajomej, Ireny Czech, która musiała pojechać do chorej matki w Białymstoku. Potem, już w śledztwie, Irena Czech zeznała, że według jej wiedzy owe pieniądze pożyczyła jej żona Tarwida. Tarwidowie w dobrym nastroju jakieś pół godziny rozmawiali, po czym Kazimierz – mimo późnej pory – zaczął się ubierać.
Zdumionej i rozczarowanej małżonce wyjaśnił, że wyskoczy na chwilę do matki, by dowiedzieć się więcej o nurtującym ją problemie. Teresa poprosiła, by wrócił najpóźniej o godzinie 23.00. Na wychodnym Tarwid dał Teresie proszek od bólu głowy, czuła bowiem dolegliwości spowodowane zaczynającą się menstruacją.
„Pamiętam – zeznał potem mąż – że żona prosiła mię o proszek duży, pamiętam, że proszek ten w opłatku dałem żonie, lecz nie pamiętam, czy do ręki, czy też położyłem go na stół, pamiętam, że przyniosłem do pokoju wodę w filiżance. [...] Nie pamiętam, czy Teresa w mojej obecności zażyła podany przeze mnie proszek, wnioskuję jednak, że proszku tego w mojej obecności nie zażyła, ponieważ proszek ten pozostał na stole”.
Teresa została sama. Jak zwykle sama. Znów musiał zniknąć. Co było tak pilnego, że musiał ponownie wyjść? Okazało się, że po przyjściu do matki, która mieszkała ze swoją córką, a jego siostrą, rozmawiali o jej egzaminach i jego dzieciach z pierwszego małżeństwa (starsza córka miała latem jechać na obóz). Po godzinie Tarwid wrócił do domu. Drzwi do mieszkania były zamknięte. Mimo dzwonienia nikt nie otworzył. Na szczęście wziął ze sobą klucze. Wewnątrz było cicho, choć światło było włączone. Dzieci już spały. Na gorąco, podczas pierwszego przesłuchania, które prowadził Jerzy Szeluga[*3], profesor Tarwid zeznał:
„Około godz. 22.00 wyszedłem z mieszkania do swojej matki. Zaznaczam, że kiedy wychodziłem żonie zostawiłem na stole w pokoju proszek od bólu głowy wyjęty z mojej kieszeni, o który ona prosiła, i filiżanke z wodom. Dziecku [dwóch wyrazów nie jestem w stanie odczytać] dałem pół proszku aspiryny, gdyż była przeziembiona. Kiedy opuszczałem mieszkanie żona Teresa leżała na tapczanie czytając książkę. O godz. 23.00 wróciłem do swojego mieszkania i otworzyłem drzwi swoimi kluczami. Po wejściu do mieszkania skierowałem się w ubraniu do pokoju, gdyż zaniepokoiłem się wyglondem mojej żony. Po dojściu dotknąłem rękom twarzy i mówiąc coś do żony, twarz była wilgotna i zimna, szukałem pulsu i jego nie znalazłem. Natychmiast w ubiorze wybiegłem na klatkę schodową i obudziłem sąsiadkę ob. Mardzińskom prosząc aby zaalarmowała pogotowie co uczyniła. Wróciłem sam do mieszkania usiłowałem coś robić koło żony Teresy (co robiłem nie potrafię odpowiedzieć) wydaje mi się, że nacierałem skronie”.
Dalej nie podaję, bo połowę musiałbym odgadywać ze względu na niechlujny charakter pisma funkcjonariusza MO oraz karkołomną składnię, która uniemożliwia jakąkolwiek próbę domysłu treści meldunku chociaż z kontekstu. Dalszy ciąg wypadków rekonstruuję na podstawie przesłuchania Kazimierza Tarwida, przeprowadzonego prawie dwa lata później, 10 stycznia 1957 roku:
„Uderzyła mnie niewygodna, nienaturalna pozycja jej położenia. Wziąłem za rękę i nie wyczułem tętna, coś do niej mówiłem usiłowałem ją położyć wygodniej, przygotować do sztucznego oddychania, nawet zacząłem robić sztuczne oddychanie, ręką dotknąłem jej twarzy, była wilgotna taka lepka, ścierałem jej twarz, czym nie pamiętam, stwierdzam, że zasadniczego jej położenia nie zmieniałem, gdyż była za ciężka”.
Jednak dwa lata wcześniej twierdził coś innego: „[...] ponieważ wydawało mi się, że żona leży niewygodnie, chciałem ułożyć ją na tapczanie bardziej wygodnie, próbowałem unieść i ułożyć wzdłuż tapczanu, jednak to mi się nie udało, pozycje jej jednak nieco zmieniłem i pozycja, w jakiej się moja żona znajduje na okazanych mi zdjęciach jest nieco inna, aniżeli pozycja, w której ją zastałem wchodząc do mieszkania”.
Ale po kolei. Oddajmy głos Tarwidowi, który po bezskutecznej próbie ocucenia żony ponownie wybiegł „[...] do ob. Mardzińskiej, która otworzyła drzwi i powiedziała, że pogotowie prosi o wyjście na ulicę gdzie wyszedłem a ob. Mardzińska weszła do mieszkania żeby uważać na dzieci, które spały. Na ulicy czekałem około ile minut czekałem długo sobie nie uświadomiłem. Po przyjeździe lekarza z pogotowia, który stwierdził zgon. Powodu zgonu nie muk określić”.
Fot. 7. Zmarła Teresa Tarwid – zdjęcie z akt sprawy
W podobnym tonie zeznawała sąsiadka Janina Mordzińska: „Lekarz pogotowia przybył po upływie paru minut, po wejściu lekarza do mieszkania ja zatrzymałam się w przedpokoju, a lekarz wraz z Tarwidem i kierowcą weszli do pokoju gdzie leżała na tapczanie Teresa Tarwid, lekarz sprawdził puls i oświadczył, że nie żyje, więc lekarz kazał wyjść Tarwidowi z pokoju i sam wyszedł do przedpokoju, a kierowca pojechał zameldować na milicji. W tym czasie jak byliśmy w przedpokoju lekarz oświadczył, że na stole stoi proszek «cyjanek potasu», na to bardzo się zdziwił się ob. Tarwid mówiąc że jakim sposobem proszek ten znalazł się na stole ponieważ znajdował się w łazience”.
Fot. 8. Karta doraźnej pomocy Pogotowia Ratunkowego ze stwierdzeniem zgonu Teresy Tarwid – zdjęcie z akt sprawy
Lekarz pogotowia, Witold Mazurowski, twierdził, że wszedł pierwszy, „[...] za mną sanitariusz a trzeci Tarwid Kazimierz mąż, po wejściu do mieszkania udałem się prosto do leżącej na tapczanie Tarwid Teresy, przystępując do badania przyczyn stwierdziłem brak tętna na tętnicy promieniowej i na tętnicy szyjnej, oraz stwierdziłem znaczne rozszerzenie źrenic niereagujące na światło. Wtedy poprosiłem sanitariusza o podanie mi słuchawek z walizki stojącej na stole obok tapczanu, w chwili przesunięcia walizki, przy otwieraniu odsłoniła ona słoik stojący na stole, wtedy to mąż denatki wskazał, że na stole stoi słoik z cyjankiem potasu. Ja zapytałem skąd on się tu wziął, na co Tarwid odpowiedział, że został przyniesiony przez jego żonę dla jego celów naukowych, oraz zaznaczył, że jak wychodził około godz. 22.00 to słoik ten stał w łazience. Obok słoika na stole znajdowała się pusta filiżanka i proszek w opłatku. [...] Nie stwierdziwszy akcji serca i oddechu dokonałem próby laku, która wypadła ujemnie, po dokonaniu tych czynności stwierdziłem zgon. Wg mojego zdania to śmierć mogła nastąpić co najwyżej przed kilkunastu minutami”.
Tak po wielu latach wspominał tamte wydarzenia: „Nie byłem biegłym – przyznawał profesor Witold Mazurowski, jeden z nestorów polskiej neurochirurgii – ale czasem szedłem zeznać w jakiejś sprawie. Najgłośniejsza była historia ekologa, profesora Kazimierza Tarwida. W styczniu 1955 roku jego o dwadzieścia lat młodsza żona nagle zmarła zatruta cyjankiem. Osierociła dwoje dzieci. Pracowałem wtedy w pogotowiu. Przyjechałem na miejsce z sanitariuszem, zobaczyłem martwą młodą kobietę. Przez radio w karetce zawiadomiłem milicję i profesora oskarżono o zabójstwo. Utrzymywał, że jego żona zrobiła sobie lekarstwo na ból głowy i przez pomyłkę, zamiast środka znieczulającego, użyła cyjanku”[4].
Zdziwiło go, że Kazimierz Tarwid nie zareagował na śmierć żony w żaden sposób. Nie był roztrzęsiony, nie uronił nawet jednej łzy, nie okazywał żadnych emocji. Wstrząsającą wiadomość przyjął z zupełną obojętnością.
„Tarwid przez cały ten czas był bardzo spokojny – potwierdzała jego sąsiadka – nie załamany. Na stwierdzenie lekarza, że Teresa nie żyje, nie zauważyłam u niego żadnej reakcji. Nic nie powiedział. Patrzyłam wtedy na jego twarz, była jednak spokojna. Nadmieniam, że lekarz w rozmowie ze mną wyraził zdziwienie spokojnym zachowaniem się Tarwida. Lekarz przy tym do mnie powiedział: «niech pani popatrzy, jaką spokojną, wzgl. niezmienną twarz ma ten człowiek»”.
Sanitariusz Leon Perechuda nie odniósł chyba podobnego wrażenia. W każdym razie jego sądowe zeznania są sprzeczne: „Przy wypadkach nagłego zgonu bywałem często, rodzina jest zawsze zrozpaczona. Osk-ny też był zrozpaczony, nie wiedział co robić, był zdenerwowany”. Wcześniej zeznawał jednak inaczej, więc sąd nakazał odczytanie poprzednich protokołów, na co świadek odpowiedział: „Trudno powiedzieć, czy dokładnie pamiętałem, bo w śledztwie zeznawałem po upływie półtora roku od wypadku. [...] Nie pamiętam, czy jego zachowanie odpowiadało okolicznościom wypadku”.
Poza tym Tarwid musiałby być mistrzem opanowania, perfekcyjnie realizującym swój makiaweliczny plan. Dlaczego tak uważam? Na przykład, prosząc sąsiadkę o zawiadomienie pogotowia, nie powiedział, że żona nie żyje, a tylko zaniemogła, czyli zemdlała. Oczywiście nie można wykluczyć, że działał z premedytacją i każdy swój ruch dokładnie przemyślał, ale... W każdym razie gdy lekarz zauważył słoik z cyjankiem, stojący na szafce obok łóżka, natychmiast postanowił wezwać Milicję Obywatelską.
Pierwszym dokumentem w aktach sprawy jest notatka służbowa z 22 stycznia 1955 roku, którą sporządził starszy sierżant [Malicz? – niestety, nazwisko nieczytelne]:
„W dniu 22 I 1954 [powinno być 1955 – dop. J.M.] o godz. 9.00 po udaniu się na miejsce przy ulicy Nowy Świat 52 m 17, gdzie nastąpiła zatrucie Cjankiej potasu ob. Tarwid Teresy z przyczyn bliżej nie ustalonych w dniu 21 I 1954 [1955] około godz. 22.00 stwierdziłem że faktycznie leżały zwłoki na tapczanie w pokoju. Również na miejscu był Profesor Grzywo-Dąbrowski, Prokurator Zalewski i Górzyńska z dzieln. Prokuratury W-wa Północ. Na miejscu dokonano zdjęcie miejsca gdzie leżą zwłoki, szkic i oglęndziny i zabezpieczono dowody rzeczowe, jak słoik ze cjankiem potasu, proszek, filiżankę i inne leki. Lekarz pogotowia stwierdził zgon w dniu 21 I 55 o godz. 22.00 [po?] za wezwaniu pogotowia przez jej męża Tarwid Kazimierza, który jak twierdzi nastąpiło [nieczytelne] nieobecności. W dniu 21 I 55 było u niego przyjęcie lecz bez alkoholu, na którym było trzech jego kolegów”.
Fot. 9. Jedna z nielicznych fotografii mieszkania przy ul. Nowy Świat 52 – zdjęcie z akt sprawy
Nijak nie mogę się doszukać tego trzeciego kolegi, o którym pisze milicjant. Nie będzie to pierwsza niechlujność MO w tej sprawie.
W celu późniejszego zabezpieczenia śladów funkcjonariusze zabrali klucze i zapieczętowali drzwi. Tragicznej nocy profesor rozespane córeczki pozostawił u sąsiadki, a sam poszedł najpierw do swej matki, skąd razem z siostrą udał się, by powiadomić teściową o śmierci córki. Nie mogli dostać się do środka, ponieważ brama była zamknięta (nie było dzwonków i na parterze nikt nie mieszkał). Wrócili około godziny 6.00, ale sytuacja się powtórzyła. Czekali do godziny 7.30, potem Tarwid musiał stawić się w komendzie. Zostawił więc na głowie siostry kwestię skontaktowania się z jego teściową i poinformowania jej o konieczności odebrania wnuków od sąsiadki.
Ciało Teresy Tarwid zostało odwiezione do Zakładu Medycyny Sądowej 22 stycznia dopiero około godziny 17.00, co wynika z notatki służbowej sporządzonej przez Henryka Czerwińskiego z Komisariatu III MO, któremu towarzyszył plutonowy Józef Leżała. Funkcjonariusze przeszukali wcześniej zwłoki, a znalezioną obrączkę dzień później odebrał z komisariatu mąż zmarłej.
Zanim przejdę do wyników oględzin i sekcji zwłok, udostępnię dłuższy opis pomieszczenia, w którym znaleziono Teresę Tarwid, ponieważ w aktach znalazłem zaledwie kilka zdjęć – oprócz szkicu sytuacyjnego – i to bez planu ogólnego, być może ze względu na gabaryty lokalu.
„Na wprost drzwi i okna – odnotowywał w protokole oględzin miejsca samobójstwa funkcjonariusz Jerzy Dymecki, któremu towarzyszył Kazimierz Tarwid i sąsiad Jan Jeliński – stół pomalowany na biało przykryty obrusem kolorowym o wymiarach 90 × 45 cm, [...] od strony drzwi I spodeczek bez filiżanki, filiżankę tą przeniesiono na stół do pokoju denatki, o brzeg oparta łyżeczka z białego metalu obok w prawo II spodeczek z kruchym ciastem oblany czekoladą i pokrojony na cztery części pomiędzy nimi nóż w oprawie bakelitowej oparty na podstawce ze szkła, dalej III spodeczek z filiżanką, o kant spodeczka oparta łyżeczka, obok nóż na podstawce, za nożem przy ścianie spodeczek z kawałkiem cytryny, obok spodeczka z cytryną półmisek z chlebem pokrojonym na kawałki oraz garnek, za którym stała bakelitowa popielniczka, w środku niedopałków papierosów nie było za wyjątkiem trochę popiołu. Od naczynia z chlebem V spodek z wędliną mortadela i pasztetowa pokrojona w plasterki, na wierzchu niedbale położony widelec, dalej VI i VII spodeczek z filiżankami, w filiżance na VII spodeczku [wyraz nieczytelny] na wierzchu pływał plasterek cytryny, pośrodku pomiędzy III a V maselniczka z używanym masłem, między II a VI taca z sześcioma kawałkami śledzia z marchewką i cebulą oraz przykrywką do cukiernicy, która stała na kuchni, przy tacy ze śledziami spodeczek na którym znajdowało się 11-cie cukierków w opakowaniu, obok od strony okna nóż oparty na podstawce, pudełko od zapałek, następnie łyżeczka. Koło nogi stołu kubeł ze śmieciami oraz zlew, w zlewie brudne naczynia, naprzeciw drzwi pod parapetem okna półka z artykułami spożywczymi, na parapecie okna brudne naczynia i kilka słoików, na lewo na ścianie zawieszona kuchenka gazowa, na wierzchu duże patelki, nad kuchenką kaloryfer z pięciu żeberkami, na lewej ścianie od drzwi kuchenka węglowa, na wierzchu z brzegu od drzwi książka zamknięta «Opowieści Zasłyszane» Iwaszkiewicza, dalej garnek gliniany, butelka z sokiem, trzy garnuszki, półmisek z owocami, dwa słoiki, futerał na łyżeczki, dwa czajniki na wodę i esencję, cukiernica w środku cukier i łyżeczka, przykrywa do maselniczki i sześć bułek, obok talerzyk z serem. Za kuchenką półka z naczyniami zasłonięta firanką, na wierzchu stało pięć buteleczek z płynami i inne przedmioty domowego użycia.
Fot. 10. Szkic sytuacyjny sporządzony przez funkcjonariusza MO – zdjęcie z akt sprawy
W pokoju gdzie leży denatka na prawej ścianie od wejścia w rogu stoi komoda z bielizną, na wierzchu znajdowały się książki i drobna garderoba dziecinna oraz 8 flaszeczek z płynami i jedna z proszkami, trzy pudełka, dwa słoiki, jeden z watą, drugi z klejem, trzy tubki. Obok komody w stronę okna stół, na stole od strony komody książki, na wierzchu leży paczka owinięta w białym papieru przewiązany sznurkiem i pasek nylonowy koloru czerwonego oraz pudełko z kredkami, obok w lewą stronę teczka koloru wiśniowego, pod teczką zegarek na rękę marki «Omega», obok teczki futerał z przyrządami do pisania, za futerałem popielniczka, w której znajdował się zegarek na rękę, popsuta laleczka z masy, bransoletka z bursztynu i zabawka (żuk), od ściany duże doniczki, jedna z kaktusem, druga z ziemią, dalej podstawka z dwoma fotografiami, muszla, zegar (budzik), lampa z abażurem na drewnianej podstawie, koło lampy od strony okna drewniane pudełko na nici, wieczko rzeźbione, z prawej strony koperta, dwie widokówki i papier listowy czysty oraz program teatru «Ateneum», na pierwszej stronie tytuł «Pojedynek». Obok programu do środka pokoju filiżanka, która była wzięta z kuchni, w środku na dnie osad, na stronie zewnętrznej widoczne ślady linii papilarnych (utrwalone na folię), w odległości 8-miu centymetrów od filiżanki słoik zakryty korkowym korkiem, wewnątrz proszek częściowo skawalony (cjanek potasu) oraz w odległości 3-ch cm. Od filiżanki do środka pokoju biały proszek, od proszku na lewo w stronę okna w odległości około 20-tu cm. lusterko, na przedmiotach tych śladów nadających się do utrwalenia nie znaleziono. Między stołem a oknem i tapczanem na podłodze przy ścianie książki, dwie pary butów (narciarki) koloru brązowego, kuchenka elektryczna, żelazko elektryczne, radio z drewnianą podstawką i drewniany kojec dla dziecka. Pod oknem na wprost drzwi tapczan. Na tapczanie denatka w pozie leżącej czubkiem głowy dotyka do wałka z tapczanu na wysokości 9-go żeberka kaloryfera skręcona w prawą stronę od drzwi, prawa ręka rozłożona na tapczanie w prawą stronę, na palcu serdecznym obrączka koloru białego. Lewa ręka oparta na lewej piersi łokciem do tapczanu. Tułów położony na skos w prawy róg tapczanu, lewa noga przy krześle wyciągnięta, prawa noga w pozie siedzącej dotyka do podłogi. Denatka ubrana w bluzkę koloru czerwonego, przepasana w talii białym nylonowym paskiem, spódnica koloru brudno szarego plecionka z nitek [wyraz nieczytelny], na nogach pończochy przędzowe (grube) koloru beżowego oraz skarpety wełniane koloru brązowego, na stopach bambosze koloru szarego z niebieskim oblamowaniem, na spódnicy miała przypasany fartuch kuchenny w kratę koloru fioletowego, między kratkami kwadraty różnego koloru, na szyji sznur białych koralów. Z lewej strony tułowia od strony okna przy okciu [sic!] gazeta, przy gazecie w dolnej części tułowia leży książka tytułem do wierzchu w stronę okna «Dziewczęta z Nowolipek», otwarta na stronach 196-197, rozdział «Dom Franki», ostatnie zdanie – «dotychczas pozostawiono mały brzeg niezakryty». Pod książką leżała chustka z materiału wełnianego koloru zielonego. Z prawej strony denatki na tapczanie w odległości leżały dwie poduszeczki i sześć kawałków szmatek. Na parapecie okna nad tapczanem z lewej strony przy ścianie na brzegu [wyraz nieczytelny] lampka elektryczna, za lampką leżał drugi wałek z tapczanu, po środku parapetu przy brzegu leżała czapka z papieru, trzy kwiaty z krepiny i spódnica dla laki, w prawym rogu parapetu zniszczone bambosze dziecinne, nad oknem gzyms na którym upięte firanki z trzech kawałków. Okno zasłonięte powyżej połowy zasłonięte [sic!] żółtą zasłonką. Pod parapetem kaloryfer z siedemnastu żeberek z dopływem ciepła, na brzegach kaloryfera rozwieszone śpioszki dziecięce.
Na lewej ścianie od drzwi po środku na wysokości 2 m zawieszony widoczek i postawka do kwiatów. W odległości około 60 cm od tapczanu na podłodze nocnik dla dzieci. Pośrodku sufitu zawieszony żyrandol trzy ramienny”.
Czy Teresa miała powód, by targnąć się na swoje życie? Kazimierz Tarwid zdecydowanie zaprzeczał. Według niego była szczęśliwą, młodą mężatką, a on wiedział o wszystkim, co działo się w jej życiu. Jego zdaniem mogło dojść jedynie do tragicznej pomyłki. Małżonka – zamiast tabletki na ból głowy – z roztargnienia musiała połknąć tę z cyjankiem... Jednak w trakcie śledztwa taką możliwość wykluczono. Teresa Tarwid doskonale znała śmiertelne właściwości tej substancji, wiedziała, jak się z nią obchodzić.
Sprawa wydawała się więc oczywista – otrucie. Kto jednak podał śmiercionośny proszek? Czy ktoś z gości? A może ceniony i szanowany profesor, mąż i ojciec dwójki ich dzieci? Matka? Ta ostatnia usłużnie nakierowywała śledczych na właściwy trop. Przesłuchana pierwszy raz 25 stycznia zeznała:
„Zięć mówił do mnie, że wychodząc o godz. 21.00 do swej matki zostawił żonie proszek na ból głowy, które sam stale używa, jak mi wiadomo, są to bardzo silne proszki, ponieważ zięć cierpi na ciężkie i silne migreny i zawsze w kieszeni ma proszki przy sobie. W dniu 22-I-55 r. zabierając dzieci [...] znalazłam proszek w łóżeczku młodszej córki Agnieszki, który zabrałam ze sobą celem doręczenia do K.D.M.O Stare Miasto. O znalezieniu tego proszka powiedziałam zięciowi, proszek ten również zagrażał życiu takiego dziecka, które ma 11 miesięcy, więc mi powiedział, że córka tego proszka, który pozostawił, nie zażyła, ponieważ znalazł go nienaruszony jak wrócił o godz. 23.00”.
Siłą napędową hipotezy sporządzonej na potrzeby aktu oskarżeniu stał się zatem motyw albo zabójstwa, albo samobójstwa. Jednak ta druga wersja dla prokuratury wyglądała mało prawdopodobnie. Denatka była pogodną i ambitną młodą kobietą, kochającą życie i męża. W ten dzień, który jednocześnie okazał się dniem jej śmierci, zdała egzamin kandydacki z zoologii oraz gościła na obiadokolacji przyjaciół i męża. Tryskała radością i humorem. Jakiż miałaby powód, by w tak radosnym momencie z własnej woli przyjąć śmiertelną dawkę cyjanku?
Kiedy goście opuścili mieszkanie, Tarwidowa poprosiła męża o jakąś przeciwbólową substancję. Kazimierz podał jej proszek w opłatku i pozostawił odpoczywającą. Po godzinie leżała już martwa, w anturażu opisanym przez milicjanta w raporcie cytowanym w poprzednim rozdziale.
Z fachowych uwag profesora Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego w „Protokole oględzin zwłok” z 22 stycznia 1955 roku warto odnotować obecność na ustach denatki piany oraz brak znamion rozkładu ciała. Z kolei biegły lekarz Janusz Składziński z Zakładu Medycyny Sądowej podczas badania w dniu 24 stycznia 1955 roku nie stwierdził „na ciele denatki zmian urazowych”.
Fot. 11. Filiżanka, opłatek i słoik z cyjankiem potasu – dowody w sprawie – zdjęcie z akt sprawy
Co ważne, w punkcie B „Protokołu oględzin i sekcji zwłok” ostatnie zdanie punktu 5 brzmi: „Z jamy czaszki i z przekrojów mózgu wyczuwa się zapach gorzkich migdałów”. Punkt 6: „W zatokach opony twardej na podstawie czaszki spora ilość ciemno-wiśniowej krwi. Kości podstawy czaszki badane po usunięciu opony twardej nie wykazują uszkodzeń”. W części III, w punkcie 23 lekarz zapisał: „Z żołądka wydobywa się zapach gorzkich migdałów”.
Opinia końcowa tegoż protokołu brzmiała:
„1. Oględziny i sekcja zwłok Teresy TARWID wykazały: zapach gorzkich migdałów z jamy czaszkowej, z mózgu i z żołądka, przekrwienie płuc, krew płynną w sercu i w naczyniach, nieznaczne wybroczynki w błonie śluzowej żołądka, ciałko żółte menstruacyjne w lewym jajniku, okres menstruacyjny błony śluzowej macicy oraz rozpoczynające się zmiany gnilne.
Zmian urazowych lub chorobowych, które mogły by tłumaczyć przyczynę zgonu, nie stwierdzono.
2. Zachodzi uzasadnione przypuszczenie, że przyczyną śmierci denatki najprawdopodobniej było zatrucie cyjankiem.
Jeśli chodziłoby o wydanie dokładniejszej opinii, byłoby koniecznym przeprowadzenie badania chemicznego narządów, które zostały zarezerwowane do dyspozycji Prokuratora, oraz zapoznanie się z wynikami dochodzeń w tej sprawie”.
W tym samym dokumencie Janusz Składziński odnotował w części V: „Do badania chemicznego zarezerwowano część mózgu, wątroby, nerek, żołądek wraz z treścią oraz część jelit cienkich i grubych”. Materiał do badania sądowo-chemicznego wnętrzności Tarwid Teresy dostarczono w trzech słojach ze szklanymi nakrywkami i pieczęciami «Akademia Medyczna w Warszawie, Zakład Medycyny Sądowej»”.
Jak zapisał magister Jan Kubalski: „Po otwarciu słoja zawierającego mózg wyczuwało się wyraźny zapach gorzkich migdałów, co nasuwało podejrzenie zatrucia cyjankiem.
Próba Schonbeina na cyjan wypadła silnie dodatnio/papierek natychmiast zniebieszczał/.
Do badania wyłącznie na cyjan użyto: około 70 g wątroby z krwią i około 80 g z mózgu. Materiał pobrany szybko rozdrobniono, przeniesiono do kolby, zakwaszono kwasem winowym i poddano destylacji. [...] W destylacie obu frakcji dawał się wyczuć zapach gorzkich migdałów, przy czym silniej we frakcji drugiej. [...] Również pozostałe próby jak z nitroprusydkiem, ze zredukowaną fenoloftaleiną wypadły wyraźnie dodatnio, wskazując bezspornie na obecność cyjanowodoru w materiale sekcyjnym”.
Wyniki badania wykonanego przez Zakład Chemii Instytutu Leków czterdziestu trzech prób leków zabranych z mieszkania Tarwidów wykazały, że w czterdziestu przypadkach albo leki były zgodne z opisem, albo nie zawierały cyjanku. Proszek podany denatce jako ten od bólu głowy oraz ten znaleziony w łóżeczku dziecka okazały się preparatami zgodnymi z przeznaczeniem bez śladów zawartości cyjanku. Również wzmianka pod nr. 40 rozwiewa wszelkie wątpliwości:
„Na ściance zewnętrznej i wewnętrznej oraz na dnie filiżanki znajdowały się plamy błyszczące koloru stalowego. Wewnętrzną ściankę i dno filiżanki wymyto dokładnie 2 ml wody. Odczyn płynu w ten sposób otrzymanego był obojętny. W płynie stwierdzono obecność sodu i potasu. Próby na obecność węglanów i cyjanków ujemne [podkreślenie moje – J.M.]. Błyszczący nalot zidentyfikowano jako subtelnie sproszkowany metaliczny glin”.
Bardzo ważna jest adnotacja w punkcie nr 41:
„Otrzymano słoik z białego szkła zamknięty zwykłym korkiem. W słoiku znajdował się szarawy proszek wagi 3,46 g.
Wynik badania: Stwierdzono obecność sodu, potasu, cyjanku i węglanów. Znaleziono 2,55% cyjanków w przeliczeniu na cyjanek potasu.
Orzeczenie: Badany preparat jest technicznym rozłożonym cyjankiem potasu”.
Podsumujmy. Sekcja zwłok oraz badania wnętrzności zmarłej ustaliły przyczynę zgonu – zatrucie cyjankiem potasu. Otrucie się przez przypadek odrzucono jako wersję niewiarygodną. Krtań i jama ustna nie zostały naruszone, nasuwało to wniosek, że Tarwidowa spożyła truciznę w opłatku. Na stole dotykającym tapczanu stał zakorkowany słoik z cyjankiem potasu, w pobliżu pusta filiżanka i proszek przeciw bólowi głowy.
Zabrano się do przeglądu gości biorących udział w przyjęciu na cześć szczęśliwie zdanego egzaminu. Podczas przesłuchania 31 stycznia 1955 roku Eugeniusz Grabda zeznał, że dziesięć dni wcześniej podczas wizyty w Zakładzie Parazytologii (on sam mieszkał w Olsztynie) spotkał się około godziny 12.30 z Teresą Tarwid i umówił się, że wpadnie wieczorem. Zjawił się o godzinie 18.50, gdy jej męża jeszcze nie było, a ona karmiła dziecko w kuchni. Kazimierz Tarwid przyszedł około godziny 20.00, po czym usiedli do kolacji, w trakcie której doszedł profesor Adamczewski.
Przesłuchano również matkę Tarwidowej oraz oczywiście męża denatki, który w trakcie kolacji miał opowiadać o cyjanku. Ba! Pokazywał go nawet zebranym, mówiąc o przygotowywanej truciźnie na owady. Nic dziwnego, że kwestia pochodzenia cyjanku zainteresowała śledczych. Notatka służbowa z 22 stycznia 1955 roku, podpis nieczytelny:
Fot. 12. Pokwitowanie odbioru 5 gramów cyjanku potasu wystawione przez Kazimierza Tarwida – zdjęcie z akt sprawy
„Udałem się do ob. Tarwid Ireny, [...] od której zarządałem pokwitowania na «Cjanek potasu» oświadczyła, że odniosła to do Zakłada Parazytologii Wydziału Weterynarii przy ul. Grochowskiej, skąd właśnie proszek ten pobierała dla męża denatka oświadczając że dla celów naukowych, lecz dokumentu tego nie otrzymałem, ponieważ ten który pobrał to zabrał ze sobą i wyszedł z pracy, natomiast jego miejsca zamieszkania nie byłem w stanie ustalić, gdyż już było po urzędowaniu. Wobec czego poleciłem aby ten z tym dokumentem stawił się dnia 24 I 55 r. w tut. Komendzie. Ponadto ustaliłem że denatka też tam pracowała opinią cieszyła się dobrą, i że w dniu 21 I 55 r. była w pracy, nawet jak nigdy miała dobry chumor, ponadto prawie że codziennie opowiadała o swoich dzieciach i mężu że tylko dla nich żyje ponieważ ich bardzo kocha, tak opowiadała do swoich koleżanek i kolegów w miejscu pracy. Słoik z proszkiem i filiżankę zabezpieczyłem do ekspertyzy i lekarstwa jakie znajdowały się w mieszkaniu. Ponadto pobrałem zawiadomienie o pobraniu paczki z poczty na nazwisko Tarwid Teresa, którą dostarczyła poczta”.
Fot. 13. Fotogram odcisków palców zdjętych z filiżanki – zdjęcie z akt sprawy
No właśnie, filiżanka. Na naczyniu tym znaleziono dwa odciski palców. Z porównania z tymi należącymi do Teresy i Kazimierza Tarwidów wynikało, że pozostawił je profesor. Nie obyło się bez kontrowersji i niekompetencji. Znowu! Jak czytam w „Sprawozdaniu z przeprowadzonych badań daktyloskopijnych dla Prokuratura m.st. Warszawy do sprawy II S.260/56”, okazało się, że:
„Odciski lewej ręki na karcie daktyloskopijnej Tarwida Kazimierza są odbite na miejscach, gdzie powinny być odciski prawej ręki, a odciski prawej na miejscu, gdzie powinny być odciski lewej ręki. Stąd powstała niezgodność napisów informujących na karcie daktyloskopijnej.
Fot. 14. Fotogram karty daktyloskopijnej Kazimierza Tarwida – zdjęcie z akt sprawy
Odciski na karcie daktyloskopijnej Tarwid Teresy na skutek nadmiernego użycia farby drukarskiej i nieumiejętnego ich wykonania przedstawiają plamy bez wyraźnych zarysowań linii papilarnych – z tego względu większość z nich do badań się nie nadaje”.
Można wysunąć sporo innych zastrzeżeń co do sposobu prowadzenia śledztwa. Skłania do tego pojawiająca się ni stąd, ni zowąd uwaga Marii Kaczmarek, adiunkt Zakładu Ekologii PAN, która podczas przesłuchania 25 kwietnia 1955 roku powiedziała: „Czy w zimie br. cjanek był w zakładzie tego nie wiem, bo byłam na urlopie. Uważam że cjanek raczej był i w zimie br. bo nigdy nie było z nim trudności”. Takie stwierdzenie wygląda raczej na sugerowane przez przesłuchującego. W dodatku nie przedstawia żadnej wartości dowodowej, bo są to tylko przypuszczenia i mniej ważne, czy wymuszone, czy nie.
Oględziny nie wykazały żadnych śladów biologicznych ani śladów walki, ani niczego, co mogłoby rzucić jakieś światło na przebieg wydarzeń. Dlatego zainteresowanie śledczych wzbudził incydent z gazem, o którym wzmiankowało kilkoro przesłuchiwanych. W notatce służbowej z 28 stycznia 1955 roku funkcjonariusz (nazwisko nieczytelne) zapisał wyznanie koleżanki zmarłej z Zakładu Parazytologii, Janiny Filiczak-Pastuszko, według której Teresa Tarwid opowiadała, że:
„[...] gdy powróciła z pracy, położyła się spać, i gdy ją dziecko obudziło, poczuła na mieszkaniu ulatniający się gaz, natomiast męża w mieszkaniu nie było, pozostawił bez opieki małe dziecko, ponadto w miejscu pracy Tarwid Kazimierza dzieją się orgie, powodowane przez Tarwid Kazimierza. Ponadto dowiedziałem się, że prawdopodobnie jest to już trzecia żona gdyż pierwsza w 39 roku zginęła bez wieści, o której Tarwid w ogóle nie wspomina”.