Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna magii saga rodu wiedźm z Wrzosowisk – kobiet z krwi i kości, pełnych pasji i namiętności, które potrafią kochać do szaleństwa, ale też nienawidzić całym sercem.
Zbliża się ta jedyna, szczególna noc, kiedy wreszcie można zdjąć klątwę z rodu wiedźm z Wrzosowisk. Emilia przygotowuje się do tego bardzo starannie, ale nie wszystko idzie po jej myśli…
Czy duchy przodków odzyskają wreszcie spokój i przestaną mącić żywym w głowach i sercach?
Druga część sagi o wiedźmach z Roztocza urzeka klimatem i zagadkowością bohaterów. Można zatopić się bez reszty w sugestywnych opisach. Aromat świeżych ziół miesza się ze wspomnieniami, a szmer leśnych strumyków z wojenną kanonadą. Zgrabne połączenie historii obyczajowej, wątków historycznych i elementów baśniowych. Wciąga bez reszty!
Aneta Kwaśniewska, ksiazkiweterze.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Copyright © Monika Rebizant-Siwiło
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Joanna Podolska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66989-47-4
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
MOIM PRZODKOM
Prolog I
Puszcza Solska, czerwiec 1947 roku
W dolinie Sopotu płonął ogień. Dym unoszący się znad ogniska roznosił po puszczy zapach płonących cierniowych gałęzi, pokrzyw i ostów. Emilia i Sabina z uwagą słuchały słów matki. Przy ich bosych stopach leżały polne kwiaty, trawy i zioła, z których zwinnymi palcami wyplatały wieńce. Wpatrzona w ogień kobieta snuła cicho baśń, wrzucając w płomienie sosnowe igły i szyszki. Nad wrzosowiskami unosił się odurzający, żywiczny zapach.
– Dawno temu, przed wiekami – mówiła – na wzgórzu opasanym wodami dwóch strumieni stał warowny gród, którego nie zmogły przez lata siły wroga.
Żyła w nim wraz z rodzicami piękna dziewczyna imieniem Tanewa. Mijały lata i zmieniały się pory roku. Nic nie zakłócało miłości i zgody, która ich łączyła. Lecz pewnej zimy do bram ich domostwa zapukała śmierć. Matka Tanewy przywołała do siebie córkę.
– Oto twoje wiano, Tanewo. – Drżącymi dłońmi podała jej księgę. – Przeczytaj ją uważnie, a zapisane w niej słowa wypełniaj z mądrością. W tobie, córko, jedyna nadzieja… Ojciec kocha mnie nad życie. Kiedy umrę, pogrąży się w rozpaczy. Nie zwlekaj, aż zgaśnie na twoich oczach i zatraci chęć do życia. Idź na bagna i narwij kwiatów dzikiego rozmarynu w rozświetloną blaskiem księżyca noc kupały. Przygotuj z nich wywar, tak jak tu napisano, i gdy na niebie ukaże się słońce, podaj go ojcu. Tylko w ten sposób zapomni o mnie i otworzy serce na nową miłość. Tego pragnę. Niech będzie szczęśliwy.
Po tych słowach zamknęła oczy i umarła.
Marianna przerwała opowieść i z powagą spojrzała na przybrane córki, podobne do siebie niczym dwie krople porannej rosy. Urodę odziedziczyły po Róży. Obie miały ogromne niebieskie oczy i twarzyczki usiane jasnymi piegami. Gdy się śmiały, na ich policzkach tworzyły się urocze dołeczki. Oddała im całą siebie i kochała jak własne dzieci, a one odwzajemniały jej tym samym. Anioły Snu szeptały, że nadszedł czas, by Emilka i Sabina poznały swoje przeznaczenie. Taka też była wola Róży i Marianna chciała ją wypełnić.
– I stało się, jak powiedziała… – podjęła opowieść. – Na zamkowym wzgórzu zapanowała żałoba, a rycerz nie umiał zapomnieć ukochanej żony. Jego lśniące dotąd, hebanowe włosy przypominać zaczęły pióra dzikich gołębi gnieżdżących się w zamku. Z dnia na dzień coraz szczelniej zamykał się w skorupie swojego cierpienia. Tanewa, widząc smutek ojca, postanowiła pomóc mu odnaleźć w życiu nową miłość, by przedłużyć puszczański ród Gołdapów. Gród potrzebował męskiego dziedzica, a Tanewa ślubowała czystość i wytrwanie w panieństwie do końca swych dni…
Nastała wiosna, a za nią kroczyło lato. Śniegi już dawno stopniały, a serce rycerza Gołdapa biło coraz słabiej.
– Zrobię, co przyrzekłam – zapłakała Tanewa. Nie chciała, by ojciec zapomniał matkę, lecz nie było innego sposobu… Otworzyła starą księgę i z uwagą przeczytała zapisane w niej słowa. Potem długo spoglądała w niebo, odczytując znaki, które w niej znalazła. Słowo po słowie. Tak jak obiecała. Wspomnienie matki dodawało jej odwagi. Nadchodził właściwy czas, by spełnić jej prośbę. Księżyc, odwiecznym prawem natury, na trzy noce umarł dla świata i Tanewa czekała cierpliwie, aż ponownie się narodzi. Srebrny bochen dostojnie wyłonił się z ciemności w pradawną noc kupały. Tanewa wzięła wiklinowy kosz i ruszyła na bagna.
Wędrowała przez leśne ostępy wiele godzin. Unikała przetartych szlaków i omijała z daleka śródleśne osady, las jednak tętnił życiem. Dokoła trwała tajemnicza noc płonących ognisk, prastarych pieśni, dziewczęcych marzeń wplatanych niczym ruta w panieńskie wianki rzucane na wodę. Tanewa nie ustawała w drodze, choć z oddali wołały ją radosne płomienie sięgających nieba ognisk. Niemal widziała, jak skakali przez nie piękni, nieustraszeni młodzieńcy. Dziewczęta, nucąc tajemnicze pieśni, rzucały na wodę swe ruciane wianki, a chłopcy je chwytali, by w zamian odebrać od dziewcząt gorące pocałunki na miękkim posłaniu z zielonych mchów. Ich piski i śmiechy niosło w głąb puszczy gadatliwe echo.
I ona miała marzenia, lecz z rozwagą odsunęła od siebie pokusę kupalnej nocy. Musiała ratować ojca. W jej rękach spoczywał los świetnego rodu Gołdapów.
Ogień przygasł i Marianna wrzuciła w płomienie garść szyszek.
– Czy była wiedźmą jak ty, mamo? – zapytała Emilia, pracowicie wyplatając swój wianek.
– Tak… – Marianna uśmiechnęła się do córki. – Jej serce przepełniała miłość do matki, która nauczyła ją spoglądać w przyszłość.
– Czy dobrze jest znać przyszłość, matko? – odezwała się Sabina, która od jakiegoś czasu nieruchomo patrzyła w ogień. Niedokończony wianek położyła na kolanach.
– Dar jasnowidzenia jest błogosławieństwem, gdy z pokorą przyjmujemy zapisany nam w gwiazdach los. Przekleństwem, gdy zapragniemy zmieniać jego wyroki.
– Mów dalej, matko! – prosiła Emilia. – Co się stało potem?
– Tanewa znała drogę. Letnią porą, przed laty, przeszła ją z matką. Wędrując przez puszczę w poszukiwaniu leczniczych roślin i krzewów, bardzo oddaliły się od wzgórza. Kiedy wracały, kosze wypełnione po brzegi wonnymi ziołami były tak ciężkie, że co jakiś czas musiały odpocząć. Idąc wzdłuż pokrytej spienionymi szypotami rzeki, trafiły na śródleśną polanę, malowniczo porośniętą wrzosami.
– Jak tu pięknie! – zachwyciła się dziewczyna.
– I niebezpiecznie – odpowiedziała szeptem matka. – Spójrz tam… – Wskazała dłonią rzekę. – Starzy ludzie powiadają, że pod szypotami znajduje się podziemne królestwo Tego Który Wie…
Tanewa słyszała o nim wiele przerażających opowieści. Zlękniona przytuliła się do matki.
– Nie bój się, córeczko – uspokoiła ją kobieta. – Jego bramy otwierają się tylko raz w roku, w pradawną noc kupały, gdy krzew o białych płatkach pokrywa swoim pyłkiem bagienną borówkę…
Opuściły wówczas szybko leśną polanę. Tej nocy Tanewa postąpiła podobnie. Zostawiła za sobą szumiącą rzekę i weszła na bagienne tereny puszczy.
– Kim tak naprawdę jest Ten Który Wie, matko? – pytała, gdy bezpiecznie dotarły do grodu.
– Nikt tego jeszcze nie odkrył – odrzekła rodzicielka. – Jedni mówią, że jest prastarym duchem puszczy, inni, że panem podziemnego grodu, jeszcze inni twierdzą, że rozgniewał okrutnie bogów, za co uwięzili go na bagnach i tylko wtedy, gdy przez trzy noce nie widać srebrnej tarczy księżyca, przemierza puszczańskie ścieżki pod postacią szarego wilka…
– A ty jak myślisz, matko? – dociekała Tanewa. – Kim według ciebie jest Ten Który Wie?
Matka zamyśliła się. W końcu rzekła.
– W jednym wszyscy się zgadzają… Ten Który Wie został stworzony na podobieństwo mężczyzny, przez co odczuwa nieustannie pragnienie obcowania z kobietą. Co roku w noc kupały przemierza Puszczę w poszukiwaniu kochanki.
Tanewa zarumieniła się. Była jeszcze dzieckiem i niewiele wiedziała o miłości. O nic więcej nie zapytała.
Marianna ukradkiem obserwowała dziewczęta – one także zdawały się zawstydzone. Emilia spuściła oczy i jeszcze szybciej wyplatała wianek. Sabina ruszyła w jej ślady. Od rzeki powiał wiatr i płomienie strzeliły w niebo czerwonym blaskiem. Żywiczny zapach sosnowych igieł wzbił się w górę i popłynął z wiatrem w dolinę.
– Tanewa przedzierała się przez gęsty las. Jej kruchą postać oświetlał co jakiś czas sunący po niebie księżyc – mówiła dalej Marianna. – W końcu dotarła na miejsce. Że jest u celu, poznała po ziemi, która niebezpiecznie uginała się pod jej stopami przy każdym kroku. Woń bagiennych roślin wypełniała powietrze. Uważnie spoglądała pod nogi i pośród przegniłej zieleni mchu dostrzegła w końcu krzewy dzikiego rozmarynu. Zerwała pełne garście kwiatów i ułożyła w koszyku. Noc przemijała szybko i dziewczyna ruszyła w powrotną drogę. Musiała podać wywar ojcu przed pierwszym blaskiem jutrzenki.
Lecz nagle księżyc skrył się za chmurami i puszczę spowiła nieprzenikniona ciemność. Tanewa nie mogła zrobić kroku. Księga mówiła wyraźnie, by podążać za księżycem, a gdy zniknie, cierpliwie czekać, aż ponownie ukaże się na niebie. Tak też zrobiła. Czas płynął wolno. Zmęczenie dawało o sobie znać. Dziewczyna poczuła dojmujący głód. Od rana niczego nie miała w ustach. Przykucnęła, by odszukać dłonią bagienne jagody. Narwała po omacku pełną garść i uniosła do ust. Nie potrafiła się im oprzeć. Słodka borówka szybko złagodziła uczucie głodu.
– Czego szukasz w moim królestwie i dlaczego zrywasz owoce należące do mnie? – usłyszała łagodny, męski głos.
Trwoga przeszyła serce Tanewy. Próbowała dostrzec w ciemnościach, kto do niej przemawia, lecz w pobliżu nie było nikogo. Księżyc wciąż przesłaniały chmury i puszczę otulał mrok.
– Kim jesteś i czego chcesz ode mnie? – szepnęła.
– Jestem Tym Który Wie – odpowiedział. – Twoja uroda poruszyła moją tęsknotę za żoną, której nie mam. Ty nią zostaniesz, Tanewo. Bądź gotowa, gdy pojawię się, by zabrać cię do mego królestwa. Taka jest cena za owoce, które zerwałaś.
– Nie będę twoja, panie – szepnęła przerażona. – Za jagody żądaj wszystkiego oprócz mnie – prosiła.
– Będzie, jak powiedziałem – usłyszała. – A teraz zaniosę cię tam, skąd przyszłaś, najmilsza.
Oślepił ją nagły blask. Puszcza się rozstąpiła, ukazując miękki dywan z wrzosów. Włosy czesał jej wiatr, gdy jak na skrzydłach pokonywała przestrzeń na grzbiecie potężnego wilka. Czuła jego szorstką, pachnącą lasem sierść. Po chwili popadła w omdlenie.
Ognisko znowu przygasło i od Sopotu powiało chłodem. Bliźniaczki z niepokojem rozejrzały się wokół siebie. Miały bose stopy i zwiewne sukienki, zbyt cienkie na tę porę dnia. Drżąc z zimna, objęły się ramionami. Promienie zachodzącego słońca ślizgały się po ruinach starej papierni, wypełniając je czerwienią.
Marianna wrzuciła w palenisko grubą gałąź i po chwili zrobiło się cieplej. Emilia i Sabina usiadły bliżej ognia, opierając się o siebie plecami. W dłoniach trzymały ukończone wianki. Wyglądały tak spokojnie jak nigdy dotąd. Baśń pobudziła ich dziecięcą wyobraźnię. Tylko Marianna wiedziała, że ta opowieść jest prawdziwa.
– Czy Tanewa zdążyła na czas, po tym jak spotkała wilka? Opowiadaj, mamo… – prosiły zgodnie.
Marianna spojrzała w niebo. Słońce powoli zasypiało, przybierając barwę czerwieni. Miała dokładnie tyle czasu, ile potrzeba, by spełnić ich prośbę. Przecież to ich wielki dzień – pomyślała. Dzisiaj z niewinnych dzieci staną się wiedźmami.
Mówiła więc dalej.
Tanewa obudziła się u stóp wzgórza i była pewna, że śniła. Słońce niebawem wzejdzie, a wywar niegotowy – wyrzucała sobie w myślach. Jak mogłam pozwolić, by zawładnął mną sen!
Zebrała do koszyka rozsypane wokół kwiaty, przebiegła przez drewniany most i weszła do grodu. Niebo przybierało różowy odcień.
Czy zdążę? Ogień w kominie ledwie się żarzy, a czas nagli – myślała. Wrzuciła w palenisko garść suchych gałęzi. Woda w kociołku zawrzała. Wtedy wsypała do niego kwiaty.
Zdążyła na czas. Woń dzikiego rozmarynu wypełniła zamkowe komnaty. Tanewa podała wywar ojcu i patrzyła ze smutkiem pomieszanym z radością, jak spełnia się wola matki. Rycerz Gołdap z każdym kolejnym łykiem zostawiał za sobą przeszłość. Oczy rozbłysły mu dawnym blaskiem, pierś unosiła się w pełnym oddechu, w żyłach znowu zawrzała krew. Jeszcze tego samego dnia wyruszył na spotkanie nowej miłości, zaciskając w dłoni flakonik z miłosnym wywarem. Ze wzgórza żegnała go córka.
Wtedy zły los powtórnie zapukał do bram zamku. Córka, jak niegdyś matka, zrozumiała to pierwsza. Usłyszała głos, który ją wzywał.
– Zejdź do mnie, ukochana. Sprawię, że będziesz wieczna…
Tanewa spojrzała w dół i zadrżała. Zrozumiała, że nie śniła. Popełniła niewybaczalny błąd, za który przyjdzie jej słono zapłacić. Zapomniała o przestrodze matki. Nie wolno zrywać niczego, co nie stanowi celu wędrówki. A Tanewa właśnie to uczyniła w magiczną noc… Słodkie jagody na wieki przypieczętowały jej los i oto upomniał się o nią Ten Który Wie. Czekał na nią pod murami zamku pod postacią szarego wilka. Jej czas na ziemi właśnie dobiegł końca.
Z rozpaczą powiodła wzrokiem po zamkowym wzgórzu. Wiedziała, że musi posłuchać wezwania. Ten Który Wie miał nad nią władzę, której nie zdoła się oprzeć. Nie bała się śmierci, lecz mroku podziemnego królestwa, do którego nie docierał najsłabszy promyk słońca. Posłuszna woli oblubieńca po raz ostatni spojrzała w niebo. Zacisnęła w dłoni kwiat dzikiego rozmarynu i skoczyła z wysokiej baszty w nurt wijących się pod zamkiem strumieni.
Imieniem pięknej Tanewy, nazwano rzekę, w której zginęła.
– Straszne rzeczy opowiadasz, matko – szepnęła Sabina.
– Boję się. – Emilia zadrżała.
Przypadły do matki i położyły głowy na jej kolanach.
– Nie bójcie się. – Gładziła ich długie, falujące włosy. – Życie będzie plątać wasze drogi, lecz musicie wyjść mu naprzeciw. Gdy staniecie na rozdrożu, nie wiedząc, którą z dróg podążać dalej, wybierzcie zawsze tę ciernistą, pełną kamieni, niosąc swój krzyż na chwałę Boga. Druga z nich, choć usłana aksamitem zielonej trawy, prowadzi niezmiennie do gorejących wrót piekieł. A teraz chodźcie za mną – powiedziała, podnosząc się z ziemi. – Pójdziemy nad Sopot, by w jego nurcie odczytać wyroki przeznaczenia…
1.
Wrzosowiska, sierpień 2013 roku
EMILIA
Wrzosowiska spały. Wokół panowała cisza, tylko w oddali szumiały wodospady. Po śmierci matki smutek przygiął mnie do ziemi. Kolejne dni pokazały, że będę musiała znieść dużo więcej. Wyznałam swój grzech i z wiarą podążyłam na swoją małą Golgotę. Poprowadziłam na nią także swoich bliskich. Taką pokutę wyznaczył mi los. Przyjęłam to z pokorą.
– Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!
Obiecałam Mariannie, że nie będę płakać, lecz łzy nie słuchały, wypełniały mi usta słonym smakiem. Twarz Marianny, jej drobna, krucha postać i spracowane dłonie… Wszystko to odeszło na zawsze, przysypał je cmentarny piach. Bardzo chciałam przywołać obraz swojej prawdziwej matki, Róży Sokół, lecz pamięć odmawiała mi posłuszeństwa.
– Podaj mi swoje dłonie, Emilko – mówiła Marianna w noc poprzedzającą jej odejście do wieczności. – Przekażę ci siłę. Będzie ci potrzebna.
Matka żegnała się ze mną. Umrze i zostawi mnie tutaj zupełnie samą. Nigdy już nie wróci. Nie dotknę jej. Nie usłyszę jej głosu!
Palce Marianny z wielką siłą zacisnęły się na mojej dłoni.
– Opanuj się, dziecko – powiedziała surowo. – Śmierć jest wpisana w nasze życie, jest jego nierozerwalną częścią. Nie pielęgnuj żałoby, tylko pamięć o mnie. W ten sposób pomożesz mi odejść. Łzy żyjących są jak kamienie dla tych, którzy umarli i chcą wzlecieć ku światłu. Dlatego, gdy zamknę oczy, nie opłakuj mnie. Myśl o tych, którzy zostają. Zło nie skryło się w mrokach przeszłości, lecz rośnie w siłę i niebawem znowu spróbuje zapanować nad światem.
Zadrżałam. Czy choroba przed śmiercią zupełnie zmąciła jej umysł? Słuchałam jednak z uwagą. Matka przez całą noc mówiła rzeczy przedziwne, tajemnicze. Przeplatała je legendami i przypowieściami, które dobrze znałam, ale również takimi, które słyszałam po raz pierwszy, jakby chciała w ciągu tej ostatniej, ziemskiej nocy nauczyć mnie wszystkiego. W końcu wyczerpana opadła na poduszki.
– Na mnie już czas – westchnęła. – Muszę odpocząć.
Pochyliłam głowę, a ona przyciągnęła mnie do siebie i ucałowała.
– Pamiętaj, Emilko. – Wciąż zdrabniała moje imię, jakbym była małą dziewczynką. – Musisz być silna i odważna. Musisz otworzyć swoje serce, duszę i umysł na to, co się niedługo stanie. Bądź czujna i słuchaj tego, co podpowie ci serce.
Skreśliła na moim czole znak krzyża i zamknęła oczy.
Księżyca nie było widać, lecz niebo zdawało się tym nie przejmować. Otulało wieś granatowym płaszczem przetykanym gwiazdami. Jedna z nich świetlistą smugą opadała na ziemię. Czy skrywała cząstkę duszy Marianny?
Ciszę nocy zakłócił nagle szmer. Wstrzymałam oddech. Ktoś szedł w moją stronę. Nie byłam gotowa, by spojrzeć Jakubowi w oczy… Odetchnęłam z ulgą, gdy z mroku wyłoniła się znajoma postać Józefa.
– Mogę przy tobie usiąść, Emilko?
Skinęłam głową i przesunęłam się na ławeczce. Józef usiadł obok mnie. Jego bliskość sprawiła, że coś chwyciło mnie za gardło.
– Tak mi wstyd… – poskarżyłam się.
– Najgorsze masz już za sobą. – Z czułością pogładził moją dłoń.
– Mylisz się, kochany – westchnęłam. – Czuję, że najgorsze dopiero przed nami.
– Cokolwiek się wydarzy, będę przy tobie – zapewnił, otaczając mnie ramieniem.
Przytuliłam się do niego z ufnością. Był świadkiem ostatnich wydarzeń. Nie pojmował tego, co się stało, i tego, co odsłonił los. Lecz nie szukał na siłę odpowiedzi.
Na ziemię spadła kolejna gwiazda.
– Pomyślałaś życzenie? – Wskazał dłonią niebo.
– Przez całe życie wypowiedziałam ich tysiące, lecz żadne się nie spełniło – poskarżyłam się znowu.
– Zadbam o to, by wszystko w twoim życiu zmieniło się na lepsze. I pomyślę życzenie za ciebie. Za nas – poprawił się.
Poczułam ciepło wokół serca. Józef stał się moją opoką. Mężczyzną, którego wsparcia i siły tak bardzo potrzebowałam. Decyzję o wspólnej starości podjęliśmy zupełnie niedawno, a potem, w obliczu wszystkich wydarzeń, na śmierć o niej zapomnieliśmy. Zapamiętałam ten dzień bardzo dokładnie. Marianna uciekła do lasu, a ja, biegnąc za nią, złamałam nogę. Józef wszystkim się zajął.
– O nic się nie martw, Emilko – pocieszał mnie, gdy wróciłam do domu z nogą uwięzioną w gipsie. – Nie zostawię cię w potrzebie. Oboje zbyt dużo przeszliśmy w życiu i tak naprawdę mamy tylko siebie.
Mówił prawdę. Poczułam ogarniający mnie spokój i wdzięczność, a może nawet czułość dla Józefa. Spojrzałam mu w oczy. Były zamglone jakąś młodzieńczą nieśmiałością. Wyraźnie chciał mi coś wyznać.
– Powiedz to głośno, Józefie Zaborniaku – ośmieliłam go.
Józef zaczerwienił się po czubki uszu. Wyraźnie zmieszany powoli wstał z ławki. Nerwowo odchrząknął.
– Wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale… jeśli nie powiem tego teraz, nigdy więcej się na to nie zdobędę.
Serce załomotało jak za dawnych lat. Uśmiechnęłam się do niego i czekałam. Józef pochylił się i ostrożnie zgiął przede mną kolana. Drżącymi rękami ujął moją dłoń.
– Czy zostaniesz moją żoną, Emilko? – zapytał cicho.
W przestworza uleciał nagle cały bagaż przeżytych lat.
– Tak – odpowiedziałam. – Zostanę twoją żoną, Józefie.
Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Zapomniał o tym, że nie jesteśmy najmłodsi, zbyt szybko poderwał się z klęczek i w tej samej chwili głośno krzyknął. Ból go sparaliżował.
– Spokojnie, wytrzymaj! – Próbowałam wstać. Ja również zapomniałam, że moją nogę unieruchamia gips. Zachwiałam się i wpadłam prosto w jego ramiona. Józef krzyknął z bólu. Przestał, gdy pogładziłam jego plecy otwartą dłonią. Z ulgą przymknął oczy, cierpienie ustępowało.
– Wciąż to potrafisz, Emilko?
– Mam nadzieję. – Przesuwałam dłoń po jego plecach. Józef położył głowę na moim ramieniu.
– Narzeczony ze mnie jak się patrzy – powiedział zawstydzony.
– A ze mnie narzeczona – zaśmiałam się. – Widocznie zasługujemy na siebie bardziej, niż myślimy…
Przytrzymałam dłoń w miejscu, gdzie gorącym strumieniem pulsował ból. Czułam, jak stopniowo zanika. W końcu odszedł na dobre. Zmarszczki na twarzy Józefa się wygładziły. Nachylił się i pocałował mnie w usta. Zadrżałam pod tym pierwszym od pół wieku pocałunkiem. Moją twarz okrył rumieniec.
– Jesteś taka piękna, Emilko – szepnął, gdy otworzyłam oczy.
– Nie opowiadaj bzdur, Józiu – zaśmiałam się znowu. – I pomóż mi wstać, bo jeszcze ktoś nas zobaczy.
– Chyba tylko Marianna. – Zerknął na okno. – Albo Reks – zachichotał. Ostrożnie podniósł się z klęczek, potem objął mnie w pasie i posadził z powrotem na ławce. Poczułam błogie ciepło jego ramion…
– Kiedy im powiemy? – Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos. – Może jutro?
– Nie wiem, czy to dobry czas na świętowanie… – zawahałam się. – Cienie przeszłości wirują nad naszymi głowami, nie dając wytchnienia.
– Czas leczy rany, Emilko – przekonywał.
– Masz jakiś pomysł?
– Jeśli się zgodzisz… Urządzimy jutro wieczorem uroczyste, zaręczynowe ognisko.
Zadrżałam, chociaż noc była ciepła. Bałam się powiedzieć o nas Julii. Kolejne wyznanie, kolejna niespodzianka. W obliczu całej prawdy życiowe plany dwojga zakochanych staruszków wydawały się wręcz groteskowe.
– A jeśli się rozpada? – Szukałam jakiejś wymówki. Czułam jednak, że Józef nie ustąpi.
– Emilko, kochanie… – zaśmiał się. – Jaki deszcz?! Spójrz w niebo. Przewidujesz pogodę lepiej ode mnie.
Uniosłam głowę. Józef miał rację. Będzie pięknie.
– A zatem jutro – zdecydowałam.
– Wszystko przygotuję. Spójrz, spada kolejna gwiazda.
Świetlista smuga łagodnie sunęła w dół. Która to już tej nocy?
– Nie patrz na nią tak zachłannie – przestrzegłam. – Może to nie gwiazda, tylko latawica?
– Złowróżbna boginka przestworzy?
– Ta sama, która wypatruje na ziemi chłopców.
Józef wydawał się rozbawiony. Na chwilę zapomnieliśmy o tym, co trudne. Życie zawsze wygrywa ze śmiercią i bólem.
– O ile mi wiadomo, latawice polują wyłącznie na młodych chłopców. – Przytulił mnie mocno. – Która by chciała takiego starego dziada jak ja?
– Nigdy nic nie wiadomo. – Poklepałam go pocieszająco po dłoni. Józef podniósł moją rękę do ust i ucałował.
– A gdybym ci obiecał, że każde twoje życzenie się spełni… O co byś poprosiła?
– Żeby Marianna żyła – odparłam bez zastanowienia.
Józef westchnął głośno. Tego jednego życzenia nie mógł spełnić ani on, ani nawet tysiąc spadających gwiazd.
– Mnie też bardzo jej brakuje.
– Wciąż mam przed oczami jej obraz – przyznałam. – I nie ten z ostatnich lat, gdy posiwiała i straciła siły, ale widzę ją taką, jaka była przed laty. Młodą, uśmiechniętą, z długim, czarnym warkoczem przerzuconym przez ramię.
– I taka pozostanie w naszych sercach – pocieszał mnie. – Wiem, że cierpisz, Emilko, lecz taka jest kolej rzeczy. Coś się kończy, coś się zaczyna. Trudno się z tym pogodzić. Zajęło mi to wiele długich lat. Lecz wiem, że nawet najdotkliwszy ból kiedyś znika. Jak księżyc, gdy rozpływa się w ramionach jutrzenki.
Wiedziałam, że mówi prawdę, lecz rana, którą nosiłam, była jeszcze zbyt świeża, zbyt dotkliwa.
– Może nie od razu, może nie jutro, lecz za parę dni popatrzymy na wszystko inaczej.
Spojrzeliśmy w niebo, szukając w nim pociechy.
– Chciałabym się w końcu pozbyć tego cholerstwa… – Ze złością szarpnęłam uwięzioną w gipsie nogę. Czułam dławienie w gardle. Obecność Józefa była kojąca, jednak wolałam być znowu sama.
– Spójrz na to inaczej – uspokajał mnie Józef. – Gdybyś jej nie złamała, może nigdy nie poznałabyś swojego wnuka.
Oboje, jak na komendę, spojrzeliśmy w okno na poddaszu. Było uchylone, a wewnątrz paliła się lampka. Jakub nie spał.
– Wszystko będzie dobrze, Emilko – powiedział drżącym głosem Józef i wstał z ławki. Podał mi leżącą w trawie kulę i pomógł wstać. Podałam mu rękę.
Szliśmy wolno przez rozświetlone gwiazdami podwórko. Przyroda zdawała się nie przejmować naszymi ludzkimi sprawami. Wrzosowiska otulała sunąca od łąki mgła.
2.
Wrzosowiska, sierpień 2013 roku
JAKUB
Tej nocy przybrana matka upomniała się o mnie. Senna mara przyszła jak zawsze niespodziewanie. Surowe oblicze Sabiny Zerfass było porażająco smutne. Zaklinała mnie do powrotu.
– Wracaj do domu, synu – prosiła, a jej cichy szept rozszarpywał mi duszę. – Wracaj do ojca. Zaklinam cię na święte rany Zbawiciela! Na jego Mękę! Wracaj, Jakubie! Dochowaj przysięgi!
Obudziłem się zlany potem. Sen przeplatał się z jawą. Ból z euforią. Lęk z nadzieją. Spoglądając w okno, szukałem wzrokiem księżyca, lecz go nie dostrzegłem. Niebo usłane gwiazdami nie dawało na moje pytania jasnych odpowiedzi.
3.
Wrzosowiska, sierpień 2013 roku
EMILIA
Ujrzałam dolinę Sopotu zanurzoną w czerwieni zachodzącego słońca. Drżałam na całym ciele. Od wody wiał nieprzyjemny chłód. Krzaki jeżyn przypominały wykrzywione szyderczo ludzkie twarze. Wodospady szumiały coraz głośniej. Woda pieniła się jak ślina na pyskach wściekłych zwierząt. Ich syreni śpiew narastał, narastał, narastał… Poczułam, że odrywam się od ziemi i unoszę coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zawisam w próżni, w przedziwnym stanie nieważkości.
W dole, krętą ścieżką nad rzeką, szła przedziwna procesja. Prowadził ją Tobiasz. W wyciągniętych dłoniach trzymał krucyfiks. Za nim jedna za drugą szły trzy kobiety. Pierwsza, z upiętą wokół głowy koroną hebanowych włosów, niosła na rękach niemowlę. Druga, jasnowłosa i bardzo piękna, dźwigała okrągły jak bochen chleba brzuch. Trzecia, z talią osy, miała dwa ciemne, sięgające kolan warkocze. Pochód zamykał mężczyzna, którego ramiona przypominały konary potężnego dębu. Na jego szyi znajomo błyszczał srebrny medalik. Patrzyłam z góry, jak wiatr nadyma rozpięte koszule mężczyzn, jak igra włosami kobiet, jak powłóczyste szaty ludzi zahaczają się co chwilę o splątane krzewy jeżyn. Drzewa potrząsały zielonymi koronami. Rozcapierzały sękate gałęzie, broniąc dostępu do wrzosowej polany.
Tobiasz szedł niestrudzenie. Pozostali za nim. Wrota Czartowego Pola rozwarły się przed wędrowcami na oścież. Tylko niebo zasnuwały czarne chmury. Wiatr dął przez wrzosowiska jak oszalały. Czesał łany fioletowych wrzosów. Przetaczał po niebie błyskawice. Niósł na skrzydłach pomruki burzy. Postaci w zwiewnych szatach otoczyły księdza. Coraz mocniej zaciskały wokół niego pętlę. Ksiądz trwał pośród nich niewzruszony. Z uniesionym czołem i błyszczącymi oczami podniósł sztylet i wbił sobie w pierś…
Krzyczałam przeraźliwie nawet wówczas, gdy na dobre otworzyłam oczy. Serce waliło mi w piersi jak kowalski młot. Paciorki rozerwanego w rozpaczy różańca rozsypały się po całym pokoju.
4.
Wrzosowiska, sierpień 2013 roku
JAKUB
– Babciu… Co się stało?
– To nic, nic… To tylko zły sen, tylko sen… – powtarzała.
Usiadłem przy niej. Oddychała ciężko i cała się trzęsła.
– Czy ja krzyczałam?
– Tak. Dlatego przybiegłem.
Babcia Emilka z przerażeniem wpatrywała się w okno. Dłonie kurczowo zaciskała na brzegach łóżka.
– Pić – zacharczała.
Za oknem świtało. Mrok przechodził w szarość. Zachrypłym od snu śpiewem przemówiły ptaki. Twarz babci była trupioblada. Staruszka trzymała się łóżka niczym koła ratunkowego. Pobiegłem do kuchni i zaczerpnąłem studziennej wody z wiadra. Przytknąłem babci kubek do ust i trzymałem. Piła wodę łapczywie, jakby jej wnętrzności trawił piekielny płomień. Przełykała głośno. Nie przestała, dopóki nie wysączyła ostatniej kropli.
– Dziękuję – wyszeptała.
– Jeszcze?
Pokręciła głową.
– Już dobrze, już dobrze – powtarzała.
Oddech stopniowo się wyrównywał. Wzrok utkwiony gdzieś w dali powoli przesunął się na mnie. Wróciła do rzeczywistości. Zobaczyłem, jak przez twarz Emilii Sokół przechodzi bolesny skurcz. Puściła łóżko i wyciągnęła w moim kierunku ramiona, jakby to mnie, a nie ją, przeraził zły sen. Z ulgą przytuliłem się do niej. Czekałem na ten gest. Przymknąłem oczy, a babcia zamknęła mnie w kołysce ramion jak niemowlę.
– Proszę, byś mi wybaczył, Jakubie… – Pogładziła mnie po włosach, potem odsunęła od siebie i spojrzała w oczy. Jej szorstkie, spracowane dłonie zamknęły się czule na mojej twarzy. – Wyrządziłam ci wielką krzywdę i chcę ją naprawić.
– Nie mam do ciebie żalu, babciu…
Emilia westchnęła cichutko. Nie wierzyła mi, lecz mówiłem prawdę. Pokochałem Wrzosowiska, szumiący w dolinie Sopot, tajemnicze ruiny papierni, a nawet cmentarne anioły oplecione bluszczem wieczności. I kochałem Natalię, lecz ona nie chciała mnie znać.
Babcia ucałowała mnie w czoło. W jej oczach błyszczały łzy.
– Moja wina jest wielka, Jakubie, i nie ma dla mnie usprawiedliwienia…
Chciałem zaprzeczyć, lecz babcia powstrzymała mnie gestem dłoni.
– Zgrzeszyłam ciężko, bo próbowałam oszukać przeznaczenie. Wmówiłam sobie, że potrafię odmienić los. Miłość do jedynego dziecka zaślepiła mnie. Lecz przeznaczenia nikt jeszcze nie zdołał oszukać… – W zadumie pokiwała głową. – I tak jest dobrze, tak jest sprawiedliwie…
Babcia cicho opadła na poduszki. Wydawała się spokojniejsza. Spojrzała na mnie z czułością.
– Idź do swojej mamy, chłopcze – powiedziała. – Już wstała i myśli o tobie. Jest na łące.
5.
Wrzosowiska, sierpień 2013 roku
JULIA
Odrzuciłam koc i z wysiłkiem wstałam z łóżka. W ustach czułam gorzki smak ziół. Zatoczyłam się jak pijana, lecz znalazłam w sobie siłę, by zejść na dół. Kapryśny los był dla mnie łaskawy. Oddał mi dziecko, które uważałam za martwe. Szczęście na powrót uniosło moją duszę do nieba.
Wyszłam przed dom. Powietrze było rześkie. Wzięłam głęboki oddech. Głowa pękała od nadmiaru wrażeń, tajemnic i potwornych słów mojej córki i męża. Wyrzuciłam ich ze swojego serca. Spojrzałam na otulone poranną mgłą łąki i zapragnęłam, by ten dzień i każdy następny był dla mnie dobry. Chciałam zrzucić z ramion ciężar wspomnień, przynajmniej część z nich zgubić na polnej drodze. Wbiegłam na nią, przyspieszając.
Słońce coraz śmielej wspinało się po niebie. Spod moich nóg zerwały się spłoszone skowronki. Poszybowały w niebo jak szare, dźwięczne pociski. Zawirowały nad łąką błękitnych chabrów, liliowych dzwonków, żółtych przytulii i różyczek tysiącznika. Przyroda jest wieczna i piękna, na przekór naszym snom.
Zdyszana poddałam się, zwolniłam bieg. Pochyliłam głowę i opierając dłonie o kolana, miarowo oddychałam. Wypełniała mnie miłość, której barw dotąd nie było mi dane poznać. Miłość, która potrafi przenosić góry. Miłość do własnego dziecka. Żadna inna nie miała z nią najmniejszych szans.
JAKUB
Zapach łąki odurzał. Uspokajał myśli. Na widok mamy serce niemal wyskoczyło mi z piersi. Obojgu nam wzruszenie zaciskało gardła.
– Możesz nazywać mnie Julią, jeśli chcesz. – Pierwsza przerwała milczenie i ostrożnie, jakbym za chwilę miał rozwiać się w powietrzu, dotknęła mojej twarzy drżącymi palcami. – Minie trochę czasu, zanim oboje przywykniemy na dobre do nowej sytuacji. Poza tym… lubię swoje imię.
– Jest równie piękne jak ty sama.
Przycisnąłem dłoń mamy do policzka. Była ciepła. Znowu nie mogłem uwierzyć, że wszystko dzieje się naprawdę. Oboje, czułem to, byliśmy sobą onieśmieleni i jednocześnie siebie ciekawi. Szczęśliwi i przerażeni. Pełni nadziei i rozdarci mnogością pytań, na które nie umieliśmy jeszcze udzielić odpowiedzi.
– Jakubie, wszystko to, co odkryliśmy w ostatnim czasie… Wszystko, co się wydarzyło, może pomieszać zmysły. Dlatego chcę zabrać cię na wędrówkę, tylko my dwoje i las. Może uda się nam zrobić pierwszy krok i naprawić więzi, które nie z naszej winy zostały zerwane. Pojedziesz ze mną?
– Bez wahania – zapewniłem cicho.
Chciałem spędzić z nią każdą sekundę mojego życia. Nowy dzień u boku mamy był jak pierwsze, nieporadne kroki dziecka. Los połączył nas na nowo. Ja zmartwychwstałem dla niej, a ona dla mnie. Cud nowego życia był najpiękniejszym prezentem, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Postanowiłem cieszyć się nim, dopóki trwał.
6.
Zamość, sierpień 2013 roku
NATALIA
Przespałam wiele godzin, lecz kiedy się obudziłam, tępy ból wciąż rozsadzał mi głowę. Usiadłam na łóżku jak pijana. Senne majaki nie dawały mi spokoju nawet na jawie. Zmęczona chciałam zapaść w spokojny sen, bez obrazów, lecz one kotłowały się w mózgu niczym wielowątkowy, kiepski serial.
– Boże, za chwilę oszaleję! – Ucisnęłam dłonią skronie.
Głosy rozbrzmiewały donośnie, coraz głośniej, coraz dotkliwiej.
Nie! Dość tego!
Zerwałam się z łóżka i chwilę później zatrzasnęłam za sobą drzwi łazienki. Zdarłam z siebie żałobne ubranie, weszłam pod prysznic i odkręciłam kurek z zimną wodą. Lodowaty strumień wstrząsnął mną okrutnie, ale skutecznie. Stałam tak, dygocząc z zimna, aż dokuczliwe głosy wyparło głośne dzwonienie moich zębów. Skostniałą dłonią odkręciłam strumień ciepłej wody, który przywrócił mnie do życia. Osłabiona usiadłam w brodziku, pozwalając, by ostre wodne bicze chłostały moje ciało do woli.
Ojca nie było w domu. Na pewno pojechał do pracy. Podniosłam się z trudem i zrezygnowana powlokłam do kuchni. Tępy ból głowy nieco osłabł, ale nie chciałam czekać, aż sam ustąpi. Rozejrzałam się za jakimś proszkiem. Jest. Popiłam wodą. Usiadłam przy stole, próbując wyłączyć myśli, lecz one były zdecydowanie silniejsze. Morfeusz wciąż jeszcze trzymał mnie w swoich mitycznych objęciach, bo chociaż walczyłam, z trudem oddzielałam sen od jawy. Policzek wymierzony przez Julię palił żywym ogniem, lecz dotkliwiej raniły mi duszę smutne oczy Jakuba i ściśnięta bólem twarz stryja Tobiasza. Dlaczego ich skrzywdziłam? Co ze mnie za człowiek? Muszę zająć czymś myśli, bo inaczej zwariuję!
Dłoń odruchowo sięgnęła po kartkę. Ołówek z cichym szelestem przesuwał się po papierze, wyczarowując na kolejnych stronach baśniowe sceny wprost z mojego tajemniczego snu. Wyłączyłam świadomość, pozwoliłam zapanować wyobraźni.
Ciąg dalszy w wersji pełnej