Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy miłość i nienawiść, czułość i gniew, szlachetność i fałsz, sprawiedliwość i okrucieństwo choć na chwilę połączą się w jedno…
Jest takie miejsce owiane tajemnicą, o którym krążą legendy, miejsce, gdzie pradawne siły bezlitośnie igrają z ludzkim losem. W samym sercu puszczy, pośród małych kapliczek, rozegrał się niejeden dramat i niejedna dusza trafiła stamtąd prosto do piekła.
Opowieści o klątwie, wydarzeniach sprzed wieków, a także tych z czasów ostatniej wojny splatają się tu z losami bohaterów, tworząc niesamowitą, pełną magii sagę rodu wiedźm z Wrzosowisk – kobiet z krwi i kości, pełnych pasji i namiętności, które potrafią kochać do szaleństwa, ale też nienawidzić całym sercem.
To właśnie tu, na Czartowym Polu, miłość i nienawiść, łagodność i gniew, szlachetność i fałsz – połączą się w jedno.
Jeśli chcesz poczuć zapach ziół, zanurzyć się w leśnych strumieniach i poznać m.in. tajemnicę pięknej, ciemnookiej kobiety, która nawiedza sny młodego kleryka oraz dowiedzieć się, czy uda się wreszcie złamać klątwę ciążącą na rodzinie Natalii – koniecznie zawitaj do Wrzosowisk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 636
Copyright © Monika Rebizant-Siwiło
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Joanna Podolska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66989-18-4
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
MOIM PRZODKOM
Prolog I
Puszcza Solska przed wiekami…
Dawno, dawno temu, gdy Tanewa skończyła dziewięć wiosen, do wrót zamku Gołdapów zapukała Heid zwana wiedźmą. Książę kazał otworzyć bramy, lecz jego oblicze spochmurniało. Nad kołyską nowo narodzonej córki przyrzekł żonie, że kiedy nadejdzie czas, odda ich pociechę na trzy dni i trzy noce pod opiekę Heid. Potem o tej obietnicy zapomniał. Był potężnym księciem, przed którym drżały okoliczne plemiona, miał porywczy charakter i szybko wpadał w gniew, lecz łagodne spojrzenie bursztynowych oczu żony natychmiast ten gniew łagodziło.
– Nie zapominaj, ukochany, że ja także pochodzę z tego plemienia – przypomniała mu Silvana – i wielkie stały na drodze przeszkody, byśmy byli na zawsze razem. Czy pamiętasz, że nie chciano o tym słyszeć i nic byś nie wskórał, gdyby ku nam nie skłoniła się Heid?
– Nic nie było w stanie mnie powstrzymać – dumnie odrzekł książę. – Zabiłbym wszystkich, a ciebie uprowadził! Tak od wieków czynili moi przodkowie. Brali siłą to, co do nich należało. Pochodzę z plemienia wojowników, które wygnało z tej puszczy obce plemiona.
– Być może dopisałoby ci szczęście – przyznała księżna. – Jednak lepiej, że stało się to bezkrwawo. Przecież oddałam ci serce, zaledwie pierwszy raz cię ujrzałam, lecz puszcza była moim domem zanim się zjawiłeś, a oni byli moją rodziną. Wzrastałam w tym plemieniu i boli mnie, że masz ich w pogardzie za to, że nie porzucili swoich bogów.
– Wiem, najdroższa… – Zamknął jej usta pocałunkiem i po chwili dodał: – Ale jest tylko jeden Bóg.
– Poznałam Go dzięki tobie, mój mężu, i raduję się z tego, że błogosławi nam i naszej córce. Dlatego nie obawiaj się, miej ufność w Jego opiekę. Dochowaj słowa – prosiła – a ja najpiękniej jak potrafię, wypełnię ci czas, byś nawet nie spostrzegł, że jej z nami nie było.
– A zatem dobrze – odrzekł z powagą książę. – Dotrzymam danego wiedźmie słowa, lecz pod warunkiem, że nigdy więcej się tu nie pojawi.
– Tak będzie – szepnęła Silvana, obejmując dłońmi twarz księcia. Jej bursztynowe oczy płonęły miłością, oddaniem i pożądaniem. W jej ramionach książę roztapiał się niczym wosk.
– Dokąd chcesz zabrać moją córkę, Heid? – zapytał książę, gdy wiedźma stanęła w komnacie przed jego obliczem. Głos ojca przeniknął zamkowe ściany i bez przeszkód dotarł do uszu Tanewy. – To moja jedyna córka, dlatego chcę znać jej każdy krok. Dokąd ją zabierasz?
– Na uroczysko, książę – odpowiedziała Heid. – Tam, gdzie od wieków spoczywają kości naszych przodków.
– Pogańskie dziedzictwo! Powinienem was wszystkich wyciąć mieczem, gdy był ku temu czas, lecz powstrzymała mnie Silvana. Tylko jej to zawdzięczacie, nikt inny nie byłby w mocy temu zapobiec.
– Silvana jest moją córką – przypomniała stara – a ty, książę, dałeś mi słowo.
– Mogę cię uwięzić i zabić – zagroził.
– Mam tę świadomość, książę – odpowiedziała Heid. – Jednak proszę, abyś dotrzymał słowa. Trzy dni i trzy noce… Czy to zbyt wiele dla stęsknionej babki?
Zmierzyli się wzrokiem. Gołdap doszukiwał się podstępu, jednak oczy starej spoglądały łagodnie, zupełnie jak oczy Silvany.
– Niech tak będzie – postanowił. – Kiedy wyruszacie?
– Za twoim pozwoleniem, jak najprędzej. – Heid się skłoniła.
Matka wyprawiła córkę w drogę.
– Bądź posłuszna i słuchaj Heid we wszystkim. Wrócisz na wzgórze inna, niż wyszłaś, ale wszystko, co usłyszysz i zobaczysz, da ci siłę, która będzie ci w życiu potrzebna.
Wyruszyły jeszcze w tej samej godzinie.
Puszczę okrywał jesienny kobierzec liści, w którym brodziły po kolana. Było cicho i słonecznie, a ich kroki przy najsłabszym dotknięciu wydawały głośny szelest. Na świecie panowała bowiem jesień, czas, gdy pod najlżejszym podmuchem wiatru z drzew, niczym zasuszone motyle, opadały liście.
Fala najczulszych wspomnień zalała serce Heid, gdy patrzyła, jak Tanewa przedziera się z wojowniczą miną przez leśne trawy. Dziewczynka była drobna i mała, zupełnie jak Silvana w jej wieku. Miała twarz obsypaną piegami, a niesforne kosmyki płomiennych włosów zaczepiały o gałęzie drzew.
Córka odeszła z plemienia, boleśnie raniąc jej matczyne serce. Cień smutku a może i gniewu przeciął twarz staruszki na to wspomnienie. Odgoniła natrętne myśli i szła coraz szybciej. Rozglądała się przy tym czujnie dokoła i nasłuchiwała. Czy książę wysłał za nimi swoich zaufanych, by pilnowali ich kroków i donieśli mu każde wypowiedziane słowo? Dla pewności rzuciła zaklęcie ochronne, by ona i Tanewa stały się niewidoczne dla ludzkich oczu. Potrafiła czytać w myślach, lecz prócz troski o córkę nie usłyszała w myślach księcia żadnego podstępu. Należało jednak zachować ostrożność.
Szły dość długo i Tanewa zmęczyła się drogą. Pochłonięta myślami Heid żwawo przedzierała się naprzód, zapominając o tym, że idzie za nią dziecko.
– Babciu, zaczekaj na mnie! – zawołała Tanewa.
Te słowa wprawiły Heid w zdumienie, a przecież niewiele mogło ją zaskoczyć.
– Skąd wiesz, że jestem twoją babką? – zapytała.
– Słyszałam waszą rozmowę w komnacie – odpowiedziała Tanewa.
– To dobry znak, moje dziecko. – Heid pokiwała głową. – Słyszysz to, czego nigdy nie usłyszałoby zwyczajne ucho. Jesteś jedną z nas. Już jestem o ciebie spokojna.
Tanewa przywykła do tego, że słyszy, a czasem widzi rzeczy, których nie słyszą i nie widzą inni, nawet jej najbliżsi, dlatego nie zastanawiała się nad słowami babki. Tymczasem staruszka zdjęła płaszcz i rozłożyła go na polance, gęsto porośniętej zrudziałymi o tej porze roku wrzosami.
– Usiądźmy tu na chwilę i odpocznijmy – powiedziała.
Tanewa, wyraźnie zmęczona, usiadła i ukradkiem przyglądała się Heid. Nie domyślała się, ile babka może mieć lat, lecz z pewnością musiała być bardzo stara. Siwe włosy opadały jej w nieładzie na przygarbione, niemal przygięte do ziemi plecy. Twarz szpeciły głębokie bruzdy przeżytych lat; trudno było ocenić, czy matka jej matki była w młodości piękna czy tylko ładna. Ale oczy Heid były młode, jaśniały miodową barwą jantaru, który wypełniał skrzynie w zamkowym skarbcu na wzgórzu.
– Ojciec ci nie ufa, babciu – wyznała z prostotą. – Wiele razy słyszałam, jak nazywa cię starą wiedźmą.
– Może ma rację. Nie boisz się mnie?
– Ani trochę – wyznało dziecko. – I czekałam, aż przyjdziesz. Jestem bardzo ciekawa wszystkiego, co usłyszę i zobaczę. Musisz jednak pamiętać o tym, że jestem chrześcijanką i nie zmusisz mnie do wiary w twoich przodków.
– Bądź spokojna. Pragnę tylko, byś poznała przodków swojej matki. Nigdy nie wiadomo, co może przynieść ci życie. Może zdradzeni i zapomniani bogowie okażą się ostatnią deską ratunku w obliczu niebezpieczeństwa. Pamiętaj o tym i nie odpychaj ich opieki.
– Ojciec zawsze mnie obroni! – zawołała hardo Tanewa.
– Dopóki żyje, z pewnością tak będzie – zgodziła się Heid. – Jednak gdy go zabraknie, będziesz zdana wyłącznie na siebie.
– Wtedy wesprze mnie matka – broniła się dziewczynka.
– A jeśli obumrą cię za młodu, co wtedy? – zapytała babka.
Tanewa nie odpowiedziała. Jej twarzyczka zachmurzyła się, a na czole pojawiła się bruzda. Myśl o tym, że rodzice kiedyś bezpowrotnie ją opuszczą, była przerażająca.
– Jesteś mądrą dziewczynką i z pewnością rozumiesz, że życie prędzej czy później kończy swój bieg, często w najmniej spodziewanej chwili – rzekła łagodnie Heid.
– A moja mama? Przecież także jest wiedźmą…
– Ciiii… – Stara przyłożyła palec do ust. – Nigdy nikomu o tym nie mów, bo sprowadzisz na siebie nieszczęście.
Tanewa z powagą skinęła głową. Chciała poznać świat babki i zyskać pewność, że Heid jest dobrą wiedźmą, tak jak dobry jest Bóg, który umarł na krzyżu, a potem zmartwychwstał, by ją zbawić. Nic nie zmieni jej wiary – postanowiła w duszy – lecz chciała poznać tajemnicę swojej pogańskiej krwi.
– Opowiedz mi o moich przodkach – poprosiła.
– Nie tutaj. Musimy najpierw dotrzeć na miejsce.
– Na uroczysko?
Heid skinęła głową.
– Tam ujrzysz ich na własne oczy, a nawet przenikniesz ich myśli.
– W jaki sposób? – spytała Tanewa. – Przecież ich kości dawno obróciły się w proch.
– To prawda, ich ciała pochłonęła ziemia, lecz dusze unoszą się w innym wymiarze życia i potrafią przenikać do naszego świata, wypełniać myśli obrazami minionych chwil, lecz odsłonią ci tylko to, co same zechcą.
– Czy będę mogła opowiedzieć o tym mamie?
Heid tylko się uśmiechnęła.
– Czy coś mi grozi?– pytała dalej Tanewa.
– Tego nie wiem, lecz duchy ci wszystko wyjawią. A teraz chodźmy, zbyt długo odpoczywamy.
Heid podniosła się z miejsca, otrzepała z liści płaszcz, którym ponownie się okryła, i wyciągnęła do Tanewy starą, pomarszczoną dłoń. Czekała, aż wnuczka poda jej swoją. Zaledwie dziewczynka ją chwyciła, coś wstrząsnęło jej ciałem. Poczuła silną woń wiatru, deszczu i bagna. Zanim złapała oddech, były u celu.
Puszczańskie uroczysko tworzyło tu polanę wśród lasu, której od dawna nie odwiedziła ludzka stopa. Przecinała ją pajęczyna wielu wąskich strumieni, wytyczając małe wysepki, z których wyrastały potężne kamienie o dziwacznych kształtach.
Tanewa ciekawie rozejrzała się dokoła. Chciała podejść bliżej, lecz zgodnie z wolą matki postanowiła we wszystkim słuchać Heid. Spojrzała na babkę, pytając o zgodę, a gdy ta skinęła głową, zezwalając, weszła w tajemniczy krąg. Najbliżej stojący kamień do złudzenia przypominał niedźwiedzia, który w łapach trzyma rybę. Znak chrześcijan – pomyślała, gładząc dłonią jego powierzchnię. Heid czytała w jej myślach.
– Już ci mówiłam, Tanewo, że nikt wówczas nie słyszał o chrześcijanach. Twój Bóg miał się narodzić dopiero za czterysta lat – przypomniała.
– Są tak stare?
Heid z dumą skinęła głową.
– Przyjrzyj się kolejnym. Co widzisz?
Tanewa chwilę się zastanawiała.
– Te obok też przypominają mi niedźwiedzie – powiedziała. – Lecz zostały wykute w innych pozach. Ten jakby tańczył, tamten stoi na dwóch łapach, ten znowu na czterech, a ten siedzi skulony. – Podchodziła kolejno do każdego. – Ten przypomina mi bardziej grzyba niż zwierzę, a ten ma kobiece kształty. Tamte – wskazała dłonią – wyglądają jak pochylone ludzkie sylwetki.
– A ten w środku? – chciała wiedzieć Heid.
– Jest najważniejszy z nich, prawda?
Babka pokiwała głową. Tanewa była bystra, wszystko pojmowała w lot.
– Przypomina mi wilka – powiedziała dziewczynka. – Potężnego wilka o szarej sierści.
Heid nic nie odrzekła, lecz to właśnie chciała usłyszeć. Przez wnuczkę przemawiały duchy przodków, a jej słowa były ich zgodą na podróż do świata niedostępnego dla zwykłych ludzi, dla których kamienny krąg nie miał kształtów.
Słońce opadało już za horyzont i kamienną figurę oblały jego czerwone promienie. Granice świata zmarłych zostały właśnie otwarte.
– Tak, masz rację, dziecko. – Heid podeszła do Tanewy i wyprowadziła ją z kręgu, zanim ta zdążyła podejść do wilczego kamienia. – Zapada zmrok. Musimy szybko rozpalić ognisko.
– Dlaczego jesteśmy tu same? – zapytała dziewczynka.
– O nic nie pytaj i pomóż mi zbierać gałęzie.
Pracowały w milczeniu, aż do chwili, gdy Heid pochyliła się nad stosem i sprawnymi palcami, uderzając o siebie krzemienne kamyki, roznieciła ogień. Pochylone, dmuchały w niego dopóty, dopóki prócz szczypiącego w oczy dymu pojawiły się na gałęziach trawiące gorącym płomieniem języki ognia.
Babka znikła gdzieś wśród drzew. Wróciła po chwili z naręczem wełnianych kocy i przygotowała wnuczce wygodne posłanie. Potem oddaliła się ponownie. Tym razem przyniosła napełniony wodą kociołek, który włożyła do paleniska. Kiedy woda zaczęła wrzeć, wzięła wiązkę suszonych ziół, pokruszyła je w dłoniach i wrzuciła do garnka. Aromatyczny zapach otoczył je jak mgła w zapadających ciemnościach. Puszczę owiewał jesienny chłód.
Tanewa nie czuła strachu ani głodu, chociaż ostatni posiłek jadła o poranku. Spokojnie przyglądała się babce, grzejąc dłonie przy ognisku.
– Połóż się wygodnie i zamknij oczy – poprosiła wnuczkę Heid. – Duchy naszych przodków już na ciebie czekają.
Tanewa bez sprzeciwu spełniła jej życzenie. Ułożyła się wygodnie i udała, że zamyka oczy, ale spod przymkniętych powiek obserwowała poczynania babki.
Tymczasem Heid zdjęła z szyi srebrny medalion, stanęła za głową Tanewy i wznosząc oczy ku niebu, szeptała jakieś zaklęcia w nieznanym języku. Potem wyciągnęła z płaszcza kawałek drewna i wrzuciła go do ognia. Gdy zapłonęło, uniosła do góry medalion, który zdjęła z szyi. Skrywała go na piersiach, tak że Tanewa wcześniej go nie zauważyła. Teraz zawiesiła go w dłoniach nad twarzą dziewczynki. Poruszał się nad nią jak wahadło, w przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył… Tanewa poczuła senność. Słowa i zapachy oddalały się, a blask ogniska narastał. Dziewczynka zapadła w sen. A potem następny. I kolejny.
Z trzeciego i ostatniego obudziła się łagodnie, bez wstrząsów i lęku o życie, jakiego doświadczyła poprzednio. Nie rozumiała tego, co śniła. Co oznaczały te sny? Czuła, że odzyskuje świadomość, i zamierzała o to zapytać Heid, lecz nie zdążyła. Głos babki dobiegał z oddali.
– Możesz być dumna ze swojej krwi, Tanewo – usłyszała. – Teraz wrócisz do domu i nie będziesz niczego pamiętać, lecz duchy przodków zapisały w twojej duszy tęsknotę za przeszłością, której zawsze będziesz wierna, i przybędą po ciebie, gdy przyjdzie czas…
– Zaczekaj, nie odchodź! – zawołała Tanewa, lecz szum wiatru zagłuszył jej słowa. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą zatroskane twarze rodziców.
– Budzi się! – zawołał książę Gołdap.
– Nasze modlitwy zostały wysłuchane – załkała Silvana.
– Co się stało? Gdzie jestem? – Osłabiona Tanewa z trudem usiadła na łożu.
– Byłaś chora, lecz już wszystko dobrze, córeczko – uśmiechnęła się matka.
– Szybko powrócisz do sił – dodał ojciec.
Tanewa usiłowała przypomnieć sobie wszystko, lecz jeszcze tak niedawno żywe obrazy oddalały się, a jej pamięć wypełniała powoli mlecznobiała mgła.
– Niczego nie pamiętam – szepnęła ze smutkiem.
– Byłaś rozpalona i nieprzytomna. Myśleliśmy, że umrzesz, lecz nasze modlitwy zostały wysłuchane.
Tanewa już przytomniej zaczęła się rozglądać dokoła i poczuła na piersi jakiś ciężar. Rozchyliła koszulę i zobaczyła srebrny medalion. Była pewna, że już go gdzieś widziała.
– Co to za medalion? – zapytała.
Rodzice spojrzeli na siebie zdumieni.
– Nie pamiętasz? Należy do ciebie. Otrzymałaś go kiedyś od nieznanej kobiety, którą spotkałaś w lesie – powiedziała matka. – Staruszka wysypała jagody, które długo zbierała, a ty pomogłaś jej je pozbierać, za co była ci bardzo wdzięczna. Wtedy podarowała ci ten medalion, mówiąc, że przyniesie ci szczęście. Od tego czasu się z nim nie rozstajesz – przypomniała.
Tanewa niczego takiego nie pamiętała, ale nie chciała martwić rodziców. I tak byli zatroskani jej zdrowiem.
– Oczywiście, że pamiętam. – Zaśmiała się i objęła rodziców za szyję, a oni tulili ją i całowali, szczęśliwi, że już czuje się dobrze.
– Zdrowiej szybko, córeczko – powiedziała matka. – Póki trwa lato, pójdziemy nazbierać ziół, będziemy wędrować przez puszczę, śmiać się i opowiadać pradawne historie, tak jak lubisz.
– Tak mamo – szepnęła – nie mogę się doczekać.
Kiedy rodzice wyszli z komnaty, by odpoczęła, Tanewa zdjęła z szyi medalion i dokładnie mu się przyjrzała. Był duży, wielkości dojrzałego orzecha, i przepięknie wykonany. Na środku znajdowała się jakby spirala, której trzy ramiona zwijały się w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, jak trzy ślimaki, połączone grzbietami okrągłych skorupek. „To spirala życia, symbol twoich przodków, a teraz i twój” – usłyszała w duchu słowa staruszki – „Trzy jego zwinięte w okręgi ramiona oznaczają narodziny, śmierć i życie po życiu. To talizman, który będzie cię ochraniać i wspierać w każdym działaniu. Z nim osiągniesz wszystko, jakikolwiek obierzesz cel. On doda ci sił, otworzy na szczęście. Los będzie ci sprzyjał i zawsze wyjdziesz obronną ręką z każdej przeciwności. Noś go zawsze, a wtedy poczujesz jego wyraźną moc i opiekę sił wyższych. Twoi przodkowie dadzą ci za jego pomocą siłę witalną i wewnętrzną moc”.
* * *
I tak mijały stulecia, aż przyszło stulecie dwudzieste a wraz z nim mroczny czas panowania tych, którzy pieczętowali się prasłowiańskim symbolem złamanego słońca. Duchy przodków na wszystkich leśnych uroczyskach zostały poruszone. Nadchodził czas walki, śmierci i zniszczenia. Lecz w gwiazdach zapisana była klęska nieprzyjaciela. Musiało się jednak stać to, co się stało, bo czas duchów płynie inaczej niż czas żyjących. Ziemia naszych przodków na długie lata stała się własnością SS, siedzibą Zakonu Trupiej Czaszki…
Prolog II
Schloss Igling, Niemcy, sierpień 1993 roku
– Zobacz, jest idealna – szepnęła Gudrun, jakby dziewczyna mogła ją usłyszeć. A przecież nie zdawała sobie sprawy z ich obecności. O tym wiedział tylko Eryk i pewnie zaraz jej będzie szukał. Zdrajca, podły odstępca!
– Być może. – Urszula podeszła do okna, tłumiąc w sobie gniew. Kara i tak go dosięgnie, wcześniej czy później. Bo kara za odstępstwo jest nieuchronna.
Wyjrzała przez okno. Dziewczyna przyszła na cmentarz, tak miało być. Przecież sama ją przywołała. Chciały się jej przyjrzeć, zanim podejmą ostateczną decyzję.
– Wysoka i smukła jak sosna – oceniła Gudrun. – Przyjmie ją…
Rzeczywiście była bardzo ładna, jasnowłosa i zgrabna.
– A zatem ona… Niech będzie.
– Czas jest bliski.
– Zawsze byłyśmy zgodne.
– Tylko my dwie.
– Kochanka i córka.
– Biegnij, sarenko, wilk już czeka.
1.
Puszcza Solska, 23 sierpnia 1993 roku
KRZYSZTOF
Był schyłek lata 1993 roku. Daro i Miki dopadli mnie przy pomniku Miszki Tatara.
– Kujon! – usłyszałem i zza pomnika wyszli dwaj myśliwi, w uśmiechu szczerząc zęby. Ja byłem ich zwierzyną. Najbardziej bałem się Mikiego. To on wydawał polecenia, a Daro bez mrugnięcia okiem go słuchał. Rzuciłem się do ucieczki, ale byłem wtedy gruby, biegłem jednak ile sił w płucach. Do domu Michała i Marcina było już stąd niedaleko, ale nie miałem szans. Wiedziałem, że im nie ucieknę, lecz walczyłem. Słyszałem za sobą tupot nóg i czułem ich oddechy na plecach. Gdy zabrakło mi tchu, zdecydowałem, że stanę do walki. Że albo teraz, albo nigdy. Zatrzymałem się i odwróciłem w ich kierunku. Zacisnąłem pięści i czekałem, gotowy na pierwszy cios.
Daro i Miki, pewni swego, zbliżali się wolnym krokiem, by mnie bardziej skruszyć. Mieli zawadiackie miny, byli spoceni i czerwoni na twarzach nie mniej ode mnie. Odbiegliśmy kawałek drogi od pomnika. Wokół był tylko las. Nagle stało się coś dziwnego. Niebo pociemniało, a słońce zgasło. Nasze nogi owiewała mgła tak gęsta, że można ją było kroić nożem. W jednej chwili niemal straciliśmy się z oczu, chociaż staliśmy naprzeciwko. Kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że śniłem, ale to działo się naprawdę.
Przestraszeni, zapomnieliśmy o bójce. Stanęliśmy obok siebie ramię w ramię, rozglądając się dokoła z rosnącym niepokojem. Żaden z nas nie miał głowy do tego, by się teraz bić. Najpierw długo panowała cisza, a potem potężnie zagrzmiało i niebo przecięła olbrzymia błyskawica. Niebo jakby się rozwarło i z czarnej paszczy chmur lunął na ziemię potężny deszcz, którego krople boleśnie siekły nas po rękach, gołych łydkach i twarzy. Grzmiało coraz mocniej, coraz donioślej, coraz bliżej. Już nie jedna, lecz dziesiątki błyskawic jedna po drugiej rozświetlały na czerwono niebo. Potwornie się bałem, oni z pewnością też. Może dlatego po raz pierwszy w życiu przejąłem inicjatywę.
– Za mną! – krzyknąłem i na oślep ruszyłem znajomą drogą na Fryszarkę. Daro i Miki bez sprzeciwu ruszyli za mną. Znowu czułem ich oddechy na plecach, lecz tym razem nie byli groźni. W obliczu nowej sytuacji nastąpiło zawieszenie broni.
Nie widziałem drogi, bo deszcz zalewał mi oczy, ale instynktownie parłem do przodu a oni za mną. Wyprowadziłem ich z lasu na polanę. Przemoczeni do suchej nitki wpadliśmy bez pukania do domu „dziadów”. Kuzyni mojej babci nie byli zaskoczeni. Na chwilę unieśli wzrok w kierunku drzwi, nie przerywając swoich zwykłych zajęć. Michał wyplatał kosze, a Marcin strugał łyżki. Kuchnia, która stanowiła główną część domu a zarazem warsztat łyżkarski i koszykarski, przesiąknięta była zapachem bagien i lasu.
– O, burza was, rybeńki, złapała – stwierdził wesoło Marcin, a Michał jak zawsze tylko pokiwał głową, nie przerywając zajęcia.
Za oknem wciąż szalała burza, pioruny i grzmoty rozrywały przestworza i mieliśmy wrażenie, że ziemia się trzęsie. Żywioł osiągał chyba swoje epicentrum, lecz oni jakby tego nie słyszeli.
Przedstawialiśmy opłakany widok. Marcin podniósł się ze stołeczka i przyniósł duży ręcznik. Wycieraliśmy się kolejno, a potem jeden obok drugiego usiedliśmy na drewnianej ławie stojącej obok kuchni. „Dziady” palili w niej nawet latem. Igrający pod blachą ogień dawał przyjemne ciepło. Daro i Miki rozglądali się ciekawie dokoła. Ściany w kuchni zdobiły święte obrazki, a na krzywych półkach poniżej suszyły się ułożone równiutko jak żołnierze drewniane łyżki, które wystrugiwał Marcin. W kącie ułożone były kosze Michała. Kuzyni żyli tak od wielu lat i nikogo to już nie dziwiło.
Burza powoli zamierała, lecz z oddali wciąż dochodził przerażający trzask łamiących się drzew. Byliśmy bezpieczni. Marcin podniósł pokrywkę garnka i energicznie zamieszał swoje popisowe danie – owsiankę na mleku, którą bardzo lubiłem. Wyciągnął trzy talerze i trzy drewniane łyżki i podał kolejno każdemu z nas.
– No to jedzcie na zdrowie, rybeńki. Czym chata bogata – zachęcał.
Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Chwyciliśmy za łyżki i jedliśmy z apetytem.
Jedząc, przyglądałem się obrazom. Robiłem tak zawsze, gdy tu przychodziłem. Pierwszy z brzegu wisiał św. Józef lub Antoni z białymi liliami w jednej dłoni i dzieciątkiem na drugiej – zwykle nie mogłem ich rozróżnić, bo święci byli do siebie podobni. Dalej, na środku, św. Michał Archanioł z mieczem w dłoni, patron jednego z dziadów, a obok chyba patron drugiego. Jedynie się domyślałem, że jest to św. Marcin. W pokoju wisiał jeszcze jeden obraz, który bardzo mi się podobał, widniała na nim Matka Boża odganiająca od domostwa zgłodniałe wilki. Sceneria obrazu była zimowa i zawsze napawała mnie lękiem, a zarazem wpatrywałem się w wilki jak zahipnotyzowany.
Marcin kiedyś mnie nastraszył, gdy tak stałem i patrzyłem. Podszedł cicho i nagle zawył. Aż podskoczyłem. Śmiał się, a Michał postukał się palcem w czoło i Marcinowi zrobiło się trochę głupio. Przepraszał mnie, że taki od dziecka z niego żartowniś. Oczywiście mu wybaczyłem, nigdy długo nie chowałem urazy. Nawet teraz, jakbym zapomniał, że obok mnie siedzą, co prawda zmoknięci, ale nadal niebezpieczni, moi dwaj prześladowcy, i żałowałem, że drzwi do pokoju były akurat zamknięte. Obraz na pewno by się im spodobał.
– A wy czyje, rybeńki? – zagadnął chłopaków Marcin. Michał nadstawił uszu, ciekawy odpowiedzi. Powiedzenie, że milczenie jest złotem, jak ulał do niego pasowało, rzadko się odzywał, w przeciwieństwie do Marcina, który lubił sobie pogawędzić.
– Darek Machałek z Hamerni – odpowiedział Daro. – A on… – Wskazał kumpla.
– A ja umiem mówić! – zgasił go Miki. – Mikołaj Rebizant – przedstawił się.
– A z których to Rebizantów, rybeńka? Bo was tu wiele dokoła…
– Z Głuchów, od Heńka Niewypała – oświadczył z nieskrywaną dumą Miki.
– Aaaa… – Marcin pokiwał głową. – Co tam słychać u dziadków, zdrowi?
– Zdrowi – potwierdził Mikołaj. – Już pana poznaję. To od pana babcia Aniela kupuje kosze i łyżki.
– Ano ode mnie, rybeńka. A Machałków też znam. – Spojrzał na Darka. – Twój dziadek pewnie Stefan?
Darek z zapałem pokiwał głową. Nie chciał być gorszy od Mikiego.
– Ale on już dawno nie żyje – dodał.
– A to też wiem. – Marcin się zamyślił. – Ale przyjaciel z niego dobry był, meldunki nosiliśmy partyzantom, a od nich do kogo trzeba.
– Dziadek roznosił meldunki? Nie wiedziałem – zdziwił się Daro.
– Bo go nie pytałeś, baranie! – zgasił go Miki. Zaczął nabierać pewności siebie, wysechł i podjadł do syta.
Teraz to dopiero dostanę łupnia – pomyślałem z przerażeniem.
– To fakt – przyznał spokojnie Darek. – Jakoś się nie złożyło. A pan by nam opowiedział?
Marcin już otwierał usta, gdy nagle w słowo wszedł mu Michał, dotąd milcząco przysłuchujący się rozmowie.
– Burza się skończyła i czas wracać do domu! – zagrzmiał, a w jego głosie odczytałem nutkę niezadowolenia. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że nie znosił wspomnień. Pewnie z powodu swojego kalectwa. W czasie wojny niemal stracił wzrok i do tej pory słabo widział na jedno oko.
Jednak mimo wszystko wolałem tu przychodzić, niż siedzieć w domu z babcią Bronią. Lubiłem zwłaszcza Marcina, bo zawsze był wesoły i żartował, a tego właśnie potrzebowałem. Mama ostatnio bardzo chorowała i tata ciągle siedział z nią w szpitalu. Babcia Bronia była co prawda w domu, ale zawsze chodziła smutna i ciągle płakała, a ja nie rozumiałem dlaczego. Dlatego wolałem gdzieś sobie pobiec. Trwały wakacje i spędzałem czas, tak jak lubiłem. Chodziłem na Czartowe Pole, by pomoczyć nogi w zimnej wodzie, a potem wędrowałem na Fryszarkę.
– Już się tam pewnie niepokoją, gdzie jesteście – łagodził Marcin, który dbał o to, by nie denerwować Michała. Zawsze się z nim zgadzał i nie słyszałem, by choćby raz w jakiś sposób się mu sprzeciwił. Było dla mnie jasne, że nasza wizyta dobiegła końca.
Darek i Mikołaj też wstali z ławy i wyjrzeli na zewnątrz. Puszcza zdawała się nie pamiętać srogiej burzy. Powietrze przesiąknięte było wilgocią, a na niebie rozkwitała wielobarwna tęcza. Patrzyliśmy na nią w zachwycie dobrą chwilę.
– To odprowadzić was kawałek, czy traficie sami? – zapytał Marcin tuż nad naszymi głowami.
– Damy radę – odpowiedzieli chórem moi prześladowcy. – Krzysiek nas zaprowadzi.
Mikołaj spojrzał na mnie z krzywym uśmiechem. No, to teraz się będzie działo, w drodze powrotnej na pewno mnie zleją. Ale przecież nie będę się skarżył. Niech się dzieje, co chce – pomyślałem.
Pożegnaliśmy się i weszliśmy w las.
Daro i Miki szli przy mnie ramię w ramię. Odwróciłem się. Marcin schował się w domu, niczego nie zobaczy. Zaschło mi w ustach, z trudem przełknąłem ślinę. Moja odwaga z każdym krokiem topniała jak zeszłoroczny śnieg. Czułem, że nadchodzi burza stokroć gorsza od tej, która minęła. Byłem sam na sam z wrogami i nic nie wskazywało na to, że otrzymam ułaskawienie. Stanęliśmy na rozstajach. Zadrżałem, gdy Miki położył ciężko rękę na moim ramieniu.
– To gdzie teraz, Robokop?
Zdębiałem na chwilę, nie rozumiejąc, do kogo mówi. Wyraźnie patrzył na mnie. O co mu chodzi? Po minie Daro poznałem, że też nie rozumiał.
– A czemu niby Robokop? – zapytał.
– Bo ja tak mówię – rozstrzygnął sprawę Miki i widać było, że to on ma tutaj ostatnie zdanie. A potem zrobił coś jeszcze dziwniejszego.
– Spoko, od dzisiaj masz u nas luz – powiedział, wyciągając do mnie rękę. – I sorry za tamto, no wiesz…
Za jego przykładem natychmiast poszedł Daro.
– Spoko z ciebie gość.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Zyskałem prawdziwych kumpli, na dobre i na złe. Odtąd każdą chwilę spędzaliśmy razem.
2.
Hamernia, czerwiec 2013 roku
KRZYSZTOF
Z Józefowa do Hamerni nie było daleko i na parapetówkę poszedłem z buta w rytm najnowszego przeboju zespołu Video: „Dziś potrzebny mi ktoś nowy, taki ktoś jak ty, kto w korowodzie czarno-białych dni będzie jak nagły dopływ świeżej krwi – na stałe!”.
Piosenka, jak wszystkie, wpadała w ucho. Miałem wrażenie, że pisali właśnie dla mnie i o mnie. W tematach damsko-męskich nie mieli sobie równych, przynajmniej w mojej ocenie. Krzysztof Zarębski, samotny glina w wieku rozrodczym, gotowy do założenia rodziny i wciąż od nowa odstawiany na boczny tor. W sumie nie mogłem zrozumieć dlaczego?
W smutnawym nastroju dotarłem na miejsce, gotowy do wychylenia paru browarów. Raz się żyje, a ja rzadko sobie pozwalałem, bo praca, powaga, służba, zadania…
Nowy dom Elżbiety i Dariusza Machałków w Hamerni był gotowy od maja. Nie był ani za duży, ani za mały, ale w sam raz dla małżonków i gromadki dzieci, jeśli się pojawią. Na razie oboje z trudem znajdowali czas dla siebie. Kochali swoją pracę i poświęcali się jej na sto procent, jednak nowy dom należało solidnie oblać. Szefowa dała mi jeden dzień urlopu na tę okoliczność.
Kumple już na mnie czekali. Powitali mnie radosnym okrzykiem i poklepywaniem. Prawdziwy męski wieczór. Darek zadbał o detale. Włączył swoje ukochane hi-fi. Z głośników popłynęła na powitanie dokładnie ta sama piosenka. To chyba jakiś znak – pomyślałem.
– To dla ciebie, stary, płytka, bo wiem, że lubisz – wyjaśnił Darek. – A Mikiemu to obojętne, co z głośników leci…
Wieczór szybko się rozkręcał.
– Jakby mi ktoś dwadzieścia lat temu powiedział, że będę z tobą pić Robciu, to bym go wyśmiał – powiedział Mikołaj, otwierając kolejne piwo.
– Niezbadane są wyroki nieba – skomentowałem.
– Filozof. Szkoda, że wtedy nie byłeś taki chojrak. Lałeś przede mną w majtki i wiałeś, gdzie pieprz rośnie – przypomniał Mikołaj z nutką satysfakcji w głosie. Robił się taki, kiedy za dużo wypił.
To nie było miłe wspomnienie, a Mikołaj jakby się uparł, żeby o tym mówić. Miałem wtedy trzynaście lat, oni byli dwa lata starsi. Niejednego młodego tak ganiali. Słynęli z tego w okolicy. W szkole nie było nic gorszego, niż im podpaść. Ja należałem do tych nieszczęśników z kilku powodów: byłem gruby, nie kopałem piłki jak inni i byłem synem organisty, a do tego dobrze się uczyłem. Drwili ze mnie i szydzili każdego dnia. Kiedy na katechezie ksiądz opisywał piekło, doskonale rozumiałem, o czym mówi.
– Odpieprz się w końcu, Miki! – rozzłościłem się.
– Wyluzuj, Krzychu… Przecież to stare czasy – łagodził Daro. – A pamiętasz tę burzę? Który to był rok?
– Sierpień dziewięćdziesiąty trzeci – pamiętałem dokładnie.
Niedługo potem do naszej paczki dołączyła Ela Buczek. Odtąd było nas trzech i dziewczyna, do chwili, gdy dziadkowie z Niemiec zabrali mnie do siebie po śmierci mamy. Przez kolejne lata pisaliśmy do siebie listy. Ela zawsze marzyła o tym, żeby łapać bandytów, i szybko pięła się po stopniach awansu. Przed rokiem mocno zaiskrzyło między panią podinspektor a strażakiem zawodowym, Dariuszem Machałkiem, i zakończyło ślubem. Ja zostałem policjantem, a Mikołaj Rebizant leśniczym.
– Gdyby nie dziady… Co u nich? – zapytał Darek.
– Mają się lepiej od nas, stary. Przedwojenny materiał i żwawe z nich jeszcze staruszki – odparł Miki.
Michał i Marcin byli starymi kawalerami i mieszkali samotnie w starej gajówce na Fryszarce. Miałem niewiele lat, kiedy zacząłem ich tak nazywać, i nie wiedziałem, że „dziady” to dość nieeleganckie określenie. Na szczęście mi to wybaczyli. Oficjalnie nazywałem ich stryjkami, ale w gronie przyjaciół przyjęło się to pierwsze określenie i nie było w tym absolutnie nic złośliwego.
– Dawno już u nich nie byłem.
– To jutro pojedź, przecież masz wolne. A przy okazji wpadnij na Głuchy. Dziadkowie się ucieszą. Pogadamy.
– Okej. Może jutro dam radę.
– Nie może, tylko przyjedź. Dziadek Heniek kończy w tym roku dziewięćdziesiąt dziewięć lat!
– Kiedy dokładnie?
– Ostatniego dnia sierpnia.
– Trzeba pomyśleć o prezencie.
– Ma zamiar do setki dociągnąć, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Przekonałeś mnie. Jutro będę, a przy okazji wpadnę do dziadów na Fryszarkę.
– Za spotkanie!
Wznieśliśmy toast, a potem siedzieliśmy w milczeniu, słuchając muzyki. Darek ściszył hi-fi i piosenki stały się delikatnym, mruczącym tłem. Byliśmy już za starzy na głośną muzę. Nastrój nam nieco ostygł, tak to chyba trzeba nazwać.
– Czyli dziadziuś wybiera się na niebiesia… – zaczął Machałek. – Dziewięćdziesiąt dziewięć lat… Niezły wiek. My tyle nie pociągniemy. I chyba wiem, co ich tak konserwuje – zawiesił głos.
– No co?
– Baby nie mają, więc dożyją setki z hakiem!
Tak jak się spodziewałem, temat zaczynał schodzić na kobiety. Nie bardzo chciałem, żeby rozmowa potoczyła się w tym kierunku, ale było to raczej nieuniknione. O czym mają rozmawiać trzej faceci w średnim wieku na spotkaniu przy piwie? Machałek jako pierwszy pożegnał stan kawalerski i czuł się z tego powodu niezwykle dumny.
– Czuję, że przy Eli szybko zejdę na zawał. Powiem wam, że ma żonka temperament. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Tylko bez szczegółów – zastrzegłem. – Nie chcę wyobrażać sobie szefowej w sytuacji intymnej.
– I tak bym ci, Robciu, nie powiedział, jeszcze byś mi się ślinił w pracy jak to pies!
– Zawsze byłeś zboczony, Machałku, nie rozumiem, co Ela w tobie widzi – odparowałem.
– Spadaj! Zwyczajnie mi zazdrościsz.
– Nie ukrywam, Ela zawsze mi się podobała.
– Koniec tego dobrego! Ela jest moja i przypominam ci, że siedzisz pod moim dachem, o, tymi rękami wybudowanym. – Rozłożył ręce. Na dłoniach miał ślady po oparzeniach.
Rok temu strażak, Dariusz Machałek, wyniósł z płonącego domu pewną staruszkę, za co dostał medal i… żonę. W oczach Eli zapunktował na tyle, że oddała mu rękę. Po akcji ze staruszką sama zaproponowała ślub.
– Dom wybudowałeś, drzewo posadzisz, jak wytrzeźwiejesz, teraz pora na syna! – nagabywał Mikołaj.
– Ta, łatwo powiedzieć. – Daro posmutniał. – Ela ciągle na komisariacie z Robciem siedzi – wskazał palcem na mnie – a czas leci. Nie naciskam, ale…
– Tylko byś spróbował, to pałką przez łeb oberwiesz – zaśmiał się Mikołaj.
Darek nie słuchał.
– Chciałbym mieć syna, żeby go wszystkiego nauczyć, spędzać z nim czas – rozmarzył się. – Zawsze chciałem mieć dużo dzieci.
– Jak ci Elka urodzi jedno, to już dobrze – zadrwił Miki.
– A ty, stary dziadu, kiedy zamierzasz się ustatkować? – odciął się Daro.
– Co na mnie patrzysz, nie jestem jedynym singlem w tym towarzystwie – obruszył się Miki.
– Nie jesteś, widzę, w temacie. „Zakochani są wśród nas, zakochani nie pierwszy raz, na na nan na…” – Daro zanucił znany szlagier, zmieniając słowa. – Ela mówiła, że chodzisz rozkojarzony i tylko wzdychasz do pewnej… bibliotekarki.
– Robcio Romeo – podchwycił zgryźliwie Miki. Jak ja się ożenię, to będzie ostatnim singlem w naszej paczce, a Miki nie lubił być ostatni.
– To teraz gadaj, Robciu, jak na spowiedzi – naciskał mnie Daro.
Nie miałem zamiaru gadać o Kamili. Moje sprawy sercowe po raz kolejny rozlazły się w szwach.
– To już skończony temat – uciąłem.
– Skończony, mówisz? – Mikołaj porozumiewawczo spojrzał na Darka. – Który to już raz w tym roku, stary?
– Ostatnio tylko się zakochujesz i odkochujesz, a wszystko trwa zaledwie chwilę – podchwycił Machałek.
– No, nie bądź taki i podziel się z kumplami nowym doświadczeniem. Który to już raz? Dobrze wiemy, że masz wiele złamanych serc na sumieniu.
– Dodajmy, że w większości niecnie porzuconych – przyłączył się Machałek i mrugnął porozumiewawczo do Mikołaja.
Nie odzywałem się. Nie mogli wiedzieć, że tym razem wszystko było inaczej. Wywołali Kamilę jak ducha na seansie spirytystycznym. Nie chciałem o niej myśleć, ale nie umiałem także zapomnieć. Jeszcze nigdy tak nie bolało.
– Dobrze, że łamał te serca głównie za granicą – filozofował Mikołaj.
– O, tu dobrze mówisz – podchwycił Machałek. – Niemki tutaj cię nie znajdą, ale jak podpadniesz naszej, to cieniutko to widzę!
– Za mundurem panny sznurem – odparowałem.
– A jak! – ucieszył się strażak.
– Jakoś nie zauważyłem – dla odmiany rozzłościł się leśniczy.
– Za dużo w lesie siedzisz – stwierdził Darek. – Tam to jedynie sarny i dziki, a nie dziewczyny z krwi i kości – wyjechał ze swoim starym jak świat tekstem.
– Myślę, że przyczyna leży gdzie indziej. – Teraz ja uśmiechnąłem się złośliwie.
– No tak – podchwycił Darek. – Nasz Miki ciągle wzdycha do tej swojej mężatki.
– I to od dwudziestu lat! – dobiłem gwóźdź do trumny kumpla.
Nie cieszyliśmy się długo z naszego dowcipu. Mikołaj spochmurniał, odstawił piwo i bez słowa wyszedł z domu. Zrobiło nam się głupio.
– Chyba ciągle go trzyma – szepnął Darek.
Mikołaj zakochał się na amen wiele lat temu. Miała na imię Julia i skończyła właśnie osiemnaście lat. On miał wtedy siedemnaście. Wracała od koleżanki z Szypotów drogą przez las i wstąpiła do leśniczówki na Głuchach, żeby napić się wody. Babcia Mikołaja dobrze ją znała, bo po sąsiedzku mieszkał jej brat. Nie chciała dziewczyny puścić samej do domu, bo zbliżał się wieczór, a do Wrzosowisk Starych, gdzie mieszkała, był jeszcze spory kawałek drogi. Dlatego zawołała Mikołaja, żeby ją zawiózł. To był jego szczęśliwy dzień. Wtedy właśnie – jak pisała mi Ela – Mikiego dosięgła strzała Amora.
Mikołaj w niczym wówczas nie przypominał Romea. Jego wielką pasją były motory. Przyciągał stare graty na podwórko i zawzięcie reperował. Był wiecznie umorusany smarem, co w połączeniu z ciemną karnacją sprawiało, że przypominał młodego diabła. Mogłem to sobie wyobrazić. Zresztą nadal nie stronił od bitek i awantur i wciąż go gdzieś nosiło. Nie zajmował się dziewczynami, bo tematy te zwykle go nudziły, ale z Julią było inaczej. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i nie było to zwykłe chłopięce zauroczenie. Inaczej nie trzymałoby go tak długo. O wszystkim na bieżąco donosiła mi w listach Ela, którą ten temat szczególnie interesował ze względu na to, co potem się stało z Julią.
– Chodźmy do niego, głupio wyszło – powiedział Daro. Przyznałem mu rację.
Wyszliśmy przed dom. Mikołaj stał nieruchomo, zapatrzony w dal. Miał smagłą, oliwkową cerę, smukłą sylwetkę i przenikliwe czarne oczy. Jego mama, jeszcze gdy była panną, uciekła z Cyganami i nigdy nie wróciła do domu. Dziecko podrzuciła rodzicom na Głuchy. Mikołaja wychowali dziadkowie. Kto wie, może był z niego jakiś cygański król? Nigdy nie rozmawialiśmy o jego przeszłości, bo Miki był na tym punkcie bardzo drażliwy. Z pewnością podobał się kobietom, lecz jego serce od lat należało do jednej. Taką już miał samotną, rozdartą i wierną duszę.
– Stary, tylko mi się tu nie upijaj na smutno, bo parapetówkę tu mam. – Machałek próbował załagodzić sprawę.
– Przepraszam. – Szturchnąłem go w bok.
Miki wziął głęboki oddech.
– W porządku. Sam nie wiem, co mnie naszło.
– To może chodźmy w końcu posadzić to drzewo… – zaproponowałem.
Mikołaj przywiózł w prezencie dla Eli i Darka dorodną sadzonkę dębu.
– No pewnie. Dawaj tego krzaka – ucieszył się strażak.
– A trafisz szpadlem w ziemię? – zadrwił już zwyczajnie Mikołaj.
– A od czego ma się przyjaciół? – Klepnąłem Machałka w plecy.
I tak posadziliśmy drzewo.
Dalsza część wieczoru upłynęła już spokojnie. Skrzętnie omijaliśmy drażliwe tematy i pytaliśmy Mikołaja o barcie. Dyrektor Lasów Państwowych ogłosił projekt wskrzeszenia bartnictwa w Puszczy Solskiej i leśniczy Mikołaj Rebizant jako pierwszy podjął wyzwanie. Dziadek Heniek był bartnikiem z dziada pradziada. Projekt rozpoczęto na terenie Nadleśnictwa Józefów, w rewirze Mikołaja.
– Dziadek mi opowiadał, że przed wojną była u nas barć na barci. Potem wszystko powoli zaginęło. I jak wczoraj zobaczyłem, że dwie pierwsze kłody zostały zasiedlone przez pszczoły, omal się nie popłakałem – powiedział Mikołaj.
– Sentymentalny się zrobiłeś na stare lata, nie ma co – westchnął Daro. – Kto by pomyślał.
– Sam się sobie dziwię – przyznał Miki. – Ale te pszczoły w barci to coś pięknego, mówię wam.
– Kiedy dasz spróbować miodku? – zapytałem.
– A co, chcesz być takim krągłym misiaczkiem jak kiedyś? – zainteresował się Darek.
– He, he! Ciągnie misiaczka do miodu!
– A żebyś wiedział. – Nie obraziłem się. Znałem ich rzewne gadki na wylot.
– Tak za dwa miesiące. – Mikołaj spoważniał. – Zaproszę was na miodobranie, ale uprzedzam, że będą kamery. Projekt musi być dokumentowany.
– Jasna sprawa, bez tego nic dzisiaj nie przejdzie – zgodził się Machałek.
– A jak się dziadek cieszy – rozrzewnił się znowu Mikołaj. – Chciałbym zdążyć na jego urodziny w sierpniu. Dziewięćdziesiąt dziewięć lat… Macie pojęcie?
– Tak, już nam mówiłeś – przypomniał Darek.
– Wiem, że mówiłem, jeszcze nie mam zaników pamięci, chodzi tylko o to… dobra, będziecie się śmiać, ale co tam, śmiejcie się…
– No gadaj, o co chodzi.
– Boję się, że mi Henio umrze i… Cholera, wiem, że to głupie, ale nie mogę sobie wyobrazić życia bez niego i bez babci Anieli. Oprócz nich nie mam nikogo.
Zamilkliśmy i zrobiło się jakoś smutno.
– To zrozumiałe, przecież cię wychowali – odezwał się Machałek.
– To bardzo bolesne ale nieuniknione – dodałem swoje trzy grosze. – Czas naprawdę goi rany…
Byłem z nich wszystkich najbardziej zaprawiony w żałobach. Gdy byłem mały, umarła mi mama, potem dziadkowie w Schwarzwaldzie, bo mama miała niemieckie korzenie, a całkiem niedawno dziadkowie Zarębscy w Józefowie. Został mi tylko tata, którego bardzo zaniedbywałem. I właśnie to sobie uświadomiłem.
– Wybaczcie, chłopaki, ale będę już leciał. – Wstałem.
– Już wychodzisz? Ela dała ci wolne – przypomniał Machałek.
– Pamiętam. Ale Miki zwrócił mi na coś uwagę. Zrozumiałem, że dawno nie spędziłem czasu z moim staruszkiem.
– Jasna sprawa, zasuwaj do niego, póki żyje – powiedział Mikołaj, żegnając mnie w żałobnym tonie.
Cóż, śmierć jest w końcu częścią życia – myślałem, wracając z Hamerni do Józefowa. Droga jakoś dziwnie mi się dłużyła. Może dlatego, że szedłem wolniej. Obmyślałem jutrzejszy dzień, nie chciałem go zmarnować. Jeszcze długo goniła mnie płynąca z głośników piosenka, Darek znowu podkręcił hi-fi na cały regulator, pewnie żebym dobrze słyszał z daleka. Słowa piosenki podążały za mną krok w krok.
– Zaraz mu sąsiedzi sprowadzą naszych na głowę za zakłócanie ciszy nocnej – skomentowałem pod nosem.
„Jak tylko słońce wstanie i zmieni się pogoda, zabiorę się na spacer. Pójdę przed sobą schować. Nie wiem, gdzie… Prawdopodobnie tam, gdzie chcę”.
Czyli do lasu. To pewne.
Od dziecka kochałem las, a potem doszły do tego góry, zwłaszcza po wielu latach spędzonych u dziadków w Schwarzwaldzie. Gęste, ciemnozielone lasy porastały piętrowo partię gór. Najniżej królowały dęby i brzozy, wyżej – lasy bukowo-jodłowe, a jeszcze wyżej – bory świerkowe. Lasy te uchodzą za największe i najpiękniejsze w Niemczech. Góry natomiast są naznaczone jeziorkami i gęsto pocięte wstęgami rzek i strumieni z mnóstwem wodospadów. Podobnie jak na Roztoczu.
W Schwarzwaldzie nauczyłem się aktywnie wypoczywać, co wpłynęło na moją kondycję fizyczną i sylwetkę. Z wyśmiewanego przez kolegów grubego fajtłapy stałem się chłopakiem wysportowanym i lubianym przez dziewczyny. Często się zakochiwałem, lecz dotąd nie znalazłem tej jedynej. Nigdy wcześniej się tym nie przejmowałem, aż do teraz. Ale tak widocznie musiało być i tyle. Są ważniejsze sprawy. Na przykład praca. Wtedy nawet mi się nie śniło, że będę policjantem, ale w życiu dzieje się wiele niespodziewanych rzeczy.
Dziadek Helmut, dopóki sił mu starczało, zabierał mnie często na rowerowe i piesze wycieczki w miejsca odległe, lecz godne uwagi. Równie często chodziliśmy w góry. Nasza ulubiona trasa wiodła wzdłuż starych zamków w Niemczech, w Czechach i na Słowacji. Zwykle znajdowały się one w wysokich górach, więc w ten sposób łączyliśmy zwiedzanie ze wspinaczkami. Odwiedziliśmy razem wiele miejsc i czułem się tam bardzo szczęśliwy. Kiedy dziadek Helmut nagle odszedł, nic już nie było takie samo. Babcia Beata, choć dobra i troskliwa, zwykle nie ruszała się z domu. Podobnie jak wujek Arnold, brat mamy, domator i zatwardziały stary kawaler. Nikt nie miał głowy, by poświęcać mi zbyt wiele czasu.
To właśnie wtedy Ela Buczek namówiła mnie, abym wrócił do Polski i został policjantem…
Nie od razu uznałem to za dobry pomysł. Nigdy nie czułem do tych spraw większego pociągu, nie interesowały mnie morderstwa, gwałty ani inne przestępstwa, sprawcy, których należy odnajdywać, zakuwać w kajdanki i oddawać wymiarowi sprawiedliwości. Natomiast Ela zbierała wycinki z gazet i czytała wszystkie kryminały, jakie wpadły jej w ręce. Tą pasją zaraziła potem moich „dziadów”, Michała i Marcina, którzy domagali się od nas nowych partii książek. Z tego powodu zawsze kupowałem im kryminały w prezencie, a potem poznałem śliczną bibliotekarkę Kamilę, po rozstaniu z którą nie mogłem się pozbierać…
Tak, kiedy wreszcie podjąłem decyzję, polubiłem moje nowe życie i obowiązki. Znalazłem swoje miejsce na ziemi. Ela tymczasem pięła się po szczeblach policyjnej kariery, dzięki czemu w odpowiednim momencie mogłem liczyć na jej wsparcie i pomoc. Niedawno ściągnęła mnie do rodzinnego miasteczka i czułem, że powracam do korzeni. Przez jakiś czas się od nich oderwałem, ale zawsze za nimi tęskniłem.
Dokładnie pół roku temu miało miejsce uroczyste otwarcie nowego Komisariatu Policji w Józefowie. Zachowałem na pamiątkę stary egzemplarz Tygodnika Zamojskiego z 1 lutego 2013 roku, gdzie czarno na białym informowano w nagłówku, że: „Był posterunek, jest komisariat i pani komendant”. I dalej: „Od dziś w powiecie biłgorajskim funkcjonuje pierwszy komisariat policji. Powstał w miejsce dotychczasowego posterunku w Józefowie. Podejmując decyzję o utworzeniu komisariatu w Józefowie, inspektor Ryszard P., komendant biłgorajskiej policji, chciał zwiększyć samodzielność tej jednostki, zróżnicowanie i zwiększenie liczby stawianych przed nią zadań. Na decyzję wpływ miał także wysoki poziom pracy policjantów, ich zaangażowanie oraz bardzo dobry wskaźnik wykrywalności przestępstw. Duży wkład w powstanie komisariatu miał również burmistrz Józefowa. Wyremontował lokal dla policjantów i wyposażył go w nowe meble. Komendantem Komisariatu Policji w Józefowie została podinsp. Elżbieta Buczek-Machałek, która wygrała konkurs na to stanowisko. Ostatnio była zastępcą naczelnika wydziału kryminalnego KPP w Lublinie. W komisariacie w Józefowie będzie kierowała pracą 14 policjantów. Możliwe, że za jakiś czas liczba etatów wzrośnie”.
Na zdjęciu dłoń Elki ściska inspektor Ryszard P. Gdzieś z boku wystaje fragment mojego rękawa od munduru. Otwarcie komisariatu transmitowała lokalna telewizja, pisały gazety, jednak jak to zwykle bywa, wszyscy już dawno o tym zapomnieli. Elka została szefem komisariatu w Józefowie, a ja jej zastępcą.
Mój wieloletni pobyt w Niemczech okazał się przydatny. Biegle znałem niemiecki, stąd często delegowano mnie za granicę. Współpraca międzynarodowa policji z roku na rok była coraz ściślejsza. Miałem dobre wyniki i otrzymałem wiele pochwał i wyróżnień, i jak to zwykle bywa, nie przysparzało mi to sympatii, wręcz przeciwnie, ludzie doszukiwali się kumoterstwa i opowiadali niestworzone historie, w których nie było ani cienia prawdy, ale niczego nie komentowałem.
Byliśmy z Elą od dzieciństwa serdecznymi przyjaciółmi, lecz w pracy odkładaliśmy naszą zażyłość na bok. Pani komendant miała, jak na kobietę, niezwykle męski charakter, a w tej pracy był to ogromny atut. Była wprost stworzona do pracy w policji, co szybko udowodniła. Bez wysiłku pięła się po szczeblach kariery i czuła się na służbie jak ryba w wodzie. Jako szefowa miała twardą rękę, chociaż urodę bardzo delikatną. Nikt nie podejrzewał, że ta ładna kobietka potrafi, kiedy trzeba, szpetnie zakląć i walnąć pięścią w stół. Zawsze mi się podobała, niestety nie byłem w jej typie. Los na loterii wygrał Darek.
Powrót do Józefowa był nową kartą w moim życiu. Wiele się tutaj zmieniło i miasteczko mojego dzieciństwa nie było już takie samo. Zajmowałem, jak kiedyś, całe piętro, tata mieszkał na dole. Niby tak samo, a jednak inaczej. Obaj mieliśmy inne zajęcia niż kiedyś. Właściwie często mijaliśmy się w pół drogi. I tak upływał nam dzień za dniem. Który to już raz w tym roku? Od nowa uczyliśmy się życia pod jednym dachem, naszego rytmu dnia i nocy, naszych pasji i zajęć.
Lubiłem swoją pracę i to ona zabierała mi najwięcej czasu. Tata miał mi to za złe. Uznał, że go unikam, i się obraził. Pewnie nadal się gniewał, bo nie próbowałem sprawy załagodzić. Teraz postanowiłem to naprawić.
Gdy byłem w połowie drogi do Józefowa, obok mnie zatrzymał się policyjny radiowóz.
– Może podwieźć, komisarzu. – Przez okno wychylił się dzielnicowy Marek Sarnawski, który, wiedziałem to, zwyczajnie mnie nie cierpiał.
– Jasne… – Wsiadłem do auta i podałem mu rękę. Uścisnął ją niedbale. W samochodzie pachniało kwiatami, z tyłu na półce leżał bukiet czerwonych róż. Może Sarnawski po pracy będzie się oświadczał?
– Spacerek? – zapytał i włączył się do ruchu.
– Byłem u kumpla na parapetówce – wyjaśniłem, bez wdawania się w szczegóły. Sarnawski wyczuł ode mnie alkohol. W sumie nie było to trudne.
– Więc była okazja wypić – zaśmiał się. – Nie mamy ich zbyt wiele. Trzeba być trzeźwym dniem i nocą. Świecić przykładem.
– I nie jeździć po pijaku – dodałem.
– Zgadza się.
– Jeszcze na służbie? – zagadnąłem, ale to chyba było głupie pytanie.
Sarnawski nie odpowiedział. Rozglądał się uważnie dokoła i jechał bardzo wolno. Kogoś szukał, ale skoro milczał, nie pytałem. Po chwili dostrzegł kogoś w lesie, zatrzymał radiowóz na poboczu, otworzył drzwi i jak długi runął z samochodu.
– O, niech to szlag! – zaklął, przewracając się.
Podbiegłem, by pomóc mu wstać. Ze złością odtrącił moją rękę.
– Niech pan przyprowadzi tego człowieka, zanim ucieknie – powiedział, spoglądając w kierunku lasu.
Zrobiłem, jak prosił. Starszy mężczyzna nie zareagował na mój widok. Siedział spokojnie w trawie tuż obok drogi, wyraźnie zmęczony. Wyblakłe, niebieskie oczy spoglądały gdzieś przed siebie w jeden punkt.
– Pomogę panu wstać. – Wyciągnąłem rękę. Staruszek posłusznie wysunął dłoń w moim kierunku i pozwolił się podnieść. Był lekki jak piórko i wychudzony; elegancka biała koszula i jasne spodnie dosłownie na nim wisiały. Bez sprzeciwu poszedł za mną do samochodu i wsiadł do środka.
– Dziękuję za pomoc, komisarzu. – Sarnawski nieco złagodniał.
– Nie ma sprawy.
Wysiadłem przy ulicy Batalionów Chłopskich, gdzie znowu mieszkałem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej