Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Jezus wzywał do nienawiści? Co to znaczy być błogosławionym? Po co komu modlitwa? Czy można żyć bez grzechu? Czy cierpienie jest karą za grzechy? A może... Bóg nas kusi?
Rzadko zadajemy sobie takie pytania. Niektóre dotyczą spraw uznawanych za tak oczywiste, że nawet ich nie zauważamy. O inne albo boimy, albo wstydzimy się pytać. Mamy poczucie, że nie wypada.
Tymczasem Autor pokazuje, że właśnie w tych pomijanych obszarach naszej wiary kryją się nieraz odpowiedzi fundamentalne dla zrozumienia tego, w co wierzymy. Unika przy tym dawania prostych i ostatecznych odpowiedzi. Zaprasza raczej Czytelnika do głębszego spojrzenia na wiarę i Ewangelię, pokazując, że nieustannie można odkrywać w nich coś nowego.
Andrzej Draguła (ur. 1966), ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, publicysta religijny, członek redakcji kwartalnika "Więź", dyrektor Instytutu Filozoficzno-Teologicznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Jest profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Szczecińskiego i Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu. Autor książek: Eucharystia zmediatyzowana, Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji, Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą, Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem, Emaus. Tajemnice dnia ósmego. W swojej twórczości i badaniach zajmuje się zagadnieniami z zakresu komunikacji religijnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Wroku 2008 „Tygodnik Powszechny” zainicjował nową rubrykę zatytułowaną „Wiara dla dorosłych”. Ks. Adam Boniecki, ówczesny redaktor naczelny, pisał we wstępie do cyklu: „Fides querens intellectum – wiara poszukująca zrozumienia: wywodząca się od św. Augustyna z Hippony i Anzelma z Canterbury formuła dobrze określa przewodnią myśl tej nowej rubryki. Bo wierzący powinni wiedzieć, w co wierzą, a niewierzący – w co nie wierzą. Jakże często my, ludzie dorośli i wykształceni, do tego uzbrojeni – mój Boże! – w szkolną, religijną wiedzę, stajemy bezradni wobec tego, co słyszymy w kościele, wobec własnych wątpliwości, nie mówiąc o zarzutach dotyczących wiary. Stąd ta propozycja: razem poznawajmy, razem szukajmy jej zrozumienia”.
Realizację zadania Redakcja powierzyła mnie. Pamiętam, że pierwszy tekst z nowego cyklu nosił tytuł: Za co idziemy do nieba? Potem pojawiły się następne pytania: Za co idziemy do piekła? Czym jest czyściec? Jaką płeć ma Bóg? Kiedy nastąpi koniec świata? Wykład nie miał charakteru systematycznego, wzorowanego na przykład na katechizmie, a kolejne pytania pojawiały się raczej spontanicznie, zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem. Rubryka nigdy nie była też czymś stałym. Kolejny tekst pojawiał się wtedy, gdy zrodziło się w kimś pytanie. Czasami były to wątpliwości zgłaszane do redakcji tygodnika, czasami pytał mnie ktoś z moich znajomych.
Oczywiście, można się zapytać, czy wobec mnóstwa książek i artykułów o charakterze katechetyczno-wyjaśniającym jest jeszcze miejsce na kolejne wyjaśnienia. To pytanie wówczas też sobie stawialiśmy. Od samego początku nie chodziło jednak o dawanie prostych odpowiedzi, te bowiem najczęściej brzmią naiwnie. Była to taka próba przybliżenia trudnych spraw wiary wierzącym i niewierzącym, aby – może brzmi to paradoksalnie – pozostawić margines niewiedzy i niepewności wobec prawd, które zbyt często uznaje się za oczywiste i poznane. Wciąż przecież potrzebujemy nowego i głębszego rozumienia starych twierdzeń.
Ten pomysł miał jeszcze jeden ważny aspekt. Chodziło o utrzymanie tych katechizmowych tekstów w stylu publicystycznym. Chodziło o wiarę „dla dorosłych”, a więc o wyjaśnienie poważne, a jednocześnie dalekie od teologicznego żargonu naukowych traktatów. Z drugiej strony trzeba było uważać, by nie osunąć się w jakąś infantylizację wiary. Niejednokrotnie się zastanawiałem, jak coś napisać prościej, a jednocześnie uniknąć banału.
Niniejsza publikacja składa się z dwóch części. Teksty katechizmowe znalazły się w części drugiej, pierwsza to zbiór pytań, które mi się zrodziły przy czytaniu Ewangelii i przygotowywaniu homilii. Moja nieco przewrotna natura niejednokrotnie każe mi się zatrzymywać tam, gdzie – przynajmniej z pozoru – w tekście biblijnym nie ma dla naszej wiary żadnego ważnego przesłania, ale – z drugiej strony – to właśnie te momenty wydają się istotne dla rozumienia tego, co Jezus chciał nam powiedzieć. Tak było z dwunastoma koszami ułomków, tak było z kąkolem, który okazał się zupełnie innym chwastem, tak było z figą, na której Jezus szukał owoców, choć to nie był czas na figi. Jezus często posługiwał się paradoksem, przenośnią, skrótem, co odczytywane dosłownie może zniekształcać ewangeliczne przesłanie. Tak jest choćby z jawnogrzesznicami, co nas ubiegną w drodze do królestwa niebieskiego i z Jezusowym wezwaniem do obcinania tych członków naszego ciała, które nam przysparzają zbyt wielu grzechów. Niektóre z tych tekstów są wygłoszonymi homiliami, które zostały nieco przeredagowane dla potrzeb książki, aby utrzymać publicystyczny styl całości.
Na koniec trzeba wspomnieć, że niniejszy zbiór ma już swoją historię. W pierwotnym zamierzeniu miał być wydany już kilka lat temu, ale wciąż coś stawało na przeszkodzie. Piszę o tym, ponieważ mam świadomość, że niektóre z zawartych tutaj wątków zostały już gdzie indziej rozwinięte: czy to w kolejnych moich książkach, czy to na blogu prowadzonym na stronie Laboratorium „Więzi”. Niektóre z tekstów pozostały niezmienione, inne – poszerzone, uzupełnione, przeredagowane, wszak od ich napisania minęło już kilka lat. Zmieniła się trochę rzeczywistość, zmienił się też autor. Starałem się jednak opierać pokusie, by napisać je na nowo, w końcu trzeba przecież być odpowiedzialnym za to, co się kiedyś twierdziło. Tylko pytania o wiarę pozostają wciąż te same.
Część IRozumieć Ewangelię
Czy Bóg jest rozsądny?
Przypowieść o pasterzu i jego stu owcach, w tym jednej zagubionej, wydawała mi się zawsze mało realna. Pasterz, który zostawia samopas dziewięćdziesiąt dziewięć pewnych sztuk, by iść i szukać jednej, którą nie wiadomo czy znajdzie, nie należy – mówiąc delikatnie – do najrozsądniejszych.
W interpretacji tej przypowieści spotykamy dwie różne szkoły. Pierwsza akcentuje rozsądek pasterza. Według niej pasterz, zanim wyruszył na poszukiwanie zagubionej owcy, najpierw zagonił dziewięćdziesiąt dziewięć do zagrody i zabezpieczył je przed złodziejem czy ewentualnym wilkiem. Przyznam, że nie bardzo mnie ta interpretacja przekonuje. Nie wiem, czy w Izraelu wypasa się owce podobnie jak w polskich Karpatach, ale jeśli pasterz wyszedł z owcami w góry, to chyba nie miał żadnej zagrody na tak zwanym podorędziu. O wiele bardziej przekonuje mnie druga interpretacja: o pasterzu chociaż mało rozsądnym, to jednak szalenie kochającym, takim, co gotów jest „poświęcić” to co pewne na rzecz tego co zagubione. Jeden ze znanych mi kaznodziejów homilię na temat tej perykopy rozpoczął od zasadniczego – choć zapewne zrazu bulwersującego – stwierdzenia: „Nie ma takich pasterzy”. Pewnie, że nie ma. Żaden rozsądny pasterz nie ryzykuje utratą dziewięćdziesięciu dziewięciu owiec dla zyskania jednej. Ewangelia nie relacjonuje nam, co odpowiedzieli słuchacze przypowieści na pytanie: „Któż z was nie zostawia…”, ale kto wie, czy nie pukali się w czoło i nie odpowiadali stanowczo i spontanicznie: „Nikt, żaden z nas nie zostawia”. Historia o zagubionej owcy nie kończy się na jej odnalezieniu. Pasterz chce dzielić się radością z innymi, więc „sprasza przyjaciół i sąsiadów” (Łk 15,6), nie poprzestając oczywiście jedynie na oznajmieniu im, co się stało, lecz zapewne wydając ucztę, która mogła go kosztować znacznie więcej, niż warta była ta zagubiona owca. Kto wie, czy nie trzeba było nawet – podobnie jak to jest w przypowieści o synu marnotrawnym – „zabić utuczone cielę” (Łk 15,27), by wyprawić stosowną biesiadę.
Taka interpretacja przypowieści o „szalonym pasterzu” współgra z następującą po niej przypowieścią o kobiecie, co zagubiła drachmę – srebrną grecką monetę, której wartość była mniej więcej równa dniówce pracy. Tutaj też historia kończy się imprezą, na którą szczęśliwa bohaterka „sprasza przyjaciółki i sąsiadki” (Łk 15,9), być może wydając więcej niż wartość zgubionej-znalezionej drachmy. Biesiadą (choć z nutą goryczy) kończy się także trzecia historia opowiedziana w tym cyklu, zwana przypowieścią o synu marnotrawnym. Przebaczający wbrew regułom i rozsądkowi ojciec dołącza do szalonego pasterza i rozrzutnej kobiety. Postawa starszego syna jest w tej historii znamienna. Jest on obrazem nas wszystkich, zdroworozsądkowych obserwatorów, którzy gotowi bylibyśmy powstrzymywać zarówno pasterza czy kobietę, jak i miłosiernego ojca przed rozrzutnością. Ich działania niewiele mają wspólnego ani z logiką (ojciec), ani z ekonomią (pasterz, kobieta), przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Jezus bardzo często w swoich przypowieściach wykorzystywał sytuacje codzienne, by na ich wzór budować obrazy Królestwa Bożego. Wtedy Królestwo Boże rzeczywiście było podobne do opisywanych wydarzeń i można było doszukiwać się analogii. Było tak jednak w przypadku przypowieści, które można nazwać symbolicznymi, jak o zakopanym skarbie, perle czy o siewcy. W tym trzyczęściowym cyklu Jezus wykorzystuje opowieści sytuacyjne, które mają tylko pozory rzeczywistości. W powieści Chata Bóg mówi do głównego bohatera: „Problem polega na tym, że ludzie starają się zrozumieć, kim jestem, biorąc najlepszą wersję samych siebie, podnosząc ją do n-tej potęgi, dodając całą dobroć, jaką potrafią sobie wyobrazić, czyli często niewiele, a uzyskany wynik tych operacji nazywają Bogiem. I choć ich wysiłki mogą się wydawać szlachetne, w rzeczywistości są daremne, a ich rezultat całkowicie chybiony. Nie jestem lepszą wersją ciebie, tylko czymś więcej, czego twój umysł nawet nie ogarnia”1. W tych trzech przypowieściach, poprzez kontrast wobec ludzkiego sposobu działania, Jezus objawia inność Boga, który jest szalony jak pasterz, rozrzutny jak kobieta, miłosierny jak ojciec. Tak, Bóg nie jest lepszą wersją nas samych. Jest kimś całkowicie „innym”. Upodobnić się do Niego to odkrywać tę „inność” w sobie – zdobyć się na szaleństwo, na rozrzutność, na miłosierdzie.
Co to znaczy nieść swój krzyż?
Muszę przyznać już na wstępie, że na to pytanie nigdy nie znalazłem satysfakcjonującej odpowiedzi. Jezus zaprasza: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie. Niech weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje” (Łk 9,23). Ale co to znaczy – zaprzeć się samego siebie? Co to znaczy – wziąć własny krzyż? I co to w końcu znaczy – naśladować? No właśnie, zwłaszcza naśladować. Czy da się naśladować – jakby nie było – samego Pana Boga, mimo że wcielonego i w ludzkiej postaci? Jak nie popaść w banał, by z naśladowania nie wyszła nam nędzna imitacja?
Przepaść między krzyżem Pana a naszymi własnymi krzyżykami wydaje się niepokonalna. Jezus wziął na siebie wszystkie nasze grzechy. On – sprawiedliwy, niósł na sobie całą ludzką niesprawiedliwość. Cierpienie duchowe niewyobrażalne, którego pewno nie wyrazi żaden ból fizyczny ani żaden film nie opisze. Jak się do tego mają nasze krzyże? Czy da się je zdefiniować – jak chce ksiądz Dariusz Kowalczyk – jako „coś, co boli, dokucza, niepokoi”?2. Nie wiem. Żeby przypadkiem krzyżem nie nazwać strzykania w kościach, przegranej w totka czy chwilowego zawodu miłosnego. Tak, niejednokrotnie w kazaniach sprowadza się krzyż do banału albo podnosi się banał do rangi krzyża. Krzyżem szafuje się w każdej bolesnej sytuacji. Krzyż to mąż alkoholik, niepełnosprawne dziecko, długoletnia choroba. Czy jednak nie za szybko biegniemy z taką teologiczną diagnozą? Nieraz słyszałem bunt tych, którzy prosili, by krzyża nie sprowadzać do cierpienia, a raczej widzieć w nim doświadczenie miłości. Matka kochająca swoje niepełnosprawne dziecko nie nazwie go krzyżem, choć zapewne niejeden gorliwy przyjaciel (w tym niejeden ksiądz) chętnie pośpieszyłby z takim właśnie pocieszeniem – wzorem tych, co pouczali Hioba.
Czy czasami krzyżem nie jest coś zgoła innego? Sensem Jezusowego krzyża nie jest cierpienie, bo to tylko narzędzie zbawienia, a nie jego sedno. Sensem jest odkupieńcza miłość, ta, która „gładzi grzechy świata”. Dobrze byłoby pamiętać o słowach św. Alfonsa Marii de Liguorii, który pisał o Jezusie: „Kontemplujemy mękę Chrystusa. Ale trzeba nam pamiętać, że On dużo bardziej nas umiłował, aniżeli cierpiał”. Naśladować Chrystusa to włączyć się w tę odkupieńczą miłość.
Co to znaczy być błogosławionym?
Kiedy rozważamy osiem błogosławieństw z Ewangelii według świętego Mateusza, nieuchronnie pojawia się pytanie: czy mamy tutaj do czynienia z opisem stanu, czy z programem? A jeśli jest to program – czy dotyczy on wszystkich, czy tylko niektórych? Jaka jest błogosławieństw – jeśli można tak powiedzieć – obowiązywalność? Czy nie mieliśmy nigdy wrażenia, słuchając ich, że to nie o nas? Tym bardziej że Kościół czyta je w uroczystość Wszystkich Świętych, a więc – w domyśle – w uroczystość tych, którzy je zrealizowali.
Dwojakość interpretacji istniała od zawsze. Jedni sądzili, że to etyka elitarna, dla wybranych, dla tych, którzy podążają drogą doskonałości, najpewniej dla zakonników i zakonnic. Bo przecież jeśli ktoś zdolny jest do takich wyrzeczeń, to tylko oni. Inni twierdzili, że Jezus nie mówił tego do niektórych, ale do tłumów, czyli – w domyśle – do wszystkich możliwych uczniów i naśladowców Pana.
Osiem błogosławieństw często nazywa się sercem Dobrej Nowiny czy też ewangelią Ewangelii, wskazując tym samym, że stanowią one samo sedno przepowiadania Jezusa. Błogosławieństwa to osobny gatunek literacki znany w starożytności, zwany makaryzmem (makarios – w języku greckim: błogosławiony). Są one swoistą proklamacją stanu szczęścia, które bezpośrednio łączy się z życiem nadprzyrodzonym, boskim. Pierwszym orędziem błogosławieństw ewangelicznych głoszonych przez Jezusa nie jest promulgowanie norm prawnych czy nawet etycznych, lecz proklamacja Dobrej Nowiny, działającej w tych, którzy ją przyjmują. Błogosławieństwa trzeba czytać w perspektywie, którą otwierają, a więc w perspektywie Królestwa Bożego i rzeczywistości nadchodzącej (eschatologicznej). Błogosławieństwa zasadniczo różnią się także od starotestamentalnego Dekalogu. O ile bowiem przykazania Dekalogu wyznaczają granicę grzechu, o tyle błogosławieństwa nie formułują norm, lecz rady. A może nawet więcej – ustanawiają nową rzeczywistość. Leszek Kołakowski pisał: „Kazanie na Górze nie jest «kodeksem» moralnym; jeśli byłoby tylko tym, dlaczego słuchacze, a także następne pokolenia miałyby traktować poważnie te nauki dziwaczne, niewykonalne, niemożliwe? […] Kazanie na Górze nie było interpretacją Pisma ani jego korektą, ani też «systemem» etycznym: był to akt, poprzez który miłość została zasiana i zakorzeniona w świecie”3.
Czy takie właśnie odnosimy wrażenie, słuchając ośmiu błogosławieństw i kazań budowanych na ich bazie? Jeden z moich dawnych magistrantów, który dzisiaj jest już prawie doktorem teologii biblijnej, przebadał pod tym względem część polskiego współczesnego kaznodziejstwa. Wnioski nie są jednak zachwycające. Jak pisał jeszcze wówczas kleryk Piotr Bartoszek w swojej pracy: „Nie do przyjęcia jest ściśle normatywne czy wręcz jurydyczne traktowanie makaryzmów Kazania na Górze, gdyż jest to ujęcie zacieśnione i jednostronne, zaś aplikowanie go do egzystencji słuchaczy sprowadza orędzie do roli wskazań etycznych i przemienia głoszenie Dobrej Nowiny w moralizatorstwo”. Homilie o błogosławieństwach, jak rzadko co, objawiają podstawowy brak polskiego kaznodziejstwa, jakim jest koncentracja na moralnym pouczaniu z pominięciem proklamacji zbawienia. Skutkiem tego ludzie wiedzą bardzo dobrze, co ich obowiązuje, ale jednocześnie nie bardzo wiedzą dlaczego. Nie da się realizować błogosławieństw bez uprzedniego otwarcia się na miłość Boga, która jest koniecznym motywem i instrumentem błogosławieństw. Inaczej – w najlepszym razie – błogosławieństwa staną się konstytucją społecznie odrzuconych i ideologicznym pokarmem dla różnego rodzaju teologii wyzwolenia.
Nie można sprowadzić programu błogosławieństw do pochwały życiowych nieudaczników i przegranych, deformując tym samym istotę Ewangelii. „Zaproszenie – jak pisał Bartoszek – skierowane do współczesnego człowieka, nakłaniające go do pójścia drogą ośmiu błogosławieństw, jest w rzeczywistości wezwaniem do naśladowania Chrystusa, który − jako Bóg − gwarantuje swoim uczniom udział w dobrach królestwa”. Na pewno nie jest łatwo „przetłumaczyć” to mądre orędzie na zrozumiały język kaznodziejski, ale nie można go sprowadzić – jak to zrobił autor pewnego kazania – do zacytowania ładnej skądinąd piosenki. Cała interpretacja słów: „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”, zamknęła się w takim oto komentarzu: „«Święty, święty, uśmiechnięty» – to tytuł piosenki śpiewanej przez dziecięcy zespół Arka Noego. Przypomnijmy jej treść: «Taki duży, taki mały, może świętym być / Taki gruby, taki chudy, może świętym być…»”.
Trochę stąd daleko do atmosfery Kazania na Górze. I do proklamacji nowego świata, w którym smutek niekoniecznie jest skutkiem grzechu, a pocieszenie nie sprowadza się do poklepywania po plecach.
Po co anioł wysłał pasterzy do żłóbka?
Odpowiedź na to pytanie wydaje się tak oczywista, że samo jego postawienie jest prawie nietaktem. Cel był jak najbardziej misyjny – pasterze mieli pójść, by zobaczyć, a potem opowiedzieć o tym, co zobaczyli. Niby proste i oczywiste. Ale ta oczywistość – cytując klasyka – nie jest wcale taka oczywista.
W momencie gdy objawił się anioł, by ogłosić im radość narodzenia Syna Bożego, pasterze bardzo się przestraszyli, ujrzeli bowiem – jak relacjonuje Łukasz – chwałę Pańską, która ich oświeciła (Łk 2,9). A nawet nie tyle ujrzeli, co zostali nią porażeni. W przypisie Biblia Tysiąclecia każe się w tym miejscu odwołać do sceny z Księgi Wyjścia, gdy Mojżesz wstąpił na górę Synaj: „A wygląd chwały Pana w oczach Izraelitów był jak ogień pożerający na szczycie góry” (Wj 24,17). No właśnie. Coś z tego przerażającego doświadczenia Izraelitów na Synaju było udziałem pasterzy na łące pod Betlejem. Boga przecież oglądać się nie dało. Skrywał się w ogniu, świetle, wichurze czy w grzmotach, czasami nawet przemawiał, ale zobaczyć się nie pozwalał.
Jednak z Mesjaszem – jak się okazuje – miało być zupełnie inaczej. Urodził się jako człowiek, objawił się jako niemowlę, ze wszystkimi tego ludzkimi konsekwencjami, zamkniętymi w słowie „pieluszki”. Zanim jeszcze cokolwiek powie, Mesjasz to ktoś, kto już daje się zobaczyć. I tak też się dzieje. Pasterze decydują się iść do Betlejem właśnie po to, aby „zobaczyć, co się tam zdarzyło”, a gdy już zobaczą Niemowlę, opowiedzą to, co im zostało objawione. I wielbić będą Boga „za wszystko, co słyszeli i widzieli”.
I tak oto pasterze stali się pierwszymi świadkami tego, co można nazwać przewrotem kopernikańskim w ekonomii zbawienia. Bóg zdecydował się pokazać ludziom. Przez wiele tysięcy lat tylko mówił. I to Mu wystarczało. „Czemu, u licha, zaczął szukać wrażeń / w złym towarzystwie materii?”, jakby zapytała Wisława Szymborska w wierszu Platon, czylidlaczego. Z odpowiedziami na to pytanie kłopot jest taki, że zna je tylko Bóg. My możemy się jedynie domyślać. Pokusa zobaczenia Boga nieobca była Izraelitom. Bogowie ościennych ludów dawali się zobaczyć i wyrzeźbić. To pragnienie zobaczenia Boga pchało ich do tego, by w chwili zwątpienia w Jego obecność zamienić „swą Chwałę na wizerunek cielca jedzącego siano”, nad czym ubolewał Psalmista (Ps 106,20).
Bóg nie dał się zamknąć w tym, co widzialne, aż do momentu gdy stał się człowiekiem. Owszem, Jezus to – w pewnym sensie – nie cały Bóg, ale Jego „widzialna strona” (te cudzysłowy są konieczne, by się zbytnio nie narazić dogmatykom). To ta „strona Boga”, która wydała się na ludzkie spojrzenie, a w konsekwencji – na theatron, na spectaculum, na widowisko. Św. Paweł napisze do Koryntian, że Apostołowie stali się „widowiskiem światu, aniołom i ludziom” (1 Kor 4,9). Czyż wcześniej to samo nie stało się z Jezusem, Synem Bożym? Chcąc czy nie chcąc, przyjmując materię i dając się zobaczyć, Bóg stał się częścią światowego widowiska. „Chcemy zobaczyć Jezusa” – powiedzą Grecy do Filipa (J 12,21). Grecy, Europejczycy – jeszcze bardziej niż zasłuchani w Słowo Semici – chcą widzieć. I Bóg to wie. W „społeczeństwie spektaklu” – jak definiuje nasz świat Guy Debord, Bóg świadomie staje się jego częścią, nie tylko zbierając owacje, ale także narażając się na wygwizdanie. Takie są konsekwencje tej widzialnej partycypacji w świecie.
W Betlejem bierze swój początek najbardziej spektakularna z religii – religia zrodzona ze Słowa, które stało się Ciałem i pozwoliło się nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć. Od tamtej pory toczy się w łonie tej religii nieustanna walka między tymi, którzy „nie widzieli, a uwierzyli”, a tymi, co nie uwierzą, dopóki nie zobaczą, nie dotkną, nie włożą palca. Betlejemscy pasterze, owi „ewangeliczni paparazzi”, na zawsze pozostaną patronami tych drugich, którzy sobie mówią: „chodźmy i zobaczmy”. Czy nie tego właśnie chce od nich anioł? By widzieli?
Czy Jezus przyszedł skłócić ludzi?
Przynajmniej takie wrażenie może zrodzić się w nas po przeczytaniu tego fragmentu Ewangelii: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy” (Mt 10,34-35). Tekst jakby nie pozostawiał wątpliwości. Deklaracja wydaje się jednoznaczna.
Jezus nie był naiwnym romantykiem utopistą, który by sądził, że przyniesiona przez Niego Dobra Nowina spodoba się wszystkim bez wyjątku. Chrześcijaństwo to nie jest – jak mówił jeden niemiecki kaznodzieja – eine große Halleluia, „jedno wielkie Alleluja”. Ubaldo Terrinoni podkreśla, iż Jezus jako jedyny miał odwagę (i dodajmy – prawo) powiedzieć, że Jego słowa dają życie: „Żaden człowiek nie ośmielił się nigdy stwierdzić, że jego słowa decydują o czyimś życiu lub śmierci. Jedynie Jezus”4. Inność słów Jezusowych polega na tym, iż nie pozostawiają obojętnymi Jego słuchaczy: „Jezus ofiarowuje siebie ludziom niezależnie od tego, czy zostanie przyjęty, odtrącony, wysłuchany czy odepchnięty”. W Ewangelii wielokrotnie czytamy o różnych reakcjach na Jego słowo. „Trudna jest ta mowa, któż jej może słuchać” (J 6,60) – mówili Jego uczniowie po wysłuchaniu tak zwanej mowy eucharystycznej. Zresztą, trudno się im dziwić. Nie jest łatwo uwierzyć facetowi, który nawołuje do tego, by spożywać Jego ciało i pić Jego krew. Dzisiaj też pewno wzięlibyśmy Go za szaleńca. Czy rzeczywiście należy się dziwić tym, którzy przyszli do Maryi, by Jej powiedzieć, że Jezus postradał rozum? Ja im się nie dziwię.
„Jezus od początku wiedział, którzy nie wierzą, i kto ma Go wydać” – zapisał Jan (J 6,64). Od samego początku reakcje na Jezusa były diametralnie różne. Byli tacy, którzy za Nim poszli, i tacy, „którzy Go nie przyjęli”; tacy, którym wystarczyło jedno Jezusowe: „Pójdź za mną”, by porzucić wszystko i ruszyć za Nim, i tacy, którzy odchodzili smutni. Nie wiadomo tak dokładnie, gdzie i dlaczego właśnie w owym miejscu przebiegają podziały między tymi, którzy są za, i tymi, którzy są przeciw. Obok krzyża Jezusowego zawisło dwóch łotrów. Czy któryś z nich miał większe predyspozycje, by uwierzyć w Jezusa? Tego nie wiemy, ale wiemy, że uwierzył tylko jeden.
Historia świętych Kościoła przytacza dość dramatyczne wydarzenia doskonale ilustrujące słowa Jezusa o podziale. Przypomnijmy sobie chociażby (legendarną?) ofiarę Wilgefortis, która – jako chrześcijanka – nie chciała wyjść za poganina, do czego zmuszał ją ojciec. Podobnie było ze świętą Barbarą, którą to ojciec chciał zmusić do wyparcia się wiary. Współczesność nie obfituje, być może, w aż tak dramatyczne wydarzenia, które dokonywałyby się w łonie tej samej rodziny. Ludzie uczą się coraz lepiej wzajemnej tolerancji, także w kwestiach wiary i niewiary. Potrafią szanować swoje poglądy i decyzje, choć nie zawsze jest to łatwe, choćby wtedy, gdy kwestie wiary zaczynają dotykać problemów rodzinnych, małżeńskich, etycznych czy wychowawczych. Nie jest łatwo zdecydować, do której świątyni ma chodzić syn czy córka, gdy rodzice są z dwóch różnych tradycji chrześcijańskich (na przykład katolickiej i protestanckiej) czy – jeszcze trudniej – religijnych (muzułmańskiej i katolickiej). Trzeba wiele mądrości, pokory i wzajemnej miłości, by znaleźć takie rozwiązania, które maksymalnie zaspokoją religijne i etyczne potrzeby wszystkich. A że nie jest to łatwe, mogą zaświadczyć ci, którzy żyją w małżeństwach mieszanych wyznaniowo, religijnie, kulturowo. Znam taką rodzinę, gdzie chodzi się naprzemiennie w niedzielę do „kościoła mamy” i do „kościoła taty”. Ktoś powie, że w ten sposób któreś z nich nie jest do końca wierne własnemu wyznaniu i tożsamości. Ale czy rzeczywiście lepiej by było, gdyby każde z nich szło w niedzielę do „swojego” kościoła, biorąc za rękę jedno dziecko? Czy nie zaszkodziłoby to jedności rodziny? Czy sakrament można przeciwstawić sakramentowi? Nie znaczy to jednak, że i dzisiaj Ewangelia nie dzieli ludzi, nie pozostawiając ich tym samym obojętnymi na jej głos.
W tym samym domu, w tym samym środowisku, w tej samej rodzinie, w tej samej sytuacji życiowej jedni uwierzą, a inni nie. Czy to tylko kwestia łaski wiary? Mam nadzieję, że nie, bo gdyby tak było, trudno byłoby mówić o jakiejkolwiek winie tych, co nie uwierzyli. Zresztą, co to jest niewiara? Jak śpiewa Adam Nowak z zespołu „Raz, Dwa, Trzy” – „niewiara to jest wiara na miarę”, wiara przykrojona do własnych potrzeb, na „własny obraz i podobieństwo”.
Czy Jezus wzywał do nienawiści?
Brzmi to może dość zaskakująco, ale na pytanie to trzeba odpowiedzieć twierdząco. A mamy na to przynajmniej dwa dowody. U Łukasza znajdujemy takie oto wezwanie Jezusa: „Jeśli ktoś przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem” (Łk 14,26). U Jana zaś: „Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J 12,25).
Oba wezwania brzmią bardzo radykalnie, co więcej, dotyczą kwestii przecież bliskich człowiekowi. Jezus nie wzywa tutaj do nienawiści nieprzyjaciół, których – jak wiemy – należy kochać, ale wzywa do nienawiści najbliższych i do nienawiści życia na tym świecie. Czy nie przeraża was ta radykalność Jezusowego wezwania? Biblia Tysiąclecia w przypisie do Ewangelii według św. Łukasza próbuje nieco złagodzić słowa Jezusa: „Nie chodzi o uczucie nienawiści, lecz wewnętrzne oderwanie się, o postawienie miłości Boga i Chrystusa ponad wszystko, nawet ponad najbliższych”. Z kolei Josemaría Escrivá pisał w Bruździe: „Panie, widzę coraz bardziej wyraźnie, że związki pokrewieństwa, jeżeli nie przechodzą przez Twoje najmilsze Serce, oznaczają dla jednych stały krzyż; dla innych źródło pokus – bardziej lub mniej bezpośrednich – przeciwko wytrwaniu; jeszcze dla innych są przyczyną zupełnej nieskuteczności; a dla wszystkich balastem, który utrudnia całkowite poświęcenie się Bogu”5. Z tekstu tego można wnioskować, iż wezwanie to dotyczy jedynie osób powołanych do życia zakonnego czy kapłańskiego, a w konsekwencji – do celibatu, bezżenności. Trzeba przyznać, iż wezwanie to brano przez długie wieki dość dosłownie.
Znajoma albertynka wyznała mi, że od momentu wejścia do klasztoru przez dwadzieścia trzy lata nie mogła odwiedzić własnej rodziny, nie pozwolono jej także udać się na pogrzeb jednego z rodziców. Dzisiaj takie praktyki kształtujące duchowość zakonną wydają się bez mała nieludzkie. Czy rzeczywiście uczucie do Boga, do Chrystusa, nawet oblubieńcze uczucie zakonnicy, trzeba budować na negacji uczuć ludzkich, na zapomnieniu o bliskich, na zupełnym od nich oderwaniu? Być może da się to jakoś zrozumieć w klasztorach klauzurowych, kontemplacyjnych (choć do końca nie wiem jak), ale pozbawiać młodego człowieka możliwości realizacji uczuć, jakie ma dziecko wobec swoich rodziców, wydaje się dzisiaj już chyba nie do zaakceptowania.
Uważna lektura Ewangelii pokazuje nam jednak, iż zawężanie tego Chrystusowego wezwania do klasy powołanych jest nadużyciem. Łukasz słowa Jezusa poprzedza uwagą: „A szły za Nim wielkie tłumy. On odwrócił się i rzekł do nich” (Łk 14,25). Jezus nie kieruje swych wymagających słów o nienawiści do najbliższych Dwunastu, czy nawet do szerszego kręgu uczniów, a w konsekwencji – do wybranych, powołanych, księży i zakonnic. Mówi to do tłumów, do wszystkich swoich potencjalnych naśladowców. „[…] pójście za Jezusem nie jest nadzwyczajnym zadaniem dla poszczególnych osób, które w ten sposób zbierają szczególne zasługi, lecz przykazaniem Bożym, skierowanym do wszystkich chrześcijan”6 – pisał wielki teolog protestancki Dietrich Bonhoeffer.
Czy są w naszym życiu takie sytuacje, gdy trzeba przedłożyć Boga ponad człowieka, i to najbliższego? Wydaje się, że tak. Dzieje się tak zawsze wtedy, gdy wymaga tego wierność Bogu, Jego nakazom i prawom. Amicus Plato, sed magis amica veritas, „Przyjacielem jest Platon, ale większym przyjacielem – prawda” – pisał Arystoteles. Uczciwość wobec Boga i wyznawanych przez siebie zasad może od nas wymagać weryfikacji naszych relacji przyjacielskich czy nawet rodzinnych. Jeśli ktoś z moich bliskich – rodzic, małżonek, dziecko, przyjaciel – proponuje mi coś, co sprzeciwia się Bogu, namawia mnie do tego, nakłania, a może nawet próbuje przymusić, to trzeba ich mieć „w nienawiści”. Jeśli ceną ma być utrata więzi z Bogiem, trzeba zweryfikować naszą więź z człowiekiem.
A co z nienawiścią do życia? Jak je nienawidzić, gdy człowiek tak je kocha? Trzeba je kochać, bo jest dobre i dane nam przez Boga. Wezwanie do „nienawiści do życia” to nie jest – jak mylnie się czasami uważa – wezwanie do głębokiej pogardy wobec ziemskiej rzeczywistości, która jest źródłem samego zła. Nie, życie jest po to, by je afirmować. Przecież żadne inne życie doczesne nie będzie nam dane. Ale – podobnie jak to było z relacjami z ludźmi – trzeba to życie „mieć w nienawiści” w momentach, gdy staje się zagrożeniem dla mojej relacji z Bogiem, dla mojej wieczności, dla mojego życia na zawsze.
Nie wiem, jak często Bóg wymaga od nas takiej „nienawiści” do świata i ludzi. Ale chyba częściej, niż nam się wydaje. Każdy wybór może być przecież za albo przeciw Bogu.
Czy gniew Jezusa jest „święty”?
O tym, że „Ojciec zagniewany siecze”, śpiewamy od dziecka. Coraz częściej w teologii i kaznodziejstwie mówi się jednak, że obraz Boga zagniewanego to obraz nieprawdziwy. Owszem, życie z nieustannym przekonaniem, że Bóg ino czyha ze swoim boskim gniewem na wszelki upadek człowieka, jest totalnie paraliżujące i nie ma nic wspólnego z wiarą tych, którzy się nazywają dziećmi Bożymi. Bojaźni bożej nie należy mylić z życiem w paraliżującym strachu przed Bogiem. Nie da się jednak ukryć, że gniew ze strony Boga w Starym Testamencie i ze strony Jezusa w Nowym istnieje. Choć – jak mówi Psalmista – „gniew Jego trwa tylko przez chwilę, a Jego łaskawość – przez całe życie” (Ps 30,6), to jednak zdarza się, że Bóg się gniewa, i zdarza się, że gniewa się Jezus.
Najbardziej znana scena gniewu Jezusa to oczywiście wyrzucenie kupców ze świątyni. Ofiarą gniewu stali się wówczas handlarze i bankierzy, którzy ze świątyni uczynili – jak stwierdził sam Jezus – „jaskinię zbójców” (Mt 21,13). O innych sytuacjach, kiedy Jezus się gniewał, wprost zaświadczają Ewangeliści. Było tak na przykład w trakcie uzdrowienia człowieka z uschłą ręką. Jezus dokonał tego cudu w szabat, co oczywiście nie podobało się Żydom. Gdy zgromadzeni w synagodze nie potrafili odpowiedzieć, czy wolno w szabat czynić dobro, czy też nie wolno, Jezus rozglądnął się wokoło siebie z gniewem z powodu ich „skamienienia serca” (Mk 3,5). Z podobną sytuacją spotykamy się przy uzdrowieniu trędowatego (Mk 1,41). Przy opisie zachowania Jezusa w niektórych rękopisach znajdujemy czasownik „rozgniewać się”, a nie „zlitować się”. Nie chodzi tu zapewne o gniew wobec chorego, ale raczej o gniew sprzeciwu wobec okrucieństwa i samego zła choroby. Podobnie niektórzy tłumacze chcą, aby Jezus przy grobie Łazarza nie tyle po prostu się wzruszył z powodu jego śmierci, ani nawet wzburzył, ale popadł w coś, co można nazwać „gniewnym wzruszeniem” (J 11,33. 38), „zapewne z powodu tyranii śmierci” – jak pisze Hans Urs von Balthasar7.
Wydaje się, że w tych wszystkich trzech przypadkach chodzi o to samo – o stanowczy, by nie powiedzieć – gwałtowny, a nawet – gniewny sprzeciw wobec zła. Wspomniany Urs von Balthasar pisze, że gniew Boga ukazujący się w gniewie Jezusa oznacza „niezłomność Jego sprzeciwu wobec wszystkiego, co jest nie do pogodzenia z Jego czystością i świętością. Odwieczne Boże «tak» może oznaczać tylko «nie» w stosunku do wszystkiego sprzecznego z tym, co w Nim jest pozytywne. […] Wobec każdego, kto nie ma w sobie miłości, odwieczna wola miłości może być tylko gniewem”8. Takiemu gniewnemu Bogu nie może się więc podobać choroba, śmierć, ból czy cierpienie samo w sobie. Wszystko to jest bowiem przejawem istnienia zła i nienawiści.
Tak więc gniew gniewowi nierówny. Trzeba pamiętać, że Bóg nie gniewa się na człowieka tak, jak to sobie czasami wyobrażamy. Taki gniew Boga byłby synonimem obrażenia się na człowieka. Gdy widzimy osobę przez nas dobrowolnie czy niedobrowolnie skrzywdzoną, często stawiamy pytania typu: Gniewasz się na mnie? Obraziłeś się? Zły jesteś na mnie? To nie są pytania, które można by zadać Bogu, gdyż wtedy przypisywalibyśmy Mu zupełnie ludzki sposób reagowania – sposób, w którym dominowałyby emocje zranionego.
Bóg nie jest obrażalski, nie obraca się plecami, nie kiwa do nas swoim gniewnym palcem, nie robi nadąsanej miny. Bóg nie strzela fochów. Jego gniew nie jest skierowany przeciwko nam, ale przeciwko grzechowi i złu, które się w nas rodzą. Podobnie jak Jezus wobec chorego z uschłą ręką, Bóg „rozgniewawszy się” na zło, lituje się nad człowiekiem. Grzech i śmierć, która jest konsekwencją grzechu, wywołują w Bogu owo „gniewne wzruszenie”, w którym jest jednocześnie zmiłowanie nad człowiekiem i sprzeciw wobec zła. Dodajmy, święty sprzeciw, święty gniew, z którego wyrasta zbawienie – pragnienie ocalenia wszystkich.
Czy Jezus namawia do samookaleczenia?
Trzeba szczerze przyznać, że to jeden z najbardziej drastycznych fragmentów Ewangelii: „Jeżeli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do Królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie” (Mk 9,43-48).
Po takim zabiegu – oczywiście dosłownie rozumianym – trudno jeszcze mówić o zdrowiu fizycznym. Gorzej, że trudno mówić także o zdrowiu psychicznym i duchowym. Opłakanych skutków dosłownego zrozumienia Ewangelii doświadczył (choć stuprocentowej pewności co do samego faktu nie ma) Orygenes, który przejął się fragmentem z Ewangelii Mateusza, gdzie Jezus mówi o bezżenności dla Królestwa Niebieskiego. Na określenie stanu bezżennego w języku greckim użyto tam rzeczownika eunuch (Mt 19,12), który Orygenes zrozumiał dosłownie i w wieku osiemnastu lat dokonał samokastracji, co mu się wypomina do dnia dzisiejszego.
Dosłowność w czytaniu Ewangelii może nawet doprowadzić do wniosku, iż Jezus namawia nie tylko do samookaleczenia, ale także do zabójstwa. Zdanie wcześniej czytamy przecież: „A kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu lepiej byłoby kamień młyński uwiązać u szyi i wrzucić go w morze” (Mk 9,42). Czy to nie brzmi jak namawianie do mordu? Ale zapytajmy poważnie: po co Jezusowi aż tak drastyczne obrazy, które wyobrażone oczyma duszy muszą przecież przerażać i okrucieństwem, i stanowczością?
Obie cytowane wypowiedzi mówią o zgorszeniu. Kiedy słyszymy słowo „zgorszenie”, pierwsze skojarzenia prowadzą nas do jego potocznego znaczenia jako oburzenia moralnego. Jak napisał jeden z użytkowników forum na portalu wiara.pl – „dla mnie «czuć się zgorszonym» oznacza bycie zirytowanym i zniesmaczonym czynami, których nie pochwalam i którym się sprzeciwiam jako złu i głupocie”. Dodajmy, że bardzo często zgorszenie jest postawą fałszywą, obłudną, co nazywamy zgorszeniem faryzejskim. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy ktoś wyraża swoje oburzenie, bo tak wypada, albo gdy wiemy, że jego własne postępowanie jest gorsze od potępianego przez niego. Ale zgorszenie – w sensie etymologicznym – to coś zupełnie innego. Zgorszyć kogoś to po prostu uczynić go gorszym. Jak przypomina Katechizm: „Zgorszenie jest postawą lub zachowaniem, które prowadzi drugiego człowieka do popełnienia zła. Ten, kto dopuszcza się zgorszenia, staje się kusicielem swego bliźniego. Narusza cnotę i prawość; może doprowadzić swego brata do śmierci duchowej. Zgorszenie jest poważnym wykroczeniem, jeśli uczynkiem lub zaniedbaniem dobrowolnie doprowadza drugiego człowieka do poważnego wykroczenia”9.
W kontekście wspomnianych wypowiedzi Jezusa trzeba jednak powiedzieć, że grzech zgorszenia nie dotyczy wyłącznie bliźniego, ale także mnie samego. Gorszym można uczynić i drugiego człowieka, i samego siebie. Drastyczność obrazów zastosowanych przez Jezusa ma pokazać wyjątkowy kaliber tego grzechu. Nie ma nic gorszego niż – właśnie! – zgorszyć kogoś, to znaczy uczynić go gorszym niż był, zepsuć go, zbliżyć go do zła, nauczyć go nieprawości. Nawet – jeśli można tak powiedzieć – śmierć i okaleczenie są „lepsze” niż zgorszenie wyrządzone drugiemu człowiekowi i – dodajmy – samemu sobie. Jaka na to rada? Jezus mówi: odetnij, odrzuć, wyłup to, co czyni gorszym ciebie samego i innych. Trzeba czasem duchowej amputacji i duchowego – przepraszam za dosłowność – uśmiercenia (by nie powiedzieć: mordu) tego, co złe w nas i dookoła nas. Na pewno tym, co trzeba odciąć, nie jest ani noga, ani ręka, ani też inna część naszego ciała. One nie są niczemu winne. Wszystkie przecież są i dobre, i potrzebne. Operację trzeba zrobić na duszy, a nie na ciele.
Czy Jezus wzywa do bezczynności?
Takie wrażenie można odnieść, gdy się czyta Ewangelię o liliach polnych, co nie pracują ani nie przędą, i ptakach niebieskich, co nie sieją, nie żną i nie zbierają do spichrzów, a to je właśnie Jezus daje za przykład właściwego stosunku do doczesności (zob. Mt 6,25-34).
Wszyscy chyba znamy wyrażenie „niebieski ptaszek”. To tyle co człowiek żyjący z pracy innych, lekkoduch, darmozjad. Mianem tym często określa się drobnych złodziejaszków i wszelkiej maści kombinatorów, którzy – co wiadomo powszechnie – żadnej uczciwej pracy się nie imają, a jednocześnie na brak pieniędzy nie narzekają. Niebieski ptak czy też ptaszek (a nawet ptaszkowie) ma swój rodowód oczywiście w Biblii, z czego – jak się okazuje po pobieżnej tylko analizie stron internetowych funkcjonujących jako wszelkiej maści bryki dla uczniów – zdaje sobie sprawę coraz mniej osób. Być może stało się tak za sprawą nowych tłumaczeń, w których nie ma już ptaków niebieskich – zapewne po to, aby nikt nie pomyślał, że chodzi o ptaki na niebiesko pomalowane – ale ptaki na niebie czy też ptaki podniebne bądź też powietrzne. „Ptaki niebieskie” pochodzą z tych samych czasów, gdy w Biblii nie było jeszcze spichlerzy jeno gumna.
Ale wróćmy do sedna sprawy. Przypowieść o liliach i ptakach została opowiedziana w określonym kontekście, a jest nim napomnienie dotyczące zbytniej troski o rzeczy doczesne, zamykającej się w pytaniach: „Co będziemy jedli? Co będziemy pili? Czym będziemy się przyodziewali?”. Jezus mówi, że to nie są pytania godne chrześcijan, gdyż „o to wszystko poganie zabiegają”. Jak napisał Marcin Luter w homilii dotyczącej tej Ewangelii, „«Tego wszystkiego», mówi Pan, «poganie szukają», którzy nie wiedzą ani wierzą, że w niebiesiech mają Ojca. Lecz wy macie Ojca, który wam dał ciało i żywot, a nawet Syna swego; onci wie, czego potrzebujecie”10. Chrześcijaństwo zaczyna się od innej troski niż dostatek jedzenia, napoju i przyodziewku. „Starajcie się naprzód o królestwo Boga i Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6,33) – wzywa Jezus. Nie znaczy to jednak, iż należy porzucić pracę zawodową i poniechać codziennego zarobku. Chodzi raczej o właściwe priorytety oraz – co się z tym bardzo ściśle wiąże – o ufność w Bożą opatrzność. Zacytujmy raz jeszcze Marcina Lutra, który prawdę tę wyraża dosyć obrazowo: „Przetoż pamiętajmy, co nas ptaszkowie niebiescy nauczają, jako są bez troski i zawsze dobrej myśli. Bo i dlaczegoż by się troszczyć miały, kiedy kuchnią i sklepem ich zarządza ten bogaty Bóg, Ojciec niebieski, a kuchnia jego jest tak wielka, jako cały świat. Gdzie sobie tedy polecą, wszędzie znajdą obfity stół. Tenże Ojciec nasz niebieski, powiada Pan Jezus, chciałby też i naszą kuchnię i sklep zaopatrzyć, gdybyśmy tylko jemu ufać i wierzyć chcieli”11.
Kwestia bogactwa i przywiązania do dóbr materialnych wielokrotnie powraca na kartach Ewangelii. Istotą problemu nie jest jednak posiadanie czy nieposiadanie, ale stosunek do tego, co się posiada. Chodzi o niebezpieczeństwo pomieszania porządku, co się objawia w pokładaniu większej nadziei w zabezpieczeniach doczesnych niż w opatrzności Bożej – owym zabezpieczeniu od Boga. Owszem, są i tacy prostaczkowie Boży, którzy potrafią wyzbyć się całkowicie wszelkich doczesnych zabezpieczeń i żyją wyłącznie z ręki Boga, ale kogo z nas stać na radykalizm ptaków niebieskich? Zresztą – jak słusznie przypomina Marcin Luter: „A przecież i ptaszę musi pracować i szukać pokarmu, bo Bóg, choć je żywi, jednak mu do gniazdka nie niesie pokarmu. Uczyń i ty także, bądź człowiekiem bogobojnym, w pracy pilnym, a resztę porucz Panu Bogu, on ci da wyżywienie”12. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że ufność w Bożą opatrzność pomylimy z naiwnością i wystawianiem Boga na próbę. Historię taką opisuje Henryk Ibsen w swoich Upiorach. Pastor Manders upiera się, by nie ubezpieczać nowo wybudowanego przytułku dla dzieci, gdyż na pewno opatrzność będzie czuwać nad Bożym dziełem. W przeddzień otwarcia dom jednak płonie. Takie mogą być opłakane skutki braku koniecznej zapobiegliwości w sferze doczesnej, zapobiegliwości, którą ktoś naiwny pomylił z nieufnością w Bożą opatrzność. Wszak – jak wiadomo – dopiero „strzeżonego Pan Bóg strzeże”, a brak ubezpieczenia to nic innego jak próbowanie Pana Boga.
Kto jest moim bliźnim?
W