Deutsch dla średnio zaawansowanych - Maciej Hen - ebook + książka

Deutsch dla średnio zaawansowanych ebook

Maciej Hen

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Do Marka Deutscha, niespełnionego warszawskiego plastyka, który u progu starości żyje na granicy materialnego przetrwania, zgłaszają się dwaj tajemniczy adwokaci z propozycją odzyskania kawałka ziemi na rumuńskiej Bukowinie, niegdyś ponoć należącego do jakiegoś jego dalekiego pradziada. W tym celu Deutsch musi jednak osobiście zdobyć dokumenty potwierdzające ciągłość jego rodowodu. Podróż śladami przodków – przez Ukrainę do Rumunii – ujawnia wiele zaskakujących szczegółów z historii rodziny Deutscha. Wszystkie jej nitki – żydowskie, niemieckie, chłopskie i szlacheckie – prowadzą do pewnej owianej posępną legendą postaci historycznej…

Po znakomicie przyjętej i uhonorowanej m. in. Nagrodą Literacką im. Gombrowicza powieści Solfatara, której akcja rozgrywa się w siedemnastowiecznych Włoszech i Francji, Maciej Hen porzuca kostium i sztafaż historyczny, aby przedstawić swoją wizję współczesnej Polski. Deutsch dla średnio zaawansowanych to przewrotna, nasycona autoironią i dyskretnie zaprawiona szczyptą magii quasi-faustowska opowieść o poszukiwaniu korzeni, odzyskiwaniu młodości i odnajdywaniu zagubionego sensu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 631

Oceny
3,8 (40 ocen)
12
12
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna: MACIEJ ZARYCH
Redakcja: WALDEMAR POPEK
Korekta: HENRYKA SALAWA, URSZULA SROKOSZ-MARTIUK, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: KATARZYNA BOGUCKA
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Maciej Hen © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019

Autor w 2017 roku był stypendystą miasta stołecznego Warszawy

Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-06793-2
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

I

Kiedy u schyłku zimy zdałem sobie sprawę, że nie potrafię już marzyć, doprowadziło mnie to do przykrego wniosku, iż musiałem niepostrzeżenie przekroczyć granicę między wiekiem dojrzałym a starością.

Nawet zwierzyłem się z tego przez telefon mojej pierwszej byłej żonie, Jowance.

– W twoim przypadku to raczej oznaka dorastania – zachichotała.

– Coś takiego też mi już przeszło przez głowę – przyznałem po chwili namysłu. I dodałem: – Tak czy owak, muszę to jakoś powstrzymać.

– No nie wiem – odparła Jowanka. – Skoro już nie dasz rady być wiecznym dzieckiem, to może lepiej odnajdziesz się w roli zrzędliwego starucha. – Zaniosła się perlistym śmiechem i przerwała połączenie.

Nie to żebym bardziej niż zwykle przejął się rutynowymi złośliwościami Jowanki, ale zaobserwowany objaw rzeczywiście mnie niepokoił. Odkąd pamiętam, zawsze leciałem na marzeniach. Nie było to może paliwo specjalnie wydajne, ale dawało przyjemnego kopa, no i zawsze dysponowałem nim w nieograniczonych ilościach.

Marzenia miewałem najróżniejsze. Niektóre nawet szczytne – o naprawianiu świata i tak dalej – ale pierwszym sygnałem, że coś z tym jest nie tak, były trudności z przywołaniem przed oczy odpowiednich obrazów podczas conocnego rytuału zaspokojenia. Oczywiście mogłem to sobie tłumaczyć naturalnym procesem starzenia się ciała, ale intuicyjnie czułem, że nie w tym rzecz – i wcale mnie to nie pocieszało. Kiedyś nawet, w jednej z rzadkich chwil finansowego wytchnienia, spróbowałem viagry. Efekt był żaden, poza kilkudniowym ostrym napadem refluksu żołądkowego. Przeczytałem potem w internecie, że specyfik ten działa tylko wtedy, gdy pacjent jest podniecony seksualnie, a sam z siebie „nigdy nie spowoduje spontanicznej erekcji”. Sęk w tym, że owszem, czułem intuicyjnie, iż mój organizm wciąż jest zdolny do odczuwania żądzy – ale jej przedmiot musiał być bezpośrednio dostępny dla zmysłów. Za pośrednictwem wyobraźni to już nie działało.

Dawniej, jako w zasadzie artysta plastyk, lubiłem też wyobrażać sobie przed snem huczne, przemyślnie wyreżyserowane wernisaże moich wystaw albo układać w głowie błyskotliwe mowy dziękczynne do wygłoszenia przy okazji odbioru międzynarodowych nagród, ewentualnie, jako też do pewnego stopnia muzyk rockowy, wyobrażałem sobie koncerty w ciasnych klubowych salach, podczas których doprowadzam publiczność do ekstazy – jednak w miarę kolejnych niepowodzeń utwierdzałem się w przekonaniu, że świat doceni mnie dopiero po mojej przedwczesnej śmierci. Ale i ta nadzieja stopniowo we mnie gasła, ponieważ wciąż nie widać było na horyzoncie dzieł, na których mógłbym ją budować, a zresztą i tak na przedwczesną śmierć od jakiegoś czasu było już za późno. A przecież w młodości lubiłem bawić się myślą o samobójstwie, chociaż wszystko się we mnie wzdrygało na myśl o przedśmiertnych cierpieniach – dlatego przed snem wciąż na nowo obmyślałem sposoby na umieranie tak błyskawiczne, żeby żadne wynikające z niego doznania nie zdążyły dotrzeć do gasnącej świadomości.

Teraz, jako człowiek już, jak by to powiedzieć, w zaawansowanym wieku, jeśli jeszcze o czymś marzyłem, to tylko o pieniądzach. Nie za wielkich – takich, żeby mi starczało na podstawowe wydatki. Na alimenty na moją młodszą córkę Sybillę. Na karmę dla kotów, prąd, kartę miejską, telefon, internet. Na zapłacenie czynszu Rudolfowi Źrudle, koledze z podstawówki, u którego wynajmowałem kawalerkę. Po ostatnich podwyżkach zarabiałem w firmie ochroniarskiej Liktor netto tysiąc pięćset dwadzieścia cztery złote i trzynaście groszy, z czego ponad tysiąc szło na spłatę zaciągniętego kilka lat wcześniej kredytu, dzięki któremu wydobyłem się ze spirali zobowiązań w parabankach. Po doliczeniu innych nieuniknionych wydatków dawało to w sumie co miesiąc jakiś tysiąc deficytu. Pokrywałem ten deficyt z dodatkowych fuch podrzucanych mi przez Rudolfa, tak że zwykle zostawało mi na własne potrzeby koło stówy. Dawniej zostawało mi nawet więcej, ale nie mogło to trwać wiecznie, bo Źrudło stale wprowadzał do naszego systemu wzajemnych rozliczeń jakieś innowacje. Na przykład odkąd uświadomił sobie, że stawka po dwieście złotych za ozdobną ramę do obrazu, w przeliczeniu na coraz większe ilości, jakie dla niego wytwarzałem, składała się na całkiem poważne sumy, obniżył ją z dnia na dzień do złotych czternastu.

Nie mam dyplomu uczelni plastycznej, zresztą nie wszystkie moje chałtury mają ze sztukami plastycznymi cokolwiek wspólnego. Rudolf powierza mi najróżniejsze zadania – od drobnych napraw, przez odbieranie kłopotliwej korespondencji pod rozrzuconymi po całym mieście adresami, po konserwację, podrasowanie i oprawę bohomazów, które on skupuje za grosze na pchlim targu, a potem z ważną miną wręcza w prezencie swoim partnerom biznesowym, zaznaczając lojalnie, że „to nie jest Axentowicz – brakuje podpisu”, by zaraz dodać, zniżając głos: „Ale można się pomylić, prawda?”.

Na Akademię Sztuk Pięknych zdawałem tylko raz, w 1974 roku. Odpadłem wtedy w przedbiegach – odrzucono moją teczkę. Nie byłem tym, prawdę mówiąc, zaskoczony, ponieważ wykładowcy na akademii to byli prawie sami koledzy i znajomi mojego ojca. Ojciec był w swoim czasie dość znanym malarzem – przez co należy rozumieć, że mało kto o nim słyszał poza warszawskim środowiskiem plastycznym, a dokładniej: ścisłym gronem jego rówieśników w tym środowisku. Przed moimi egzaminami uparł się, że musi zadzwonić do kilku życzliwych mu kolegów profesorów, by polecić swojego pierworodnego ich uwadze. Skutek był taki, że rzeczywiście zwrócili na mnie uwagę – i z wielką przyjemnością mnie odstrzelili.

Byłem na tyle przewidujący, że zawczasu złożyłem papiery na zwykłe studia. No, nie takie zupełnie zwykłe, bo to była ATK – Akademia Teologii Katolickiej – Wydział Filozofii Chrześcijańskiej. Wprawdzie filozofia nigdy mnie specjalnie nie interesowała, katolicyzm tym bardziej, ale w wieku lat dziewiętnastu dla zgrywu zdolny byłem do nie takich poświęceń. Miałem zresztą zamiar posiedzieć tam rok, przeczekać najbliższy pobór, a potem bez wiedzy ojca spróbować szczęścia na uczelni plastycznej w jakimś innym mieście – w Poznaniu, Krakowie czy Łodzi. Ale ponieważ w ciągu tego roku trochę mnie wciągnęły atekowskie klimaty – rozszyfrowywanie, która z koleżanek może być „skrytką”, czyli zakonnicą incognito, poznawanie martwych języków, balangi z metafizycznie nastawionymi kolegami – jakoś mi się odechciało studiów plastycznych. Żadna uczelnia przecież nie robi z nikogo artysty, artysta robi się sam – myślałem, zresztą nadal tak myślę – i w rezultacie zostałem na ATK. Na szczęście w ciągu pięciu lat ślęczenia nad koncepcjami uduchowionych myślicieli nie zatraciłem wrodzonej łatwości rysowania. Dzięki temu, gdy po zamknięciu okresu studiów nad materiami wyższymi zostałem przez napotkanego na mieście kolegę z liceum plastycznego ściągnięty na próbę do Pracowni Dekoracji i Kostiumów Teatru Wielkiego, sprawdziłem się tam na tyle, że w ciągu dziesięciu lat awansowałem o sześć stopni w wewnętrznej hierarchii, zostając szefem pracowni malarskiej, z tytułem starszego mistrza technik teatralnych. I być może byłbym tym szefem i starszym mistrzem po dziś dzień albo dalej bym awansował, gdyby nie Jowanka, która nagle odziedziczyła po swoich dziadkach stumetrowe mieszkanie w Łodzi i od razu załatwiła mi pracę w tamtejszym Teatrze Muzycznym. Mniejsza o to, że kiedy już złożyłem w Teatrze Wielkim wymówienie i przyjechałem do Łodzi, okazało się, że w mieszkaniu dziadków Jowanki mieszka jej brat Dragan z żoną i dziećmi, a w Teatrze Muzycznym wcale nie chcą mnie zatrudnić. Do Teatru Wielkiego powrócić już się nie dało, bo właśnie w ramach transformacji ustrojowej zarządzono tam blokadę etatów. Od tego czasu miałem jeszcze dwie żony i pracowałem między innymi jako wykładowca w Krajowej Izbie Gospodarczej, nauczając o „zastosowaniu wizualizacji w marketingu”, w pewnej agencji reklamowej jako „plastyk” (to znaczy wylepiacz billboardów), w różnych firmach meblarskich jako projektant wnętrz kuchennych i w kilku tygodnikach, których tytuły szczęśliwie rozpłynęły się w nicości, jako autor rysunków satyrycznych. Kiedy zbankrutowała ostatnia z zatrudniających mnie wytwórni mebli i zostałem bez środków do życia, a na dodatek rzuciła mnie trzecia żona, wówczas na mojej drodze stanął koleżka jeszcze z czasów przedszkolnych, Rudolf Źrudło, oferując mi dach nad głową w kawalerce wykrojonej z odzyskanej przez jego rodzinę kamienicy na Ordynackiej, zajęcie plastyka konserwatora w swoim nowo otwartym postindustrialnym kompleksie na starej Pradze, nazwanym skromnie Rozlewnią Źródeł, a na dokładkę polecając mnie na etat w ochraniającej tenże obiekt agencji Liktor.

Tego marcowego poranka właśnie zacząłem swój kolejny dwudziestoczterogodzinny dyżur pracownika ochrony. Moje obowiązki w tym zakresie sprowadzały się w zasadzie do siedzenia w mundurze w dyżurce i wpatrywania się w obraz z kilkunastu kamer monitoringu rozmieszczonych w różnych punktach całego obiektu oraz, w razie potrzeby, do otwierania i zamykania bramy. W ciągu dnia zwykle bez przerwy ktoś wjeżdżał albo wyjeżdżał, i praktycznie nie miałem kiedy pójść do toalety. Wieczorem i w nocy mogłem już sobie pozwolić na to, żeby zniknąć z dyżurki na pięć czy dziesięć minut, ale nie wolno mi było spać. Jedna z kamer była skierowana wprost na mnie, a obraz z niej był przekazywany do centrali Liktora. Ilekroć zamykałem oczy, po kilku chwilach rozlegał się przeraźliwy sygnał służbowego telefonu i ostry głos przywoływał mnie do porządku.

Tego jednak ranka na biurku w dyżurce zawibrowała moja prywatna komórka, a na jej wyświetlaczu pokazał się nieznany mi numer stacjonarny.

II

Nacisnąłem czerwony przycisk, żeby zamknąć bramę za kolejnym wozem przybyłym do jednej z firm odnajmujących u Źrudły pomieszczenia magazynowe, i odebrałem połączenie.

– Dzień dobry, czy mam przyjemność z panem Markiem Deutsch? – zapytał damski głos.

– Z Markiem Deutschem – skorygowałem. – Tak, to ja.

– Z panem Markiem Deutschem, przepraszam bardzo – poprawiła się automatycznie rozmówczyni. – Z tej strony Andżelika Grudź z kancelarii adwokackiej Piękoś i Kuczerba. W celu potwierdzenia pańskiej tożsamości poproszę pana o odpowiedź na kilka rutynowych pytań. Czy zgadza się pan odpowiedzieć?

– Hm, to zależy jakie.

– Cha, cha, cha! No tak, ja przepraszam bardzo, mógł pan mnie źle zrozumieć, ale mogę pana zapewnić, że nie chodzi o żadne poufne informacje, tylko potwierdzenie pana podstawowych danych. Pan ma na drugie imię Marceli, zgadza się?

– Tak.

– I jest pan synem pana Henryka Deutscha i pani Reginy...

– Tak.

– ... z domu Zwerling?

Nie tylko błyskawicznie nauczyła się odmieniać moje nazwisko, ale nawet poprawnie wymówiła z niemiecka nazwisko rodowe mojej matki – punkt dla pani Andżeliki.

– Tak, zgadza się – potwierdziłem.

– W takim razie łączę pana z moim szefem – oznajmiła radośnie.

Rozległy się raźne dźwięki tematu przewodniego z Blues Brothers. Zdążyłem dwa razy otworzyć i zamknąć bramę, zanim usłyszałem w telefonie kaszlnięcie i ciepły męski głos.

– Dzień dobry panu, Mikołaj Piękoś, adwokat.

Przedstawiłem się w odpowiedzi.

– Szanowny panie – przemówił z namaszczeniem mecenas Piękoś – jako kancelaria adwokacka Piękoś i Kuczerba kontaktujemy się z panem, ponieważ chcemy się z panem podzielić pewnymi informacjami, które, jak sądzimy, mogą pana w pewnym stopniu zainteresować. Pan, jak rozumiem, jest synem świętej pamięci pana Henryka Deutscha, naszego wybitnego twórcy?

– Tak, pani Andżelika już mnie o to pytała.

– Doskonale. Jak rozumiem, pański tata urodził się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim w Warszawie...

– Tak, ale o co chodzi? – wtrąciłem i niewykluczone, że w moim głosie dało się wyczuć lekkie zniecierpliwienie.

– ...jako syn pana Lejba Deutscha, urodzonego w roku tysiąc dziewięćset drugim w Kołomyi?

– To możliwe – potwierdziłem, starając się nie zgrzytać zębami.

– I pani Sabiny z domu Silberzahn?

Wziąłem głęboki wdech.

– Tak, o ile mi wiadomo, to tak.

– A zatem wszystko się zgadza – podsumował mój rozmówca niskim głosem. – Wygląda na to, że będę miał dla pana całkiem dobre wiadomości.

– Jakiego rodzaju są te wiadomości?

– Cóż, chodzi o spadek. Proszę tylko sobie nie robić zbyt wielkich oczekiwań, w grę wchodzą sumy raczej skromne, ale chyba też nie do pogardzenia.

– Ale spadek?... – dziwiłem się. – Po kim ten spadek?

– Chwilowo muszę pana prosić o cierpliwość, bo, że się tak wyrażę, to nie jest rozmowa na telefon. Najlepiej, gdyby pan zechciał wstąpić do nas, i wtedy, na spokojnie, wszystko panu wyłuszczymy. Jesteśmy w hotelu Sheraton przy placu Trzech Krzyży. Kiedy moglibyśmy się spotkać?

– Chwileczkę... – Spostrzegłem, że nie zauważyłem stojącego od dobrych paru chwil przed bramą wozu dostawczego, którego kierowca, zniecierpliwiony, wysiadł i podszedł do domofonu. Wcisnąłem zielony guzik i brama zaczęła się otwierać. – Przepraszam, panie mecenasie, akurat mam tu urwanie głowy. Dziś pracuję do... do późnego wieczora. Jutro... jutro też jestem zajęty...

Nie widziałem powodu, żeby obcego człowieka wtajemniczać w takie intymne szczegóły jak to, że po dwudziestu czterech godzinach dyżuru muszę w praktyce całą dobę odsypiać.

– A pojutrze?

Zwykle zostawiałem sobie na drugi dzień po dyżurze zaległe chałtury. Tym razem, tak się składało, nie miałem nic pilnego do roboty – co w zasadzie nie było dobrą wiadomością.

– Pojutrze mam już bardziej luźne.

– O, doskonale! – ucieszył się mecenas Piękoś.

Stanęło na tym, że stawię się w Sheratonie o jedenastej rano.

Potem przez resztę dyżuru zastanawiałem się, czy to nie jakiś szwindel. Tak zwany przekręt nigeryjski. Z dziesięć lat temu dostałem raz czy dwa takiego mejla, po angielsku:

Szanowny panie Deutsch. Z przykrością informuję, że pański stryjeczny dziadek Jacob Deutsch, znany w Nigerii potentat przemysłu naftowego, zmarł tydzień temu w swojej rezydencji w reprezentacyjnej dzielnicy Lagos. Jako wykonawca testamentu zmarłego mam zarazem przyjemność powiadomić pana, że jest pan jedynym spadkobiercą pozostawionego przez pana Jacoba Deutscha majątku o wartości 13,5 mln USD. Niestety, dość długo trwało, zanim pana znaleźliśmy, toteż w tej chwili pozostało już tylko pięć dni na uruchomienie procedury spadkowej, a w razie niedotrzymania tego terminu, zgodnie z nigeryjskim prawem, cały majątek zmarłego przejdzie nieodwołalnie na skarb państwa. Aby temu zapobiec, proszę mi niezwłocznie przesłać skan swojego dowodu osobistego oraz kwotę 1000 USD opłaty skarbowej, a już w następnym mejlu będę mógł panu przekazać poświadczenie dziedziczenia i pełen wykaz wchodzących w skład masy spadkowej aktywów. Z poważaniem – dr Azubuike Danjuma, prawnik.

Skojarzenia nasuwały się same, jednak na korzyść mecenasa Piękosia świadczyło to, że nie czaił się gdzieś w czeluściach internetu, tylko istniał realnie i chciał się ze mną spotkać osobiście, poza tym nie rzucał żadnymi oszałamiającymi sumami z kosmosu, przeciwnie, wyglądało na to, że trzymał się ziemi. No i nie był Nigeryjczykiem – chociaż zdawałem sobie sprawę, że to o niczym nie świadczy. Czyż w dziedzinie oszustwa ktoś stoi na straży patentów, praw autorskich czy tam apelacji produktów regionalnych? Pomysł nigeryjskich oszustów mógł zostać przez polskich cwaniaczków podchwycony, udoskonalony i dostosowany do lokalnej specyfiki – czemu nie, Polak potrafi. Tylko jeśli tak, to dlaczego upatrzyli sobie właśnie mnie? Tyle o mnie wiedzą, a nie wiedzą, że jestem bez grosza?

Nie, jasne, że wiedzą, dlatego właśnie liczą, że ich nie poślę na drzewo. Ale co by im to dało? Może chodzi im tylko o skan mojego dowodu? O, co to, to nie, dowodu do skanowania im nie dam, nie ma głupich!

Ale znów – dlaczego akurat ja? Facet więcej wiedział o moich dziadkach niż ja sam! A może... Mam! To może być kolejna odsłona afery reprywatyzacyjnej! Planują położyć łapę na jakiejś pożydowskiej nieruchomości, a mnie, z moim dobrym żydowskim nazwiskiem, chcą wykorzystać jako żywą tarczę!

Chyba że wpadam w paranoję. Sprawa przecież może być czysta. Przecież kilka lat temu jakieś towarzystwo ubezpieczeniowe rzeczywiście wypłacało ubezpieczenia potomkom tych, co przed wojną wykupili sobie u nich polisy i zginęli – czy to w Holokauście, czy z innych przyczyn. Lista tych polis była dostępna w internecie – nazwiska moich dziadków tam nie było, ale kto wie, może się ubezpieczyli w jakiejś innej firmie. Więc takie rzeczy są możliwe.

Biłem się tak z myślami przez cały następny dzień, zamiast odsypiać nieprzespaną służbowo noc. Część dnia i tak straciłem na przygotowania do wizyty w Sheratonie. To drogi hotel i nie chciałem, żeby mnie tam wzięli za jakiegoś menela. Wybrałem najmniej sprany T-shirt, trochę tylko przetarty z tyłu, wygotowałem dżinsy w wodzie z ludwikiem, gąbką do mycia naczyń wyczyściłem buty, dobrałem parę całych skarpet – i było już prawie dobrze. Musiałem tylko coś narzucić na ten T-shirt, żeby go nie było za bardzo widać. Po namyśle pobiegłem do wieżowca na Szczyglej, gdzie mieszka mój przyjaciel Ziutek, genialny muzyk, chociaż już od paru lat nie gra – kłopoty ze zdrowiem i depresja. Szkoda, gdyby tylko zechciał, mógłby wszystkim młodziakom pokazać, o co tak naprawdę chodzi w grze na instrumentach perkusyjnych. Elegancką marynarkę ma z czasów, kiedy grał w nocnych lokalach w Bejrucie, dawno temu, jeszcze zanim wybuchła w Libanie wojna domowa. No, żeby grać na bębenkach i takich tam dla arabskiej publiczności, to trzeba jednak coś umieć. Trochę mi było głupio tak do Ziutka wpadać jak po ogień, po to tylko żeby pożyczyć marynarkę. Ale nie mogłem się rozsiadać, bo jednak trzeba było wygospodarować trochę czasu na zaległy sen. Ustaliliśmy, że się spotkamy na dłużej, kiedy tylko się ociepli.

Położyłem się w końcu gdzieś koło ósmej wieczorem, ale ciężko mi było zasnąć, bo chociaż to było dopiero przedwiośnie i dzień powszedni, dziesiątki barów na tyłach Nowego Światu kipiały od grupek rozdokazywanej młodzieży, z których każda jakimś cudem potrafiła przy jednym piwku przesiedzieć kilkanaście godzin z oznakami narastającej euforii. Też kiedyś byłem młody i niemądry, ale wtedy nie było w obiegu takich substancji, a zresztą gdybym nie mieszkał na parterze, w kanciapie, która była kiedyś stróżówką, i gdybym naprawdę nie potrzebował snu, pewnie nic by mnie to nie obchodziło.

Kiedy o dziewiątej rano obudził mnie alarm w komórce, było mi wyjątkowo trudno zwlec się z łóżka. Z lustra nad umywalką łypnęła na mnie ponuro spuchnięta gęba jakiegoś obcego dziadygi. Wlazłem pod prysznic, obmyłem ciało i resztki włosów, potem, stękając, wytarłem się dziurawym ręcznikiem w słoneczniki, kupionym jeszcze za czasów Jowanki, i rozłożyłem go na rurze ciepłowniczej, żeby wysechł. Umyłem zęby wyłysiałą szczoteczką, na którą z trudem wycisnąłem z tubki resztki pasty. Ubrałem się w przygotowane poprzedniego dnia rzeczy, wsypałem do kubka łyżeczkę mielonej kawy i zalałem ją wrzątkiem do jednej trzeciej wysokości naczynia. To było prawie jak filiżanka. Tak jak mnie nauczyła moja druga była żona, Faustyna, nie mieszałem parzącego się napoju, tylko delikatnie zgarnąłem łyżeczką utrzymującą się na powierzchni warstwę kawy, żeby, zamoczona, powoli opadła na dno, pozostawiając na wierzchu beżową piankę. To było prawie jak espresso. Wypiłem je bez cukru, wmawiając sobie, że tak właśnie lubię, zmieniłem kotom wodę, założyłem marynarkę Ziutka, odczekałem do za dwadzieścia jedenasta i wyszedłem na spotkanie z mecenasem Piękosiem.

III

Dotarłem do Sheratona porządnie zziębnięty, bo nie mogłem wziąć kurtki – marynarka Ziutka by spod niej dołem wystawała. Postanowiłem więc udawać, że właśnie wysiadłem z samochodu i mam do przejścia tylko kilka kroków. Chyba się udało. Stojący przy obrotowych drzwiach portier, ubrany jak radziecki generał, nawet na mnie nie spojrzał, kiedy go mijałem. Rozejrzałem się po monumentalnym wnętrzu, które nawet pasowało do pana portiera, z tymi weselnymi żyrandolami jak w Pałacu Kultury i wielkimi kolumnami, nonszalancko imitującymi czarny marmur. Przeszedłem się tam i z powrotem, rozglądając się niedbale, aż wreszcie zlokalizowałem windy. Wnętrze kabiny było całe w lustrach, wykończone na złoto. Nacisnąłem przycisk z trójką. Nic. Nacisnąłem jeszcze raz, dłużej. Wciąż nic. I wtedy zauważyłem koło złotego panelu z przyciskami złoty czytnik kart magnetycznych. Zrozumiałem – winda jest tylko dla gości hotelowych. No dobrze, a co z gośćmi tych gości? Wyszedłem z kabiny i zadzwoniłem na numer, który znalazłem w swojej komórce.

– Jest pan? – ucieszyła się pani Andżelika. – Już po pana schodzę!

Rozłączyła się, zanim zdążyłem powiedzieć, po czym mnie pozna. Za chwilę przyjechała winda i wysiadła z niej myszowata blondynka wyglądająca na młodą zakonnicę w cywilu, w granatowej plisowanej spódniczce i białej batystowej bluzce. Od razu, rozpromieniona, podeszła do mnie, z ręką wyciągniętą przed siebie.

– Pan Marek, prawda? Andżelika Grudź, witam serdecznie. Zapraszam do windy.

Lustrzane ściany kabiny sprawiły, że jechaliśmy w tłumie młodych zakonnic w szkolnych strojach galowych i niesympatycznych starych dziadów w niezbyt dobrze dopasowanych marynarkach z sepiowego aksamitu. Potem delikatnie rozświetlonym korytarzem przeszliśmy do dużego, jasnego pokoju z widokiem na plac Trzech Krzyży. Zaledwie zdążyłem zauważyć, że pod ścianą naprzeciwko okna ustawione są regały z segregatorami, z pomieszczenia w głębi wyszedł zamaszystym krokiem wysoki facet w tweedowym garniturze i tak samo jak pani Andżelika, podszedł do mnie z wyciągniętą ręką.

– Gość oczekiwany, witam! – przemówił z uśmiechem, ściskając moją dłoń. – Mikołaj Piękoś, kłaniam się nisko. Czego się pan napije? – zapytał i od razu podpowiedział, zniżając poufnie głos: – Robimy dobrą kawę.

– To się chyba skuszę – zadeklarowałem, z trudem przezwyciężając onieśmielenie na widok jego imponującej postaci.

– Znakomicie. A dla mnie – mecenas zwrócił się do pani Andżeliki – cytrynka na gorąco. Chyba że i pan chce spróbować? Zna pan to? Wyciska pan sok z całej cytryny, zalewa wrzątkiem, i gotowe. Pije się z trudem, uprzedzam, ale stawia na nogi lepiej niż najlepsza kawa. To jak? Jednak kawa? Ma pan rację, lepiej nie ryzykować, przynajmniej nie od razu; z czasem, kto wie... Usiądźmy, panie Marku.

Otaczając mnie w powietrzu swoim potężnym ramieniem, wprowadził mnie do drugiego pomieszczenia i zamknął za nami drzwi. Usiedliśmy przy małym okrągłym stoliku, na którym stała taca z ciasteczkami.

Przez chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu, jakby szukał odpowiednich słów, żeby mi przekazać jakąś nieprzyjemną wiadomość, albo może zastanawiał się, czy aby rzeczywiście jestem odpowiednim człowiekiem do jego celów. Pomyślałem sobie, że kogoś mi przypomina, jakiegoś hollywoodzkiego amanta w dawnym stylu. Nie Cary Grant, nie James Stewart... Może Gary Cooper? Nie, też nie. Gregory Peck – ten byłby chyba najbliżej.

– Widzi pan, panie Marku, sprawa wygląda tak. Ma pan szansę odziedziczyć kawałek ziemi. Nieduży, siedemnaście hektarów. Orientuje się pan, ile to jest warte? Wie pan w ogóle, ile to jest hektar? Dziesięć tysięcy metrów kwadratowych, czyli kwadrat sto na sto metrów. U nas w Polsce, powiedzmy w Podkarpackiem, płaci się za hektar około dwudziestu trzech tysięcy. Ale rzecz w tym, że to, co może się panu należeć, nie jest u nas, tylko w Rumunii.

– W Rumunii? Jak to?

– Zaraz do tego dojdziemy.

Weszła pani Andżelika, niosąc tacę z napojami. Mecenas Piękoś sięgnął od razu po swój wrzątek z cytryną, z lubością wciągnął nozdrzami unoszące się nad filiżanką opary i przełknął mały łyczek. Kiedy pani Andżelika wyszła, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi, podjął przerwany wątek.

– Pozwoliłem sobie zrobić wstępne rozeznanie, panie Marku, i okazało się, że w Rumunii za hektar liczą różnie: od dwóch do osiemnastu tysięcy euro. Trudno powiedzieć, w którym przedziale mieści się ta potencjalnie pańska nieruchomość; mamy na razie za mało danych, żeby to ocenić. Ale załóżmy roboczo, że to będzie gdzieś bliżej tej dolnej granicy. A więc co najmniej osiem tysięcy złotych za hektar. Czyli siedemnaście hektarów to będzie sto trzydzieści sześć tysięcy. Ale uwaga – uniósł rękę – z tego dla pana będzie połowa, zaraz wyjaśnię dlaczego; czyli sześćdziesiąt osiem tysięcy. Od tego proszę sobie odliczyć podatek i nasze honorarium... Summa summarum zostanie panu jakieś pięćdziesiąt tysięcy na czysto.

Zamilkł i pociągnął kilka łyków cytrynowego naparu, przyglądając mi się badawczo znad krawędzi filiżanki.

– Pięćdziesiąt tysięcy... – powtórzyłem, starając się zachować kamienną twarz.

– Jeśli liczyć po minimalnych cenach ziemi i minimalnym kursie euro – zastrzegł mecenas Piękoś. – A może wyjdzie więcej? Nie mówię, że maksymalnie, bo to by było dla pana coś blisko pół miliona, ale bądźmy realistami. Trzymajmy się tego, że należy się panu co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. Zawsze to coś, nie uważa pan? Pan jest artystą, to...

– Czy ja wiem... – zaoponowałem szczerze.

– Ja rozumiem, panie Marku. Sztuka, wiadomo, to nic oczywistego. To ciężki kawałek chleba, ja wiem. Dlatego myślę, że tych parę groszy więcej może się panu przydać. Tylko niech się pan na razie za bardzo nie napala, musimy dopiero o to zawalczyć.

– Kłopot w tym, od razu mówię – wyznałem desperacko – że mnie na to nie stać.

– Rozumiem. Ale rozmawiałem ze wspólnikiem i jest wyjście. – Wstał, założył okulary i nagle mnie olśniło: tak, Gregory Peck, ale nie ten z Rzymskich wakacji, tylko Atticus Finch, szlachetny adwokat z Zabić drozda!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki