Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warfołomiej Korotkow jest referentem w Głównej Centralnej Bazie Materiałów Zapałkowych. Pewnego razu otrzymuje pensję nie w gotówce, a w zapałkach. Postanawia, że sprzeda zapałki i idzie z nimi do sąsiadki, ale ta stwierdza, że…
wcale się one nie zapalają. Korotkow postanawia sam sprawdzić i wtedy, od jednej z nich, zapala się większość pozostałych. Mężczyzna ulega wypadkowi. Kiedy budzi się następnego dnia, w jego pracy zaczynają dziać się dziwne rzeczy, rzeczywistość staje się psychodeliczna.
Nowela Michaiła Bułhakowa Diaboliada została napisana w 1923 roku, a wydana rok później. Autor ukazuje w niej rosyjską rzeczywistość biurokratyczną — zwodniczą i pełną absurdów. Główny bohater odbiera te realia jako piekielne siły. Groteskowa opowieść Bułakowa tylko na pozór wydaje się humorystyczna. Wraz z biegiem wydarzeń łatwo przekonać się, że ma bardzo uniwersalny wydźwięk.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Michaił Bułhakow
Diaboliada
tłum. Edmund Jezierski
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Opowiadanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 58
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Edmund Jezierski
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3113-1
W czasie owym, kiedy wszyscy ludzie skakali z jednej posady na drugą, towarzysz Korotkow mocno siedział w Gławcentrbazspimacie (Główna Centralna Baza Materiałów Zapałkowych) na etatowym stanowisku referenta i przesłużył w nim całe 11 miesięcy.
Zagrzawszy miejsce w Spimacie, delikatny, cichy blondyn Korotkow w zupełności wypędził z swej duszy myśl, że istnieją na świecie tak zwane przewrotności losu, i zaszczepił sobie w zamian przekonanie, że on — Korotkow — urzędować będzie w bazie do końca życia na kuli ziemskiej. Lecz, niestety, wyszło zupełnie nie tak...
20 września 1921 r. kasjer Spimatu nakrył głowę swą wstrętną uszatą czapką, włożył do portfelu pręgowaną asygnatę i wyjechał. Działo się to o godz. 11 po północy.
Powrócił zaś kasjer o godz. 4 i ½ po południu, zupełnie mokry. Po przyjeździe, otrząsnąwszy z czapki wodę, położył czapkę na stole, a na czapce — teczkę i rzekł:
— Nie napierajcie, panowie.
Potem szukał czegoś na stole, wyszedł z pokoju i powrócił po kwadransie z wielką martwą kurą z ukręconą szyją. Kurę położył na teczce, na kurze prawą rękę i wyrzekł:
— Pieniędzy nie będzie.
— Jutro? — chórem zawołały kobiety.
— Nie — kasjer pokręcił głową — i jutro nie będzie, i pojutrze. Nie napierajcie, panowie, a to wy mi, towarzysze, stół przewrócicie.
— Jak to? — zawołali wszyscy i w tej liczbie naiwny Korotkow.
— Obywatele! — płaczliwym głosem zaśpiewał kasjer i łokciem odepchnął Korotkowa — przecież proszę!
— Więc jakżeż? — krzyczeli wszyscy i najgłośniej ze wszystkich ten komik Korotkow.
— No, proszę bardzo — ochryple zamruczał kasjer i wyciągnąwszy z portfelu asygnatę, pokazał ją Korotkowowi.
Nad tym miejscem, na które wskazywał brudny paznokieć kasjera, na ukos napisane było czerwonym atramentem:
„Wydać. Za S. Subbotnikowa — Senat”.
Niżej fioletowym napisane było:
„Pieniędzy nie ma. Za tow. Iwanowa — Smirnow”.
— Jak to? — krzyknął sam Korotkow, a pozostali, sapiąc, naparli na kasjera.
— Ach, ty, Boże! — w zmieszaniu zawołał tenże — cóż jam tu winien? Mój ty Boże!
Spiesznie wsunąwszy asygnatę do teczki, nakrył się czapką, teczkę wsunął pod pachę, machnął kurą, krzyknął:
— Przepuśćcie, proszę bardzo! — i zrobiwszy wyłom w żywej ścianie, znikł w drzwiach.
Za nim z piskiem pobiegła blada dziennikarka na wysokich spiczastych obcasach, lewy obcas przy samych drzwiach z chrzęstem odpadł, dziennikarka zachwiała się, podniosła nogę i zdjęła pantofel.
I w pokoju pozostała ona — bosa na jedną nogę i wszyscy pozostali, w tej liczbie i Korotkow.
W trzy dni po opisanym wypadku drzwi oddzielnego pokoju, w którym pracował towarzysz Korotkow, uchyliły się i kobieca zapłakana głowa nienawistnie rzekła:
— Towarzyszu Korotkow, chodźcie odebrać pensję.
— Jak to? — radośnie zawołał Korotkow i, pogwizdując uwerturę z Carmen, pobiegł do pokoju z napisem: „kasa”. Przy biurku kasjera zatrzymał się i szeroko otworzył usta. Dwie grube kolumny, składające się z żółtych paczek, wznosiły się aż do samego sufitu. Ażeby nie odpowiadać na żadne zapytania, spocony i podniecony kasjer pinezką przypiął do ściany asygnatę, na której teraz widniał trzeci nadpis zielonym atramentem:
„Wydać produktami wytwórczości.
Za tow. Bogojawlenskawo — Preobrażenskij.
I ja przypuszczam — Krzesińskij”.
Korotkow wyszedł od kasjera szeroko i głupio uśmiechając się. W rękach trzymał 4 wielkie żółte paczki, 5 malutkich zielonych, a w kieszeniach 13 niebieskich pudełek zapałek. W swoim pokoju przysłuchiwał się gwarowi zdumionych głosów w kancelarii, zapakował zapałki w dwa olbrzymie arkusze dzisiejszej gazety i, nie powiedziawszy nic nikomu, wyszedł z biura do domu. Przy bramie Spimatu omal nie wpadł pod samochód, którym ktoś przyjechał, lecz kto właściwie, Korotkow nie przyjrzał się.
Przyszedłszy do domu, wyłożył zapałki na stół i odszedłszy, przyglądał się im. Głupi uśmiech nie schodził z jego twarzy. Potem Korotkow nastroszył jasne swe włosy i rzekł sam do siebie:
— No, rozpaczać nie ma czego. Postaramy się je sprzedać.
Zastukał do sąsiadki swojej, Aleksandry Fiodorowny, pracującej w Gubwinskładzie.
— Proszę wejść — głucho odezwała się z pokoju.
Korotkow wszedł i zdumiał się. Wcześniej niż zwykle powróciwszy z biura, Aleksandra Fiodorowna w palcie i czapeczce siedziała w kucki na podłodze. Przed nią stał szereg butelek z korkami z papieru gazetowego, napełnionych płynem ciemnoczerwonego koloru. Twarz Aleksandry Fiodorowny była zapłakana.
— 46 — rzekła i zwróciła się do Korotkowa.
— To atrament?... Dzień dobry, Aleksandro Fiodorowno — wyrzekł zdumiony Korotkow.
— Cerkiewne wino — łkając, odpowiedziała sąsiadka.
— Jak to, i pani? — jęknął Korotkow.
— I panu cerkiewne? — zdumiała się Aleksandra Fiodorowna.
— Nam zapałki — przygasłym głosem odpowiedział Korotkow i pokręcił guzik u marynarki.
— Lecz przecież one się nie zapalają! — zawołała Aleksandra Fiodorowna, podnosząc się i otrzepując spódniczkę.
— Jak to tak, nie palą się? — przeraził się Korotkow i pobiegł do swego pokoju. Tam, nie tracąc ani chwili, schwytał pudełko, z trzaskiem rozpieczętował je i potarł zapałkę. Z syczeniem wybuchnęła zielonkawym płomieniem, złamała się i zgasła. Korotkow, dławiąc się żrącym zapachem siarki, chorobliwie zakasłał się i zapalił drugą. Ta wystrzeliła i dwa ognie wytrysnęły z niej. Pierwszy trafił w szybę okienną, a drugi — w lewe oko towarzysza Korotkowa.
— A-ach! — krzyknął Korotkow i upuścił pudełeczko.
Przez kilka chwil przebierał nogami jak gorący koń i zaciskał oczy dłonią. Potem z przerażeniem zajrzał do lusterka od golenia się, przekonany, że stracił oko. Lecz oko okazało się na miejscu. Prawda, było czerwone i płynęły z niego łzy.
— Ach, Boże mój! — zdenerwował się Korotkow, natychmiast wydobył z komody amerykański pakiet indywidualny, otworzył go, obwiązał lewą połowę głowy i stał się podobnym do rannego w bitwie.
Całą noc Korotkow nie gasił światła i leżał, pocierając zapałki. Potarł w ten sposób trzy pudełka, przy czym udało mu się zapalić 63 zapałki.
— Kłamie, głupia — mruczał Korotkow — znakomite zapałki.
Do rana pokój zapełnił się duszącym zapachem siarkowym. O świcie Korotkow zasnął i miał głupi, straszny sen: jakoby na zielonej łące znalazła się przed nim olbrzymia, żywa bila bilardowa na nóżkach. Było to tak złe, że Korotkow zaczął krzyczeć i obudził się. W mętnej mgle jeszcze przez pięć sekund wydawało mu się, że bila jest tuż obok łóżka i bardzo mocno pachnie siarką. Lecz potem wszystko to zginęło; poprzewracawszy się, Korotkow zasnął i już nie budził się.