Życie pana Moliera - Michaił Bułhakow - ebook + książka

Życie pana Moliera ebook

Michaił Bułhakow

4,6

Opis

 

Michaił Bułhakow uważał Moliera za kogoś szczególnie mu bliskiego, choć Molier miał więcej szczęścia jako pisarz: jego sztuki były wystawiane, sam w nich grywał i cieszył się zasłużoną sławą. Bułhakow przeciwnie - Życia pana Moliera nigdy nie ujrzał w druku ani na scenie. Powieść trafiła do czytelników 22 lata po śmierci autora.

 

W Życiu pana Moliera Michaił Bułhakow przedstawia pełną upokorzeń i rozczarowań egzystencję twórcy, którego współcześni nie doceniają, gdyż swym geniuszem przerasta otoczenie o całe epoki, a jego losy zależą od kaprysu tyrana. Losy Bułhakowa również zależały od tyrana, przejmująco brzmią więc ostatnie słowa powieści: „...ja, któremu nigdy nie będzie sądzone go zobaczyć, przesyłam mu na pożegnanie moje pozdrowienie”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Жизнь господина де Мольера

Copyright © 2021, Justyna Dąbrowska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-667-2

Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Studio

Wiersze ‒ poza cytowanymi w przekładach Tadeusza Boya-Żeleńskiego ‒ przełożył Witold Dąbrowski.

Opracowanie: MG, Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

PROLOG

I cóż przeszkodzi mi, śmiejąc się, mówić prawdę?

Horacy

Molier był to sławny pisarz francuskich komedii za panowania Ludwika XIV.

Antioch Kantemir

ROZMAWIAM Z AKUSZERKĄ

Pewna akuszerka, która wykształciła się w swej sztuce w paryskim Hôtel-Dieu pod kierownictwem sławnej Luizy Bour­geois, 13 stycznia 1622 roku przyjęła od wielmożnej Poquelin, z domu Cressé, pierwszego jej potomka, dziecię płci męskiej, wcześniaka.

Jestem pewien, że gdyby udało mi się zakomunikować czcigodnej położnej, kogo to mianowicie przyjmuje, nie jest wykluczone, że ze zdenerwowania uczyniłaby jakąś krzywdę dziecku, a więc zarazem i Francji.

I oto mam na sobie kaftan o wielkich kieszeniach, a w dłoni nie obsadkę, lecz pióro gęsie. Przede mną palą się woskowe świece, głowa mi płonie.

– Łaskawa pani – mówię – proszę ostrożniej spowijać noworodka, proszę nie zapominać, że urodził się przedwcześnie. Śmierć tego dziecka byłaby ogromną stratą dla waszego kraju!

– Mon Dieu! Pani Poquelin urodzi sobie inne!

Pani Poquelin już nigdy więcej nie urodzi takiego dziecka, nie urodzi też dziecka takiego żadna inna kobieta w ciągu kilku najbliższych stuleci.

– Zadziwia mnie pan, łaskawy panie!

– Sam także jestem zadziwiony. Proszę zrozumieć, że po upływie trzech wieków, w dalekim kraju, będę wspominał panią dlatego jedynie, że trzymała pani na ręku syna pana Poquelin.

– Zdarzyło mi się piastować dzieci ze znamienitszych rodzin.

– Co pani ma na myśli, mówiąc „znamienity”? To niemowlę będzie sławniejsze od obecnie panującego króla waszego, Ludwika XIII, znamienitsze niż król następny, a będzie to, łaskawa pani, król, który przejdzie do historii jako Ludwik Wielki albo Król Słońce! Jest taki daleki kraj, dobrodziko, nie słyszała pani o nim, kraj Moscovia. Mieszkają tam ludzie, którzy mówią dziwnym dla waszego ucha językiem. I do tego kraju także już wkrótce dotrą słowa tego, którego pani dziś odbiera. Pewien Polak, błazen cara Piotra I, przełoży je na mowę barbarzyńców, już nie z waszego języka nawet, ale z niemieckiego.

Błazen, przezwany Królem Samojedów, skrzypiąc piórem, nakreśli koślawe wiersze:

„Gorgoni: Bardzo doprawdy potrzebne wyrzucać wciąż tyle pieniędzy po to, aby sobie gęby tak paćkać. Gadajcie, coście wy takiego zrobiły tym panom, że pożegnali się tak ozięble?”.

Tłumacz rosyjskiego cara tymi słowami przekaże słowa paninego niemowlęcia z jego komedii Pocieszne wykwintnisie.

W „Opisaniu komedii, jakie tylko są w Rozporządzeniach Carskich po dzień tzydziesty miesiąca maja roku Pańskiego 1709”, odnotowano takie między innymi sztuki – błazeńską O doktorze obitym (jest to to samo co Doktor z musu) i drugą – Ród Heraklesowy, gdzie pierwszą osobą jest Jowisz. Poznajemy je. Pierwsza to Lekarz mimo woli, komedia napisana właśnie przez to panine niemowlę. Drugą – Amfitriona – napisał również on. Jest to ten sam Amfitrion, którego monsieur Molière wraz z komediantami swymi odegrał w 1668 roku w Paryżu w obecności Piotra Iwanowicza Potiomkina, wysłannika cara Aleksego Michajłowicza.

A zatem widzi pani, że Rosjanie jeszcze w tym stuleciu usłyszą o człowieku, którego pani dziś odbiera. O, związki czasów! O, prądy oświecenia! Słowa dziecka przełożone zostaną na język niemiecki, przetłumaczone zostaną na angielski, włoski, hiszpański, holenderski. Na duński, portugalski, polski, turecki, rosyjski…

– Czyż to możliwe, łaskawy panie!

– Proszę mi nie przerywać, łaskawa pani! Na grecki! Na nowogrecki oczywiście. Ale i na starogrecki także. Na węgierski, rumuński, czeski, szwedzki, ormiański, arabski!

– Zadziwia mnie pan, łaskawy panie!

– O, nie ma w tym, jak dotąd, nic zadziwiającego. Mógłbym wymienić pani dziesiątki pisarzy, których dzieła przetłumaczono na języki obce, jakkolwiek nie zasługiwali nawet na to, aby ich wydano w ich ojczystym języku. Ten jednak nie tylko zostanie przetłumaczony, o nim samym będzie się pisać sztuki, sami tylko szanowni rodacy pani napiszą ich dziesiątki. Sztuki takie będą pisali również Włosi, a wśród nich i Carlo Goldoni, którego narodziny, jak mówiono, także oklaskiwały Muzy. I Rosjanie.

Nie tylko w waszym kraju, ale i w krajach innych znajdą się jego naśladowcy, będzie się pisywało przeróbki jego komedii. Uczeni różnych krajów napiszą szczegółowe rozbiory jego sztuk i będą się starali krok za krokiem prześledzić całe jego tajemnicze życie. Dowiodą, że człowiek ten, który teraz na pani rękach daje słabe zaledwie oznaki życia, wywrze wpływ na wielu pisarzy przyszłych stuleci, w tej liczbie na takich – nie znanych pani, ale znanych mnie – jak rodacy moi, Gribojedow, Puszkin i Gogol.

Muszę wam podziękować: z ognia wyjdzie cały,

kto z wami spędzi jeden dzień zaledwie,

kto tym samym powietrzem co i wy odetchnie,

a mimo to zachowa rozum ocalały!

Precz z tego miasta! Nie wrócę! Skończone!

Z zamkniętymi oczyma za najdalszą metę,

w świat, gdzie swój kącik znajdzie serce znieważone![1]

To z finału sztuki mego ziomka Gribojedowa Mądremu biada.

Obyście w czuciach waszych, jak tego wam życzę,

mogli czerpać wiek cały prawdziwe słodycze;

ja, z wszystkich stron zdradzony, zdeptany niegodnie,

uciekam z tej otchłani, gdzie panują zbrodnie;

będę szukał odległej na świecie ustroni,

gdzie uczciwym człowiekiem być nikt mi nie wzbroni.[2]

A to wiersze z finału sztuki tegoż Poquelina Mizantrop, sztuki, którą w mojej ojczyźnie przełożono w roku 1816.

Czy istnieją podobieństwa między cytowanymi finałami? Ach, mój Boże! Nie jestem znawcą, niech to rozstrzygną uczeni! Uczeni opowiedzą pani, o ile Gribojedowowski Czacki przypomina Alcesta-Mizantropa, opowiedzą także o tym, dlaczego Carlo Goldoni uważany jest za ucznia tego właśnie Poquelina, i o tym, jak Puszkin w latach młodzieńczych próbował naśladować tego Poquelina, i wiele jeszcze innych mądrych i ciekawych rzeczy. Co do mnie, nie bardzo się na tym znam.

Interesuje mnie co innego: sztuki mojego bohatera wystawiane będą przez trzy stulecia na scenach całego świata i nie wiadomo, kiedy przestanie się je grywać. Oto co mnie interesuje! Oto jaki człowiek wyrośnie z tego niemowlęcia!

Prawda, chciałem wspomnieć o sztukach. Niezmiernie czcigodna dama, pani Aurora Dudevant, bardziej zresztą znana pod nazwiskiem George Sand, będzie pośród tych, którzy napiszą sztuki o moim bohaterze.

W finale jej dramatu Molier wstanie i powie:

„Tak, chcę umrzeć w domu… Chcę jeszcze pobłogosławić moją córkę”.

A książę Kondeusz podejdzie do niego i podrzuci mu replikę:

„Panie Molière, proszę się wesprzeć na moim ramieniu!”.

Zaś aktor Duparc, którego, nawiasem mówiąc, w chwili śmierci Moliera nie będzie już między żywymi, zawoła, szlochając:

„O, cóż to znaczy stracić jedynego człowieka, jakiego kiedykolwiek kochałem!”.

Damy piszą wzruszająco, na to nic już się nie da poradzić! Ale ty, mój biedny, zakrwawiony mistrzu! Tyś nie chciał umierać nigdzie – ani w domu, ani poza domem! Wątpię też, czy wtedy, kiedy ci strumieniem chlusnęła z gardła krew, wyraziłeś życzenie pobłogosławienia swojej nikogo nieinteresującej córeczki Madeleine!

Któż potrafi pisać bardziej wzruszająco niż damy? Chyba tylko niektórzy mężczyźni. Rosyjski aktor Włodzimierz Rafaiłowicz Zotow obdarzy nas finałem niemniej wzruszającym:

„Król nadchodzi. Król chce widzieć Molière’a. Molière! Co się dzieje z Molière’em?”.

„Molière umarł”.

A książę pobiegnie na spotkanie Ludwika XIV i zawoła:

„Najjaśniejszy panie! Molière nie żyje!”.

Zaś Ludwik XIV powie, zdjąwszy kapelusz:

„Molière jest nieśmiertelny!”.

Cóż można zarzucić tym ostatnim słowom? Tak, rzeczywiście, człowiek, który żyje już od trzystu z okładem lat, jest bez wątpienia nieśmiertelny. Pytanie tylko, czy król był również tego zdania.

W operze Aretuza, skomponowanej przez pana André Campra, komunikowano: „Bogowie władają niebem, a Ludwik włada ziemią!”.

Ten, który władał ziemią, nigdy i przed nikim – oprócz dam – kapelusza nie zdejmował i do umierającego Moliera nie przyszedłby. I nie przyszedł w rzeczy samej, podobnie jak nie przyszedł żaden książę. Ten, który władał ziemią, uważał za nieśmiertelnego samego siebie, ale mylił się co do tego, jak sądzę. Był śmiertelny jak wszyscy, a co za tym idzie, był także ślepy. Gdyby nie był ślepy, przyszedłby, być może, do łoża umierającego, ponieważ potrafiłby dojrzeć w przyszłości bardzo interesujące rzeczy, i nie jest wykluczone, że zapragnąłby w ten sposób pokumać się z prawdziwą nieśmiertelnością.

W tym miejscu dzisiejszego Paryża, gdzie schodzą się pod ostrym kątem ulice Richelieu, Therèse i Molière, zobaczyłby człowieka siedzącego nieruchomo pomiędzy kolumnami. Poniżej tego człowieka – dwie kobiety z jasnego marmuru trzymające rulony w dłoniach. Jeszcze niżej – łby lwów, a pod nimi wysuniętą czaszę fontanny.

To on, przebiegły i czarujący Gall, królewski komediant i dramatopisarz! To on, w brązowej peruce, z kokardami z brązu na trzewikach! To on – król dramaturgii francuskiej!

Ach, łaskawa pani! Cóż mi tu pani baje o jakichś znamienitych noworodkach, które brała pani niegdyś na ręce! Proszę zrozumieć, że to dziecko, które odbiera pani w tej chwili w domu państwa Poquelin, to pan de Molière! Aha! Teraz zrozumiała mnie pani? Więc proszę, niech pani będzie ostrożna! Proszę mi powiedzieć, czy krzyknął? Czy oddycha? A więc żyje!

[1] Z przekładu Juliana Tuwima.

[2] Wszystkie cytaty z dzieł Moliera – z przekładów Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

ROZDZIAŁ 1. W „MAŁPIM DOMU”

Tak oto, mniej więcej trzynastego stycznia 1622 roku w Paryżu narodził się panu Jeanowi-Baptiste’owi Poquelinowi i jego małżonce Marii Poquelin-Cressé wątły pierworodny. Piętnastego stycznia ochrzczono go w kościele pod wezwaniem Świętego Eustachego, dając mu na cześć ojca imiona Jan Baptysta. Sąsiedzi złożyli Poquelinowi życzenia, a w cechu tapicerów rozeszła się wiadomość, że przyszedł na świat jeszcze jeden przyszły tapicer i handlarz mebli.

Każdy architekt miewa fantastyczne pomysły. Na rogach porządnego dwupiętrowego domu pod stromym dwuspadowym dachem, stojącego na rogu ulic Saint-Honore i Starych Łaźni, piętnastowieczny budowniczy umieścił rzeźbione w drewnie drzewka pomarańczowe o starannie przyciętych gałęziach. Wędrował po tych gałęziach łańcuszek maleńkich małpek, małpki zrywały owoce. Nic dziwnego, że paryżanie przezwali ten dom „małpim domem”. W przyszłości komedianta de Molière drogo miały kosztować te małpiszony! Życzliwi nieraz mówili, że nie ma nic nadzwyczajnego w karierze najstarszego syna czcigodnego pana Poquelin, tego syna, który został błaznem. Czegóż można wymagać od człowieka, który wychował się wśród strojących miny małp? Aliści komediant w przyszłości nie miał się wyrzec swoich małpek, i już u schyłku życia projektując dla siebie herb, którego potrzebę posiadania nie wiedzieć czemu nagle zaczął odczuwać, przedstawił w owym herbie swoje ogoniaste koleżanki, pilnujące ojcowskiego domu.

Dom ten stał w najgwarniejszej dzielnicy handlowej w centrum Paryża, w pobliżu Pont-Neuf. Właścicielem domu tego był nadworny tapicer i dekorator Jan Baptysta ojciec, tam mieszkał i tam prowadził swoje interesy.

Z biegiem lat tapicer dochrapał się jeszcze jednego tytułu: tytułu pokojowca jego wysokości króla Francji. Tytuł ten nie tylko sam z honorem nosił, ale także wystarał się o to, aby odziedziczył go po nim najstarszy syn, Jan Baptysta.

Opowiadano sobie na ucho, że Jan Baptysta ojciec nie tylko handlował fotelami i obiciami, lecz także pożyczał pieniądze na godziwy procent. Nie widzę w tym żadnej ujmy dla człowieka interesu. Złe języki twierdziły jednak, że Poquelin ojciec nieco przesadzał z tą wysokością procentów i że jakoby dramatopisarz Molière, opisując ohydnego skąpca Harpagona, miał przed oczyma rodzonego tatusia. Zaś ów Harpagon był to ten, który jednemu ze swych klientów usiłował wepchnąć na poczet długu najprzeróżniejsze rupiecie, a między innymi wypchaną sianem mumię krokodyla, która, Harpagona zdaniem, nadawała się do zawieszenia pod sufitem jako rodzaj ozdoby.

Nie chcę dać wiary tym oszczerczym plotkom! Dramaturg Molière w niczym nie uchybił pamięci swego ojca i ja z kolei nie zamierzam uchybić jemu.

Poquelin ojciec był to prawdziwy człowiek interesu, szanowany przedstawiciel swojego czcigodnego cechu. Prowadził sklep, a nad wejściem do owego „małpiego sklepu” powiewała dumna chorągiew, również z wyobrażeniem małpy.

Na ciemnawym parterze, w sklepie, pachniało farbą i wełną, w kasie pobrzękiwały monety i przez cały dzień tłoczyli się tu ludzie kupujący obicia i dywany. U Poquelina ojca kupowało i mieszczaństwo, i arystokraci. Zaś w warsztacie, którego okna wychodziły na podwórze, stały słupy tłustego pyłu, piętrzyły się krzesła, poniewierały kawałki fornirów, ścinki skór i tkanin, a w tym chaosie krzątali się, postukiwali młotkami, szczękali nożycami Poquelinowscy majstrowie i czeladnicy.

W pokojach pierwszego piętra nad chorągwią królowała matka. Słychać tam było jej nieustanny kaszel i szelest jej spódnic z gros de Naples. Maria Poquelin była kobietą dość majętną. W jej szafach leżały drogie suknie i sztuki florentyńskich materii, bielizna z najcieńszego płótna, w komodach spoczywały kolie i bransolety z diamentami, perły, pierścienie ze szmaragdami, złote zegarki i drogie srebra stołowe. Przy pacierzu Maria przesuwała paciorki różańca z perłowej macicy. Czytywała Pismo święte, a nawet, czemu waham się dać wiarę, greckiego autora Plutarcha w skróconym przekładzie. Była cicha, uprzejma i wykształcona. Większość spośród jej przodków byli to tapicerzy, ale trafiali się wśród nich także przedstawiciele innych zawodów, na przykład muzykanci i adwokaci.

Tak więc po pokojach na piętrze „małpiego domu” przechadzał się jasnowłosy chłopiec o wydatnych wargach. Był to właśnie najstarszy syn, Jan Baptysta. Niekiedy schodził do sklepu i do warsztatu i przeszkadzał czeladnikom w pracy, wypytując ich o różne różności. Majstrowie podśmiewali się z jego jąkania, ale lubili go. Niekiedy siadał przy oknie i wsparłszy policzki na pięściach, patrzył na błotnistą ulicę, po której snuli się ludzie.

Pewnego razu matka, przechodząc koło okna, poklepała go po plecach i powiedziała:

– Ach, ty mój obserwatorze…

Pewnego dnia posłano „obserwatora” do szkoły parafialnej. W szkole parafialnej nauczył się tego właśnie, czego można się nauczyć w takiej szkole, to znaczy opanował cztery podstawowe działania arytmetyczne, czytał bez trudu, liznął nieco łaciny, a także zapoznał się z wieloma ciekawymi wydarzeniami, o których była mowa w Żywotach świętych.

I tak się żyło, spokojnie, dostatnio. Poquelin ojciec bogacił się, dzieci było już czworo, kiedy nagle spadło na „małpi dom” nieszczęście.

Wiosną 1632 roku czuła matka zaniemogła. Jej oczy stały się błyszczące i pełne niepokoju. W ciągu miesiąca tak wychudła, że trudno ją było poznać, na bladych jej policzkach wykwitły niezdrowe plamy. Potem zaczęła kaszleć i pluć krwią, a przed „małpi dom” zaczęli zajeżdżać wierzchem na mułach lekarze w złowieszczych kołpakach. Piętnastego maja pulchny „obserwator” szlochał, ocierając łzy brudnymi pięściami, a wraz z nim szlochał cały dom. Cicha Maria Poquelin leżała bez ruchu, ręce miała skrzyżowane na piersiach.

Kiedy ją pochowano, w domu zapadł jak gdyby nieustający zmierzch. Ojciec wpadł z rozpacz, stał się roztargniony, pierworodny widział kilkakrotnie o letniej szarówce ojca siedzącego samotnie i płaczącego. „Obserwator” denerwował się, patrząc na to, i snuł się po mieszkaniu, nie wiedząc, czym by się zająć. Ale potem ojciec przestał płakać i coraz częściej zaczął chodzić w gości do niejakiej rodziny Fleurette. Wreszcie oznajmiono jedenastoletniemu Janowi Baptyście, że będzie miał nową mamę. Wkrótce Katarzyna Fleurette, nowa mama, zjawiła się w „małpim domu”. „Małpi dom” rodzina zresztą niebawem opuściła, ojciec bowiem kupił dom gdzie indziej.

ROZDZIAŁ 2. HISTORIA DWÓCH TEATROMANÓW

Nowy dom stał przy rynku, w dzielnicy, w której odbywały się słynne targi Saint-Germain. Także i na nowym miejscu przedsiębiorczy Poquelin roztoczył – jeszcze wyraziściej – wszelakie uroki swojego sklepu. W starym domu gospodarowała i rodziła dzieci Maria Cressé, w nowym zastąpiła ją Katarzyna Fleurette. Cóż można powiedzieć o tej kobiecie? Moim zdaniem – nic, nic złego ani też nic dobrego. Ale ponieważ weszła ona do rodziny z piętnem macochy, wielu spośród tych, którzy zajmowali się życiem mojego bohatera, zaczęło zapewniać, że młodszemu Janowi Baptyście źle się żyło przy Katarzynie Fleurette, że była ona złą macochą i że to właśnie ją pod imieniem Beliny, wiarołomnej żony, przedstawił Molier w komedii Chory z urojenia.

Moim zdaniem, nie ma w tym cienia prawdy. Nie ma żadnych dowodów na to, że Katarzyna krzywdziła Jana Baptystę, nie ma też żadnych dowodów świadczących, że Belina to ona. Katarzyna Fleurette była niezgorszą drugą żoną, wykonała swoje ziemskie zadania: rok po ślubie urodziła Poquelinowi córkę Katarzynę, a po dwóch latach następnych – Małgorzatę.

Tak więc Jan Baptysta kształcił się w szkółce parafialnej, póki jej nie ukończył. Poquelin ojciec uznał, że horyzonty jego pierworodnego uległy dostatecznemu rozszerzeniu i przykazał mu wdrażać się do zawodu, obserwując sprawy sklepu. Zatem Jan Baptysta zaczął odmierzać materiały, przybijać coś tam gwoździkami, spędzać czas na pogawędkach z czeladnikami, a w wolnych chwilach czytywać zatłuszczony tomik Plutarcha, który został po Marii Cressé.

I oto nagle przy świetle moich świec otwierają się drzwi i zjawia się przede mną bardzo żwawy jak na swoje lata pan, należący z wyglądu do stanu mieszczańskiego, jest w skromnym, lecz solidnym kaftanie, w peruce, z laską w dłoni, ma bystre oczy i nienaganne maniery. Na imię mu Louis, jego nazwisko – Cressé, jest rodzonym ojcem nieboszczki Marii, a zatem jest dziadkiem małego Jana.

Z zawodu pan Cressé był tapicerem tak jak jego zięć. Cressé nie był jednak tapicerem nadwornym, tylko zwyczajnym, miał sklep na targowisku Saint-Germain. Mieszkał w Saint-Ouen pod Paryżem, gdzie miał piękny dom ze wszystkimi wygodami. W niedziele rodzina Poquelin wyjeżdżała zazwyczaj z wizytą do dziadka do Saint-Ouen, a mali Poquelinowie przywozili z tych odwiedzin miłe wspomnienia.

Tak więc ów właśnie dziadek Cressé w zadziwiający sposób zaprzyjaźnił się z młodszym Janem Baptystą. Cóż mogło łączyć staruszka i chłopca? Chyba tylko sam diabeł. Tak, to z pewnością był diabeł. Wspólna namiętność tych dwóch nie na długo jednak została tajemnicą dla Poquelina ojca i wywołała jego posępne zdziwienie. Okazało się, że dziad i wnuk są bez pamięci zakochani w teatrze!

W wolne wieczory, kiedy dziad przebywał w Paryżu, obaj tapicerzy – stary i mały – zmówiwszy się i ukradkiem zamieniwszy spojrzenia, wychodzili z domu. Nietrudno było prześledzić ich drogę. Zazwyczaj szli na róg rue Mauconseil i rue Francaise, gdzie w niskiej i ciemnej sali Hôtel de Bourgogne grała królewska trupa aktorska. Czcigodny dziad Cressé miał wielu dobrych znajomych wśród starszych pewnego stowarzyszenia, które stawiało przed sobą cele religijne, ale również i handlowe. Stowarzyszenie to zwało się Confrères de la Passion i miało przywilej wystawiania w Paryżu misteriów. To właśnie bractwo wybudowało Hôtel de Bourgogne, ale w latach, kiedy Jan Baptysta był chłopcem, nie wystawiało już misteriów, salę zaś wynajmowało rozmaitym trupom teatralnym.

Tak więc dziadek Cressé szedł do starszego Bractwa i szanownemu tapicerowi oraz jego wnukowi dawano bezpłatne miejsca w którejś z wolnych lóż.

W teatrze w Pałacu Burgundzkim, gdzie owymi czasy gwiazdorem był niezmiernie popularny aktor Bellerose, grywano tragedie, tragikomedie, widowiska sielankowe i farsy, przy czym najwybitniejszym autorem Hôtel de Bourgogne był Jean de Rotrou, wielki miłośnik hiszpańskich wzorców dramaturgicznych. Dziadkowi Cressé Bellerose dostarczał swoją grą najwyższych radości i wnuk wraz z dziadkiem oklaskiwali Bellerose’a. Lecz wnukowi znacznie bardziej niż tragedie, w których grywał Bellerose, przypadały do gustu farsy burgundczyków, niewymyślne, leciutkie farsy, najczęściej zapożyczane od Włochów, a w Paryżu znajdujące znakomitych odtwórców, którzy ze swobodą żonglowali aktualnymi tekstami swoich zabawnych ról.

Tak, to dziadek Cressé, na nieszczęście Poquelina ojca, wskazał jego synowi drogę do Hôtel de Bourgogne! I oto razem z dziadkiem, kiedy był jeszcze mały, a potem wraz z kolegami, kiedy już stał się młodzieńcem, zdążył Jan Baptysta zobaczyć w Hôtel de Bourgogne wiele wspaniałych rzeczy.

Znakomity, występujący w farsach, Gros-Guillaume zadziwiał Jana Baptystę płaskim czerwonym beretem i białą kurtką, która opinała mu jego potworne brzuszysko. Inna znakomitość, farser Gaultier-Garguille, ubrany w czarną kamizelę z czerwonymi rękawami, w ogromnych okularach i z kijem w dłoni, nie gorzej niż Gros-Guillaume rozśmieszał do łez publiczność Hôtel de Bourgogne. Zadziwiał Jana Baptystę także Turlupin, niezmordowany w wymyślaniu coraz to nowych gagów, i Alison, który grywał role pociesznych staruszek.

W ciągu kilku lat przed oczyma Jana Baptysty przesunęły się, wirując jak na karuzeli, umęczone i wymalowane lub zamaskowane twarze doktorów-pedantów, skąpi starcy, chełpliwi i tchórzliwi kapitanowie. Przy śmiechu publiczności płoche żony wywodziły w pole zrzędnych głupców, swoich mężów, a farsowe kumoszki-rajfurki terkotały jak sroki. Chytrzy i lżejsi niż piórko służący wodzili za nosy staruchów Gorgonich, okładali kijami starych pryków i wrzucali ich do worków. A mury Hôtel de Bour­gogne trzęsły się od śmiechu Francuzów.

Zobaczywszy wszystko, co można było zobaczyć w Hôtel de Bourgogne, opanowani namiętnością tapicerzy przenosili się do innego dużego teatru, do Teatru na Bagnie. Tutaj królowała tragedia, w której wyróżniał się świetny aktor Mondory, i ambitna komedia, której najlepszych wzorów dostarczył teatrowi znakomity dramaturg owego czasu Pierre Corneille.

Wnuk Ludwika Cressé był jak gdyby zanurzany po kolei w różnych wodach – w Hôtel de Bourgogne umalowany jak indyk Bellerose był przesłodzony i tkliwy. Przymykał oczy, potem wbijał je w nieogarnioną dal, czynił płynny ruch kapeluszem i recytował monologi głosem tak przeciągłym, że nie sposób się było połapać, czy mówi, czy śpiewa. Zaś tam, na Bagnie, Mondory zadziwiał salę swym piorunowym głosem i rzężąc, umierał na scenie w tragedii.

Chłopiec wracał do ojcowskiego domu z gorączkowym blaskiem w oczach i śniły mu się po nocach bufonady Alisonów, Jacqueminów-Jadotów, Philippinów i znakomitego Jodeleta o umączonej twarzy.

Niestety! Hôtel de Bourgogne i Bagno nie wyczerpywały bynajmniej wszystkich możliwości otwierających się przed tymi, którzy cierpią na nieuleczalną namiętność do teatru.

Około Pont-Neuf i w okolicy Hal na całego odbywał się handel. Paryż tuczył się nim, wyglądał coraz lepiej i rozrastał się we wszystkich kierunkach. W sklepach i przed sklepami kipiało takie życie, że aż człowiekowi dzwoniło w uszach, aż ćmiło w oczach. Zaś tam, gdzie rozbijało swoje namioty targowisko Saint-Germain, panował najautentyczniejszy ścisk. Gwar! Harmider! I ileż błota, ileż błota!…

– Mój Boże! Mój Boże! – powiedział kiedyś o tym targowisku kaleki poeta Scarron. – Ileż błota naniosą wszędzie te nieznające kalesonów zady!

Przez cały dzień idą, idą, potrącają się! Idą mieszczanie, idą piękne mieszczki! W razurach golą, mydlą, wyrywają zęby. W tym mięsiwie ludzkim wśród pieszych widać także konnych. Przejeżdżają na mułach nadęci, podobni do kruków lekarze. Harcują królewscy muszkieterowie ze złotymi strzałami dewiz na pelerynkach. Stolico świata, jedz, pij, handluj i rośnij! Hej, wy, nieznające kalesonów zady, tutaj, tutaj, na Pont-Neuf! Patrz­cie, już wznieśli budy, już je obwieszają dywanikami. Któż to tam tak piszczy jak fujarka? To herold. Nie spóźnijcie się, panie i panowie, przedstawienie zaraz się zaczyna! Nie straćcie okazji! Tylko u nas, nigdzie więcej, zobaczycie wspaniałe marionetki pana Brioché! Oto one, zawieszone na nitkach, chwieją się nad pomostem! Zobaczycie Fugotina, genialną uczoną małpę!

W budach około Pont-Neuf rozłożyli się uliczni lekarze, wyrywacze zębów, ci, co wycinają odciski, i aptekarze-szarlatani. Sprzedają ludziom panacea – lekarstwa na każdą chorobę, a po to, by zwracano uwagę na ich kramy, wchodzą w porozumienie z wędrownymi aktorami ulicznymi, a niekiedy nawet z aktorami z teatrów, ci zaś dają całe spektakle sławiące cudowne działanie szarlatańskich leków.

Przechodziły uroczyste procesje, przejeżdżali na koniach umalowani, poprzebierani, obwieszeni wątpliwej wartości wypożyczoną biżuterią komedianci, wykrzykiwali reklamowe hasła, zwoływali ludzi. Szły za nimi całe stada chłopaczków gwiżdżących, plączących się pod nogami i w ten sposób zwiększających jeszcze zamieszanie.

Hucz, Nowy Moście! Słyszę, jak w twoim zgiełku rodzi się z ojca-szarlatana i z matki-aktorki komedia francuska, rodzi się, krzyczy przenikliwie, a jej wulgarna twarz osypana jest mąką!

Oto zasłynął na cały Paryż tajemniczy i zadziwiający człowiek, niejaki Krzysztof Contuggi. Wynajął on całą trupę, dawał spektakle w budzie z poliszynelami i z ich pomocą zaczął sprzedawać cudowne, pomagające we wszystkich chorobach ziółka, które nazywały się „orviétan”.

W całej Francji, w całym świecie

lepszych lekarstw nie znajdziecie!

Orviétan, orviétan!

Tylko u nas – orviétan!

Błazny w maskach przysięgały głosami ochrypłymi od krzyku, że nie istnieje na świecie taka choroba, na którą nie pomógłby cudotwórczy orviétan. Orviétan wyleczy z suchot, z dżumy i ze świerzbu!

Obok budy przejeżdża muszkieter. Jego ogier pełnej krwi zezuje przekrwionym okiem, toczy z munsztuka pianę. Nieznający kalesonów tarasują drogę, cisną się do ozdobionego pistoletami siodła. Z budy Contuggiego rozlega się wycie:

Kup orviétan, muszkieterze,

cały świat go od nas bierze!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3. CZY NIE DAĆ DZIADKOWI ORVIÉTANU?

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4. NIE KAŻDY LUBI BYĆ TAPICEREM

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5. KU WIĘKSZEJ PANA NASZEGO CHWALE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6. NIEPRAWDOPODOBNE PRZYGODY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7. BANDA ŁACHMANIARZY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8. WĘDROWNY KUGLARZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9. NA SCENIE POJAWIA SIĘ KSIĄŻĘ CONTI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10. STRZEŻCIE SIĘ, BURGUNDCZYCY! NADCHODZI MOLIÈRE!

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11. BRU-HA-HA!

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12. PETIT-BOURBON

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13. SPOSTPONOWANY BŁĘKITNY POKÓJ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14. KTO SIEJE WIATR…

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15. TAJEMNICZY MONSIEUR RATABONNE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16. SMUTNA HISTORIA ZAZDROSNEGO KSIĘCIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17. PO ŚMIERCI ZAZDROSNEGO KSIĘCIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18. KIM ONA JEST?

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19. SZKOŁA KOMEDIOPISARZA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20. CYGAN – KUMEM

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21. NIECH GROM SPALI MOLIERA!

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22. ŻÓŁCIOWY KOCHANEK

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23. MAGICZNY KLAWESYN

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24. Z MARTWYCH POWSTAJE I UMIERA ZNOWU

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25. AMFITRION

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26. ZMARTWYCHWSTANIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 27. PAN DE POURCEAUGNAC

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28. CYGAN PRZEMIENIA SIĘ W NEPTUNA, NEPTUN… W APOLLA, ZAŚ APOLLO W LUDWIKA XIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29. SPÓŁKA AUTORSKA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 30. SCENY W PARKU

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 31. MADELEINE ODCHODZI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 32. CZARNY PIĄTEK

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 33. TYŚ JEST ZIEMIA

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG. POŻEGNANIE Z KOMEDIANTEM Z BRĄZU

Dostępne w wersji pełnej