Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Mistrz i Małgorzata” to fascynujący i ponadczasowy obraz walki dobra i zła. Woland, Behemot, Małgorzata są bohaterami wielobarwnymi, z którymi można się utożsamiać. Powieść bawi, wzrusza, zaskakuje i skłania do refleksji filozoficznych.
Bułhakow doskonale splótł historię miłości pisarza, zwanego Mistrzem, i Małgorzaty Nikołajewny z ponurymi i zarazem groteskowymi realiami Rosji z lat trzydziestych XX wieku. Wątek z historią Poncjusza Piłata skazującego na śmierć wędrownego filozofa Jeszuę Ha-Nocri stanowi jednocześnie powieść w powieści.
Konwencja, zawierająca elementy absurdu, fantastyczną sferę działań Wolanda była konieczna, aby książka przeszła przez cenzurę panującą w sowieckiej Rosji. Tylko tak Bułhakow mógł ukazać niedorzeczności kraju, w którym tworzył.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 552
Rozdział 1
Nigdy nie rozmawiajcie z nieznajomymi
Zapadał upalny wiosenny zmierzch, gdy na Patriarszych Prudach pojawili się dwaj obywatele. Jeden, na oko czterdziestoletni, ubrany w letni szary garnitur, niziutki, okrąglutki i łysy, trzymał w dłoni szykowny kapelusz, a jego starannie ogoloną twarz zdobiły nienaturalnej wielkości okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty młody mężczyzna, któremu cyklistówka w kratkę zjechała ze splątanych rudawych włosów na tył głowy – miał kraciastą koszulę, wymięte białe spodnie i czarne pepegi.
Pierwszym był nie kto inny, jak sam Michaił Aleksandrowicz Berlioz, redaktor miesięcznika literackiego i prezes zarządu jednego z największych moskiewskich stowarzyszeń literackich, nazywanego w skrócie Massolit. Towarzyszył mu młody poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, używający pseudonimu Bezdomny.
Kiedy literaci zagłębili się w cieniu lip okrytych wczesną zielenią, od razu pospieszyli w stronę jaskrawo wymalowanego kiosku z napisem „Piwo i napoje”.
Tu warto odnotować pierwszą dziwną okoliczność tego strasznego majowego wieczoru. Nie tylko przy kiosku, ale i na całej alei, równoległej do ulicy Małej Bronnej, nie było nikogo. Kiedy wydawało się, że już nie ma czym oddychać, kiedy słońce, rozżarzywszy Moskwę, zanurzone w suchej mgiełce znikało gdzieś za Sadowym Kolcem, nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławeczce – aleja była pusta.
– Butelkę narzanu – poprosił Berlioz.
– Nie ma narzanu – odparła kobieta w kiosku i nie wiedzieć czemu obraziła się.
– Piwo jest? – ochrypłym głosem spytał Bezdomny.
– Piwo przywiozą wieczorem – oznajmiła kobieta.
– A co jest? – zainteresował się Berlioz.
– Napój morelowy, ale ciepły – powiedziała.
– Cóż, niech będzie, byle szybko!…
Morelowy nektar obficie zapienił się na żółto i w powietrzu zapachniało jak u fryzjera. Napiwszy się, literaci natychmiast dostali czkawki, zapłacili i usiedli na ławce twarzą do stawu, a plecami do Bronnej.
Wtedy zaistniała druga przedziwna okoliczność, dotycząca wyłącznie Berlioza. Literat nagle przestał czkać, jego serce załomotało i na moment gdzieś się zapadło, po czym wróciło z tkwiącą w nim tępą igłą. W dodatku Berlioza ogarnął nieuzasadniony, a tak silny lęk, że chciał natychmiast, nie bacząc na nic, uciekać z Patriarszych Prudów. Przygnębiony obejrzał się, nie pojmując, co go tak wystraszyło. Zbladł, otarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co się dzieje? Nigdy czegoś takiego nie miałem… serce wysiada… jestem przepracowany. Chyba czas rzucić wszystko w diabły i jechać do Kisłowodzka…”.
W tej samej chwili tuż przed nim rozpalone powietrze zgęstniało i utkał się z niego przezroczysty obywatel o przedziwnym wyglądzie. Na malutkiej główce dżokejka, do tego powiewna kusa marynareczka w kratkę… Wzrostu jegomość miał z sążeń, ale był wąski w barach, chudy niezmiernie, a fizjonomia, proszę zauważyć, była szydercza.
Życie Berlioza płynęło tak, że nigdy ze zjawiskami nadprzyrodzonymi nie miał do czynienia. Pobladł więc jeszcze bardziej, wytrzeszczył oczy i w panice pomyślał: „To niemożliwe!”.
Ale, niestety, coś takiego się pojawiło. Przejrzysty, tyczkowaty obywatel, nie dotykając ziemi, kołysał się przed nim to w lewo, to w prawo.
Berlioz z przerażenia zamknął oczy. Kiedy zaś je otworzył, zobaczył, że już po wszystkim, miraż się rozpłynął, kraciasty zniknął, a i tępa igła wyskoczyła z serca.
– Niech to licho! – zawołał redaktor. – Wiesz, Iwanie, dopiero co z tego skwaru nieomal nie dostałem udaru! Nawet miałem coś w rodzaju halucynacji. – Spróbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach wciąż jeszcze czaiła się panika, a ręce mu drżały.
Pomału jednak doszedł do siebie, powachlował się chusteczką i wypowiedziawszy dość rześko: „No, więc…” – podjął na nowo temat, przerwany spożyciem morelowego napoju.
Tyrada, jak się potem okazało, dotyczyła Jezusa Chrystusa. Rzecz w tym, że do kolejnego zeszytu miesięcznika redaktor zamówił u poety duży antyreligijny poemat. Iwan Nikołajewicz napisał ten poemat, nawet bardzo szybko, ale, niestety, ani trochę nie zadowolił on redaktora. Co prawda, główną postać poematu, to znaczy Jezusa, Bezdomny odmalował w bardzo ciemnych barwach, niemniej jednak, zdaniem redaktora, utwór należało pisać od nowa. I oto teraz redaktor robił poecie coś w rodzaju wykładu o Jezusie, chcąc uwypuklić największy błąd autora. Trudno powiedzieć, co konkretnie zawiodło Iwana – siła jego talentu czy może kompletna nieznajomość kwestii, o której zamierzał pisać – w każdym razie Jezus w jego poemacie jawił się jako postać żywa, kiedyś istniejąca, aczkolwiek obdarzona wszelkimi możliwymi wadami charakteru. Berlioz natomiast chciał poecie udowodnić, że istotą problemu jest nie to, jaki był Jezus – zły czy dobry, ale że owego Jezusa w ogóle nie było na świecie i że wszystkie opowieści o nim to zwyczajne wymysły, po prostu mity.
Należy odnotować, że redaktor był człowiekiem oczytanym i w swoim wykładzie trafnie odwoływał się do starożytnych historyków, na przykład do sławnego Filona z Aleksandrii lub wspaniałego erudyty Józefa Flawiusza, którzy nigdy bodaj słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Prezentując solidną wiedzę, Michaił Aleksandrowicz powiedział poecie między innymi także to, że fragment rozdziału czterdziestego czwartego w księdze piętnastej słynnych Roczników Tacyta, w którym jest mowa o kaźni Jezusa, to tylko później dodana podrobiona wstawka.
Poeta, dla którego wszystko, o czym mówił redaktor, było nowością, z uwagą słuchał Michaiła Aleksandrowicza. Wlepił weń bystre zielone oczy i z rzadka czkając, szeptem przeklinał morelowy napój.
– Nie ma ani jednej religii na Wschodzie – tłumaczył Berlioz – w której dziewica nie wydałaby na świat boga. Chrześcijanie nie wymyślili więc niczego nowego, dokładnie tak samo stworzyli swojego Jezusa, który w rzeczywistości nigdy nie istniał. I to właśnie należy podkreślić…
Piskliwy tenor Berlioza rozbrzmiewał w pustej alei i w miarę jak Michaił Aleksandrowicz zagłębiał się w gąszcz, gdzie nie ryzykując skręcenia karku, może wejść jedynie człowiek bardzo wykształcony, poeta czerpał coraz więcej ciekawej i pożytecznej wiedzy. Usłyszał zarówno o egipskim Ozyrysie, dobrym bogu i synu Nieba i Ziemi, jak i mezopotamskim bogu Dumuzim oraz Marduku, a nawet o mniej znanym Huitzilopochtli, groźnym bogu, którego niegdyś czcili meksykańscy Aztekowie.
I akurat gdy Michaił Aleksandrowicz opowiadał poecie, jak to Aztekowie lepili z ciasta figurkę Huitzilopochtli, w alei pojawił się pierwszy spacerowicz.
Później, kiedy prawdę mówiąc, było już za późno, różne instytucje przedstawiały rysopis tego człowieka. Porównanie tych rysopisów musi budzić zdziwienie. Otóż w pierwszym odnotowano, że osobnik ten był małego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. W drugim, że był wielkoludem, miał platynowe koronki na zębach i kulał na lewą nogę. Trzeci znowu podawał lakonicznie, że znaków szczególnych nie miał.
Przyznać trzeba, że te wszystkie rysopisy niewarte są funta kłaków.
Przede wszystkim opisywany jegomość na żadną nogę nie utykał i nie był ani małego wzrostu, ani olbrzymiego, lecz po prostu wysokiego. Co zaś do zębów, to z lewej strony miał platynowe koronki, a z prawej – złote. Ubrany był w drogi szary garnitur i zagraniczne półbuty dobrane pod kolor garnituru. Zawadiacko, na bakier nosił szary beret, pod pachą trzymał laskę z czarną rączką w kształcie głowy pudla. Na oko mógł mieć czterdzieści lat z okładem. Usta jakieś krzywe. Gładko ogolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe, nie wiedzieć czemu, zielone. Brwi czarne, ale jedna wyżej niż druga. Słowem – obcokrajowiec.
Przechodząc koło ławki, na której przysiedli redaktor i poeta, cudzoziemiec zerknął na nich, przystanął i niespodziewanie usiadł na sąsiedniej, dwa kroki dalej.
„Niemiec” – pomyślał Berlioz.
„Anglik – pomyślał Bezdomny. – Patrzcie no, że też mu nie gorąco w rękawiczkach”.
Przybysz ogarnął spojrzeniem wysokie domy, otaczające staw z czterech stron, sprawiał wrażenie, że widzi to miejsce po raz pierwszy i że go ono zainteresowało.
Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, gdzie słońce, na zawsze opuszczające Michaiła Aleksandrowicza, oślepiająco odbijało się i załamywało w oknach, następnie spojrzał w dół, gdzie szyby już przyciemniał wieczorny zmrok, pobłażliwie uśmiechnął się do siebie, przymrużył oczy, oparł dłonie na gałce laski, a podbródek – na dłoniach.
– Bardzo dobrze i satyrycznie – podjął Berlioz – na przykład narysowałeś, Iwanie, narodziny Jezusa, syna bożego, ale sęk w tym, że jeszcze przed Jezusem przyszło na świat mnóstwo synów bożych, dajmy na to, fenicki Adonis, frygijski Attis czy perski Mitra. A przecież, krótko mówiąc, żaden z nich się nie narodził i nigdy nie istniał, podobnie jak nie istniał Jezus. Musisz więc zamiast narodzin i, powiedzmy, pokłonu mędrców opisać niedorzeczne słuchy o tych narodzinach… Z twojej opowieści wynika bowiem, że on naprawdę się urodził!
Bezdomny właśnie próbował opanować dręczącą go czkawkę, wstrzymał oddech, przez co czknął jeszcze boleśniej i głośniej, a w tej samej chwili Berlioz przerwał swój wywód, gdyż cudzoziemiec nagle wstał i podszedł do literatów.
Ci spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– Wybaczcie, panowie – przybysz odezwał się z obcym akcentem, lecz nie kalecząc słów – że jako nieznajomy pozwalam sobie… atoli przedmiot uczonej dysputy panów jest tak interesujący, że…
Mówiąc to, grzecznie zdjął beret, więc przyjaciołom nie pozostawało nic innego, jak wstać i również się ukłonić.
„Nie, to raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.
„Polak?” – zastanawiał się Bezdomny.
Trzeba dodać, że cudzoziemiec od pierwszych słów zrobił na poecie odstręczające wrażenie, Berliozowi zaś nawet się spodobał, to znaczy nie to, że się spodobał, ale… jakby to powiedzieć… wydał się ciekawy czy coś w tym rodzaju.
– Czy mogę się przysiąść? – spytał uprzejmie cudzoziemiec i przyjaciele jakoś tak mimo woli zrobili mu miejsce. Cudzoziemiec zgrabnie usiadł między nimi i od razu włączył się do rozmowy.
– Jeśli się nie przesłyszałem, był pan uprzejmy powiedzieć, że Jezus nie istniał? – spytał, kierując w stronę Berlioza lewe zielone oko.
– Nie, nie przesłyszał się pan – z kurtuazją odparł Berlioz – to właśnie mówiłem.
– Ach, to ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.
„Czego on, u diabła, chce?” – pomyślał Bezdomny i zmarkotniał.
– A pan zgadza się ze swym rozmówcą? – dopytywał się nieznajomy, zwracając się do Bezdomnego.
– W stu procentach! – potwierdził tamten, lubił bowiem wyrażać się kwieciście i metaforycznie.
– Zdumiewające! – krzyknął nieproszony interlokutor. Nie wiedzieć czemu ukradkiem rozejrzał się i dodał, ściszając swój niski głos: – Proszę wybaczyć moje natręctwo, ale domyślam się, że panowie w dodatku także nie wierzycie w Boga? – Zrobił przestraszoną minę i dodał: – Przysięgam, nikomu nie powiem!
– Tak, nie wierzymy w Boga – odpowiedział Berlioz, lekko rozbawiony przestrachem zagranicznego turysty. – Ale o tym można mówić absolutnie bez obawy.
Cudzoziemiec odchylił się na oparcie ławki i aż zapiszczał z ciekawości:
– Panowie są ateistami?!
– Tak, jesteśmy ateistami – z uśmiechem odpowiedział Berlioz, zaś rozsierdzony Bezdomny pomyślał: „No i przyczepił się, zagraniczny świr!”.
– Ależ to urocze! – wykrzyknął zadziwiający cudzoziemiec i pokręcił głową, spoglądając to na jednego, to na drugiego literata.
– Ateizm w naszym kraju nikogo nie dziwi – powiedział Berlioz z dyplomatyczną uprzejmością. – Już dawno większość naszego społeczeństwa świadomie przestała wierzyć w bajki o Bogu.
Nagle cudzoziemiec wykręcił taki numer: wstał i uścisnął zdziwionemu redaktorowi dłoń, mówiąc przy tym:
– Pragnę panu podziękować z całego serca!
– A za cóż to mu pan dziękuje? – spytał Bezdomny, mrugając oczami.
– Za bardzo ważną informację, która dla mnie, podróżnika, jest nadzwyczaj interesująca – wyjaśnił zagraniczny dziwak, podkreślając znaczenie swoich słów podniesionym palcem.
Ważna informacja najwidoczniej istotnie wywarła na podróżniku wielkie wrażenie, ponieważ z przestrachem przebiegł wzrokiem po domach, jakby w obawie, że w każdym oknie zobaczy ateistę.
„Nie, to nie Anglik…” – stwierdził Berlioz, zaś Bezdomny pomyślał: „Gdzież to on się tak wyszkolił w rosyjskim, to ciekawe!” – i znowu się zasępił.
– Pozwoli pan jednak, że spytam – po poważnym namyśle odezwał się zagraniczny gość – co w takim razie z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć?
– Niestety! – powiedział Berlioz z ubolewaniem. – Wszystkie te dowody są nic niewarte, ludzkość dawno odłożyła je do archiwum. Przecież zgodzi się pan, że w kategoriach rozumowych nie można mówić o jakimkolwiek dowodzie na istnienie Boga.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Pan dokładnie powtórzył myśl niesfornego staruszka Immanuela na ten temat. Zabawne wszelako jest to, że on ostatecznie rozbił wszystkie pięć dowodów, a potem, jakby kpiąc z samego siebie, sformułował własny, szósty dowód!
– Dowód Kanta jest również nieprzekonujący – z subtelnym uśmiechem zaoponował oczytany redaktor. – Schiller mówił, nie bez kozery, że Kantowskie rozmyślania na ten temat mogą zadowolić tylko niewolników, a Strauss zwyczajnie śmiał się z tego dowodu.
Berlioz mówił i jednocześnie się zastanawiał: „No, ale jednak któż to jest? I skąd tak dobrze zna rosyjski?”.
– Wziąć by tego Kanta i za takie dowody wysłać na jakie trzy lata na Sołowki! – ni gruszki, ni z pietruszki rąbnął Iwan Nikołajewicz.
– Iwanie! – szepnął skonfundowany Berlioz.
Zamysł wywiezienia Kanta na Sołowki cudzoziemca nie tylko nie zdziwił, lecz wręcz wprawił w zachwyt.
– Właśnie, właśnie – przytaknął i jego zwrócone ku Berliozowi lewe zielone oko zabłysło. – Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „Niestety, profesorze, niefortunnie pan to wymyślił! Może to i mądre, ale całkiem niezrozumiałe. Będą z pana kpić”.
Berlioz wytrzeszczył oczy. „Przy śniadaniu… Kantowi?… Cóż on plecie?” – pomyślał.
– Jednak – cudzoziemiec zwrócił się do poety, niespeszony zdumieniem Berlioza – wywieźć go na Sołowki nie można z tej prostej przyczyny, że już z górą sto lat przebywa w miejscach znacznie bardziej odległych i wydostać go stamtąd w żaden sposób się nie da, zapewniam pana!
– A szkoda! – odciął się zadziorny poeta.
– Mnie również żal – przyznał nieznajomy, błyskając okiem, i kontynuował: – Jednak nie daje mi spokoju taka oto kwestia: jeśli Boga nie ma, to powstaje pytanie, kto kieruje życiem ludzkim i w ogóle całym porządkiem świata?
– Człowiek sam kieruje – pospiesznie, z gniewem odparł Bezdomny na to, trzeba przyznać, niezbyt jasne pytanie.
– Pan wybaczy – łagodnie odezwał się nieznajomy – żeby móc kierować, trzeba mieć sprecyzowany plan na jakiś choć trochę dłuższy okres. Niech mi więc będzie wolno spytać, jak człowiek może tym kierować, jeśli nie tylko jest pozbawiony możliwości sporządzenia jakiegokolwiek planu, choćby na śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na jakieś tysiąc lat, ale nawet nie może być pewien własnego jutra? I w rzeczy samej – tu nieznajomy odwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że na przykład pan zacznie kierować i rozporządzać innymi oraz sobą i w ogóle, że tak powiem, znajdować w tym smak, a tu nagle okazuje się, że ma pan… kche, kche!.. raka płuc… – Cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak gdyby myśl o raku płuc sprawiła mu przyjemność. – Tak, raka – mrużąc oczy jak kot, powtórzył to dźwięczne słowo – i już pańskie zarządzanie skończone! Niczyj los, oprócz własnego, już pana nie obchodzi. Bliscy zaczynają pana okłamywać, czując, że coś jest nie w porządku, pan biega od uczonych medyków do szarlatanów, a czasem być może nawet do wróżek. Sam pan rozumie, że zarówno pierwsze, jak i drugie, podobnie jak trzecie, absolutnie jest bez sensu. I wszystko skończy się tragicznie: ten, kto jeszcze niedawno sądził, że czymś kieruje, teraz leży nieruchomo w drewnianej skrzyni, a otoczenie, przekonane, że pożytku z leżącego już nie będzie, spopiela go w piecu. A bywa jeszcze gorzej: ledwie człowiek pomyśli o wyjeździe do Kisłowodzka – tu cudzoziemiec spojrzał na Berlioza spod zmrużonych powiek – zdawałoby się błaha rzecz, ale i tego nie może zaplanować, bo nie wiedzieć czemu poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy powie pan, że ten człowiek sam w ten sposób sobą pokierował? A nie lepiej myśleć, że kierował nim ktoś całkiem inny? – I tu nieznajomy dziwnie zachichotał.
Gdy Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego monologu o raku płuc i tramwaju, owładnęły nim trwożne myśli: „To nie jest cudzoziemiec! Nie cudzoziemiec! To jakiś bardzo dziwny typ… ale w takim razie któż to jest?”.
– Widzę, że chciałby pan zapalić? – nieznajomy nieoczekiwanie zwrócił się do Bezdomnego. – Jakie pan woli?
– A co, ma pan wybór? – markotnie spytał poeta, któremu właśnie skończyły się papierosy.
– Jakie pan woli? – powtórzył nieznajomy.
– No, „Naszą markę” – ze złością odpowiedział Bezdomny.
Nieznajomy niezwłocznie wyjął z kieszeni papierośnicę i podał Bezdomnemu.
– „Nasza marka”.
I redaktora, i poetę zdumiał nie tyle fakt, że w papierośnicy była właśnie „Nasza marka”, co sama papierośnica. Była dużych rozmiarów, zrobiona z czystego złota, a gdy się otworzyła, na jej wieczku rozbłysnął błękitnym i białym blaskiem brylantowy trójkąt.
W tej samej chwili literaci pomyśleli każdy co innego. Berlioz: „Nie, cudzoziemiec!”, Bezdomny: „A niech go diabli!”.
Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, natomiast niepalący Berlioz podziękował.
„Trzeba będzie zaoponować – zdecydował się Berlioz – owszem, człowiek jest śmiertelny, nikt nie przeczy. Rzecz wszakże w tym, że…”
Nie zdążył jednak wymówić tych słów, gdy odezwał się cudzoziemiec:
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale byłoby to jeszcze pół biedy. Gorzej, że czasem śmierć przychodzi znienacka, ot, w czym sęk! I nikt nie może przewidzieć nawet tego, co będzie robił dziś wieczorem.
„Jakieś bezsensowne stawianie sprawy…” – pomyślał Berlioz i zaprzeczył:
– No, to już duża przesada. Dzisiejszy wieczór mam zaplanowany mniej więcej dokładnie. Oczywiście, rozumie się, jeśli na Bronnej nie spadnie mi na głowę cegła…
– Cegła ni z tego, ni z owego nikomu nigdy na głowę nie spada – przerwał mu nieznajomy mentorskim tonem. – Zapewniam, że panu w żadnym razie nie zagraża. Pan umrze inną śmiercią.
– A pan może wie jaką dokładnie? – z całkiem naturalną w tej sytuacji ironią spytał Berlioz, dając się wciągnąć w ten zupełnie absurdalny spór. – I powie mi pan?
– Chętnie – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza spojrzeniem, jakby miał zamiar uszyć mu garnitur, i przez zęby mruknął coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zaszedł… sześć – nieszczęście… wieczór – siedem…”. Po czym oznajmił głośno i radośnie: – Utną panu głowę!
Bezdomny z wściekłością wybałuszył oczy na nietaktownego nieznajomego, Berlioz zaś spytał z krzywym uśmiechem:
– A kto konkretnie? Wrogowie? Interwenci?
– Nie. Rosyjska kobieta, komsomołka.
– Hm… – mruknął Berlioz zgorszony żarcikiem nieznajomego. – No, pan wybaczy, ale to mało prawdopodobne.
– Ja też proszę o wybaczenie – powiedział cudzoziemiec – ale tak będzie. Aha, chciałbym spytać, co pan zamierza robić dzisiaj wieczorem, jeśli to nie tajemnica?
– Żadna tajemnica. Teraz wstąpię do siebie na Sadową, a później, o dziesiątej wieczorem w Massolicie mam zebranie, któremu będę przewodniczył.
– Nie, absolutnie tak nie będzie – stanowczo zaprzeczył cudzoziemiec.
– A to dlaczego?
– Dlatego – odparł cudzoziemiec i przez zmrużone powieki spojrzał na niebo, gdzie wyczuwając już wieczorny chłód, bezgłośnie szybowały czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, nawet nie tylko kupiła, ale już go rozlała. Więc zebranie się nie odbędzie.
Po tych słowach, co zupełnie zrozumiałe, pod lipami zapadła cisza.
– Przepraszam – po chwili odezwał się Berlioz, zerkając na bajdurzącego cudzoziemca. – Co tu ma do rzeczy olej słonecznikowy… i co za Annuszka?
– Olej słonecznikowy ma to do rzeczy – nagle odezwał się Bezdomny, najwidoczniej decydując się wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy. – Czy wam, obywatelu, nie zdarzało się odwiedzać kiedyś szpitala dla umysłowo chorych?
– Iwanie!… – zawołał z cicha Michaił Aleksandrowicz.
Jednak cudzoziemiec wcale się nie obraził i wesoło się roześmiał.
– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, nie spuszczając z poety oka. – Gdzie to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie znalazłem czasu, żeby spytać profesora, co to jest schizofrenia. Więc niech pan sam go o to spyta, Iwanie Nikołajewiczu!
– Skąd pan wie, jak się nazywam?
– Błagam, Iwanie Nikołajewiczu, kto pana nie zna? – Cudzoziemiec wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer „Litieraturnej Gaziety” i Iwan Nikołajewicz zobaczył na pierwszej stronie własną podobiznę, a pod nią swoje wiersze. Jednak jeszcze wczoraj radosny dowód sławy i popularności teraz poety nie ucieszył.
– Przepraszam – powiedział naburmuszony – nie mógłby pan chwileczkę zaczekać? Chcę powiedzieć koledze parę słów.
– O, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy – tak tu dobrze pod lipami, a ja, nawiasem mówiąc, nigdzie się nie spieszę.
– Posłuchaj, Misza – szeptem zaczął poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok. – To nie żaden zagraniczny turysta, tylko szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas przedostał. Wylegitymuj go, bo ucieknie…
– Tak myślisz? – wyszeptał zaniepokojony Berlioz, przy czym pomyślał: „Przecież on ma rację!”.
– Możesz mi wierzyć – sapał mu poeta do ucha – udaje głupka, żeby się czegoś wywiedzieć. Słyszysz, jak on mówi po rosyjsku – szeptał i jednym okiem pilnował, żeby nieznajomy nie umknął. – Chodź, zatrzymamy go, bo zwieje…
I pociągnął Berlioza za rękę w stronę ławki.
Nieznajomy nie siedział już, lecz stał obok niej, trzymając w dłoni jakąś książeczkę w ciemnoszarej okładce, sztywną kopertę z dobrej jakości papieru i wizytówkę.
– Proszę wybaczyć, że w zapale dyskusji zapomniałem się panom przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacje – powiedział z naciskiem, patrząc przenikliwie na obu literatów.
Oni zaś się zmieszali. „Do licha, wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem pokazał, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Podczas gdy cudzoziemiec wciskał je redaktorowi, poeta zdążył odczytać z wizytówki wydrukowane zagranicznymi literami słowo „profesor” i początkową literę nazwiska – podwójne „V”.
– Bardzo mi przyjemnie – wymruczał speszony redaktor i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.
W ten sposób stosunki zostały wznowione i cała trójka usiadła na ławce.
– Profesorze, więc został pan zaproszony do nas w charakterze konsultanta?
– Tak, konsultanta.
– Jest pan Niemcem? – dopytywał się Bezdomny.
– Ja? – pytaniem na pytanie odpowiedział profesor i nagle wpadł w zadumę. – Tak, zapewne jestem Niemcem.
– Dobrze pan mówi po rosyjsku – zauważył Bezdomny.
– O, ja w ogóle jestem poliglotą i znam wiele języków – odparł profesor.
– A jaka jest pańska specjalność? – dociekał Berlioz.
– Jestem specjalistą czarnej magii.
„Masz ci los!…” – zakołatało w głowie Michaiła Aleksandrowicza.
– I… i w zakresie tej specjalności zaproszono pana do nas? – dopytywał się, z trudem dobierając słowa.
– Właśnie tak – potwierdził profesor i wyjaśnił: – W tutejszej bibliotece narodowej odnaleziono oryginalne rękopisy Herberta z Aurillac, czarnoksiężnika z dziesiątego wieku. Proszą mnie, żebym je odczytał. Jestem jedynym specjalistą na świecie.
– A… a! Jest pan historykiem? – z wielką ulgą i szacunkiem domyślił się Berlioz.
– Jestem historykiem – potwierdził uczony i dodał ni w pięć, ni w dziewięć: – Dzisiaj wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się ciekawa historia!
Redaktor i poeta znowu się niezmiernie zdziwili, profesor zaś gestem przywołał ich bliżej, a gdy się ku niemu pochylili, wyszeptał:
– Pamiętajcie, że Jezus naprawdę istniał.
– Widzi pan, profesorze – odezwał się Berlioz z wymuszonym uśmiechem – jesteśmy pełni szacunku dla pańskiej ogromnej wiedzy, lecz mamy inny punkt widzenia na tę kwestię.
– Ależ tu nie potrzeba żadnych punktów widzenia! – odparł dziwny profesor. – Po prostu istniał i już.
– Musi być jednak jakiś dowód… – zaczął Berlioz.
– Dowody też nie są potrzebne – odpowiedział profesor i ściszył głos, przy czym jego obcy akcent nie wiedzieć czemu zanikł. – Wszystko jest proste: wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan, rozkołysanym krokiem kawalerzysty, w zarzuconym na ramiona białym płaszczu z krwawym podbiciem…
Rozdział 2
Poncjusz Piłat
Wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod kolumnadę łączącą dwa skrzydła pałacu Heroda Wielkiego rozkołysanym krokiem kawalerzysty, w zarzuconym na ramiona białym płaszczu z krwawym podbiciem, wszedł prefekt Judei Poncjusz Piłat.
Bardziej niż czegokolwiek na świecie prefekt nie znosił zapachu olejku różanego. Zapowiadał się niedobry dzień, albowiem ta woń zaczęła go prześladować już o świcie. Miał wrażenie, że różany zapach wydzielają cyprysy i palmy, a nawet ta przeklęta różana smuga miesza się z wonią skórzanego rynsztunku i potu straży. Od oficyn na tyłach pałacu, w których rozlokowała się przybyła z nim do Jeruszalaim pierwsza kohorta dwunastego legionu, zwanego Piorunowym, ponad górnym tarasem ogrodów, pod kolumnadę zalatywało dymem – znak, że kucharze w centuriach zaczęli warzyć obiad. W gorzkawym dymie także dawał się wyczuć ciągle ten sam tłusty różany zapach.
„O, bogowie, za co mnie karzecie? Tak, bez wątpienia to ona, znowu ona, niemożliwa do zwalczenia, straszna hemikrania, przy której ból przenika połowę głowy. Nie ma środków na tę chorobę, nie ma na nią ratunku. Spróbuję nie poruszać głową”.
Na mozaikowej posadzce przy fontannie był już przygotowany fotel, więc nie patrząc na nikogo, prefekt usiadł i wysunął dłoń w bok.
Sekretarz z szacunkiem włożył w tę dłoń kawałek pergaminu. Nie mogąc powstrzymać grymasu bólu, prefekt pobieżnie spojrzał na pismo, zwrócił dokument sekretarzowi i odezwał się z wysiłkiem:
– Podsądny z Galilei? Sprawa została skierowana do tetrarchy?
– Tak, prefekcie – odpowiedział sekretarz.
– I cóż on?
– Odmówił podjęcia decyzji w sprawie i wydany przez Sanhedryn wyrok śmierci odesłał tobie, hegemonie, do zatwierdzenia – wyjaśnił sekretarz.
Bolesny spazm przebiegł po policzku prefekta, kiedy powiedział cicho:
– Przyprowadźcie oskarżonego.
Natychmiast z placyku w ogrodzie dwaj legioniści wprowadzili na taras pod kolumnadę i postawili przed prefektem człowieka lat dwudziestu siedmiu. Był on odziany w stary i podarty błękitny chiton, na głowie miał biały zawój, wokół czoła przewiązany rzemykiem, ręce skrępowano mu z tyłu. Pod lewym okiem więźnia widniał wielki siniak, a w kąciku ust – zaschnięta krew na zadrapaniu. Patrzył na namiestnika z trwożną ciekawością.
Ów zaś milczał chwilę, potem cicho spytał po aramejsku:
– Więc to ty podżegałeś lud, aby zburzył jeruszalaimską świątynię?
Prefekt siedział jak posąg, jedynie gdy wymawiał słowa, jego wargi cokolwiek się poruszały. Zdawało się, że jest z kamienia, bał się bowiem ruszyć głową, pulsującą piekielnym bólem.
Mężczyzna ze związanymi rękoma przesunął się nieco do przodu i zaczął mówić:
– Dobry człowieku! Uwierz mi…
Jednak prefekt, wciąż nie poruszając się i ani trochę nie podnosząc głosu, natychmiast mu przerwał:
– Nazywasz mnie dobrym człowiekiem? Mylisz się. W Jeruszalaim wszyscy szepczą o mnie, że jestem wściekłym potworem i to absolutna prawda. – I takim samym monotonnym głosem rozkazał: – Centuriona Szczurojada do mnie.
Gdy dowódca specjalnej centurii Marek, nazywany Szczurojadem, stanął przed prefektem, wszystkim się wydało, że na balkonie zrobiło się ciemno.
Był o głowę wyższy od najwyższego z żołnierzy legionu i tak szeroki w barach, że zupełnie przesłonił niewysokie jeszcze słońce.
Prefekt zwrócił się do centuriona po łacinie:
– Przestępca nazywa mnie „dobrym człowiekiem”. Wyprowadźcie go na chwilę i wytłumaczcie, jak należy ze mną rozmawiać. Bez okaleczania.
Wszyscy oprócz siedzącego nieruchomo prefekta odprowadzili wzrokiem Marka Szczurojada, który skinął ręką na aresztanta, każąc mu iść za sobą.
Szczurojada, gdzie tylko się pojawił, zawsze odprowadzały spojrzenia z racji jego niebywałego wzrostu, a ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, spoglądali również dlatego, że jego twarz była oszpecona: uderzenie germańskiej maczugi zmiażdżyło mu niegdyś nos.
Ciężkie buty Marka załomotały na mozaice, związany człowiek w milczeniu poszedł za nim i pod kolumnadą zapadła martwa cisza. Z placyku przed tarasem dolatywało gruchanie gołębi, a woda w fontannie śpiewała swoją miłą, acz niezrozumiałą pieśń.
Prefekt zapragnął wstać, podstawić głowę pod strumień i w takiej pozie pozostać. Wiedział jednak, że i to mu nie pomoże.
Wyprowadziwszy więźnia spod kolumnady do ogrodu, Szczurojad wziął bicz z rąk legionisty stojącego przy cokole statui z brązu i zamachnąwszy się, lekko ciął więźnia po ramionach. Ruch centuriona był jakby od niechcenia, ale skrępowany człowiek natychmiast runął na ziemię, jakby podcięto mu nogi, zachłysnął się powietrzem, krew odpłynęła mu z twarzy, a oczy znieruchomiały. Marek z łatwością podniósł lewą ręką leżącego niczym pusty worek, postawił go na nogi i kalecząc aramejskie słowa, powiedział przez nos:
– Namiestnika rzymskiego nazywać hegemon. Innych słów nie mówić. Stać pokornie. Zrozumiałeś czy mam uderzyć?
Więzień zachwiał się, ale odzyskał równowagę, złapał oddech i odparł ochryple:
– Zrozumiałem. Nie bij.
Po chwili znów stał przed prefektem.
Dobiegł go bezbarwny, zbolały głos:
– Imię?
– Moje? – szybko odezwał się pojmany, całym sobą wyrażając gotowość odpowiadania z sensem, ażeby już nie budzić gniewu.
Prefekt powiedział z cicha:
– Moje przecie znam. Nie udawaj głupszego, niż jesteś. Twoje.
– Jeszua – pospiesznie odrzekł mężczyzna.
– Masz przezwisko?
– Ha-Nocri, Nazarejczyk.
– Skąd pochodzisz?
– Z miasta Gamali – odpowiedział więzień, wykonując ruch głową mający oznaczać, że Gamala leży gdzieś daleko, na prawo od niego, na północy.
– Kim jesteś z urodzenia?
– Dokładnie nie wiem – z ożywieniem odparł aresztant. – Nie pamiętam rodziców. Mówiono mi, że mój ojciec był Syryjczykiem…
– Gdzie mieszkasz na stałe?
– Nie mam swojego domostwa – speszył się więzień. – Wędruję od miasta do miasta.
– Można to wyrazić krócej, jednym słowem: włóczęga – stwierdził prefekt i spytał: – Masz rodzinę?
– Nie mam nikogo. Jestem sam na świecie.
– Umiesz czytać i pisać?
– Tak.
– Znasz jakiś język oprócz aramejskiego?
– Znam. Grecki.
Opuchnięta powieka uchyliła się nieco, zamglone cierpieniem oko wpatrzyło się w więźnia. Drugie oko pozostało zamknięte.
Piłat powiedział po grecku:
– Więc chciałeś zburzyć świątynię i zachęcałeś do tego ludzi?
Na te słowa pojmany znowu się ożywił, jego oczy wyzbyły się lęku i zaczął mówić po grecku:
– Ja, dob… – Tu zgroza mignęła w jego oczach, mało brakowało, a byłby się przejęzyczył. – Nigdy w życiu nie miałem zamiaru zburzyć świątyni i nikogo nie podburzałem do tego bezsensownego czynu, hegemonie.
Na twarzy sekretarza, zgarbionego nad niziutkim stolikiem i notującego zeznania, odmalowało się zdziwienie. Uniósł głowę, ale natychmiast znowu pochylił ją nad pergaminem.
– Mnóstwo ludzi przybywa do tego miasta na święto. Zdarzają się wśród nich magowie, astrolodzy, wróżbici i mordercy – monotonnie mówił prefekt – a także kłamcy. Ty, na przykład, jesteś kłamcą. Tu wyraźnie jest napisane: namawiał ludzi do zburzenia świątyni. Tak zaświadczają ludzie.
– Ci dobrzy ludzie – zaczął aresztowany i pośpiesznie dodał: – hegemonie, niczego się nie nauczyli i przekręcili wszystko, co mówiłem. Zaczynam się obawiać, że te nieporozumienia będą trwały bardzo długo. A wszystko dlatego, że on błędnie zapisuje to, co mówię.
Zapadło milczenie. Teraz już oba chore oczy z trudem wpatrywały się w aresztanta.
– Powtarzam ci po raz ostatni: przestań udawać pomylonego, złoczyńco – odezwał się Piłat łagodnie i monotonnie. – Napisano o tobie niewiele, ale dość, by cię powiesić.
– Nie, nie, hegemonie – gorączkowo odezwał się więzień. – Chodzi i chodzi taki jeden z koźlim pergaminem i bez przerwy pisze. Ale kiedyś spojrzałem na ten pergamin i przeraziłem się. Absolutnie nie mówiłem nic takiego, co tam jest napisane. Błagałem go: spal, na Boga, ten pergamin! Ale wyrwał mi go z rąk i uciekł.
– Kto to taki? – z niechęcią spytał Piłat i sięgnął dłonią do skroni.
– Mateusz Lewita – skwapliwie wyjaśnił aresztant. – Był poborcą podatkowym, po raz pierwszy spotkałem go na drodze do Betfage, tam gdzie przylega do niej sad figowy, i rozmawiałem z nim. Początkowo potraktował mnie nieprzyjaźnie i nawet mi ubliżył, to znaczy myślał, że mi ubliża, nazywając mnie psem. – Pojmany uśmiechnął się. – Osobiście nie widzę nic złego w tym zwierzęciu, żebym się miał obrażać za to słowo…
Sekretarz przestał notować i ze zdziwieniem zerknął, lecz nie na aresztowanego, tylko na prefekta.
– …ale gdy mnie wysłuchał, trochę złagodniał – ciągnął dalej Jeszua. – W końcu rzucił pieniądze na drogę i powiedział, że pójdzie ze mną na wędrówkę…
Piłat uśmiechnął się półgębkiem, szczerząc pożółkłe zęby, i przemówił, obróciwszy się całym ciałem ku sekretarzowi:
– O, miasto Jeruszalaim! Czegóż to człowiek w nim nie usłyszy! Poborca podatków rzucił pieniądze na drogę!
Nie wiedząc, jak zareagować, sekretarz uznał za właściwe, by tak jak Piłat uśmiechnąć się.
– Powiedział, że od tej chwili nienawidzi pieniędzy – wyjaśnił Jeszua dziwne postępowanie Mateusza Lewity, po czym dodał: – I przystał do mnie…
Wciąż jeszcze szczerząc zęby, prefekt popatrzył na aresztanta, potem na słońce nieprzerwanie wspinające się ku górze nad posągami jeźdźców na hipodromie, leżącym daleko w dole na prawo, i nagle z jakąś bolesną udręką pomyślał, że prościej byłoby pozbyć się tego dziwnego złoczyńcy, wypowiadając tylko dwa słowa: „Powiesić go”. Odprawić również konwój, przejść spod kolumnady do pałacu, kazać zasłonić okna w komnacie, upaść na łoże, zażądać zimnej wody, zbolałym głosem przywołać psa Bangę i poskarżyć mu się na hemikranię. Nagle w udręczonej głowie prefekta kusząco mignęła myśl o truciźnie.
Patrzył przez jakiś czas zmętniałym wzrokiem na więźnia, z bólem usiłując sobie przypomnieć, po co w niemiłosiernym jeruszalaimskim porannym upale stoi przed nim ten człowiek z twarzą oszpeconą śladami bicia oraz jakie jeszcze nikomu niepotrzebne pytania będzie musiał mu zadawać.
– Mateusz Lewita? – spytał ochryple chory, przymykając oczy.
– Tak, Mateusz Lewita – dobiegł go wysoki, przenikliwy głos.
– A coś ty mówił o świątyni do tłumu na bazarze?
Piłatowi zdawało się, że głos odpowiadającego kłuje go w skroń i jest niewypowiedzianie męczący. Głos ten mówił:
– Tłumaczyłem, hegemonie, że rozpadnie się świątynia starej wiary i wyrośnie nowa świątynia prawdy. Powiedziałem tak, żeby mnie łatwiej zrozumieli.
– Po cóż, włóczęgo, tumaniłeś lud na bazarze, opowiadając o prawdzie, o której sam nie masz pojęcia? Co to jest prawda?
Tu prefekt pomyślał: „O, bogowie! Pytam go o rzeczy niepotrzebne do wydania wyroku… Rozum mój już na nic…”. I znowu zamajaczył przed nim kielich z ciemną cieczą. „Trucizny, dajcie mi trucizny!”
Znowu usłyszał głos:
– Prawdą jest przede wszystkim to, że boli cię głowa, boli tak bardzo, że małodusznie myślisz o śmierci. Nie tylko nie masz siły rozmawiać ze mną, ale trudno ci nawet na mnie patrzeć. Mimo woli jestem teraz twoim katem, a to mnie smuci. Nie możesz nawet o czymkolwiek pomyśleć, marzysz tylko o tym, żeby przyszedł twój pies, bodaj jedyna istota, do której jesteś przywiązany. Ale twoje cierpienia zaraz się skończą, ból głowy ustąpi.
Sekretarz wybałuszył oczy na aresztanta, przerywając notowanie w pół słowa.
Piłat podniósł udręczony wzrok na więźnia i zobaczył, że słońce już dosyć wysoko stoi nad hipodromem, promień przeniknął pod kolumnadę i pełznie do znoszonych sandałów Jeszui, ten zaś odsuwa się od słońca.
W tej chwili prefekt podniósł się z fotela, ścisnął głowę dłońmi i na jego pożółkłej, ogolonej twarzy odmalowało się przerażenie. Pohamował je siłą woli i znowu opadł na fotel.
Więzień tymczasem mówił dalej, jednak sekretarz już nic nie zapisywał, tylko, wyciągając szyję jak gąsior, starał się nie uronić ani słowa.
– Już wszystko się skończyło – mówił pojmany, spoglądając życzliwie na Piłata. – Bardzo się z tego cieszę. Radziłbym ci, hegemonie, żebyś wyszedł na chwilę z pałacu i pospacerował po okolicy, choćby w ogrodach na wzgórzu eleońskim. Będzie burza – więzień odwrócił się, mrużąc oczy przed słońcem – później, pod wieczór. Spacer byłby bardzo korzystny, a ja z chęcią bym ci towarzyszył. Przyszły mi do głowy pewne nowe myśli, które, jak mi się wydaje, mogłyby cię zainteresować, więc chętnie podzieliłbym się nimi z tobą, tym bardziej że sprawiasz wrażenie bardzo mądrego człowieka.
Sekretarz pobladł śmiertelnie, zwój pergaminu upadł mu na posadzkę.
– Na nieszczęście – ciągnął przez nikogo nie powstrzymywany więzień – jesteś zbyt zamknięty w sobie i całkowicie utraciłeś wiarę w ludzi. Nie można przecież, przyznasz, całym swym przywiązaniem obdarzać psa. Ubogie jest twoje życie, hegemonie. – Tu mówiący pozwolił sobie na uśmiech.
Sekretarz myślał teraz tylko o jednym – wierzyć czy nie wierzyć własnym uszom. Wypadało, że powinien wierzyć. Usiłował sobie wyobrazić, jaką wymyślną formę przybierze gniew porywczego namiestnika wobec tej niesłychanej zuchwałości. A tego już sekretarz wyobrazić sobie nie potrafił, choć dobrze znał Piłata.
Nagle rozległ się urywany, ochrypły głos prefekta, który odezwał się po łacinie:
– Rozwiążcie mu ręce.
Legionista z konwoju stuknął włócznią o posadzkę, przekazał oręż innemu, podszedł i rozwiązał sznur krępujący więźnia. Sekretarz podniósł pergamin, zdecydował się na razie niczego nie zapisywać i niczemu się nie dziwić.
– Przyznaj się – cicho spytał po grecku Piłat – jesteś wielkim lekarzem?
– Nie, prefekcie, nie jestem lekarzem – odparł aresztant, z ulgą rozcierając opuchnięte, nabiegłe krwią, poorane pętami nadgarstki.
Piłat spode łba świdrował go wzrokiem, który już nie był mętny, w jego oczach pojawiły się znane wszystkim iskry.
– Nie pytałem cię jeszcze – ciągnął Piłat – czy może znasz również łacinę?
– Tak, znam – odparł aresztant.
Rumieniec wystąpił na żółtawe policzki namiestnika. Spytał po łacinie:
– Jak się dowiedziałeś, że chciałem zawołać psa?
– To bardzo proste – również po łacinie odparł więzień. – Przesuwałeś dłonią w powietrzu – powtórzył gest Piłata – tak jak gdybyś chciał kogoś pogłaskać, a wargi…
– Tak – uciął Piłat.
Chwilę obaj milczeli, po czym prefekt zapytał po grecku:
– A więc jesteś lekarzem?
– Nie, nie – pospiesznie zaprzeczył aresztant. – Uwierz mi, nie jestem lekarzem.
– No dobrze. Jeśli chcesz zachować to w tajemnicy, zachowaj. To nie ma związku z twoją sprawą. Więc twierdzisz, że nie podżegałeś do zburzenia, podpalenia czy też w jakikolwiek inny sposób zniszczenia świątyni?
– Powtarzam, hegemonie, nikogo nie namawiałem do tego rodzaju czynów. Czy ja wyglądam na pomylonego?
– O tak, nie wyglądasz na człowieka niespełna rozumu – odpowiedział cicho prefekt i wykrzywił twarz w jakimś okrutnym uśmiechu. – Przysięgnij więc, że tak nie było.
– Na co mam przysięgać? – z wielkim ożywieniem spytał uwolniony z pęt.
– No, choćby na swoje życie – odparł prefekt. – To dobry moment, bo pamiętaj, że wisi ono na włosku.
– A sądzisz, hegemonie, że to ty je tak zawiesiłeś? – spytał aresztant. – Jeśli tak myślisz, to bardzo się mylisz.
Piłat wzdrygnął się i warknął przez zęby:
– Mogę przeciąć ten włosek.
– Również i w tej kwestii się mylisz – uśmiechając się promiennie i zasłaniając dłonią twarz od słońca, zaprzeczył pojmany. – Zgodzisz się chyba, że przeciąć ten włosek może tylko ten, kto to życie na nim zawiesił?
– No tak – odezwał się Piłat z uśmiechem – teraz nie mam wątpliwości, że gapie i nieroby w Jeruszalaim łazili za tobą krok w krok. Nie wiem, kto cię uczył, ale język masz obrotny. A przy okazji, powiedz, czy to prawda, że przybyłeś do miasta przez Bramę Suzyjską wierzchem na ośle w otoczeniu motłochu wiwatującego na twoją cześć, jakbyś był prorokiem? – Tu prefekt skinął w stronę zwoju pergaminu.
Więzień spojrzał ze zdziwieniem.
– Hegemonie, przecież nie mam żadnego osła – odparł. – Rzeczywiście wszedłem do Jeruszalaim przez Bramę Suzyjską, ale pieszo, tylko w towarzystwie Mateusza Lewity i nikt niczego na moją cześć nie wykrzykiwał, gdyż nikt mnie wtedy w tym mieście nie znał.
– A czy znasz – ciągnął dalej Piłat, nie spuszczając oczu z więźnia – niejakiego Dismasa oraz Gestasa, a także Bar Rabana?
– Nie znam tych dobrych ludzi.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– To teraz powiedz, dlaczego ciągle mówisz „dobrzy ludzie”? Czy wszystkich tak nazywasz?
– Wszystkich – odpowiedział Jeszua. – Nie ma na świecie złych ludzi.
– Pierwszy raz słyszę coś takiego – odparł Piłat z uśmiechem – ale pewno za mało znam życie. Możesz nie zapisywać – zwrócił się do sekretarza, chociaż tamten już nie notował, i dalej mówił do aresztanta: – Wyczytałeś to w którejś z greckich książek?
– Nie, doszedłem do tego własnym rozumem.
– I to właśnie głosisz?
– Tak.
– No, a powiedzmy centurion Marek, zwany Szczurojadem, też jest dobry?
– Tak – potwierdził więzień – chociaż to człowiek nieszczęśliwy. Od czasu, gdy dobrzy ludzie okaleczyli mu twarz, stał się okrutny i bezlitosny. Chciałbym wiedzieć, jak to się stało?
– Z chęcią ci wyjaśnię – odparł Piłat – bo widziałem to na własne oczy. Dobrzy ludzie rzucili się na niego jak psy na niedźwiedzia. Germanie wczepili mu się w kark, ręce i nogi. Manuał piechoty wpadł w okrążenie i gdyby kawaleryjska turma, którą dowodziłem, nie uderzyła z flanki, nie miałbyś przyjemności, filozofie, rozmawiać ze Szczurojadem. Było to w boju pod Idistavizo, w Dolinie Dziewic.
– Gdyby z nim porozmawiać – nagle marzycielsko odezwał się aresztant – jestem pewien, że bardzo by się zmienił.
– Przypuszczam – rzekł na to Piłat – że legat legionu niezbyt by się ucieszył, gdybyś próbował rozmawiać z którymś z jego oficerów lub żołnierzy. Na szczęście do tego nie dojdzie i ja będę pierwszy, który o to zadba.
Nagle pod kolumnadę wleciała jaskółka, zatoczyła koło pod złoconym stropem, obniżyła lot, omal nie musnęła ostrym skrzydłem twarzy stojącego w niszy posągu i znikła za kapitelem kolumny. Może pomyślała o zbudowaniu tam gniazda.
Podczas jej lotu w jasnej już teraz i lekkiej głowie prefekta ułożyła się sentencja. Była ona następująca: hegemon rozpatrzył sprawę wędrownego filozofa Jeszui, przezwiskiem Ha-Nocri, i nie znalazł w niej znamion przestępstwa. W szczególności nie dopatrzył się najmniejszego związku między postępowaniem Jeszui i zajściami, które niedawno nastąpiły w Jeruszalaim. Wędrowny filozof okazał się pomyleńcem. Toteż kary śmierci, na którą skazał włóczęgę Mały Sanhedryn, prefekt nie zatwierdza. Jednak mając na uwadze, że bezsensowne i utopijne przemówienia Ha-Nocri mogą stać się przyczyną zamieszek w Jeruszalaim, prefekt wydala Jeszuę z miasta i skazuje go na osiedlenie w Cezarei Stratonica nad Morzem Śródziemnym, to znaczy tam, gdzie znajduje się rezydencja prefekta.
Pozostało podyktować to sekretarzowi.
Skrzydła jaskółki zafurkotały tuż nad głową hegemona, ptak poszybował w stronę fontanny i wyleciał spod kolumnady. Prefekt skierował wzrok na więźnia i zobaczył, że obok niego zawirował słup pyłu.
– Czy to wszystko o nim? – zwrócił się Piłat do sekretarza.
– Niestety, nie – nieoczekiwanie odparł sekretarz i podał Piłatowi inny kawałek pergaminu.
– Co jeszcze? – spytał Piłat i nachmurzył się.
Przeczytawszy to, co mu podano, jeszcze bardziej zmienił się na twarzy. Ciemna krew uderzyła mu do głowy, a może stało się jeszcze coś innego, bo wtem jego skóra utraciła zwykłą żółtą barwę i poszarzała, a oczy jakby się zapadły.
Z pewnością winna temu była krew, która uderzyła do skroni i pulsowała, ale też coś się stało ze wzrokiem prefekta. Uroiło mu się, że głowa aresztanta gdzieś odpłynęła, a zamiast niej pojawiła się inna. Na tej łysej głowie znajdował się wieniec z rzadko rozmieszczonymi złotymi liśćmi. Na czole widniał okrągły wrzód rozdzierający skórę, posmarowany maścią. Zapadłe bezzębne usta miały kapryśnie odętą wargę. Piłatowi wydało się, że zniknęły różowe kolumny tarasu i zwykle widoczne daleko w dole, za ogrodami dachy Jeruszalaim, i wszystko wokół utonęło w gęstej zieleni cyprysowych gajów. Również coś dziwnego stało się z jego słuchem – jak gdyby w oddali z cicha zabrzmiały trąby i wyraźnie dał się słyszeć nosowy głos rozciągający słowa: „Dekret o obrazie majestatu…”.
Zawirowały myśli krótkie, bezładne, niezwykłe: „Zginął!”, później „Zginęli!”. I wśród nich zgoła bezsensowna myśl o jakiejś mającej bezwzględnie nastąpić nieśmiertelności – a czyjej?! – przy czym nieśmiertelność z jakiegoś powodu wywołała nieznośny smutek.
Wysiłkiem woli Piłat odpędził widziadło, zwrócił spojrzenie na taras i znowu stanęły przed nim oczy więźnia.
– Słuchaj, Ha-Nocri – powiedział prefekt, jakoś dziwnie spoglądając na Jeszuę. Twarz Piłata była groźna, ale oczy miał pełne niepokoju. – Czy kiedykolwiek mówiłeś coś o wielkim cezarze? Odpowiadaj! Mówiłeś?… Czy… nie… mówiłeś? – Rozciągnął słowo „nie” nieco bardziej, niż to wypada w sądzie, i w swoim spojrzeniu przesłał Jeszui jakąś myśl, jakby chciał mu ją zasugerować.
– Mówić prawdę jest łatwo i przyjemnie – zauważył więzień.
– Nie muszę wiedzieć – tłumiąc złość, odezwał się Piłat – czy przyjemnie, czy nieprzyjemnie jest ci mówić prawdę. Ale będziesz musiał ją powiedzieć. Jednak mówiąc, rozważ każde słowo, jeśli nie chcesz nie tylko nieuniknionej, ale i okrutnej śmierci.
Nikt nie wie, co się stało z namiestnikiem Judei, który pozwolił sobie unieść dłoń, jakby zasłaniając się przed promieniem słonecznym, i za tą dłonią jak za tarczą posłać aresztantowi jakieś znaczące spojrzenie.
– No więc, odpowiadaj! Czy znasz niejakiego Judę z Kariotu oraz co dokładnie mu mówiłeś o cezarze, jeśli mówiłeś?
– Rzecz miała się tak – chętnie zaczął opowiadać więzień – przedwczoraj wieczorem przed świątynią poznałem pewnego młodego człowieka, który przedstawił się jako Juda z miasta Kariot. Zaprosił mnie do swego domu w Dolnym Mieście i ugościł.
– To dobry człowiek? – spytał Piłat z diabelskim błyskiem w oczach.
– Bardzo dobry i ciekawy człowiek – przytaknął więzień. – Okazał nader żywe zainteresowanie moimi przemyśleniami i przyjął mnie bardzo gościnnie…
– Zapalił świece… – takim samym tonem wtrącił Piłat, mówiąc przez zęby i z pałającym wzrokiem.
– Tak – przytaknął Jeszua, nieco się dziwiąc rozeznaniu prefekta. – Prosił, abym powiedział, co myślę o władzy państwowej. Ta kwestia nader żywo go interesowała.
– I cóż mu powiedziałeś? – spytał Piłat. – Może zeznasz, że już zapomniałeś? – W głosie prefekta było słychać brak nadziei.
– Mówiłem między innymi – opowiadał aresztant – że wszelka władza jest uciskiem wobec ludzi oraz że nastanie czas, kiedy nie będzie władzy cesarzy ani żadnej innej. Człowiek wejdzie do królestwa prawdy i sprawiedliwości, gdzie już nie będzie potrzebna żadna władza.
– Dalej!
– Dalej już nic nie było – powiedział aresztant. – Wbiegli ludzie, związali mnie i wtrącili do więzienia.
Sekretarz, starając się nie uronić bodaj jednego słowa, szybko kreślił je na pergaminie.
– Nie było na świecie, nie ma i nigdy nie będzie równie wielkiej i wspaniałej władzy jak ta, którą sprawuje imperator Tyberiusz! – urywany, zbolały głos Piłata okrzepł.
Mówiąc to, prefekt czemuś z nienawiścią patrzył na sekretarza i eskortę.
– I nie tobie, nieroztropny złoczyńco, rozprawiać o niej! – Tu Piłat krzyknął: – Wyprowadzić konwój z tarasu! – a zwracając się do sekretarza, dodał: – Zostawcie mnie z przestępcą sam na sam, to sprawa wagi państwowej.
Strażnicy unieśli włócznie i miarowo tupiąc podkutymi butami, zeszli z tarasu do ogrodu. Za strażą udał się również sekretarz.
Przez chwilę ciszę na tarasie mąciła tylko pieśń wody w fontannie. Piłat widział, jak nad dyszą wzdymał się wodny talerz, jak obłamywały się jego brzegi i opadały strumykami.
Pierwszy odezwał się więzień:
– Widzę, że z powodu mojej rozmowy z tym młodzieńcem z Kariotu stało się coś złego. Mam przeczucie, hegemonie, że przydarzy mu się nieszczęście, i bardzo mi go żal.
– Myślę – z dziwnym uśmiechem powiedział prefekt – że jest jeszcze ktoś, kogo powinieneś bardziej żałować niż Judy z Kariotu i kogo czeka znacznie gorszy los! Tak więc Marek Szczurojad, zimny i wyrachowany oprawca, ludzie, którzy, jak widzę – prefekt wskazał na pokiereszowaną twarz Jeszui – bili cię za twoje kazania, bandyci Dismas i Gestas, którzy ze swoimi wspólnikami zamordowali czterech żołnierzy, podły zdrajca Juda – wszyscy oni są dobrymi ludźmi?
– Tak – odparł więzień.
– I nastanie królestwo prawdy?
– Nastanie, hegemonie – z przekonaniem odparł Jeszua.
– Nigdy nie nastanie! – Piłat wrzasnął nagle tak strasznym głosem, że Jeszua odskoczył. Tak samo przed wieloma laty w Dolinie Dziewic wołał do swoich jeźdźców: „Rąbać ich! Rąbać! Olbrzym Szczurojad okrążony!”. Potem jeszcze podniósł zdarty wydawaniem komend głos, tak wykrzykując słowa, żeby je słyszano w ogrodach: – Zbrodniarzu! Zbrodniarzu! Zbrodniarzu!
Potem, ściszywszy głos, spytał:
– Jeszuo Ha-Nocri, czy ty wierzysz w jakichś bogów?
– Bóg jest jeden – odparł Joszua. – Wierzę w niego.
– To się do niego pomódl! Pomódl się jak najgoręcej! Zresztą – głos Piłata przeszedł w szept – i tak ci to nie pomoże. Masz żonę? – spytał czemuś ze smutkiem, nie pojmując, co się z nim dzieje.
– Nie, jestem samotny.
– Nienawistne miasto – mruknął nagle prefekt, wstrząsnął ramionami jakby poczuł chłód i potarł dłonie, jak gdyby je obmywał. – Zaprawdę, byłoby lepiej, gdyby cię zadźgali nożem, zanim spotkałeś się z Judą z Kariotu.
– A może byś mnie uwolnił, hegemonie – nieoczekiwanie poprosił więzień, a w jego głosie zabrzmiał niepokój. – Widzę, że chcą mnie zabić.
Przez twarz Piłata przebiegł skurcz, prefekt skierował na Jeszuę trawione gorączką oczy o białkach pokrytych czerwonymi żyłkami i powiedział:
– Sądzisz, nieszczęsny, że namiestnik rzymski zwolni kogoś, kto mówi to, co ty powiedziałeś? O, bogowie, bogowie! A może myślisz, że jestem gotów zająć twoje miejsce? Ja twoich poglądów nie podzielam! Posłuchaj: jeśli od tej chwili wypowiesz choćby jedno słowo czy odezwiesz się do kogoś – strzeż się!
– Hegemonie…
– Milczeć! – krzyknął Piłat i pełnym wściekłości spojrzeniem odprowadził jaskółkę, która znowu przyfrunęła na taras. – Do mnie!
Kiedy zaś sekretarz i eskorta wrócili na miejsca, Piłat oświadczył, że zatwierdza wyrok śmierci wydany przez zgromadzenie Małego Sanhedrynu na złoczyńcę Jeszuę Ha-Nocri, a sekretarz zapisał słowa namiestnika.
Po chwili przed prefektem stanął Marek Szczurojad. Prefekt wydał rozkaz, aby przekazał przestępcę dowódcy tajnej służby z poleceniem, iżby Jeszua Ha-Nocri pozostał w odosobnieniu oraz by oddziałowi tajnej służby pod groźbą ciężkiej kary zabroniono rozmawiać z nim o czymkolwiek i odpowiadać na jakiekolwiek jego pytania.
Na znak dany przez Marka straż otoczyła Jeszuę i wyprowadziła z tarasu.
Po chwili przed prefektem zjawił się zgrabny i piękny mężczyzna z jasną brodą, połyskliwymi lwimi pyskami na piersi i orlimi piórami na grzebieniu hełmu, pochwa jego miecza była pokryta złotymi blaszkami. Miał sznurowane do kolan buty na potrójnej podeszwie i zarzucony na lewe ramię purpurowy płaszcz. Był to legat dowodzący legionem.
Prefekt zapytał go, gdzie teraz przebywa sebastyjska kohorta. Legat oznajmił, że sebastyjczycy okrążyli plac przed hipodromem, na którym ma być publicznie ogłoszony wyrok na przestępców.
Prefekt zarządził więc, żeby legat wydzielił z rzymskiej kohorty dwie centurie. Jedna pod dowództwem Szczurojada w drodze na Łysą Górę będzie konwojowała przestępców, wozy z narzędziami kaźni oraz katów, a po przybyciu na miejsce wzmocni łańcuch straży na szczycie. Druga od razu powinna być skierowana na Łysą Górę i niezwłocznie ją otoczyć. Prefekt poprosił legata, aby w tym samym celu, to znaczy ochrony szczytu, wysłał tam dodatkowy pułk jazdy – syryjską alę.
Gdy legat opuścił taras, prefekt kazał sekretarzowi zaprosić do pałacu przewodniczącego i dwóch członków Sanhedrynu oraz dowódcę straży świątynnej, dodając, że życzy sobie, by tak zorganizowano spotkanie, aby mógł najpierw porozmawiać tylko z przewodniczącym.
Polecenia prefekta zostały wykonane szybko i dokładnie. Słońce, które z niezwykłą zaciekłością paliło w tych dniach Jeruszalaim, nie zdążyło jeszcze zbliżyć się do zenitu, gdy na górnym tarasie ogrodów, przy strzegących schodów dwóch białych marmurowych lwach spotkali się prefekt i pełniący obowiązki przewodniczącego Sanhedrynu arcykapłan żydowski Józef Kajfasz.
W ogrodach było cicho. Jednak gdy prefekt wyszedł spod kolumnady na zalany słońcem górny plac z palmami na monstrualnych słoniowych nogach, rozpostarł się przed nim cały nienawistny mu Jeruszalaim z wiszącymi mostami, murami, a co najważniejsze, z tą niedającą się w żaden sposób opisać bryłą marmuru ze złotą smoczą łuską zamiast dachu – świątynią jeruszalaimską – wtedy ostry słuch prefekta wychwycił daleko w dole, tam, gdzie kamienny mur oddzielał dolne tarasy pałacowych ogrodów od placu miejskiego, głuche buczenie, nad którym chwilami wznosiły się słabiutkie, cienkie ni to jęki, ni to krzyki.
Domyślił się, że tam, na placu, już zgromadził się nieprzebrany tłum wzburzonych ostatnimi zajściami mieszkańców Jeruszalaim, że ten tłum z niecierpliwością oczekuje na wydanie wyroku, a w tłumie przekrzykują się obrotni sprzedawcy wody.
Prefekt zaprosił arcykapłana pod kolumnadę, dającą ochronę przed bezlitosnym skwarem, ale Kajfasz uprzejmie się wymówił, tłumacząc, że nie może tego zrobić w wigilię święta. Piłat naciągnął więc kaptur na swoją nieco łysiejącą głowę i przemówił. Rozmowa toczyła się po grecku.
Oznajmił, że rozpatrzył sprawę Jeszui Ha-Nocri i zatwierdził karę śmierci.
Wyrok, który ma być wykonany dzisiaj, otrzymało zatem trzech rozbójników: Dismas, Gestas i Bar Raban, a oprócz nich ten Jeszua Ha-Nocri. Dwaj pierwsi, którzy ośmielili się podburzać lud do buntu przeciwko cezarowi, po zbrojnym oporze pojmani przez władze rzymskie, pozostają w gestii prefekta, a w związku z tym rozmowa nie będzie ich dotyczyć. Natomiast Bar Raban i Ha-Nocri zostali schwytani przez lokalne władze i skazani przez Sanhedryn. Zgodnie z prawem i ze zwyczajem jednego z tych dwóch przestępców trzeba będzie uwolnić z okazji rozpoczynającego się dzisiaj wielkiego święta Paschy.
Prefekt chciałby więc wiedzieć, którego z przestępców Sanhedryn zamierza uwolnić: Bar Rabana czy Ha-Nocri. Kajfasz pochylił głowę na znak, że sprawa jest jasna, i odpowiedział:
– Sanhedryn prosi o uwolnienie Bar Rabana.
Prefekt dobrze wiedział, że arcykapłan właśnie tak mu odpowie, jednak udawał, że taka odpowiedź budzi jego zaskoczenie. I odegrał to znakomicie. Brwi na wyniosłej twarzy uniosły się, a Piłat spojrzał w oczy arcykapłana ze zdumieniem.
– Przyznam, że ta odpowiedź mnie zaskoczyła – odezwał się prefekt spokojnie. – Obawiam się, czy nie zaszło tu nieporozumienie.
I wyjaśnił, w czym rzecz. Władze rzymskie nie czynią najmniejszego zamachu na prawa lokalnej władzy duchownej, arcykapłan doskonale o tym wie, ale tu nastąpiła wyraźna pomyłka. I oczywiście władze rzymskie są zainteresowane naprawieniem tej pomyłki.
Przestępstwa Bar Rabana i Ha-Nocri są, rzecz jasna, zupełnie nieporównywalne pod względem ciężaru. Jeśli ten drugi, jawnie niespełna rozumu, winien jest wygłaszania bezsensownych mów, które wzburzyły ludność w Jeruszalaim i w niektórych innych miejscach, to pierwszy jest znacznie bardziej obciążony. Nie dość, że ośmielił się wprost nawoływać do buntu, to jeszcze zabił strażnika, gdy próbowano go schwytać. Bar Raban jest nieporównanie bardziej niebezpieczny niż Ha-Nocri.
Wobec powyższego prefekt prosi arcykapłana o zmianę decyzji i uwolnienie tego, który jest mniej niebezpieczny, a mniej niebezpieczny bez wątpienia jest Ha-Nocri. A więc?
Kajfasz odparł cicho, ale zdecydowanie, że Sanhedryn z uwagą zapoznał się ze sprawą i powtórnie oznajmia, że zamierza uwolnić Bar Rabana.
– Jak to? Nawet po moim wstawiennictwie? Po orędownictwie tego, przez którego usta przemawiają rzymskie władze? Arcykapłanie, powtórz to po raz trzeci.
– I po raz trzeci oświadczam, że uwalniamy Bar Rabana – cicho potwierdził Kajfasz.
Sprawa była skończona, nie było już o czym mówić. Ha-Nocri odchodził na zawsze i strasznych, nieuleczalnych bólów prefekta nie będzie komu wyleczyć. Nie ma na nie środka oprócz śmierci. Ale nie ta myśl uderzyła teraz Piłata. Niepojęty smutek, który go dręczył już pod kolumnadą, ogarnął teraz całe jego jestestwo. Starał się znaleźć powód, ale wyjaśnienie było dziwne: prefektowi mgliście się zdawało, że czegoś skazańcowi nie dopowiedział, a być może czegoś do końca nie wysłuchał.
Piłat odpędził tę myśl, a ona umknęła w mgnieniu oka, równie szybko, jak się pojawiła. Odleciała, ale smutek pozostał niewyjaśniony, ponieważ nie mogła go wyjaśnić inna krótka myśl, która rozbłysła jak błyskawica i natychmiast zgasła: „Nieśmiertelność… nadeszła nieśmiertelność…”. Czyja nieśmiertelność nadeszła? Prefekt tego nie pojął, ale myśl o zagadkowej nieśmiertelności sprawiła, że w upalnym słońcu przejął go chłód.
– Dobrze – zgodził się. – Niech tak będzie.
W tej samej chwili obejrzał się, rzucił spojrzeniem wokół i zdziwił się, jaka zaszła zmiana w otoczeniu. Zniknął uginający się pod ciężarem kwiatów krzew różany, znikły cyprysy, otaczające górny taras, i drzewo granatu, i biała statua wśród zieleni, zresztą podobnie jak i sama zieleń. Zamiast tego popłynęła jakaś purpurowa papka, w której zakołysały się wodorosty i dokądś odpłynęły, a wraz z nimi ruszył także Piłat. Teraz unosił go, dusząc i parząc, najstraszniejszy gniew, gniew bezsilności.
– Ciasno mi – powiedział Piłat. – Ciasno!
Wilgotną, zimną ręką szarpnął klamrę na kołnierzu płaszcza, aż upadła na piasek.
– Duszno dzisiaj, gdzieś przechodzi burza – odezwał się Kajfasz, nie spuszczając wzroku z poczerwieniałej twarzy prefekta i przewidując wszystkie męki, które jeszcze mają go nawiedzić. „O, jaki straszny jest miesiąc nisan w tym roku!”
– Nie – zaprzeczył Piłat. – To nie dlatego, że duszno, ale za ciasno mi się zrobiło z tobą, Kajfaszu. – Zmrużywszy oczy, Piłat uśmiechnął się i dodał: – Strzeż się, arcykapłanie.
Ciemne oczy arcykapłana błysnęły i na jego twarzy, nie gorzej niż wcześniej na twarzy prefekta, ukazał się wyraz zdziwienia.
– Co słyszę, prefekcie? – z dumą i spokojem odparł Kajfasz. – Grozisz mi, kiedy sam już zatwierdziłeś wyrok? Czy to możliwe? Przywykliśmy, że rzymski namiestnik dobiera słowa, nim cokolwiek powie. Oby nikt nas nie usłyszał, hegemonie.
Utkwiwszy martwe spojrzenie w arcykapłanie, Piłat wyszczerzył zęby w udawanym uśmiechu.
– Co mówisz, arcykapłanie! Kto może nas teraz usłyszeć? Czyż jestem podobny do tego młodego wędrownego szaleńca, którego dzisiaj stracą? Czy jestem małym chłopcem, Kajfaszu? Wiem, co mówię i gdzie mówię. Ogród jest otoczony, otoczony jest pałac, mysz się nie prześlizgnie! Zresztą nie tylko mysz, nie przedostanie się także ten, jak mu tam… z miasta Kariotu. Czy go znasz, arcykapłanie? Tak… gdyby się tu przedostał, gorzko by pożałował, chyba w to nie wątpisz? Wiedz zatem, arcykapłanie, że odtąd nie zaznasz spokoju! Ani ty, ani twój naród. – Piłat wskazał w dal, na prawo, tam, gdzie na wzniesieniu błyszczała świątynia. – To mówię tobie ja, Piłat z Pontu, ekwita Złotej Włóczni!
– Wiem, wiem! – bez lęku odparł czarnobrody Kajfasz i oczy mu rozbłysły. Wzniósł dłoń ku niebu i mówił: – Wie lud judejski, że okrutnie go nienawidzisz i wiele cierpień mu przysparzasz, ale go nie unicestwisz! Obroni go Bóg! Usłyszy nas wszechmocny cesarz, osłoni przed prześladowcą Piłatem!
– O, nie! – zakrzyknął Piłat i z każdym słowem czuł się coraz lepiej. Nie musiał już udawać, nie musiał dobierać słów. – Zbyt często skarżyłeś na mnie cesarzowi, teraz nadeszła moja godzina, Kajfaszu! Teraz ode mnie poleci wieść nie do namiestnika w Antiochii i nie do Rzymu, ale wprost na Kapreę, do samego imperatora, o tym, że ukrywacie przed śmiercią jawnych buntowników. I napoję wtedy Jeruszalaim nie wodą ze stawu Salomona, jak zamierzałem dla waszego dobra! Nie, nie wodą! Przypomnij sobie, jak musiałem przez was zdejmować ze ścian tarcze z herbami imperatora, przemieszczać wojska, sam przyjechać i patrzeć, co się tu u was wyprawia! Wspomnisz moje słowo, arcykapłanie! Zobaczysz tu, w Jeruszalaim, nie jedną kohortę! Pod mury miasta przybędzie cały legion Fulminata, ściągnie arabska konnica, a wtedy usłyszysz gorzki płacz i narzekania. Wspomnisz uratowanego Bar Rabana i pożałujesz, że posłałeś na śmierć filozofa z jego miłującą pokój nauką!
Na twarz arcykapłana wystąpiły plamy, jego oczy pałały. Uśmiechnął się podobnie jak prefekt, szczerząc zęby, i odparł:
– Czy ty, prefekcie, sam wierzysz w to, co mówisz? Nie, nie wierzysz! Nie pokój przyniósł nam do Jeruszalaim ten mąciciel spokoju i ty doskonale to rozumiesz. Chciałeś go wypuścić, żeby podburzał lud, by natrząsał się z wiary i doprowadził naród pod rzymskie miecze! Jednak ja, arcykapłan Judei, dopóki żyję, nie dam naszej wiary na pohańbienie i obronię mój lud! Słyszysz, Piłacie? – Kajfasz groźnie podniósł rękę: – Posłuchaj!
Kajfasz umilkł i prefekt znowu usłyszał jakby szum morza podchodzącego pod same mury ogrodów Heroda Wielkiego. Szum wznosił się z dołu do nóg i twarzy prefekta. Za jego plecami, hen za skrzydłami pałacu, słuchać było alarmujące sygnały trąbki, ciężki chrzęst setek nóg, pobrzękiwanie żelaza. Namiestnik domyślił się, że to z jego rozkazu piechota rzymska wyruszyła już do Jeruszalaim na straszną dla buntowników i rozbójników przedśmiertną paradę.
– Słyszysz, prefekcie? – powtórzył cicho arcykapłan. – Czy powiesz, że to wszystko – tu arcykapłan wzniósł obie ręce i ciemny kaptur zsunął mu się z głowy – dzieje się za sprawą żałosnego złoczyńcy Bar Rabana?
Piłat wierzchem dłoni wytarł mokre, zimne czoło, popatrzył w ziemię, potem, mrużąc oczy, w niebo. Zobaczył, że rozżarzona kula jest już prawie nad jego głową, a cień Kajfasza całkiem skurczył się przy lwim ogonie, i zauważył cicho, z obojętnością:
– Dochodzi południe. Zagadaliśmy się, a tymczasem obowiązki czekają.
Przeprosiwszy arcykapłana wyszukanymi słowami, zaproponował, żeby spoczął na ławce w cieniu magnolii i zaczekał, aż zaprosi pozostałe osoby na ostatnią krótką naradę i wyda jeszcze jedno rozporządzenie związane z kaźnią.
Kajfasz uprzejmie skłonił się, przykładając dłoń do serca, i pozostał w ogrodzie, Piłat zaś wrócił pod kolumnadę. Oczekującemu tam sekretarzowi polecił przyprowadzić do ogrodu legata legionu, trybuna kohorty, jak również dwóch członków Sanhedrynu i dowódcę straży świątynnej, którzy czekali na wezwanie w okrągłej altance z fontanną na dolnym tarasie. Dodał, że za chwilę sam przyjdzie, i skrył się w pałacu.
Kiedy sekretarz zbierał uczestników narady, prefekt w komnacie zasłoniętej od słońca ciemnymi zasłonami miał spotkanie z jakimś mężczyzną, którego twarz do połowy osłaniał kaptur, chociaż promienie słońca nie mogły mu tu dokuczać. Spotkanie było dość krótkie. Prefekt powiedział kilka słów, po czym człowiek ów się oddalił, a Piłat, idąc kolumnadą, zszedł do ogrodu.
Tam w obecności wszystkich zaproszonych uroczyście i chłodno oświadczył, że zatwierdza wyrok śmierci wydany na Jeszuę Ha-Nocri. Zadał członkom Sanhedrynu oficjalne pytanie, którego z przestępców chcą zostawić przy życiu. A usłyszawszy, że Bar Rabana, powiedział:
– Bardzo dobrze! – Kazał sekretarzowi natychmiast zapisać to w protokole, zacisnął w garści klamrę podniesioną z piasku przez sekretarza i uroczyście powiedział: – Już czas!
Wszyscy obecni ruszyli w dół szerokimi, marmurowymi schodami między ścianami róż, wydzielających odurzający aromat, coraz niżej i niżej ku murowi pałacowemu, do bramy wychodzącej na wielki, starannie wybrukowany plac, przy którego końcu widniały kolumny i posągi jeruszalaimskiego hipodromu.
Zaledwie grupa, po wyjściu z ogrodu na plac, wspięła się na górujący nad nim obszerny murowany pomost, Piłat, rozglądając się spod przymrużonych powiek, ocenił sytuację. Przestrzeń, którą przed chwilą przemierzył, to znaczy przestrzeń między murem pałacowym i pomostem, była pusta, za to przed sobą placu już nie widział – przykrył go tłum. Zalałby nawet pomost i ten wolny obszar, gdyby nie powstrzymywał go potrójny szereg sebastyjskich żołnierzy po lewej ręce Piłata i iturejskiej kohorty pomocniczej po prawej.
Tak więc Piłat wszedł na pomost, odruchowo ściskając w dłoni niepotrzebną klamrę i mrużąc oczy. Mrużył je nie dlatego, że raziło go słońce – skądże! Z jakiegoś powodu nie chciał patrzeć na grupę skazańców, którzy, o czym doskonale wiedział, zaraz za nim zostaną wprowadzeni na pomost.
Gdy tylko biały płaszcz z krwawym podbiciem pojawił się wysoko na skalistym urwisku, nad brzegiem ludzkiego morza, w uszy niewidzącego Piłata uderzyła fala dźwięku: „Haaa…”. Z początku dość cicha, zrodzona gdzieś daleko przy hipodromie, potem narastała jak grzmot, lecz po kilku chwilach zaczęła opadać. „Zobaczyli mnie” – pomyślał prefekt. Odgłos jeszcze całkiem nie zamarł, gdy nieoczekiwanie znowu zaczął narastać i pulsując, podniósł się wyżej niż pierwszy. Na tej drugiej fali, podobnie jak na morskim grzywaczu wrze piana, zawrzał gwizd i pojedyncze, dolatujące poprzez grzmot, jęki. „Wprowadzili ich na pomost… – pomyślał Piłat. – A jęki stąd, że gdy tłum posunął się do przodu, stratował kilka kobiet”.
Odczekał jakiś czas, wiedząc, że żadna siła nie zmusi tłumu do milczenia, dopóki nie wyrzuci z siebie wszystkiego, co w nim narosło, i sam nie zamilknie.
A kiedy ten moment nastąpił, prefekt podniósł prawą rękę i wówczas ostatni pomruk tłumu ucichł.
Wtedy Piłat nabrał, ile mógł, rozpalonego powietrza w piersi, i krzyknął, a ochrypły jego głos poniósł się nad tysiącami głów:
– W imieniu cezara imperatora!
O jego uszy kilkakrotnie uderzył metaliczny, urywany okrzyk – to w kohortach, wyrzuciwszy w górę włócznie i znaki, przeraźliwie wrzasnęli żołnierze:
– Niech żyje cezar!
Piłat zadarł głowę wprost ku słońcu. Pod powiekami zabłysnął mu zielony płomień, od niego rozpalił się mózg i nad tłumem poniosły się aramejskie słowa:
– Czterej złoczyńcy, aresztowani w Jeruszalaim za morderstwa, podburzanie do buntu oraz obrazę prawa i wiary, zostali skazani na haniebną śmierć – powieszenie na słupach! I ten wyrok będzie natychmiast wykonany na Łysej Górze! Imiona przestępców to Dismas, Gestas, Bar Raban i Ha-Nocri. Oto oni stoją przed wami!
Piłat wskazał ręką na prawo. Nie widział żadnych przestępców, ale wiedział, że są tam, gdzie powinni być.
Z tłumu dobiegł przeciągły pomruk jakby zdziwienia albo ulgi. Kiedy zaś ucichł, mówił dalej:
– Jednak życie zostanie odebrane tylko trzem, albowiem zgodnie z prawem oraz ze zwyczajem, dla uczczenia święta Paschy jednemu ze skazanych, z wyboru Małego Sanhedrynu i po zatwierdzeniu przez władze rzymskie, wielkoduszny cezar zwraca jego podłe życie!
Piłat wykrzykiwał słowa, a jednocześnie słuchał, jak pomruk tonie w wielkiej ciszy. Teraz ani westchnienie, ani szmer nie dobiegały do jego uszu, a nawet nastał moment, w którym Piłatowi wydało się, że wszystko wokół zniknęło. Znienawidzone miasto umarło i w palących promieniach słońca tylko on samotnie stoi z twarzą zwróconą ku niebu. Odczekał jeszcze chwilę w milczeniu, a później znów zaczął krzyczeć:
– Imię tego, którego teraz w waszej obecności wypuszczą na wolność…
Zrobił jeszcze jedną pauzę, sprawdzając, czy powiedział wszystko, co trzeba, gdyż wiedział, że martwe miasto zmartwychwstanie natychmiast, gdy wypowie imię szczęśliwca, i żadne dalsze słowa słyszane już nie będą.
„Wszystko? – bezgłośnie wyszeptał do siebie Piłat. – Wszystko. Imię!”
I rozciągając literę „r” nad milczącym miastem, wyrecytował:
– Bar Raban!
Wtedy wydało mu się, że słońce nad nim pękło z łoskotem i zalało mu uszy ogniem. W tym ogniu kotłowały się wycie, piski, jęki, chichoty i gwizdy.
Piłat odwrócił się i ruszył przez pomost do schodów, żeby się nie potknąć, nie patrzył na nic oprócz kolorowych kwadratów posadzki. Wiedział, że teraz za jego plecami na pomost leci grad miedzianych monet i daktyli, że w wyjącym tłumie ludzie, dusząc się wzajemnie, włażą innym na plecy, żeby na własne oczy zobaczyć cud – człowieka, który już był w rękach śmierci, ale się z nich wydostał! Zobaczyć, jak legioniści zdejmują z niego pęta, niechcący sprawiając mu ostry ból w wykręconych na przesłuchaniu rękach, jak on, marszcząc się i wzdychając, uśmiecha się bezmyślnym szaleńczym grymasem.
Piłat wiedział, że w tym czasie eskorta już wiedzie do bocznych stopni trzech ze związanymi rękami i wyprowadzi ich na drogę biegnącą na zachód, za miasto, na Łysą Górę. Dopiero kiedy zszedł z pomostu, Piłat otworzył oczy, wiedział, że tu jest bezpieczny – nie może już zobaczyć skazańców.
Z cichnącym jękiem tłumu mieszały się, teraz można je było rozróżnić, przenikliwe głosy heroldów, powtarzających – jeden w języku aramejskim, inni po grecku – wszystko to, co prefekt ogłosił z pomostu. Poza tym do uszu Piłata dobiegł szybki, narastający tupot końskich kopyt i krótki, wesoły dźwięk trąbki. Odpowiedzią na te głosy były przenikliwe gwizdy wyrostków, którzy usadowili się na dachach domów wzdłuż ulicy prowadzącej z bazaru na plac przed hipodromem, oraz okrzyki: „Z drogi!”.
Żołnierz, stojący na uwolnionej już od tłumu części placu, ostrzegawczo machnął trzymanym w ręku znakiem, więc prefekt, legat legionu, sekretarz i straż zatrzymali się.
Kawaleryjska ala, nabierając rozpędu, wypadła na plac, przecięła go bokiem, omijając skłębiony tłum, i zaułkiem wzdłuż muru, po którym pięła się winorośl, najkrótszą drogą pogalopowała ku Łysej Górze.
Pędzący rysią malutki jak chłopiec smagły Syryjczyk, dowódca ali, zrównawszy się z Piłatem, coś krzyknął cienkim głosem i dobył miecza. Spieniony, dziki kary koń rzucił się w bok i stanął dęba. Schowawszy miecz do pochwy, dowódca ciął konia biczem przez kark, wyrównał do szeregu i przechodząc w galop, pognał zaułkiem. Za nim trójkami pocwałowali jeźdźcy, w obłoku kurzu podskakiwały groty lekkich bambusowych pik, przed prefektem migały wesołe twarze z wyszczerzonymi błyszczącymi zębami; pod białymi turbanami twarze te wydawały się jeszcze bardziej smagłe.
Wzbijając pył aż do nieba, kawaleria pędziła dalej i obok Piłata przegalopował ostatni żołnierz z błyszczącą w słońcu trąbką za plecami.
Zasłaniając się dłonią od kurzu i marszcząc z niezadowoleniem twarz, Piłat ruszył znowu ku bramie pałacowego ogrodu, za nim poszli legat, sekretarz i straż.
Była prawie dziesiąta rano.