Mistrz i Małgorzata - Michaił Bułhakow - ebook

Mistrz i Małgorzata ebook

Michaił Bułhakow

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Mistrz i Małgorzata” to fascynujący i ponadczasowy obraz walki dobra i zła. Woland, Behemot, Małgorzata są bohaterami wielobarwnymi, z którymi można się utożsamiać. Powieść bawi, wzrusza, zaskakuje i skłania do refleksji filozoficznych.

Bułhakow doskonale splótł historię miłości pisarza, zwanego Mistrzem, i Małgorzaty Nikołajewny z ponurymi i zarazem groteskowymi realiami Rosji z lat trzydziestych XX wieku. Wątek z historią Poncjusza Piłata skazującego na śmierć wędrownego filozofa Jeszuę Ha-Nocri stanowi jednocześnie powieść w powieści.

Konwencja, zawierająca elementy absurdu, fantastyczną sferę działań Wolanda była konieczna, aby książka przeszła przez cenzurę panującą w sowieckiej Rosji. Tylko tak Bułhakow mógł ukazać niedorzeczności kraju, w którym tworzył.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 552

Oceny
4,6 (18 ocen)
12
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elena_1981

Dobrze spędzony czas

Nie rozumiałam i nie lubiłam jej w liceum. Teraz zrozumiałam więcej i ciut więcej polubiłam... Ale nadal się dziwię jej fenomenowi.
00

Popularność




Część pierw­sza

Roz­dział 1. Ni­gdy nie roz­ma­wiaj­cie z nie­zna­jo­mymi

Roz­dział 1

Ni­gdy nie roz­ma­wiaj­cie z nie­zna­jo­mymi

Zapa­dał upalny wio­senny zmierzch, gdy na Patriar­szych Pru­dach poja­wili się dwaj oby­wa­tele. Jeden, na oko czter­dzie­sto­letni, ubrany w letni szary gar­ni­tur, niziutki, okrą­glutki i łysy, trzy­mał w dłoni szy­kowny kape­lusz, a jego sta­ran­nie ogo­loną twarz zdo­biły nie­na­tu­ral­nej wiel­ko­ści oku­lary w czar­nej rogo­wej opra­wie. Drugi – bar­czy­sty młody męż­czy­zna, któ­remu cykli­stówka w kratkę zje­chała ze splą­ta­nych ruda­wych wło­sów na tył głowy – miał kra­cia­stą koszulę, wymięte białe spodnie i czarne pepegi.

Pierw­szym był nie kto inny, jak sam Michaił Alek­san­dro­wicz Ber­lioz, redak­tor mie­sięcz­nika lite­rac­kiego i pre­zes zarządu jed­nego z naj­więk­szych moskiew­skich sto­wa­rzy­szeń lite­rac­kich, nazy­wa­nego w skró­cie Mas­so­lit. Towa­rzy­szył mu młody poeta Iwan Niko­ła­je­wicz Pony­riow, uży­wa­jący pseu­do­nimu Bez­domny.

Kiedy lite­raci zagłę­bili się w cie­niu lip okry­tych wcze­sną zie­le­nią, od razu pospie­szyli w stronę jaskrawo wyma­lo­wa­nego kio­sku z napi­sem „Piwo i napoje”.

Tu warto odno­to­wać pierw­szą dziwną oko­licz­ność tego strasz­nego majo­wego wie­czoru. Nie tylko przy kio­sku, ale i na całej alei, rów­no­le­głej do ulicy Małej Bron­nej, nie było nikogo. Kiedy wyda­wało się, że już nie ma czym oddy­chać, kiedy słońce, roz­ża­rzyw­szy Moskwę, zanu­rzone w suchej mgiełce zni­kało gdzieś za Sado­wym Kol­cem, nikt nie przy­szedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławeczce – aleja była pusta.

– Butelkę narzanu – popro­sił Ber­lioz.

– Nie ma narzanu – odparła kobieta w kio­sku i nie wie­dzieć czemu obra­ziła się.

– Piwo jest? – ochry­płym gło­sem spy­tał Bez­domny.

– Piwo przy­wiozą wie­czo­rem – oznaj­miła kobieta.

– A co jest? – zain­te­re­so­wał się Ber­lioz.

– Napój more­lowy, ale cie­pły – powie­działa.

– Cóż, niech będzie, byle szybko!…

More­lowy nek­tar obfi­cie zapie­nił się na żółto i w powie­trzu zapach­niało jak u fry­zjera. Napiw­szy się, lite­raci natych­miast dostali czkawki, zapła­cili i usie­dli na ławce twa­rzą do stawu, a ple­cami do Bron­nej.

Wtedy zaist­niała druga prze­dziwna oko­licz­ność, doty­cząca wyłącz­nie Ber­lioza. Lite­rat nagle prze­stał czkać, jego serce zało­mo­tało i na moment gdzieś się zapa­dło, po czym wró­ciło z tkwiącą w nim tępą igłą. W dodatku Ber­lioza ogar­nął nie­uza­sad­niony, a tak silny lęk, że chciał natych­miast, nie bacząc na nic, ucie­kać z Patriar­szych Pru­dów. Przy­gnę­biony obej­rzał się, nie poj­mu­jąc, co go tak wystra­szyło. Zbladł, otarł czoło chu­s­teczką i pomy­ślał: „Co się dzieje? Ni­gdy cze­goś takiego nie mia­łem… serce wysiada… jestem prze­pra­co­wany. Chyba czas rzu­cić wszystko w dia­bły i jechać do Kisło­wodzka…”.

W tej samej chwili tuż przed nim roz­pa­lone powie­trze zgęst­niało i utkał się z niego prze­zro­czy­sty oby­wa­tel o prze­dziw­nym wyglą­dzie. Na malut­kiej główce dżo­kejka, do tego powiewna kusa mary­na­reczka w kratkę… Wzro­stu jego­mość miał z sążeń, ale był wąski w barach, chudy nie­zmier­nie, a fizjo­no­mia, pro­szę zauwa­żyć, była szy­der­cza.

Życie Ber­lioza pły­nęło tak, że ni­gdy ze zja­wi­skami nad­przy­ro­dzo­nymi nie miał do czy­nie­nia. Pobladł więc jesz­cze bar­dziej, wytrzesz­czył oczy i w panice pomy­ślał: „To nie­moż­liwe!”.

Ale, nie­stety, coś takiego się poja­wiło. Przej­rzy­sty, tycz­ko­waty oby­wa­tel, nie doty­ka­jąc ziemi, koły­sał się przed nim to w lewo, to w prawo.

Ber­lioz z prze­ra­że­nia zamknął oczy. Kiedy zaś je otwo­rzył, zoba­czył, że już po wszyst­kim, miraż się roz­pły­nął, kra­cia­sty znik­nął, a i tępa igła wysko­czyła z serca.

– Niech to licho! – zawo­łał redak­tor. – Wiesz, Iwa­nie, dopiero co z tego skwaru nie­omal nie dosta­łem udaru! Nawet mia­łem coś w rodzaju halu­cy­na­cji. – Spró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale w jego oczach wciąż jesz­cze cza­iła się panika, a ręce mu drżały.

Pomału jed­nak doszedł do sie­bie, powa­chlo­wał się chu­s­teczką i wypo­wie­dziaw­szy dość rześko: „No, więc…” – pod­jął na nowo temat, prze­rwany spo­ży­ciem more­lo­wego napoju.

Tyrada, jak się potem oka­zało, doty­czyła Jezusa Chry­stusa. Rzecz w tym, że do kolej­nego zeszytu mie­sięcz­nika redak­tor zamó­wił u poety duży anty­re­li­gijny poemat. Iwan Niko­ła­je­wicz napi­sał ten poemat, nawet bar­dzo szybko, ale, nie­stety, ani tro­chę nie zado­wo­lił on redak­tora. Co prawda, główną postać poematu, to zna­czy Jezusa, Bez­domny odma­lo­wał w bar­dzo ciem­nych bar­wach, nie­mniej jed­nak, zda­niem redak­tora, utwór nale­żało pisać od nowa. I oto teraz redak­tor robił poecie coś w rodzaju wykładu o Jezu­sie, chcąc uwy­pu­klić naj­więk­szy błąd autora. Trudno powie­dzieć, co kon­kret­nie zawio­dło Iwana – siła jego talentu czy może kom­pletna nie­zna­jo­mość kwe­stii, o któ­rej zamie­rzał pisać – w każ­dym razie Jezus w jego poema­cie jawił się jako postać żywa, kie­dyś ist­nie­jąca, acz­kol­wiek obda­rzona wszel­kimi moż­li­wymi wadami cha­rak­teru. Ber­lioz nato­miast chciał poecie udo­wod­nić, że istotą pro­blemu jest nie to, jaki był Jezus – zły czy dobry, ale że owego Jezusa w ogóle nie było na świe­cie i że wszyst­kie opo­wie­ści o nim to zwy­czajne wymy­sły, po pro­stu mity.

Należy odno­to­wać, że redak­tor był czło­wie­kiem oczy­ta­nym i w swoim wykła­dzie traf­nie odwo­ły­wał się do sta­ro­żyt­nych histo­ry­ków, na przy­kład do sław­nego Filona z Alek­san­drii lub wspa­nia­łego eru­dyty Józefa Fla­wiu­sza, któ­rzy ni­gdy bodaj sło­wem nie wspo­mnieli o ist­nie­niu Jezusa. Pre­zen­tu­jąc solidną wie­dzę, Michaił Alek­san­dro­wicz powie­dział poecie mię­dzy innymi także to, że frag­ment roz­działu czter­dzie­stego czwar­tego w księ­dze pięt­na­stej słyn­nych Rocz­ni­ków Tacyta, w któ­rym jest mowa o kaźni Jezusa, to tylko póź­niej dodana pod­ro­biona wstawka.

Poeta, dla któ­rego wszystko, o czym mówił redak­tor, było nowo­ścią, z uwagą słu­chał Micha­iła Alek­san­dro­wi­cza. Wle­pił weń bystre zie­lone oczy i z rzadka czka­jąc, szep­tem prze­kli­nał more­lowy napój.

– Nie ma ani jed­nej reli­gii na Wscho­dzie – tłu­ma­czył Ber­lioz – w któ­rej dzie­wica nie wyda­łaby na świat boga. Chrze­ści­ja­nie nie wymy­ślili więc niczego nowego, dokład­nie tak samo stwo­rzyli swo­jego Jezusa, który w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy nie ist­niał. I to wła­śnie należy pod­kre­ślić…

Piskliwy tenor Ber­lioza roz­brzmie­wał w pustej alei i w miarę jak Michaił Alek­san­dro­wicz zagłę­biał się w gąszcz, gdzie nie ryzy­ku­jąc skrę­ce­nia karku, może wejść jedy­nie czło­wiek bar­dzo wykształ­cony, poeta czer­pał coraz wię­cej cie­ka­wej i poży­tecz­nej wie­dzy. Usły­szał zarówno o egip­skim Ozy­ry­sie, dobrym bogu i synu Nieba i Ziemi, jak i mezo­po­tam­skim bogu Dumu­zim oraz Mar­duku, a nawet o mniej zna­nym Huit­zi­lo­poch­tli, groź­nym bogu, któ­rego nie­gdyś czcili mek­sy­kań­scy Azte­ko­wie.

I aku­rat gdy Michaił Alek­san­dro­wicz opo­wia­dał poecie, jak to Azte­ko­wie lepili z cia­sta figurkę Huit­zi­lo­poch­tli, w alei poja­wił się pierw­szy spa­ce­ro­wicz.

Póź­niej, kiedy prawdę mówiąc, było już za późno, różne insty­tu­cje przed­sta­wiały ryso­pis tego czło­wieka. Porów­na­nie tych ryso­pisów musi budzić zdzi­wie­nie. Otóż w pierw­szym odno­to­wano, że osob­nik ten był małego wzro­stu, miał złote zęby i uty­kał na prawą nogę. W dru­gim, że był wiel­ko­lu­dem, miał pla­ty­nowe koronki na zębach i kulał na lewą nogę. Trzeci znowu poda­wał lako­nicz­nie, że zna­ków szcze­gól­nych nie miał.

Przy­znać trzeba, że te wszyst­kie ryso­pisy nie­warte są funta kła­ków.

Przede wszyst­kim opi­sy­wany jego­mość na żadną nogę nie uty­kał i nie był ani małego wzro­stu, ani olbrzy­miego, lecz po pro­stu wyso­kiego. Co zaś do zębów, to z lewej strony miał pla­ty­nowe koronki, a z pra­wej – złote. Ubrany był w drogi szary gar­ni­tur i zagra­niczne pół­buty dobrane pod kolor gar­ni­turu. Zawa­diacko, na bakier nosił szary beret, pod pachą trzy­mał laskę z czarną rączką w kształ­cie głowy pudla. Na oko mógł mieć czter­dzie­ści lat z okła­dem. Usta jakieś krzywe. Gładko ogo­lony. Bru­net. Prawe oko czarne, lewe, nie wie­dzieć czemu, zie­lone. Brwi czarne, ale jedna wyżej niż druga. Sło­wem – obco­kra­jo­wiec.

Prze­cho­dząc koło ławki, na któ­rej przy­sie­dli redak­tor i poeta, cudzo­zie­miec zer­k­nął na nich, przy­sta­nął i nie­spo­dzie­wa­nie usiadł na sąsied­niej, dwa kroki dalej.

„Nie­miec” – pomy­ślał Ber­lioz.

„Anglik – pomy­ślał Bez­domny. – Patrz­cie no, że też mu nie gorąco w ręka­wicz­kach”.

Przy­bysz ogar­nął spoj­rze­niem wyso­kie domy, ota­cza­jące staw z czte­rech stron, spra­wiał wra­że­nie, że widzi to miej­sce po raz pierw­szy i że go ono zain­te­re­so­wało.

Zatrzy­mał wzrok na gór­nych pię­trach, gdzie słońce, na zawsze opusz­cza­jące Micha­iła Alek­san­dro­wi­cza, ośle­pia­jąco odbi­jało się i zała­my­wało w oknach, następ­nie spoj­rzał w dół, gdzie szyby już przy­ciem­niał wie­czorny zmrok, pobłaż­li­wie uśmiech­nął się do sie­bie, przy­mru­żył oczy, oparł dło­nie na gałce laski, a pod­bró­dek – na dło­niach.

– Bar­dzo dobrze i saty­rycz­nie – pod­jął Ber­lioz – na przy­kład nary­so­wa­łeś, Iwa­nie, naro­dziny Jezusa, syna bożego, ale sęk w tym, że jesz­cze przed Jezu­sem przy­szło na świat mnó­stwo synów bożych, dajmy na to, fenicki Ado­nis, fry­gij­ski Attis czy per­ski Mitra. A prze­cież, krótko mówiąc, żaden z nich się nie naro­dził i ni­gdy nie ist­niał, podob­nie jak nie ist­niał Jezus. Musisz więc zamiast naro­dzin i, powiedzmy, pokłonu mędr­ców opi­sać nie­do­rzeczne słu­chy o tych naro­dzinach… Z two­jej opo­wie­ści wynika bowiem, że on naprawdę się uro­dził!

Bez­domny wła­śnie pró­bo­wał opa­no­wać drę­czącą go czkawkę, wstrzy­mał oddech, przez co czknął jesz­cze bole­śniej i gło­śniej, a w tej samej chwili Ber­lioz prze­rwał swój wywód, gdyż cudzo­zie­miec nagle wstał i pod­szedł do lite­ra­tów.

Ci spoj­rzeli na niego ze zdzi­wie­niem.

– Wybacz­cie, pano­wie – przy­bysz ode­zwał się z obcym akcen­tem, lecz nie kale­cząc słów – że jako nie­zna­jomy pozwa­lam sobie… atoli przed­miot uczo­nej dys­puty panów jest tak inte­re­su­jący, że…

Mówiąc to, grzecz­nie zdjął beret, więc przy­ja­cio­łom nie pozo­sta­wało nic innego, jak wstać i rów­nież się ukło­nić.

„Nie, to raczej Fran­cuz…” – pomy­ślał Ber­lioz.

„Polak?” – zasta­na­wiał się Bez­domny.

Trzeba dodać, że cudzo­zie­miec od pierw­szych słów zro­bił na poecie odstrę­cza­jące wra­że­nie, Ber­lio­zowi zaś nawet się spodo­bał, to zna­czy nie to, że się spodo­bał, ale… jakby to powie­dzieć… wydał się cie­kawy czy coś w tym rodzaju.

– Czy mogę się przy­siąść? – spy­tał uprzej­mie cudzo­zie­miec i przy­ja­ciele jakoś tak mimo woli zro­bili mu miej­sce. Cudzo­zie­miec zgrab­nie usiadł mię­dzy nimi i od razu włą­czył się do roz­mowy.

– Jeśli się nie prze­sły­sza­łem, był pan uprzejmy powie­dzieć, że Jezus nie ist­niał? – spy­tał, kie­ru­jąc w stronę Ber­lioza lewe zie­lone oko.

– Nie, nie prze­sły­szał się pan – z kur­tu­azją odparł Ber­lioz – to wła­śnie mówi­łem.

– Ach, to cie­kawe! – zawo­łał cudzo­zie­miec.

„Czego on, u dia­bła, chce?” – pomy­ślał Bez­domny i zmar­kot­niał.

– A pan zga­dza się ze swym roz­mówcą? – dopy­ty­wał się nie­zna­jomy, zwra­ca­jąc się do Bez­dom­nego.

– W stu pro­cen­tach! – potwier­dził tam­ten, lubił bowiem wyra­żać się kwie­ci­ście i meta­fo­rycz­nie.

– Zdu­mie­wa­jące! – krzyk­nął nie­pro­szony inter­lo­ku­tor. Nie wie­dzieć czemu ukrad­kiem rozej­rzał się i dodał, ści­sza­jąc swój niski głos: – Pro­szę wyba­czyć moje natręc­two, ale domy­ślam się, że pano­wie w dodatku także nie wie­rzy­cie w Boga? – Zro­bił prze­stra­szoną minę i dodał: – Przy­się­gam, nikomu nie powiem!

– Tak, nie wie­rzymy w Boga – odpo­wie­dział Ber­lioz, lekko roz­ba­wiony prze­stra­chem zagra­nicz­nego tury­sty. – Ale o tym można mówić abso­lut­nie bez obawy.

Cudzo­zie­miec odchy­lił się na opar­cie ławki i aż zapisz­czał z cie­ka­wo­ści:

– Pano­wie są ate­istami?!

– Tak, jeste­śmy ate­istami – z uśmie­chem odpo­wie­dział Ber­lioz, zaś roz­sier­dzony Bez­domny pomy­ślał: „No i przy­cze­pił się, zagra­niczny świr!”.

– Ależ to uro­cze! – wykrzyk­nął zadzi­wia­jący cudzo­zie­miec i pokrę­cił głową, spo­glą­da­jąc to na jed­nego, to na dru­giego lite­rata.

– Ate­izm w naszym kraju nikogo nie dziwi – powie­dział Ber­lioz z dyplo­ma­tyczną uprzej­mo­ścią. – Już dawno więk­szość naszego spo­łe­czeń­stwa świa­do­mie prze­stała wie­rzyć w bajki o Bogu.

Nagle cudzo­zie­miec wykrę­cił taki numer: wstał i uści­snął zdzi­wio­nemu redak­to­rowi dłoń, mówiąc przy tym:

– Pra­gnę panu podzię­ko­wać z całego serca!

– A za cóż to mu pan dzię­kuje? – spy­tał Bez­domny, mru­ga­jąc oczami.

– Za bar­dzo ważną infor­ma­cję, która dla mnie, podróż­nika, jest nad­zwy­czaj inte­re­su­jąca – wyja­śnił zagra­niczny dzi­wak, pod­kre­śla­jąc zna­cze­nie swo­ich słów pod­nie­sio­nym pal­cem.

Ważna infor­ma­cja naj­wi­docz­niej istot­nie wywarła na podróż­niku wiel­kie wra­że­nie, ponie­waż z prze­stra­chem prze­biegł wzro­kiem po domach, jakby w oba­wie, że w każ­dym oknie zoba­czy ate­istę.

„Nie, to nie Anglik…” – stwier­dził Ber­lioz, zaś Bez­domny pomy­ślał: „Gdzież to on się tak wyszko­lił w rosyj­skim, to cie­kawe!” – i znowu się zasę­pił.

– Pozwoli pan jed­nak, że spy­tam – po poważ­nym namy­śle ode­zwał się zagra­niczny gość – co w takim razie z dowo­dami na ist­nie­nie Boga, któ­rych, jak wia­domo, jest dokład­nie pięć?

– Nie­stety! – powie­dział Ber­lioz z ubo­le­wa­niem. – Wszyst­kie te dowody są nic nie­warte, ludz­kość dawno odło­żyła je do archi­wum. Prze­cież zgo­dzi się pan, że w kate­go­riach rozu­mo­wych nie można mówić o jakim­kol­wiek dowo­dzie na ist­nie­nie Boga.

– Brawo! – zawo­łał cudzo­zie­miec. – Brawo! Pan dokład­nie powtó­rzył myśl nie­sfor­nego sta­ruszka Imma­nu­ela na ten temat. Zabawne wsze­lako jest to, że on osta­tecz­nie roz­bił wszyst­kie pięć dowo­dów, a potem, jakby kpiąc z samego sie­bie, sfor­mu­ło­wał wła­sny, szó­sty dowód!

– Dowód Kanta jest rów­nież nie­prze­ko­nu­jący – z sub­tel­nym uśmie­chem zaopo­no­wał oczy­tany redak­tor. – Schil­ler mówił, nie bez kozery, że Kan­tow­skie roz­my­śla­nia na ten temat mogą zado­wo­lić tylko nie­wol­ni­ków, a Strauss zwy­czaj­nie śmiał się z tego dowodu.

Ber­lioz mówił i jed­no­cze­śnie się zasta­na­wiał: „No, ale jed­nak któż to jest? I skąd tak dobrze zna rosyj­ski?”.

– Wziąć by tego Kanta i za takie dowody wysłać na jakie trzy lata na Sołowki! – ni gruszki, ni z pie­truszki rąb­nął Iwan Niko­ła­je­wicz.

– Iwa­nie! – szep­nął skon­fun­do­wany Ber­lioz.

Zamysł wywie­zie­nia Kanta na Sołowki cudzo­ziemca nie tylko nie zdzi­wił, lecz wręcz wpra­wił w zachwyt.

– Wła­śnie, wła­śnie – przy­tak­nął i jego zwró­cone ku Ber­lio­zowi lewe zie­lone oko zabły­sło. – Tam jest jego miej­sce! Prze­cież mówi­łem mu wtedy przy śnia­da­niu: „Nie­stety, pro­fe­so­rze, nie­for­tun­nie pan to wymy­ślił! Może to i mądre, ale cał­kiem nie­zro­zu­miałe. Będą z pana kpić”.

Ber­lioz wytrzesz­czył oczy. „Przy śnia­da­niu… Kan­towi?… Cóż on ple­cie?” – pomy­ślał.

– Jed­nak – cudzo­zie­miec zwró­cił się do poety, nie­spe­szony zdu­mie­niem Ber­lioza – wywieźć go na Sołowki nie można z tej pro­stej przy­czyny, że już z górą sto lat prze­bywa w miej­scach znacz­nie bar­dziej odle­głych i wydo­stać go stam­tąd w żaden spo­sób się nie da, zapew­niam pana!

– A szkoda! – odciął się zadziorny poeta.

– Mnie rów­nież żal – przy­znał nie­zna­jomy, bły­ska­jąc okiem, i kon­ty­nu­ował: – Jed­nak nie daje mi spo­koju taka oto kwe­stia: jeśli Boga nie ma, to powstaje pyta­nie, kto kie­ruje życiem ludz­kim i w ogóle całym porząd­kiem świata?

– Czło­wiek sam kie­ruje – pospiesz­nie, z gnie­wem odparł Bez­domny na to, trzeba przy­znać, nie­zbyt jasne pyta­nie.

– Pan wyba­czy – łagod­nie ode­zwał się nie­zna­jomy – żeby móc kie­ro­wać, trzeba mieć spre­cy­zo­wany plan na jakiś choć tro­chę dłuż­szy okres. Niech mi więc będzie wolno spy­tać, jak czło­wiek może tym kie­ro­wać, jeśli nie tylko jest pozba­wiony moż­li­wo­ści spo­rzą­dze­nia jakie­go­kol­wiek planu, choćby na śmiesz­nie krótki czas, no, powiedzmy, na jakieś tysiąc lat, ale nawet nie może być pewien wła­snego jutra? I w rze­czy samej – tu nie­zna­jomy odwró­cił się do Ber­lioza – pro­szę sobie wyobra­zić, że na przy­kład pan zacznie kie­ro­wać i roz­po­rzą­dzać innymi oraz sobą i w ogóle, że tak powiem, znaj­do­wać w tym smak, a tu nagle oka­zuje się, że ma pan… kche, kche!.. raka płuc… – Cudzo­zie­miec uśmiech­nął się słodko, jak gdyby myśl o raku płuc spra­wiła mu przy­jem­ność. – Tak, raka – mru­żąc oczy jak kot, powtó­rzył to dźwięczne słowo – i już pań­skie zarzą­dza­nie skoń­czone! Niczyj los, oprócz wła­snego, już pana nie obcho­dzi. Bli­scy zaczy­nają pana okła­my­wać, czu­jąc, że coś jest nie w porządku, pan biega od uczo­nych medy­ków do szar­la­ta­nów, a cza­sem być może nawet do wró­żek. Sam pan rozu­mie, że zarówno pierw­sze, jak i dru­gie, podob­nie jak trze­cie, abso­lut­nie jest bez sensu. I wszystko skoń­czy się tra­gicz­nie: ten, kto jesz­cze nie­dawno sądził, że czymś kie­ruje, teraz leży nie­ru­chomo w drew­nia­nej skrzyni, a oto­cze­nie, prze­ko­nane, że pożytku z leżą­cego już nie będzie, spo­piela go w piecu. A bywa jesz­cze gorzej: led­wie czło­wiek pomy­śli o wyjeź­dzie do Kisło­wodzka – tu cudzo­zie­miec spoj­rzał na Ber­lioza spod zmru­żo­nych powiek – zda­wa­łoby się błaha rzecz, ale i tego nie może zapla­no­wać, bo nie wie­dzieć czemu pośli­zgnie się i wpad­nie pod tram­waj! Czy powie pan, że ten czło­wiek sam w ten spo­sób sobą pokie­ro­wał? A nie lepiej myśleć, że kie­ro­wał nim ktoś cał­kiem inny? – I tu nie­zna­jomy dziw­nie zachi­cho­tał.

Gdy Ber­lioz z wielką uwagą słu­chał nie­przy­jem­nego mono­logu o raku płuc i tram­waju, owład­nęły nim trwożne myśli: „To nie jest cudzo­zie­miec! Nie cudzo­zie­miec! To jakiś bar­dzo dziwny typ… ale w takim razie któż to jest?”.

– Widzę, że chciałby pan zapa­lić? – nie­zna­jomy nie­ocze­ki­wa­nie zwró­cił się do Bez­dom­nego. – Jakie pan woli?

– A co, ma pan wybór? – mar­kot­nie spy­tał poeta, któ­remu wła­śnie skoń­czyły się papie­rosy.

– Jakie pan woli? – powtó­rzył nie­zna­jomy.

– No, „Naszą markę” – ze zło­ścią odpo­wie­dział Bez­domny.

Nie­zna­jomy nie­zwłocz­nie wyjął z kie­szeni papie­ro­śnicę i podał Bez­dom­nemu.

– „Nasza marka”.

I redak­tora, i poetę zdu­miał nie tyle fakt, że w papie­ro­śnicy była wła­śnie „Nasza marka”, co sama papie­ro­śnica. Była dużych roz­mia­rów, zro­biona z czy­stego złota, a gdy się otwo­rzyła, na jej wieczku roz­bły­snął błę­kit­nym i bia­łym bla­skiem bry­lan­towy trój­kąt.

W tej samej chwili lite­raci pomy­śleli każdy co innego. Ber­lioz: „Nie, cudzo­zie­miec!”, Bez­domny: „A niech go dia­bli!”.

Poeta i wła­ści­ciel papie­ro­śnicy zapa­lili, nato­miast nie­pa­lący Ber­lioz podzię­ko­wał.

„Trzeba będzie zaopo­no­wać – zde­cy­do­wał się Ber­lioz – ow­szem, czło­wiek jest śmier­telny, nikt nie prze­czy. Rzecz wszakże w tym, że…”

Nie zdą­żył jed­nak wymó­wić tych słów, gdy ode­zwał się cudzo­zie­miec:

– Tak, czło­wiek jest śmier­telny, ale byłoby to jesz­cze pół biedy. Gorzej, że cza­sem śmierć przy­cho­dzi znie­nacka, ot, w czym sęk! I nikt nie może prze­wi­dzieć nawet tego, co będzie robił dziś wie­czo­rem.

„Jakieś bez­sen­sowne sta­wia­nie sprawy…” – pomy­ślał Ber­lioz i zaprze­czył:

– No, to już duża prze­sada. Dzi­siej­szy wie­czór mam zapla­no­wany mniej wię­cej dokład­nie. Oczy­wi­ście, rozu­mie się, jeśli na Bron­nej nie spad­nie mi na głowę cegła…

– Cegła ni z tego, ni z owego nikomu ni­gdy na głowę nie spada – prze­rwał mu nie­zna­jomy men­tor­skim tonem. – Zapew­niam, że panu w żad­nym razie nie zagraża. Pan umrze inną śmier­cią.

– A pan może wie jaką dokład­nie? – z cał­kiem natu­ralną w tej sytu­acji iro­nią spy­tał Ber­lioz, dając się wcią­gnąć w ten zupeł­nie absur­dalny spór. – I powie mi pan?

– Chęt­nie – odparł nie­zna­jomy. Zmie­rzył Ber­lioza spoj­rze­niem, jakby miał zamiar uszyć mu gar­ni­tur, i przez zęby mruk­nął coś w rodzaju: „Raz, dwa… Mer­kury w dru­gim domu… księ­życ zaszedł… sześć – nie­szczę­ście… wie­czór – sie­dem…”. Po czym oznaj­mił gło­śno i rado­śnie: – Utną panu głowę!

Bez­domny z wście­kło­ścią wyba­łu­szył oczy na nie­tak­tow­nego nie­zna­jo­mego, Ber­lioz zaś spy­tał z krzy­wym uśmie­chem:

– A kto kon­kret­nie? Wro­go­wie? Inter­wenci?

– Nie. Rosyj­ska kobieta, kom­so­mołka.

– Hm… – mruk­nął Ber­lioz zgor­szony żar­ci­kiem nie­zna­jo­mego. – No, pan wyba­czy, ale to mało praw­do­po­dobne.

– Ja też pro­szę o wyba­cze­nie – powie­dział cudzo­zie­miec – ale tak będzie. Aha, chciał­bym spy­tać, co pan zamie­rza robić dzi­siaj wie­czo­rem, jeśli to nie tajem­nica?

– Żadna tajem­nica. Teraz wstą­pię do sie­bie na Sadową, a póź­niej, o dzie­sią­tej wie­czo­rem w Mas­so­li­cie mam zebra­nie, któ­remu będę prze­wod­ni­czył.

– Nie, abso­lut­nie tak nie będzie – sta­now­czo zaprze­czył cudzo­zie­miec.

– A to dla­czego?

– Dla­tego – odparł cudzo­zie­miec i przez zmru­żone powieki spoj­rzał na niebo, gdzie wyczu­wa­jąc już wie­czorny chłód, bez­gło­śnie szy­bo­wały czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej sło­necz­ni­kowy, nawet nie tylko kupiła, ale już go roz­lała. Więc zebra­nie się nie odbę­dzie.

Po tych sło­wach, co zupeł­nie zro­zu­miałe, pod lipami zapa­dła cisza.

– Prze­pra­szam – po chwili ode­zwał się Ber­lioz, zer­ka­jąc na baj­du­rzą­cego cudzo­ziemca. – Co tu ma do rze­czy olej sło­necz­ni­kowy… i co za Annuszka?

– Olej sło­necz­ni­kowy ma to do rze­czy – nagle ode­zwał się Bez­domny, naj­wi­docz­niej decy­du­jąc się wypo­wie­dzieć wojnę nie­pro­szo­nemu roz­mówcy. – Czy wam, oby­wa­telu, nie zda­rzało się odwie­dzać kie­dyś szpi­tala dla umy­słowo cho­rych?

– Iwa­nie!… – zawo­łał z cicha Michaił Alek­san­dro­wicz.

Jed­nak cudzo­zie­miec wcale się nie obra­ził i wesoło się roze­śmiał.

– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyk­nął ze śmie­chem, nie spusz­cza­jąc z poety oka. – Gdzie to ja nie bywa­łem! Szkoda tylko, że nie zna­la­złem czasu, żeby spy­tać pro­fe­sora, co to jest schi­zo­fre­nia. Więc niech pan sam go o to spyta, Iwa­nie Niko­ła­je­wi­czu!

– Skąd pan wie, jak się nazy­wam?

– Bła­gam, Iwa­nie Niko­ła­je­wi­czu, kto pana nie zna? – Cudzo­zie­miec wycią­gnął z kie­szeni wczo­raj­szy numer „Litie­ra­tur­nej Gaziety” i Iwan Niko­ła­je­wicz zoba­czył na pierw­szej stro­nie wła­sną podo­bi­znę, a pod nią swoje wier­sze. Jed­nak jesz­cze wczo­raj rado­sny dowód sławy i popu­lar­no­ści teraz poety nie ucie­szył.

– Prze­pra­szam – powie­dział nabur­mu­szony – nie mógłby pan chwi­leczkę zacze­kać? Chcę powie­dzieć kole­dze parę słów.

– O, z przy­jem­no­ścią! – zawo­łał nie­zna­jomy – tak tu dobrze pod lipami, a ja, nawia­sem mówiąc, ni­gdzie się nie spie­szę.

– Posłu­chaj, Misza – szep­tem zaczął poeta, odcią­gnąw­szy Ber­lioza na bok. – To nie żaden zagra­niczny tury­sta, tylko szpieg. Rosyj­ski emi­grant, który się do nas prze­do­stał. Wyle­gi­ty­muj go, bo uciek­nie…

– Tak myślisz? – wyszep­tał zanie­po­ko­jony Ber­lioz, przy czym pomy­ślał: „Prze­cież on ma rację!”.

– Możesz mi wie­rzyć – sapał mu poeta do ucha – udaje głupka, żeby się cze­goś wywie­dzieć. Sły­szysz, jak on mówi po rosyj­sku – szep­tał i jed­nym okiem pil­no­wał, żeby nie­zna­jomy nie umknął. – Chodź, zatrzy­mamy go, bo zwieje…

I pocią­gnął Ber­lioza za rękę w stronę ławki.

Nie­zna­jomy nie sie­dział już, lecz stał obok niej, trzy­ma­jąc w dłoni jakąś ksią­żeczkę w ciem­no­sza­rej okładce, sztywną kopertę z dobrej jako­ści papieru i wizy­tówkę.

– Pro­szę wyba­czyć, że w zapale dys­ku­sji zapo­mnia­łem się panom przed­sta­wić. Oto moja wizy­tówka, pasz­port i zapro­sze­nie do Moskwy na kon­sul­ta­cje – powie­dział z naci­skiem, patrząc prze­ni­kli­wie na obu lite­ra­tów.

Oni zaś się zmie­szali. „Do licha, wszystko sły­szał…” – pomy­ślał Ber­lioz i uprzej­mym gestem poka­zał, że nie ma potrzeby oka­zy­wa­nia doku­men­tów. Pod­czas gdy cudzo­zie­miec wci­skał je redak­to­rowi, poeta zdą­żył odczy­tać z wizy­tówki wydru­ko­wane zagra­nicz­nymi lite­rami słowo „pro­fe­sor” i począt­kową literę nazwi­ska – podwójne „V”.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie – wymru­czał spe­szony redak­tor i cudzo­zie­miec scho­wał doku­menty do kie­szeni.

W ten spo­sób sto­sunki zostały wzno­wione i cała trójka usia­dła na ławce.

– Pro­fe­so­rze, więc został pan zapro­szony do nas w cha­rak­te­rze kon­sul­tanta?

– Tak, kon­sul­tanta.

– Jest pan Niem­cem? – dopy­ty­wał się Bez­domny.

– Ja? – pyta­niem na pyta­nie odpo­wie­dział pro­fe­sor i nagle wpadł w zadumę. – Tak, zapewne jestem Niem­cem.

– Dobrze pan mówi po rosyj­sku – zauwa­żył Bez­domny.

– O, ja w ogóle jestem poli­glotą i znam wiele języ­ków – odparł pro­fe­sor.

– A jaka jest pań­ska spe­cjal­ność? – docie­kał Ber­lioz.

– Jestem spe­cja­li­stą czar­nej magii.

„Masz ci los!…” – zako­ła­tało w gło­wie Micha­iła Alek­san­dro­wi­cza.

– I… i w zakre­sie tej spe­cjal­no­ści zapro­szono pana do nas? – dopy­ty­wał się, z tru­dem dobie­ra­jąc słowa.

– Wła­śnie tak – potwier­dził pro­fe­sor i wyja­śnił: – W tutej­szej biblio­tece naro­do­wej odna­le­ziono ory­gi­nalne ręko­pisy Her­berta z Auril­lac, czar­no­księż­nika z dzie­sią­tego wieku. Pro­szą mnie, żebym je odczy­tał. Jestem jedy­nym spe­cja­li­stą na świe­cie.

– A… a! Jest pan histo­ry­kiem? – z wielką ulgą i sza­cun­kiem domy­ślił się Ber­lioz.

– Jestem histo­ry­kiem – potwier­dził uczony i dodał ni w pięć, ni w dzie­więć: – Dzi­siaj wie­czo­rem na Patriar­szych Pru­dach wyda­rzy się cie­kawa histo­ria!

Redak­tor i poeta znowu się nie­zmier­nie zdzi­wili, pro­fe­sor zaś gestem przy­wo­łał ich bli­żej, a gdy się ku niemu pochy­lili, wyszep­tał:

– Pamię­taj­cie, że Jezus naprawdę ist­niał.

– Widzi pan, pro­fe­so­rze – ode­zwał się Ber­lioz z wymu­szo­nym uśmie­chem – jeste­śmy pełni sza­cunku dla pań­skiej ogrom­nej wie­dzy, lecz mamy inny punkt widze­nia na tę kwe­stię.

– Ależ tu nie potrzeba żad­nych punk­tów widze­nia! – odparł dziwny pro­fe­sor. – Po pro­stu ist­niał i już.

– Musi być jed­nak jakiś dowód… – zaczął Ber­lioz.

– Dowody też nie są potrzebne – odpo­wie­dział pro­fe­sor i ści­szył głos, przy czym jego obcy akcent nie wie­dzieć czemu zanikł. – Wszystko jest pro­ste: wcze­snym ran­kiem czter­na­stego dnia wio­sen­nego mie­siąca nisan, roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem kawa­le­rzy­sty, w zarzu­co­nym na ramiona bia­łym płasz­czu z krwa­wym pod­bi­ciem…

Roz­dział 2. Pon­cjusz Piłat

Roz­dział 2

Pon­cjusz Piłat

Wcze­snym ran­kiem czter­na­stego dnia wio­sen­nego mie­siąca nisan pod kolum­nadę łączącą dwa skrzy­dła pałacu Heroda Wiel­kiego roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem kawa­le­rzy­sty, w zarzu­co­nym na ramiona bia­łym płasz­czu z krwa­wym pod­bi­ciem, wszedł pre­fekt Judei Pon­cjusz Piłat.

Bar­dziej niż cze­go­kol­wiek na świe­cie pre­fekt nie zno­sił zapa­chu olejku róża­nego. Zapo­wia­dał się nie­do­bry dzień, albo­wiem ta woń zaczęła go prze­śla­do­wać już o świ­cie. Miał wra­że­nie, że różany zapach wydzie­lają cyprysy i palmy, a nawet ta prze­klęta różana smuga mie­sza się z wonią skó­rza­nego rynsz­tunku i potu straży. Od ofi­cyn na tyłach pałacu, w któ­rych roz­lo­ko­wała się przy­była z nim do Jeru­sza­laim pierw­sza kohorta dwu­na­stego legionu, zwa­nego Pio­ru­no­wym, ponad gór­nym tara­sem ogro­dów, pod kolum­nadę zala­ty­wało dymem – znak, że kucha­rze w cen­tu­riach zaczęli warzyć obiad. W gorz­ka­wym dymie także dawał się wyczuć cią­gle ten sam tłu­sty różany zapach.

„O, bogo­wie, za co mnie karze­cie? Tak, bez wąt­pie­nia to ona, znowu ona, nie­moż­liwa do zwal­cze­nia, straszna hemi­kra­nia, przy któ­rej ból prze­nika połowę głowy. Nie ma środ­ków na tę cho­robę, nie ma na nią ratunku. Spró­buję nie poru­szać głową”.

Na mozai­ko­wej posadzce przy fon­tan­nie był już przy­go­to­wany fotel, więc nie patrząc na nikogo, pre­fekt usiadł i wysu­nął dłoń w bok.

Sekre­tarz z sza­cun­kiem wło­żył w tę dłoń kawa­łek per­ga­minu. Nie mogąc powstrzy­mać gry­masu bólu, pre­fekt pobież­nie spoj­rzał na pismo, zwró­cił doku­ment sekre­ta­rzowi i ode­zwał się z wysił­kiem:

– Pod­sądny z Gali­lei? Sprawa została skie­ro­wana do tetrar­chy?

– Tak, pre­fek­cie – odpo­wie­dział sekre­tarz.

– I cóż on?

– Odmó­wił pod­ję­cia decy­zji w spra­wie i wydany przez San­he­dryn wyrok śmierci ode­słał tobie, hege­mo­nie, do zatwier­dze­nia – wyja­śnił sekre­tarz.

Bole­sny spazm prze­biegł po policzku pre­fekta, kiedy powie­dział cicho:

– Przy­pro­wadź­cie oskar­żo­nego.

Natych­miast z pla­cyku w ogro­dzie dwaj legio­ni­ści wpro­wa­dzili na taras pod kolum­nadę i posta­wili przed pre­fek­tem czło­wieka lat dwu­dzie­stu sied­miu. Był on odziany w stary i podarty błę­kitny chi­ton, na gło­wie miał biały zawój, wokół czoła prze­wią­zany rze­my­kiem, ręce skrę­po­wano mu z tyłu. Pod lewym okiem więź­nia wid­niał wielki siniak, a w kąciku ust – zaschnięta krew na zadra­pa­niu. Patrzył na namiest­nika z trwożną cie­ka­wo­ścią.

Ów zaś mil­czał chwilę, potem cicho spy­tał po ara­mej­sku:

– Więc to ty pod­że­ga­łeś lud, aby zbu­rzył jeru­sza­la­im­ską świą­ty­nię?

Pre­fekt sie­dział jak posąg, jedy­nie gdy wyma­wiał słowa, jego wargi cokol­wiek się poru­szały. Zda­wało się, że jest z kamie­nia, bał się bowiem ruszyć głową, pul­su­jącą pie­kiel­nym bólem.

Męż­czy­zna ze zwią­za­nymi rękoma prze­su­nął się nieco do przodu i zaczął mówić:

– Dobry czło­wieku! Uwierz mi…

Jed­nak pre­fekt, wciąż nie poru­sza­jąc się i ani tro­chę nie pod­no­sząc głosu, natych­miast mu prze­rwał:

– Nazy­wasz mnie dobrym czło­wie­kiem? Mylisz się. W Jeru­sza­laim wszy­scy szep­czą o mnie, że jestem wście­kłym potwo­rem i to abso­lutna prawda. – I takim samym mono­ton­nym gło­sem roz­ka­zał: – Cen­tu­riona Szczu­ro­jada do mnie.

Gdy dowódca spe­cjal­nej cen­tu­rii Marek, nazy­wany Szczu­ro­ja­dem, sta­nął przed pre­fek­tem, wszyst­kim się wydało, że na bal­ko­nie zro­biło się ciemno.

Był o głowę wyż­szy od naj­wyż­szego z żoł­nie­rzy legionu i tak sze­roki w barach, że zupeł­nie prze­sło­nił nie­wy­so­kie jesz­cze słońce.

Pre­fekt zwró­cił się do cen­tu­riona po łaci­nie:

– Prze­stępca nazywa mnie „dobrym czło­wie­kiem”. Wypro­wadź­cie go na chwilę i wytłu­macz­cie, jak należy ze mną roz­ma­wiać. Bez oka­le­cza­nia.

Wszy­scy oprócz sie­dzą­cego nie­ru­chomo pre­fekta odpro­wa­dzili wzro­kiem Marka Szczu­ro­jada, który ski­nął ręką na aresz­tanta, każąc mu iść za sobą.

Szczu­ro­jada, gdzie tylko się poja­wił, zawsze odpro­wa­dzały spoj­rze­nia z racji jego nie­by­wa­łego wzro­stu, a ci, któ­rzy widzieli go po raz pierw­szy, spo­glą­dali rów­nież dla­tego, że jego twarz była oszpe­cona: ude­rze­nie ger­mań­skiej maczugi zmiaż­dżyło mu nie­gdyś nos.

Cięż­kie buty Marka zało­mo­tały na moza­ice, zwią­zany czło­wiek w mil­cze­niu poszedł za nim i pod kolum­nadą zapa­dła mar­twa cisza. Z pla­cyku przed tara­sem dola­ty­wało gru­cha­nie gołębi, a woda w fon­tan­nie śpie­wała swoją miłą, acz nie­zro­zu­miałą pieśń.

Pre­fekt zapra­gnął wstać, pod­sta­wić głowę pod stru­mień i w takiej pozie pozo­stać. Wie­dział jed­nak, że i to mu nie pomoże.

Wypro­wa­dziw­szy więź­nia spod kolum­nady do ogrodu, Szczu­ro­jad wziął bicz z rąk legio­ni­sty sto­ją­cego przy cokole sta­tui z brązu i zamach­nąw­szy się, lekko ciął więź­nia po ramio­nach. Ruch cen­tu­riona był jakby od nie­chce­nia, ale skrę­po­wany czło­wiek natych­miast runął na zie­mię, jakby pod­cięto mu nogi, zachły­snął się powie­trzem, krew odpły­nęła mu z twa­rzy, a oczy znie­ru­cho­miały. Marek z łatwo­ścią pod­niósł lewą ręką leżą­cego niczym pusty worek, posta­wił go na nogi i kale­cząc ara­mej­skie słowa, powie­dział przez nos:

– Namiest­nika rzym­skiego nazy­wać hege­mon. Innych słów nie mówić. Stać pokor­nie. Zro­zu­mia­łeś czy mam ude­rzyć?

Wię­zień zachwiał się, ale odzy­skał rów­no­wagę, zła­pał oddech i odparł ochry­ple:

– Zro­zu­mia­łem. Nie bij.

Po chwili znów stał przed pre­fek­tem.

Dobiegł go bez­barwny, zbo­lały głos:

– Imię?

– Moje? – szybko ode­zwał się poj­many, całym sobą wyra­ża­jąc goto­wość odpo­wia­da­nia z sen­sem, ażeby już nie budzić gniewu.

Pre­fekt powie­dział z cicha:

– Moje prze­cie znam. Nie uda­waj głup­szego, niż jesteś. Twoje.

– Jeszua – pospiesz­nie odrzekł męż­czy­zna.

– Masz prze­zwi­sko?

– Ha-Nocri, Naza­rej­czyk.

– Skąd pocho­dzisz?

– Z mia­sta Gamali – odpo­wie­dział wię­zień, wyko­nu­jąc ruch głową mający ozna­czać, że Gamala leży gdzieś daleko, na prawo od niego, na pół­nocy.

– Kim jesteś z uro­dze­nia?

– Dokład­nie nie wiem – z oży­wie­niem odparł aresz­tant. – Nie pamię­tam rodzi­ców. Mówiono mi, że mój ojciec był Syryj­czy­kiem…

– Gdzie miesz­kasz na stałe?

– Nie mam swo­jego domo­stwa – spe­szył się wię­zień. – Wędruję od mia­sta do mia­sta.

– Można to wyra­zić kró­cej, jed­nym sło­wem: włó­częga – stwier­dził pre­fekt i spy­tał: – Masz rodzinę?

– Nie mam nikogo. Jestem sam na świe­cie.

– Umiesz czy­tać i pisać?

– Tak.

– Znasz jakiś język oprócz ara­mej­skiego?

– Znam. Grecki.

Opuch­nięta powieka uchy­liła się nieco, zamglone cier­pie­niem oko wpa­trzyło się w więź­nia. Dru­gie oko pozo­stało zamknięte.

Piłat powie­dział po grecku:

– Więc chcia­łeś zbu­rzyć świą­ty­nię i zachę­ca­łeś do tego ludzi?

Na te słowa poj­many znowu się oży­wił, jego oczy wyzbyły się lęku i zaczął mówić po grecku:

– Ja, dob… – Tu zgroza mignęła w jego oczach, mało bra­ko­wało, a byłby się prze­ję­zy­czył. – Ni­gdy w życiu nie mia­łem zamiaru zbu­rzyć świą­tyni i nikogo nie pod­bu­rza­łem do tego bez­sen­sow­nego czynu, hege­mo­nie.

Na twa­rzy sekre­ta­rza, zgar­bio­nego nad niziut­kim sto­li­kiem i notu­ją­cego zezna­nia, odma­lo­wało się zdzi­wie­nie. Uniósł głowę, ale natych­miast znowu pochy­lił ją nad per­ga­mi­nem.

– Mnó­stwo ludzi przy­bywa do tego mia­sta na święto. Zda­rzają się wśród nich mago­wie, astro­lo­dzy, wróż­bici i mor­dercy – mono­ton­nie mówił pre­fekt – a także kłamcy. Ty, na przy­kład, jesteś kłamcą. Tu wyraź­nie jest napi­sane: nama­wiał ludzi do zbu­rze­nia świą­tyni. Tak zaświad­czają ludzie.

– Ci dobrzy ludzie – zaczął aresz­to­wany i pośpiesz­nie dodał: – hege­mo­nie, niczego się nie nauczyli i prze­krę­cili wszystko, co mówi­łem. Zaczy­nam się oba­wiać, że te nie­po­ro­zu­mie­nia będą trwały bar­dzo długo. A wszystko dla­tego, że on błęd­nie zapi­suje to, co mówię.

Zapa­dło mil­cze­nie. Teraz już oba chore oczy z tru­dem wpa­try­wały się w aresz­tanta.

– Powta­rzam ci po raz ostatni: prze­stań uda­wać pomy­lo­nego, zło­czyńco – ode­zwał się Piłat łagod­nie i mono­ton­nie. – Napi­sano o tobie nie­wiele, ale dość, by cię powie­sić.

– Nie, nie, hege­mo­nie – gorącz­kowo ode­zwał się wię­zień. – Cho­dzi i cho­dzi taki jeden z koź­lim per­ga­mi­nem i bez prze­rwy pisze. Ale kie­dyś spoj­rza­łem na ten per­ga­min i prze­ra­zi­łem się. Abso­lut­nie nie mówi­łem nic takiego, co tam jest napi­sane. Bła­ga­łem go: spal, na Boga, ten per­ga­min! Ale wyrwał mi go z rąk i uciekł.

– Kto to taki? – z nie­chę­cią spy­tał Piłat i się­gnął dło­nią do skroni.

– Mate­usz Lewita – skwa­pli­wie wyja­śnił aresz­tant. – Był poborcą podat­ko­wym, po raz pierw­szy spo­tka­łem go na dro­dze do Bet­fage, tam gdzie przy­lega do niej sad figowy, i roz­ma­wia­łem z nim. Począt­kowo potrak­to­wał mnie nie­przy­jaź­nie i nawet mi ubli­żył, to zna­czy myślał, że mi ubliża, nazy­wa­jąc mnie psem. – Poj­many uśmiech­nął się. – Oso­bi­ście nie widzę nic złego w tym zwie­rzę­ciu, żebym się miał obra­żać za to słowo…

Sekre­tarz prze­stał noto­wać i ze zdzi­wie­niem zer­k­nął, lecz nie na aresz­to­wa­nego, tylko na pre­fekta.

– …ale gdy mnie wysłu­chał, tro­chę zła­god­niał – cią­gnął dalej Jeszua. – W końcu rzu­cił pie­nią­dze na drogę i powie­dział, że pój­dzie ze mną na wędrówkę…

Piłat uśmiech­nął się pół­gęb­kiem, szcze­rząc pożół­kłe zęby, i prze­mó­wił, obró­ciw­szy się całym cia­łem ku sekre­ta­rzowi:

– O, mia­sto Jeru­sza­laim! Cze­góż to czło­wiek w nim nie usły­szy! Poborca podat­ków rzu­cił pie­nią­dze na drogę!

Nie wie­dząc, jak zare­ago­wać, sekre­tarz uznał za wła­ściwe, by tak jak Piłat uśmiech­nąć się.

– Powie­dział, że od tej chwili nie­na­wi­dzi pie­nię­dzy – wyja­śnił Jeszua dziwne postę­po­wa­nie Mate­usza Lewity, po czym dodał: – I przy­stał do mnie…

Wciąż jesz­cze szcze­rząc zęby, pre­fekt popa­trzył na aresz­tanta, potem na słońce nie­prze­rwa­nie wspi­na­jące się ku górze nad posą­gami jeźdź­ców na hipo­dro­mie, leżą­cym daleko w dole na prawo, i nagle z jakąś bole­sną udręką pomy­ślał, że pro­ściej byłoby pozbyć się tego dziw­nego zło­czyńcy, wypo­wia­da­jąc tylko dwa słowa: „Powie­sić go”. Odpra­wić rów­nież kon­wój, przejść spod kolum­nady do pałacu, kazać zasło­nić okna w kom­na­cie, upaść na łoże, zażą­dać zim­nej wody, zbo­la­łym gło­sem przy­wo­łać psa Bangę i poskar­żyć mu się na hemi­kra­nię. Nagle w udrę­czo­nej gło­wie pre­fekta kusząco mignęła myśl o tru­ciź­nie.

Patrzył przez jakiś czas zmęt­nia­łym wzro­kiem na więź­nia, z bólem usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć, po co w nie­mi­ło­sier­nym jeru­sza­la­im­skim poran­nym upale stoi przed nim ten czło­wiek z twa­rzą oszpe­coną śla­dami bicia oraz jakie jesz­cze nikomu nie­po­trzebne pyta­nia będzie musiał mu zada­wać.

– Mate­usz Lewita? – spy­tał ochry­ple chory, przy­my­ka­jąc oczy.

– Tak, Mate­usz Lewita – dobiegł go wysoki, prze­ni­kliwy głos.

– A coś ty mówił o świą­tyni do tłumu na baza­rze?

Piła­towi zda­wało się, że głos odpo­wia­da­ją­cego kłuje go w skroń i jest nie­wy­po­wie­dzia­nie męczący. Głos ten mówił:

– Tłu­ma­czy­łem, hege­mo­nie, że roz­pad­nie się świą­ty­nia sta­rej wiary i wyro­śnie nowa świą­ty­nia prawdy. Powie­dzia­łem tak, żeby mnie łatwiej zro­zu­mieli.

– Po cóż, włó­częgo, tuma­ni­łeś lud na baza­rze, opo­wia­da­jąc o praw­dzie, o któ­rej sam nie masz poję­cia? Co to jest prawda?

Tu pre­fekt pomy­ślał: „O, bogo­wie! Pytam go o rze­czy nie­po­trzebne do wyda­nia wyroku… Rozum mój już na nic…”. I znowu zama­ja­czył przed nim kie­lich z ciemną cie­czą. „Tru­ci­zny, daj­cie mi tru­ci­zny!”

Znowu usły­szał głos:

– Prawdą jest przede wszyst­kim to, że boli cię głowa, boli tak bar­dzo, że mało­dusz­nie myślisz o śmierci. Nie tylko nie masz siły roz­ma­wiać ze mną, ale trudno ci nawet na mnie patrzeć. Mimo woli jestem teraz twoim katem, a to mnie smuci. Nie możesz nawet o czym­kol­wiek pomy­śleć, marzysz tylko o tym, żeby przy­szedł twój pies, bodaj jedyna istota, do któ­rej jesteś przy­wią­zany. Ale twoje cier­pie­nia zaraz się skoń­czą, ból głowy ustąpi.

Sekre­tarz wyba­łu­szył oczy na aresz­tanta, prze­ry­wa­jąc noto­wa­nie w pół słowa.

Piłat pod­niósł udrę­czony wzrok na więź­nia i zoba­czył, że słońce już dosyć wysoko stoi nad hipo­dro­mem, pro­mień prze­nik­nął pod kolum­nadę i peł­znie do zno­szo­nych san­da­łów Jeszui, ten zaś odsuwa się od słońca.

W tej chwili pre­fekt pod­niósł się z fotela, ści­snął głowę dłońmi i na jego pożół­kłej, ogo­lo­nej twa­rzy odma­lo­wało się prze­ra­że­nie. Poha­mo­wał je siłą woli i znowu opadł na fotel.

Wię­zień tym­cza­sem mówił dalej, jed­nak sekre­tarz już nic nie zapi­sy­wał, tylko, wycią­ga­jąc szyję jak gąsior, sta­rał się nie uro­nić ani słowa.

– Już wszystko się skoń­czyło – mówił poj­many, spo­glą­da­jąc życz­li­wie na Piłata. – Bar­dzo się z tego cie­szę. Radził­bym ci, hege­mo­nie, żebyś wyszedł na chwilę z pałacu i pospa­ce­ro­wał po oko­licy, choćby w ogro­dach na wzgó­rzu ele­oń­skim. Będzie burza – wię­zień odwró­cił się, mru­żąc oczy przed słoń­cem – póź­niej, pod wie­czór. Spa­cer byłby bar­dzo korzystny, a ja z chę­cią bym ci towa­rzy­szył. Przy­szły mi do głowy pewne nowe myśli, które, jak mi się wydaje, mogłyby cię zain­te­re­so­wać, więc chęt­nie podzie­lił­bym się nimi z tobą, tym bar­dziej że spra­wiasz wra­że­nie bar­dzo mądrego czło­wieka.

Sekre­tarz pobladł śmier­tel­nie, zwój per­ga­minu upadł mu na posadzkę.

– Na nie­szczę­ście – cią­gnął przez nikogo nie powstrzy­my­wany wię­zień – jesteś zbyt zamknięty w sobie i cał­ko­wi­cie utra­ci­łeś wiarę w ludzi. Nie można prze­cież, przy­znasz, całym swym przy­wią­za­niem obda­rzać psa. Ubo­gie jest twoje życie, hege­mo­nie. – Tu mówiący pozwo­lił sobie na uśmiech.

Sekre­tarz myślał teraz tylko o jed­nym – wie­rzyć czy nie wie­rzyć wła­snym uszom. Wypa­dało, że powi­nien wie­rzyć. Usi­ło­wał sobie wyobra­zić, jaką wymyślną formę przy­bie­rze gniew poryw­czego namiest­nika wobec tej nie­sły­cha­nej zuchwa­ło­ści. A tego już sekre­tarz wyobra­zić sobie nie potra­fił, choć dobrze znał Piłata.

Nagle roz­legł się ury­wany, ochry­pły głos pre­fekta, który ode­zwał się po łaci­nie:

– Roz­wiąż­cie mu ręce.

Legio­ni­sta z kon­woju stuk­nął włócz­nią o posadzkę, prze­ka­zał oręż innemu, pod­szedł i roz­wią­zał sznur krę­pu­jący więź­nia. Sekre­tarz pod­niósł per­ga­min, zde­cy­do­wał się na razie niczego nie zapi­sy­wać i niczemu się nie dzi­wić.

– Przy­znaj się – cicho spy­tał po grecku Piłat – jesteś wiel­kim leka­rzem?

– Nie, pre­fek­cie, nie jestem leka­rzem – odparł aresz­tant, z ulgą roz­cie­ra­jąc opuch­nięte, nabie­głe krwią, poorane pętami nad­garstki.

Piłat spode łba świ­dro­wał go wzro­kiem, który już nie był mętny, w jego oczach poja­wiły się znane wszyst­kim iskry.

– Nie pyta­łem cię jesz­cze – cią­gnął Piłat – czy może znasz rów­nież łacinę?

– Tak, znam – odparł aresz­tant.

Rumie­niec wystą­pił na żół­tawe policzki namiest­nika. Spy­tał po łaci­nie:

– Jak się dowie­dzia­łeś, że chcia­łem zawo­łać psa?

– To bar­dzo pro­ste – rów­nież po łaci­nie odparł wię­zień. – Prze­su­wa­łeś dło­nią w powie­trzu – powtó­rzył gest Piłata – tak jak gdy­byś chciał kogoś pogła­skać, a wargi…

– Tak – uciął Piłat.

Chwilę obaj mil­czeli, po czym pre­fekt zapy­tał po grecku:

– A więc jesteś leka­rzem?

– Nie, nie – pospiesz­nie zaprze­czył aresz­tant. – Uwierz mi, nie jestem leka­rzem.

– No dobrze. Jeśli chcesz zacho­wać to w tajem­nicy, zacho­waj. To nie ma związku z twoją sprawą. Więc twier­dzisz, że nie pod­że­ga­łeś do zbu­rze­nia, pod­pa­le­nia czy też w jaki­kol­wiek inny spo­sób znisz­cze­nia świą­tyni?

– Powta­rzam, hege­mo­nie, nikogo nie nama­wia­łem do tego rodzaju czy­nów. Czy ja wyglą­dam na pomy­lo­nego?

– O tak, nie wyglą­dasz na czło­wieka nie­spełna rozumu – odpo­wie­dział cicho pre­fekt i wykrzy­wił twarz w jakimś okrut­nym uśmie­chu. – Przy­się­gnij więc, że tak nie było.

– Na co mam przy­się­gać? – z wiel­kim oży­wie­niem spy­tał uwol­niony z pęt.

– No, choćby na swoje życie – odparł pre­fekt. – To dobry moment, bo pamię­taj, że wisi ono na wło­sku.

– A sądzisz, hege­mo­nie, że to ty je tak zawie­si­łeś? – spy­tał aresz­tant. – Jeśli tak myślisz, to bar­dzo się mylisz.

Piłat wzdry­gnął się i wark­nął przez zęby:

– Mogę prze­ciąć ten wło­sek.

– Rów­nież i w tej kwe­stii się mylisz – uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie i zasła­nia­jąc dło­nią twarz od słońca, zaprze­czył poj­many. – Zgo­dzisz się chyba, że prze­ciąć ten wło­sek może tylko ten, kto to życie na nim zawie­sił?

– No tak – ode­zwał się Piłat z uśmie­chem – teraz nie mam wąt­pli­wo­ści, że gapie i nie­roby w Jeru­sza­laim łazili za tobą krok w krok. Nie wiem, kto cię uczył, ale język masz obrotny. A przy oka­zji, powiedz, czy to prawda, że przy­by­łeś do mia­sta przez Bramę Suzyj­ską wierz­chem na ośle w oto­cze­niu motło­chu wiwa­tu­ją­cego na twoją cześć, jak­byś był pro­ro­kiem? – Tu pre­fekt ski­nął w stronę zwoju per­ga­minu.

Wię­zień spoj­rzał ze zdzi­wie­niem.

– Hege­mo­nie, prze­cież nie mam żad­nego osła – odparł. – Rze­czy­wi­ście wsze­dłem do Jeru­sza­laim przez Bramę Suzyj­ską, ale pie­szo, tylko w towa­rzy­stwie Mate­usza Lewity i nikt niczego na moją cześć nie wykrzy­ki­wał, gdyż nikt mnie wtedy w tym mie­ście nie znał.

– A czy znasz – cią­gnął dalej Piłat, nie spusz­cza­jąc oczu z więź­nia – nie­ja­kiego Dismasa oraz Gestasa, a także Bar Rabana?

– Nie znam tych dobrych ludzi.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– To teraz powiedz, dla­czego cią­gle mówisz „dobrzy ludzie”? Czy wszyst­kich tak nazy­wasz?

– Wszyst­kich – odpo­wie­dział Jeszua. – Nie ma na świe­cie złych ludzi.

– Pierw­szy raz sły­szę coś takiego – odparł Piłat z uśmie­chem – ale pewno za mało znam życie. Możesz nie zapi­sy­wać – zwró­cił się do sekre­ta­rza, cho­ciaż tam­ten już nie noto­wał, i dalej mówił do aresz­tanta: – Wyczy­ta­łeś to w któ­rejś z grec­kich ksią­żek?

– Nie, dosze­dłem do tego wła­snym rozu­mem.

– I to wła­śnie gło­sisz?

– Tak.

– No, a powiedzmy cen­tu­rion Marek, zwany Szczu­ro­ja­dem, też jest dobry?

– Tak – potwier­dził wię­zień – cho­ciaż to czło­wiek nie­szczę­śliwy. Od czasu, gdy dobrzy ludzie oka­le­czyli mu twarz, stał się okrutny i bez­li­to­sny. Chciał­bym wie­dzieć, jak to się stało?

– Z chę­cią ci wyja­śnię – odparł Piłat – bo widzia­łem to na wła­sne oczy. Dobrzy ludzie rzu­cili się na niego jak psy na niedź­wie­dzia. Ger­ma­nie wcze­pili mu się w kark, ręce i nogi. Manuał pie­choty wpadł w okrą­że­nie i gdyby kawa­le­ryj­ska turma, którą dowo­dzi­łem, nie ude­rzyła z flanki, nie miał­byś przy­jem­no­ści, filo­zo­fie, roz­ma­wiać ze Szczu­ro­ja­dem. Było to w boju pod Idi­sta­vizo, w Doli­nie Dzie­wic.

– Gdyby z nim poroz­ma­wiać – nagle marzy­ciel­sko ode­zwał się aresz­tant – jestem pewien, że bar­dzo by się zmie­nił.

– Przy­pusz­czam – rzekł na to Piłat – że legat legionu nie­zbyt by się ucie­szył, gdy­byś pró­bo­wał roz­ma­wiać z któ­rymś z jego ofi­ce­rów lub żoł­nie­rzy. Na szczę­ście do tego nie doj­dzie i ja będę pierw­szy, który o to zadba.

Nagle pod kolum­nadę wle­ciała jaskółka, zato­czyła koło pod zło­co­nym stro­pem, obni­żyła lot, omal nie musnęła ostrym skrzy­dłem twa­rzy sto­ją­cego w niszy posągu i zni­kła za kapi­te­lem kolumny. Może pomy­ślała o zbu­do­wa­niu tam gniazda.

Pod­czas jej lotu w jasnej już teraz i lek­kiej gło­wie pre­fekta uło­żyła się sen­ten­cja. Była ona nastę­pu­jąca: hege­mon roz­pa­trzył sprawę wędrow­nego filo­zofa Jeszui, prze­zwi­skiem Ha-Nocri, i nie zna­lazł w niej zna­mion prze­stęp­stwa. W szcze­gól­no­ści nie dopa­trzył się naj­mniej­szego związku mię­dzy postę­po­wa­niem Jeszui i zaj­ściami, które nie­dawno nastą­piły w Jeru­sza­laim. Wędrowny filo­zof oka­zał się pomy­leń­cem. Toteż kary śmierci, na którą ska­zał włó­częgę Mały San­he­dryn, pre­fekt nie zatwier­dza. Jed­nak mając na uwa­dze, że bez­sen­sowne i uto­pijne prze­mó­wie­nia Ha-Nocri mogą stać się przy­czyną zamie­szek w Jeru­sza­laim, pre­fekt wydala Jeszuę z mia­sta i ska­zuje go na osie­dle­nie w Ceza­rei Stra­to­nica nad Morzem Śród­ziem­nym, to zna­czy tam, gdzie znaj­duje się rezy­den­cja pre­fekta.

Pozo­stało podyk­to­wać to sekre­ta­rzowi.

Skrzy­dła jaskółki zafur­ko­tały tuż nad głową hege­mona, ptak poszy­bo­wał w stronę fon­tanny i wyle­ciał spod kolum­nady. Pre­fekt skie­ro­wał wzrok na więź­nia i zoba­czył, że obok niego zawi­ro­wał słup pyłu.

– Czy to wszystko o nim? – zwró­cił się Piłat do sekre­ta­rza.

– Nie­stety, nie – nie­ocze­ki­wa­nie odparł sekre­tarz i podał Piła­towi inny kawa­łek per­ga­minu.

– Co jesz­cze? – spy­tał Piłat i nachmu­rzył się.

Prze­czy­taw­szy to, co mu podano, jesz­cze bar­dziej zmie­nił się na twa­rzy. Ciemna krew ude­rzyła mu do głowy, a może stało się jesz­cze coś innego, bo wtem jego skóra utra­ciła zwy­kłą żółtą barwę i posza­rzała, a oczy jakby się zapa­dły.

Z pew­no­ścią winna temu była krew, która ude­rzyła do skroni i pul­so­wała, ale też coś się stało ze wzro­kiem pre­fekta. Uro­iło mu się, że głowa aresz­tanta gdzieś odpły­nęła, a zamiast niej poja­wiła się inna. Na tej łysej gło­wie znaj­do­wał się wie­niec z rzadko roz­miesz­czo­nymi zło­tymi liśćmi. Na czole wid­niał okrą­gły wrzód roz­dzie­ra­jący skórę, posma­ro­wany maścią. Zapa­dłe bez­zębne usta miały kapry­śnie odętą wargę. Piła­towi wydało się, że znik­nęły różowe kolumny tarasu i zwy­kle widoczne daleko w dole, za ogro­dami dachy Jeru­sza­laim, i wszystko wokół uto­nęło w gęstej zie­leni cypry­so­wych gajów. Rów­nież coś dziw­nego stało się z jego słu­chem – jak gdyby w oddali z cicha zabrzmiały trąby i wyraź­nie dał się sły­szeć nosowy głos roz­cią­ga­jący słowa: „Dekret o obra­zie maje­statu…”.

Zawi­ro­wały myśli krót­kie, bez­ładne, nie­zwy­kłe: „Zgi­nął!”, póź­niej „Zgi­nęli!”. I wśród nich zgoła bez­sen­sowna myśl o jakiejś mają­cej bez­względ­nie nastą­pić nie­śmier­tel­no­ści – a czy­jej?! – przy czym nie­śmier­tel­ność z jakie­goś powodu wywo­łała nie­zno­śny smu­tek.

Wysił­kiem woli Piłat odpę­dził widzia­dło, zwró­cił spoj­rze­nie na taras i znowu sta­nęły przed nim oczy więź­nia.

– Słu­chaj, Ha-Nocri – powie­dział pre­fekt, jakoś dziw­nie spo­glą­da­jąc na Jeszuę. Twarz Piłata była groźna, ale oczy miał pełne nie­po­koju. – Czy kie­dy­kol­wiek mówi­łeś coś o wiel­kim ceza­rze? Odpo­wia­daj! Mówi­łeś?… Czy… nie… mówi­łeś? – Roz­cią­gnął słowo „nie” nieco bar­dziej, niż to wypada w sądzie, i w swoim spoj­rze­niu prze­słał Jeszui jakąś myśl, jakby chciał mu ją zasu­ge­ro­wać.

– Mówić prawdę jest łatwo i przy­jem­nie – zauwa­żył wię­zień.

– Nie muszę wie­dzieć – tłu­miąc złość, ode­zwał się Piłat – czy przy­jem­nie, czy nieprzy­jem­nie jest ci mówić prawdę. Ale będziesz musiał ją powie­dzieć. Jed­nak mówiąc, roz­waż każde słowo, jeśli nie chcesz nie tylko nie­unik­nio­nej, ale i okrut­nej śmierci.

Nikt nie wie, co się stało z namiest­ni­kiem Judei, który pozwo­lił sobie unieść dłoń, jakby zasła­nia­jąc się przed pro­mie­niem sło­necz­nym, i za tą dło­nią jak za tar­czą posłać aresz­tan­towi jakieś zna­czące spoj­rze­nie.

– No więc, odpo­wia­daj! Czy znasz nie­ja­kiego Judę z Kariotu oraz co dokład­nie mu mówi­łeś o ceza­rze, jeśli mówi­łeś?

– Rzecz miała się tak – chęt­nie zaczął opo­wia­dać wię­zień – przed­wczo­raj wie­czo­rem przed świą­ty­nią pozna­łem pew­nego mło­dego czło­wieka, który przed­sta­wił się jako Juda z mia­sta Kariot. Zapro­sił mnie do swego domu w Dol­nym Mie­ście i ugo­ścił.

– To dobry czło­wiek? – spy­tał Piłat z dia­bel­skim bły­skiem w oczach.

– Bar­dzo dobry i cie­kawy czło­wiek – przy­tak­nął wię­zień. – Oka­zał nader żywe zain­te­re­so­wa­nie moimi prze­my­śle­niami i przy­jął mnie bar­dzo gościn­nie…

– Zapa­lił świece… – takim samym tonem wtrą­cił Piłat, mówiąc przez zęby i z pała­ją­cym wzro­kiem.

– Tak – przy­tak­nął Jeszua, nieco się dzi­wiąc roze­zna­niu pre­fekta. – Pro­sił, abym powie­dział, co myślę o wła­dzy pań­stwo­wej. Ta kwe­stia nader żywo go inte­re­so­wała.

– I cóż mu powie­dzia­łeś? – spy­tał Piłat. – Może zeznasz, że już zapo­mnia­łeś? – W gło­sie pre­fekta było sły­chać brak nadziei.

– Mówi­łem mię­dzy innymi – opo­wia­dał aresz­tant – że wszelka wła­dza jest uci­skiem wobec ludzi oraz że nasta­nie czas, kiedy nie będzie wła­dzy cesa­rzy ani żad­nej innej. Czło­wiek wej­dzie do kró­le­stwa prawdy i spra­wie­dli­wo­ści, gdzie już nie będzie potrzebna żadna wła­dza.

– Dalej!

– Dalej już nic nie było – powie­dział aresz­tant. – Wbie­gli ludzie, zwią­zali mnie i wtrą­cili do wię­zie­nia.

Sekre­tarz, sta­ra­jąc się nie uro­nić bodaj jed­nego słowa, szybko kre­ślił je na per­ga­mi­nie.

– Nie było na świe­cie, nie ma i ni­gdy nie będzie rów­nie wiel­kiej i wspa­nia­łej wła­dzy jak ta, którą spra­wuje impe­ra­tor Tybe­riusz! – ury­wany, zbo­lały głos Piłata okrzepł.

Mówiąc to, pre­fekt cze­muś z nie­na­wi­ścią patrzył na sekre­ta­rza i eskortę.

– I nie tobie, nie­roz­tropny zło­czyńco, roz­pra­wiać o niej! – Tu Piłat krzyk­nął: – Wypro­wa­dzić kon­wój z tarasu! – a zwra­ca­jąc się do sekre­ta­rza, dodał: – Zostaw­cie mnie z prze­stępcą sam na sam, to sprawa wagi pań­stwo­wej.

Straż­nicy unie­śli włócz­nie i mia­rowo tupiąc pod­ku­tymi butami, zeszli z tarasu do ogrodu. Za strażą udał się rów­nież sekre­tarz.

Przez chwilę ciszę na tara­sie mąciła tylko pieśń wody w fon­tan­nie. Piłat widział, jak nad dyszą wzdy­mał się wodny talerz, jak obła­my­wały się jego brzegi i opa­dały stru­my­kami.

Pierw­szy ode­zwał się wię­zień:

– Widzę, że z powodu mojej roz­mowy z tym mło­dzień­cem z Kariotu stało się coś złego. Mam prze­czu­cie, hege­mo­nie, że przy­da­rzy mu się nie­szczę­ście, i bar­dzo mi go żal.

– Myślę – z dziw­nym uśmie­chem powie­dział pre­fekt – że jest jesz­cze ktoś, kogo powi­nie­neś bar­dziej żało­wać niż Judy z Kariotu i kogo czeka znacz­nie gor­szy los! Tak więc Marek Szczu­ro­jad, zimny i wyra­cho­wany oprawca, ludzie, któ­rzy, jak widzę – pre­fekt wska­zał na pokie­re­szo­waną twarz Jeszui – bili cię za twoje kaza­nia, ban­dyci Dismas i Gestas, któ­rzy ze swo­imi wspól­ni­kami zamor­do­wali czte­rech żoł­nie­rzy, podły zdrajca Juda – wszy­scy oni są dobrymi ludźmi?

– Tak – odparł wię­zień.

– I nasta­nie kró­le­stwo prawdy?

– Nasta­nie, hege­mo­nie – z prze­ko­na­niem odparł Jeszua.

– Ni­gdy nie nasta­nie! – Piłat wrza­snął nagle tak strasz­nym gło­sem, że Jeszua odsko­czył. Tak samo przed wie­loma laty w Doli­nie Dzie­wic wołał do swo­ich jeźdź­ców: „Rąbać ich! Rąbać! Olbrzym Szczu­ro­jad okrą­żony!”. Potem jesz­cze pod­niósł zdarty wyda­wa­niem komend głos, tak wykrzy­ku­jąc słowa, żeby je sły­szano w ogro­dach: – Zbrod­nia­rzu! Zbrod­nia­rzu! Zbrod­nia­rzu!

Potem, ści­szyw­szy głos, spy­tał:

– Jeszuo Ha-Nocri, czy ty wie­rzysz w jakichś bogów?

– Bóg jest jeden – odparł Joszua. – Wie­rzę w niego.

– To się do niego pomódl! Pomódl się jak naj­go­rę­cej! Zresztą – głos Piłata prze­szedł w szept – i tak ci to nie pomoże. Masz żonę? – spy­tał cze­muś ze smut­kiem, nie poj­mu­jąc, co się z nim dzieje.

– Nie, jestem samotny.

– Nie­na­wistne mia­sto – mruk­nął nagle pre­fekt, wstrzą­snął ramio­nami jakby poczuł chłód i potarł dło­nie, jak gdyby je obmy­wał. – Zaprawdę, byłoby lepiej, gdyby cię zadźgali nożem, zanim spo­tka­łeś się z Judą z Kariotu.

– A może byś mnie uwol­nił, hege­mo­nie – nie­ocze­ki­wa­nie popro­sił wię­zień, a w jego gło­sie zabrzmiał nie­po­kój. – Widzę, że chcą mnie zabić.

Przez twarz Piłata prze­biegł skurcz, pre­fekt skie­ro­wał na Jeszuę tra­wione gorączką oczy o biał­kach pokry­tych czer­wo­nymi żył­kami i powie­dział:

– Sądzisz, nie­szczę­sny, że namiest­nik rzym­ski zwolni kogoś, kto mówi to, co ty powie­dzia­łeś? O, bogo­wie, bogo­wie! A może myślisz, że jestem gotów zająć twoje miej­sce? Ja two­ich poglą­dów nie podzie­lam! Posłu­chaj: jeśli od tej chwili wypo­wiesz choćby jedno słowo czy ode­zwiesz się do kogoś – strzeż się!

– Hege­mo­nie…

– Mil­czeć! – krzyk­nął Piłat i peł­nym wście­kło­ści spoj­rze­niem odpro­wa­dził jaskółkę, która znowu przy­fru­nęła na taras. – Do mnie!

Kiedy zaś sekre­tarz i eskorta wró­cili na miej­sca, Piłat oświad­czył, że zatwier­dza wyrok śmierci wydany przez zgro­ma­dze­nie Małego San­he­drynu na zło­czyńcę Jeszuę Ha-Nocri, a sekre­tarz zapi­sał słowa namiest­nika.

Po chwili przed pre­fek­tem sta­nął Marek Szczu­ro­jad. Pre­fekt wydał roz­kaz, aby prze­ka­zał prze­stępcę dowódcy taj­nej służby z pole­ce­niem, iżby Jeszua Ha-Nocri pozo­stał w odosob­nie­niu oraz by oddzia­łowi taj­nej służby pod groźbą cięż­kiej kary zabro­niono roz­ma­wiać z nim o czym­kol­wiek i odpo­wia­dać na jakie­kol­wiek jego pyta­nia.

Na znak dany przez Marka straż oto­czyła Jeszuę i wypro­wa­dziła z tarasu.

Po chwili przed pre­fek­tem zja­wił się zgrabny i piękny męż­czy­zna z jasną brodą, poły­skli­wymi lwimi pyskami na piersi i orlimi pió­rami na grze­bie­niu hełmu, pochwa jego mie­cza była pokryta zło­tymi blasz­kami. Miał sznu­ro­wane do kolan buty na potrój­nej pode­szwie i zarzu­cony na lewe ramię pur­pu­rowy płaszcz. Był to legat dowo­dzący legio­nem.

Pre­fekt zapy­tał go, gdzie teraz prze­bywa seba­styj­ska kohorta. Legat oznaj­mił, że seba­styj­czycy okrą­żyli plac przed hipo­dro­mem, na któ­rym ma być publicz­nie ogło­szony wyrok na prze­stęp­ców.

Pre­fekt zarzą­dził więc, żeby legat wydzie­lił z rzym­skiej kohorty dwie cen­tu­rie. Jedna pod dowódz­twem Szczu­ro­jada w dro­dze na Łysą Górę będzie kon­wo­jo­wała prze­stęp­ców, wozy z narzę­dziami kaźni oraz katów, a po przy­by­ciu na miej­sce wzmocni łań­cuch straży na szczy­cie. Druga od razu powinna być skie­ro­wana na Łysą Górę i nie­zwłocz­nie ją oto­czyć. Pre­fekt popro­sił legata, aby w tym samym celu, to zna­czy ochrony szczytu, wysłał tam dodat­kowy pułk jazdy – syryj­ską alę.

Gdy legat opu­ścił taras, pre­fekt kazał sekre­ta­rzowi zapro­sić do pałacu prze­wod­ni­czą­cego i dwóch człon­ków San­he­drynu oraz dowódcę straży świą­tyn­nej, doda­jąc, że życzy sobie, by tak zor­ga­ni­zo­wano spo­tka­nie, aby mógł naj­pierw poroz­ma­wiać tylko z prze­wod­ni­czą­cym.

Pole­ce­nia pre­fekta zostały wyko­nane szybko i dokład­nie. Słońce, które z nie­zwy­kłą zacie­kło­ścią paliło w tych dniach Jeru­sza­laim, nie zdą­żyło jesz­cze zbli­żyć się do zenitu, gdy na gór­nym tara­sie ogro­dów, przy strze­gą­cych scho­dów dwóch bia­łych mar­mu­ro­wych lwach spo­tkali się pre­fekt i peł­niący obo­wiązki prze­wod­ni­czą­cego San­he­drynu arcy­ka­płan żydow­ski Józef Kaj­fasz.

W ogro­dach było cicho. Jed­nak gdy pre­fekt wyszedł spod kolum­nady na zalany słoń­cem górny plac z pal­mami na mon­stru­al­nych sło­nio­wych nogach, roz­po­starł się przed nim cały nie­na­wistny mu Jeru­sza­laim z wiszą­cymi mostami, murami, a co naj­waż­niej­sze, z tą nie­da­jącą się w żaden spo­sób opi­sać bryłą mar­muru ze złotą smo­czą łuską zamiast dachu – świą­ty­nią jeru­sza­la­im­ską – wtedy ostry słuch pre­fekta wychwy­cił daleko w dole, tam, gdzie kamienny mur oddzie­lał dolne tarasy pała­co­wych ogro­dów od placu miej­skiego, głu­che bucze­nie, nad któ­rym chwi­lami wzno­siły się sła­biut­kie, cien­kie ni to jęki, ni to krzyki.

Domy­ślił się, że tam, na placu, już zgro­ma­dził się nie­prze­brany tłum wzbu­rzo­nych ostat­nimi zaj­ściami miesz­kań­ców Jeru­sza­laim, że ten tłum z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­kuje na wyda­nie wyroku, a w tłu­mie prze­krzy­kują się obrotni sprze­dawcy wody.

Pre­fekt zapro­sił arcy­ka­płana pod kolum­nadę, dającą ochronę przed bez­li­to­snym skwa­rem, ale Kaj­fasz uprzej­mie się wymó­wił, tłu­ma­cząc, że nie może tego zro­bić w wigi­lię święta. Piłat nacią­gnął więc kap­tur na swoją nieco łysie­jącą głowę i prze­mó­wił. Roz­mowa toczyła się po grecku.

Oznaj­mił, że roz­pa­trzył sprawę Jeszui Ha-Nocri i zatwier­dził karę śmierci.

Wyrok, który ma być wyko­nany dzi­siaj, otrzy­mało zatem trzech roz­bój­ni­ków: Dismas, Gestas i Bar Raban, a oprócz nich ten Jeszua Ha-Nocri. Dwaj pierwsi, któ­rzy ośmie­lili się pod­bu­rzać lud do buntu prze­ciwko ceza­rowi, po zbroj­nym opo­rze poj­mani przez wła­dze rzym­skie, pozo­stają w gestii pre­fekta, a w związku z tym roz­mowa nie będzie ich doty­czyć. Nato­miast Bar Raban i Ha-Nocri zostali schwy­tani przez lokalne wła­dze i ska­zani przez San­he­dryn. Zgod­nie z pra­wem i ze zwy­cza­jem jed­nego z tych dwóch prze­stęp­ców trzeba będzie uwol­nić z oka­zji roz­po­czy­na­ją­cego się dzi­siaj wiel­kiego święta Pas­chy.

Pre­fekt chciałby więc wie­dzieć, któ­rego z prze­stęp­ców San­he­dryn zamie­rza uwol­nić: Bar Rabana czy Ha-Nocri. Kaj­fasz pochy­lił głowę na znak, że sprawa jest jasna, i odpo­wie­dział:

– San­he­dryn prosi o uwol­nie­nie Bar Rabana.

Pre­fekt dobrze wie­dział, że arcy­ka­płan wła­śnie tak mu odpo­wie, jed­nak uda­wał, że taka odpo­wiedź budzi jego zasko­cze­nie. I ode­grał to zna­ko­mi­cie. Brwi na wynio­słej twa­rzy unio­sły się, a Piłat spoj­rzał w oczy arcy­ka­płana ze zdu­mie­niem.

– Przy­znam, że ta odpo­wiedź mnie zasko­czyła – ode­zwał się pre­fekt spo­koj­nie. – Oba­wiam się, czy nie zaszło tu nie­po­ro­zu­mie­nie.

I wyja­śnił, w czym rzecz. Wła­dze rzym­skie nie czy­nią naj­mniej­szego zama­chu na prawa lokal­nej wła­dzy duchow­nej, arcy­ka­płan dosko­nale o tym wie, ale tu nastą­piła wyraźna pomyłka. I oczy­wi­ście wła­dze rzym­skie są zain­te­re­so­wane napra­wie­niem tej pomyłki.

Prze­stęp­stwa Bar Rabana i Ha-Nocri są, rzecz jasna, zupeł­nie nie­po­rów­ny­walne pod wzglę­dem cię­żaru. Jeśli ten drugi, jaw­nie nie­spełna rozumu, winien jest wygła­sza­nia bez­sen­sow­nych mów, które wzbu­rzyły lud­ność w Jeru­sza­laim i w nie­któ­rych innych miej­scach, to pierw­szy jest znacz­nie bar­dziej obcią­żony. Nie dość, że ośmie­lił się wprost nawo­ły­wać do buntu, to jesz­cze zabił straż­nika, gdy pró­bo­wano go schwy­tać. Bar Raban jest nie­po­rów­na­nie bar­dziej nie­bez­pieczny niż Ha-Nocri.

Wobec powyż­szego pre­fekt prosi arcy­ka­płana o zmianę decy­zji i uwol­nie­nie tego, który jest mniej nie­bez­pieczny, a mniej nie­bez­pieczny bez wąt­pie­nia jest Ha-Nocri. A więc?

Kaj­fasz odparł cicho, ale zde­cy­do­wa­nie, że San­he­dryn z uwagą zapo­znał się ze sprawą i powtór­nie oznaj­mia, że zamie­rza uwol­nić Bar Rabana.

– Jak to? Nawet po moim wsta­wien­nic­twie? Po orę­dow­nic­twie tego, przez któ­rego usta prze­ma­wiają rzym­skie wła­dze? Arcy­ka­pła­nie, powtórz to po raz trzeci.

– I po raz trzeci oświad­czam, że uwal­niamy Bar Rabana – cicho potwier­dził Kaj­fasz.

Sprawa była skoń­czona, nie było już o czym mówić. Ha-Nocri odcho­dził na zawsze i strasz­nych, nie­ule­czal­nych bólów pre­fekta nie będzie komu wyle­czyć. Nie ma na nie środka oprócz śmierci. Ale nie ta myśl ude­rzyła teraz Piłata. Nie­po­jęty smu­tek, który go drę­czył już pod kolum­nadą, ogar­nął teraz całe jego jeste­stwo. Sta­rał się zna­leźć powód, ale wyja­śnie­nie było dziwne: pre­fek­towi mgli­ście się zda­wało, że cze­goś ska­zań­cowi nie dopo­wie­dział, a być może cze­goś do końca nie wysłu­chał.

Piłat odpę­dził tę myśl, a ona umknęła w mgnie­niu oka, rów­nie szybko, jak się poja­wiła. Odle­ciała, ale smu­tek pozo­stał nie­wy­ja­śniony, ponie­waż nie mogła go wyja­śnić inna krótka myśl, która roz­bły­sła jak bły­ska­wica i natych­miast zga­sła: „Nie­śmier­tel­ność… nade­szła nie­śmier­tel­ność…”. Czyja nie­śmier­tel­ność nade­szła? Pre­fekt tego nie pojął, ale myśl o zagad­ko­wej nie­śmier­tel­no­ści spra­wiła, że w upal­nym słońcu prze­jął go chłód.

– Dobrze – zgo­dził się. – Niech tak będzie.

W tej samej chwili obej­rzał się, rzu­cił spoj­rze­niem wokół i zdzi­wił się, jaka zaszła zmiana w oto­cze­niu. Znik­nął ugi­na­jący się pod cię­ża­rem kwia­tów krzew różany, zni­kły cyprysy, ota­cza­jące górny taras, i drzewo gra­natu, i biała sta­tua wśród zie­leni, zresztą podob­nie jak i sama zie­leń. Zamiast tego popły­nęła jakaś pur­pu­rowa papka, w któ­rej zako­ły­sały się wodo­ro­sty i dokądś odpły­nęły, a wraz z nimi ruszył także Piłat. Teraz uno­sił go, dusząc i parząc, naj­strasz­niej­szy gniew, gniew bez­sil­no­ści.

– Cia­sno mi – powie­dział Piłat. – Cia­sno!

Wil­gotną, zimną ręką szarp­nął klamrę na koł­nie­rzu płasz­cza, aż upa­dła na pia­sek.

– Duszno dzi­siaj, gdzieś prze­cho­dzi burza – ode­zwał się Kaj­fasz, nie spusz­cza­jąc wzroku z poczer­wie­nia­łej twa­rzy pre­fekta i prze­wi­du­jąc wszyst­kie męki, które jesz­cze mają go nawie­dzić. „O, jaki straszny jest mie­siąc nisan w tym roku!”

– Nie – zaprze­czył Piłat. – To nie dla­tego, że duszno, ale za cia­sno mi się zro­biło z tobą, Kaj­fa­szu. – Zmru­żyw­szy oczy, Piłat uśmiech­nął się i dodał: – Strzeż się, arcy­ka­pła­nie.

Ciemne oczy arcy­ka­płana bły­snęły i na jego twa­rzy, nie gorzej niż wcze­śniej na twa­rzy pre­fekta, uka­zał się wyraz zdzi­wie­nia.

– Co sły­szę, pre­fek­cie? – z dumą i spo­ko­jem odparł Kaj­fasz. – Gro­zisz mi, kiedy sam już zatwier­dzi­łeś wyrok? Czy to moż­liwe? Przy­wy­kli­śmy, że rzym­ski namiest­nik dobiera słowa, nim cokol­wiek powie. Oby nikt nas nie usły­szał, hege­mo­nie.

Utkwiw­szy mar­twe spoj­rze­nie w arcy­ka­pła­nie, Piłat wyszcze­rzył zęby w uda­wa­nym uśmie­chu.

– Co mówisz, arcy­ka­pła­nie! Kto może nas teraz usły­szeć? Czyż jestem podobny do tego mło­dego wędrow­nego sza­leńca, któ­rego dzi­siaj stracą? Czy jestem małym chłop­cem, Kaj­fa­szu? Wiem, co mówię i gdzie mówię. Ogród jest oto­czony, oto­czony jest pałac, mysz się nie prze­śli­zgnie! Zresztą nie tylko mysz, nie prze­do­sta­nie się także ten, jak mu tam… z mia­sta Kariotu. Czy go znasz, arcy­ka­pła­nie? Tak… gdyby się tu prze­do­stał, gorzko by poża­ło­wał, chyba w to nie wąt­pisz? Wiedz zatem, arcy­ka­pła­nie, że odtąd nie zaznasz spo­koju! Ani ty, ani twój naród. – Piłat wska­zał w dal, na prawo, tam, gdzie na wznie­sie­niu błysz­czała świą­ty­nia. – To mówię tobie ja, Piłat z Pontu, ekwita Zło­tej Włóczni!

– Wiem, wiem! – bez lęku odparł czar­no­brody Kaj­fasz i oczy mu roz­bły­sły. Wzniósł dłoń ku niebu i mówił: – Wie lud judej­ski, że okrut­nie go nie­na­wi­dzisz i wiele cier­pień mu przy­spa­rzasz, ale go nie uni­ce­stwisz! Obroni go Bóg! Usły­szy nas wszech­mocny cesarz, osłoni przed prze­śla­dowcą Piła­tem!

– O, nie! – zakrzyk­nął Piłat i z każ­dym sło­wem czuł się coraz lepiej. Nie musiał już uda­wać, nie musiał dobie­rać słów. – Zbyt czę­sto skar­ży­łeś na mnie cesa­rzowi, teraz nade­szła moja godzina, Kaj­fa­szu! Teraz ode mnie poleci wieść nie do namiest­nika w Antio­chii i nie do Rzymu, ale wprost na Kapreę, do samego impe­ra­tora, o tym, że ukry­wa­cie przed śmier­cią jaw­nych bun­tow­ni­ków. I napoję wtedy Jeru­sza­laim nie wodą ze stawu Salo­mona, jak zamie­rza­łem dla waszego dobra! Nie, nie wodą! Przy­po­mnij sobie, jak musia­łem przez was zdej­mo­wać ze ścian tar­cze z her­bami impe­ra­tora, prze­miesz­czać woj­ska, sam przy­je­chać i patrzeć, co się tu u was wypra­wia! Wspo­mnisz moje słowo, arcy­ka­pła­nie! Zoba­czysz tu, w Jeru­sza­laim, nie jedną kohortę! Pod mury mia­sta przy­bę­dzie cały legion Ful­mi­nata, ścią­gnie arab­ska kon­nica, a wtedy usły­szysz gorzki płacz i narze­ka­nia. Wspo­mnisz ura­to­wa­nego Bar Rabana i poża­łu­jesz, że posła­łeś na śmierć filo­zofa z jego miłu­jącą pokój nauką!

Na twarz arcy­ka­płana wystą­piły plamy, jego oczy pałały. Uśmiech­nął się podob­nie jak pre­fekt, szcze­rząc zęby, i odparł:

– Czy ty, pre­fek­cie, sam wie­rzysz w to, co mówisz? Nie, nie wie­rzysz! Nie pokój przy­niósł nam do Jeru­sza­laim ten mąci­ciel spo­koju i ty dosko­nale to rozu­miesz. Chcia­łeś go wypu­ścić, żeby pod­bu­rzał lud, by natrzą­sał się z wiary i dopro­wa­dził naród pod rzym­skie mie­cze! Jed­nak ja, arcy­ka­płan Judei, dopóki żyję, nie dam naszej wiary na pohań­bie­nie i obro­nię mój lud! Sły­szysz, Piła­cie? – Kaj­fasz groź­nie pod­niósł rękę: – Posłu­chaj!

Kaj­fasz umilkł i pre­fekt znowu usły­szał jakby szum morza pod­cho­dzą­cego pod same mury ogro­dów Heroda Wiel­kiego. Szum wzno­sił się z dołu do nóg i twa­rzy pre­fekta. Za jego ple­cami, hen za skrzy­dłami pałacu, słu­chać było alar­mu­jące sygnały trąbki, ciężki chrzęst setek nóg, pobrzę­ki­wa­nie żelaza. Namiest­nik domy­ślił się, że to z jego roz­kazu pie­chota rzym­ska wyru­szyła już do Jeru­sza­laim na straszną dla bun­tow­ni­ków i roz­bój­ni­ków przed­śmiertną paradę.

– Sły­szysz, pre­fek­cie? – powtó­rzył cicho arcy­ka­płan. – Czy powiesz, że to wszystko – tu arcy­ka­płan wzniósł obie ręce i ciemny kap­tur zsu­nął mu się z głowy – dzieje się za sprawą żało­snego zło­czyńcy Bar Rabana?

Piłat wierz­chem dłoni wytarł mokre, zimne czoło, popa­trzył w zie­mię, potem, mru­żąc oczy, w niebo. Zoba­czył, że roz­ża­rzona kula jest już pra­wie nad jego głową, a cień Kaj­fa­sza cał­kiem skur­czył się przy lwim ogo­nie, i zauwa­żył cicho, z obo­jęt­no­ścią:

– Docho­dzi połu­dnie. Zaga­da­li­śmy się, a tym­cza­sem obo­wiązki cze­kają.

Prze­pro­siw­szy arcy­ka­płana wyszu­ka­nymi sło­wami, zapro­po­no­wał, żeby spo­czął na ławce w cie­niu magno­lii i zacze­kał, aż zaprosi pozo­stałe osoby na ostat­nią krótką naradę i wyda jesz­cze jedno roz­po­rzą­dze­nie zwią­zane z kaź­nią.

Kaj­fasz uprzej­mie skło­nił się, przy­kła­da­jąc dłoń do serca, i pozo­stał w ogro­dzie, Piłat zaś wró­cił pod kolum­nadę. Ocze­ku­ją­cemu tam sekre­ta­rzowi pole­cił przy­pro­wa­dzić do ogrodu legata legionu, try­buna kohorty, jak rów­nież dwóch człon­ków San­he­drynu i dowódcę straży świą­tyn­nej, któ­rzy cze­kali na wezwa­nie w okrą­głej altance z fon­tanną na dol­nym tara­sie. Dodał, że za chwilę sam przyj­dzie, i skrył się w pałacu.

Kiedy sekre­tarz zbie­rał uczest­ni­ków narady, pre­fekt w kom­na­cie zasło­nię­tej od słońca ciem­nymi zasło­nami miał spo­tka­nie z jakimś męż­czy­zną, któ­rego twarz do połowy osła­niał kap­tur, cho­ciaż pro­mie­nie słońca nie mogły mu tu doku­czać. Spo­tka­nie było dość krót­kie. Pre­fekt powie­dział kilka słów, po czym czło­wiek ów się odda­lił, a Piłat, idąc kolum­nadą, zszedł do ogrodu.

Tam w obec­no­ści wszyst­kich zapro­szo­nych uro­czy­ście i chłodno oświad­czył, że zatwier­dza wyrok śmierci wydany na Jeszuę Ha-Nocri. Zadał człon­kom San­he­drynu ofi­cjalne pyta­nie, któ­rego z prze­stęp­ców chcą zosta­wić przy życiu. A usły­szaw­szy, że Bar Rabana, powie­dział:

– Bar­dzo dobrze! – Kazał sekre­ta­rzowi natych­miast zapi­sać to w pro­to­kole, zaci­snął w gar­ści klamrę pod­nie­sioną z pia­sku przez sekre­ta­rza i uro­czy­ście powie­dział: – Już czas!

Wszy­scy obecni ruszyli w dół sze­ro­kimi, mar­mu­ro­wymi scho­dami mię­dzy ścia­nami róż, wydzie­la­ją­cych odu­rza­jący aro­mat, coraz niżej i niżej ku murowi pała­co­wemu, do bramy wycho­dzą­cej na wielki, sta­ran­nie wybru­ko­wany plac, przy któ­rego końcu wid­niały kolumny i posągi jeru­sza­la­im­skiego hipo­dromu.

Zale­d­wie grupa, po wyj­ściu z ogrodu na plac, wspięła się na góru­jący nad nim obszerny muro­wany pomost, Piłat, roz­glą­da­jąc się spod przy­mru­żo­nych powiek, oce­nił sytu­ację. Prze­strzeń, którą przed chwilą prze­mie­rzył, to zna­czy prze­strzeń mię­dzy murem pała­co­wym i pomo­stem, była pusta, za to przed sobą placu już nie widział – przy­krył go tłum. Zalałby nawet pomost i ten wolny obszar, gdyby nie powstrzy­my­wał go potrójny sze­reg seba­styj­skich żoł­nie­rzy po lewej ręce Piłata i itu­rej­skiej kohorty pomoc­ni­czej po pra­wej.

Tak więc Piłat wszedł na pomost, odru­chowo ści­ska­jąc w dłoni nie­po­trzebną klamrę i mru­żąc oczy. Mru­żył je nie dla­tego, że raziło go słońce – skądże! Z jakie­goś powodu nie chciał patrzeć na grupę ska­zań­ców, któ­rzy, o czym dosko­nale wie­dział, zaraz za nim zostaną wpro­wa­dzeni na pomost.

Gdy tylko biały płaszcz z krwa­wym pod­bi­ciem poja­wił się wysoko na ska­li­stym urwi­sku, nad brze­giem ludz­kiego morza, w uszy nie­wi­dzą­cego Piłata ude­rzyła fala dźwięku: „Haaa…”. Z początku dość cicha, zro­dzona gdzieś daleko przy hipo­dro­mie, potem nara­stała jak grzmot, lecz po kilku chwi­lach zaczęła opa­dać. „Zoba­czyli mnie” – pomy­ślał pre­fekt. Odgłos jesz­cze cał­kiem nie zamarł, gdy nie­ocze­ki­wa­nie znowu zaczął nara­stać i pul­su­jąc, pod­niósł się wyżej niż pierw­szy. Na tej dru­giej fali, podob­nie jak na mor­skim grzy­wa­czu wrze piana, zawrzał gwizd i poje­dyn­cze, dola­tu­jące poprzez grzmot, jęki. „Wpro­wa­dzili ich na pomost… – pomy­ślał Piłat. – A jęki stąd, że gdy tłum posu­nął się do przodu, stra­to­wał kilka kobiet”.

Odcze­kał jakiś czas, wie­dząc, że żadna siła nie zmusi tłumu do mil­cze­nia, dopóki nie wyrzuci z sie­bie wszyst­kiego, co w nim naro­sło, i sam nie zamilk­nie.

A kiedy ten moment nastą­pił, pre­fekt pod­niósł prawą rękę i wów­czas ostatni pomruk tłumu ucichł.

Wtedy Piłat nabrał, ile mógł, roz­pa­lo­nego powie­trza w piersi, i krzyk­nął, a ochry­pły jego głos poniósł się nad tysią­cami głów:

– W imie­niu cezara impe­ra­tora!

O jego uszy kil­ka­krot­nie ude­rzył meta­liczny, ury­wany okrzyk – to w kohor­tach, wyrzu­ciw­szy w górę włócz­nie i znaki, prze­raź­li­wie wrza­snęli żoł­nie­rze:

– Niech żyje cezar!

Piłat zadarł głowę wprost ku słońcu. Pod powie­kami zabły­snął mu zie­lony pło­mień, od niego roz­pa­lił się mózg i nad tłu­mem ponio­sły się ara­mej­skie słowa:

– Czte­rej zło­czyńcy, aresz­to­wani w Jeru­sza­laim za mor­der­stwa, pod­bu­rza­nie do buntu oraz obrazę prawa i wiary, zostali ska­zani na haniebną śmierć – powie­sze­nie na słu­pach! I ten wyrok będzie natych­miast wyko­nany na Łysej Górze! Imiona prze­stęp­ców to Dismas, Gestas, Bar Raban i Ha-Nocri. Oto oni stoją przed wami!

Piłat wska­zał ręką na prawo. Nie widział żad­nych prze­stęp­ców, ale wie­dział, że są tam, gdzie powinni być.

Z tłumu dobiegł prze­cią­gły pomruk jakby zdzi­wie­nia albo ulgi. Kiedy zaś ucichł, mówił dalej:

– Jed­nak życie zosta­nie ode­brane tylko trzem, albo­wiem zgod­nie z pra­wem oraz ze zwy­cza­jem, dla uczcze­nia święta Pas­chy jed­nemu ze ska­za­nych, z wyboru Małego San­he­drynu i po zatwier­dze­niu przez wła­dze rzym­skie, wiel­ko­duszny cezar zwraca jego podłe życie!

Piłat wykrzy­ki­wał słowa, a jed­no­cze­śnie słu­chał, jak pomruk tonie w wiel­kiej ciszy. Teraz ani wes­tchnie­nie, ani szmer nie dobie­gały do jego uszu, a nawet nastał moment, w któ­rym Piła­towi wydało się, że wszystko wokół znik­nęło. Znie­na­wi­dzone mia­sto umarło i w palą­cych pro­mie­niach słońca tylko on samot­nie stoi z twa­rzą zwró­coną ku niebu. Odcze­kał jesz­cze chwilę w mil­cze­niu, a póź­niej znów zaczął krzy­czeć:

– Imię tego, któ­rego teraz w waszej obec­no­ści wypusz­czą na wol­ność…

Zro­bił jesz­cze jedną pauzę, spraw­dza­jąc, czy powie­dział wszystko, co trzeba, gdyż wie­dział, że mar­twe mia­sto zmar­twych­wsta­nie natych­miast, gdy wypo­wie imię szczę­śliwca, i żadne dal­sze słowa sły­szane już nie będą.

„Wszystko? – bez­gło­śnie wyszep­tał do sie­bie Piłat. – Wszystko. Imię!”

I roz­cią­ga­jąc literę „r” nad mil­czą­cym mia­stem, wyre­cy­to­wał:

– Bar Raban!

Wtedy wydało mu się, że słońce nad nim pękło z łosko­tem i zalało mu uszy ogniem. W tym ogniu kotło­wały się wycie, piski, jęki, chi­choty i gwizdy.

Piłat odwró­cił się i ruszył przez pomost do scho­dów, żeby się nie potknąć, nie patrzył na nic oprócz kolo­ro­wych kwa­dra­tów posadzki. Wie­dział, że teraz za jego ple­cami na pomost leci grad mie­dzia­nych monet i dak­tyli, że w wyją­cym tłu­mie ludzie, dusząc się wza­jem­nie, włażą innym na plecy, żeby na wła­sne oczy zoba­czyć cud – czło­wieka, który już był w rękach śmierci, ale się z nich wydo­stał! Zoba­czyć, jak legio­ni­ści zdej­mują z niego pęta, nie­chcący spra­wia­jąc mu ostry ból w wykrę­co­nych na prze­słu­cha­niu rękach, jak on, marsz­cząc się i wzdy­cha­jąc, uśmie­cha się bez­myśl­nym sza­leń­czym gry­ma­sem.

Piłat wie­dział, że w tym cza­sie eskorta już wie­dzie do bocz­nych stopni trzech ze zwią­za­nymi rękami i wypro­wa­dzi ich na drogę bie­gnącą na zachód, za mia­sto, na Łysą Górę. Dopiero kiedy zszedł z pomo­stu, Piłat otwo­rzył oczy, wie­dział, że tu jest bez­pieczny – nie może już zoba­czyć ska­zań­ców.

Z cich­ną­cym jękiem tłumu mie­szały się, teraz można je było roz­róż­nić, prze­ni­kliwe głosy herol­dów, powta­rza­ją­cych – jeden w języku ara­mej­skim, inni po grecku – wszystko to, co pre­fekt ogło­sił z pomo­stu. Poza tym do uszu Piłata dobiegł szybki, nara­sta­jący tupot koń­skich kopyt i krótki, wesoły dźwięk trąbki. Odpo­wie­dzią na te głosy były prze­ni­kliwe gwizdy wyrost­ków, któ­rzy usa­do­wili się na dachach domów wzdłuż ulicy pro­wa­dzą­cej z bazaru na plac przed hipo­dro­mem, oraz okrzyki: „Z drogi!”.

Żoł­nierz, sto­jący na uwol­nio­nej już od tłumu czę­ści placu, ostrze­gaw­czo mach­nął trzy­ma­nym w ręku zna­kiem, więc pre­fekt, legat legionu, sekre­tarz i straż zatrzy­mali się.

Kawa­le­ryj­ska ala, nabie­ra­jąc roz­pędu, wypa­dła na plac, prze­cięła go bokiem, omi­ja­jąc skłę­biony tłum, i zauł­kiem wzdłuż muru, po któ­rym pięła się wino­rośl, naj­krót­szą drogą poga­lo­po­wała ku Łysej Górze.

Pędzący rysią malutki jak chło­piec sma­gły Syryj­czyk, dowódca ali, zrów­naw­szy się z Piła­tem, coś krzyk­nął cien­kim gło­sem i dobył mie­cza. Spie­niony, dziki kary koń rzu­cił się w bok i sta­nął dęba. Scho­waw­szy miecz do pochwy, dowódca ciął konia biczem przez kark, wyrów­nał do sze­regu i prze­cho­dząc w galop, pognał zauł­kiem. Za nim trój­kami pocwa­ło­wali jeźdźcy, w obłoku kurzu pod­ska­ki­wały groty lek­kich bam­bu­so­wych pik, przed pre­fek­tem migały wesołe twa­rze z wyszcze­rzo­nymi błysz­czą­cymi zębami; pod bia­łymi tur­ba­nami twa­rze te wyda­wały się jesz­cze bar­dziej sma­głe.

Wzbi­ja­jąc pył aż do nieba, kawa­le­ria pędziła dalej i obok Piłata prze­ga­lo­po­wał ostatni żoł­nierz z błysz­czącą w słońcu trąbką za ple­cami.

Zasła­nia­jąc się dło­nią od kurzu i marsz­cząc z nie­za­do­wo­le­niem twarz, Piłat ruszył znowu ku bra­mie pała­co­wego ogrodu, za nim poszli legat, sekre­tarz i straż.

Była pra­wie dzie­siąta rano.