67,90 zł
Zbiór opowiadań Michaiła Bułhakowa zawierający Fatalne jaja, Diaboliadę i Psie serce.
Czytelnicy Mistrza i Małgorzaty znajdą w tym, składającym się z trzech opowiadań, zbiorze najbardziej charakterystyczne cechy prozy Bułhakowa z surrealistycznym humorem, ciętą satyrą i piętrzącymi się absurdami na czele. Ukazana w nich jest farsa oraz absurdalność ustroju ZSRR panującego w czasie powstawania opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 282
1
U-u-u! Hau-u-u! O, spójrzcie na mnie, umieram! Zamieć przez szparę w bramie wyje mi modlitwę za konających, a ja wyję razem z nią. Przepadłem, ach, przepadłem! Łajdak w brudnym czepku, kucharz ze stołówki racjonalnego żywienia pracowników Centralnej Rady Gospodarki Narodowej chlusnął wrzątkiem i oparzył mi lewy bok. Jaki drań, a przecież proletariusz! O Boże, jak to boli! Wrzątek przeniknął aż do kości. Wyję teraz, wyję i wyję, ale co to pomoże?
Co ja mu zrobiłem? Co? Czy obeżrę Radę Gospodarki Narodowej, jeśli pogrzebię w śmietniku? Skąpe bydlę. Spójrzcie kiedyś na jego gębę: szersza niż dłuższa! Złodziej z miedzianą mordą. Och, ludzie, ludzie! W południe poczęstował mnie czepek wrzątkiem, a teraz już zmierzch, będzie pewnie czwarta po południu, sądząc po zapachu cebuli z remizy strażackiej na Prieczystience. Jak wiecie, na kolację strażacy jadają kaszę. Ale to jest paskudztwo, podobnie jak grzyby. Nawiasem mówiąc, znajome psy z Prieczystienki opowiadały, jakoby na Nieglinnym w restauracji „Bar” serwują dyżurne żarcie – grzyby w ostrym sosie po trzy ruble siedemdziesiąt pięć kopiejek porcja. Rzecz gustu – z równym smakiem można polizać kalosze… Au-u-u…
Bok boli nie do wytrzymania i koniec mojej kariery widzę doskonale: jutro pojawią się wrzody i tu pytanie, czym je będę leczył? Latem poleciałbym na Sokolniki, rośnie tam specjalne bardzo dobre ziele, a poza tym można się bezpłatnie nażreć kiełbasianych okrawków i nalizać nasiąkniętego tłuszczem papieru, które publika wyrzuca. I gdyby nie jakiś babiszon, który na scenie przy księżycu śpiewa „niebiańska Aido” – że aż serce pęka, byłoby wspaniale. A teraz, zimą dokąd pójdę? Nikt was nie kopał? Kopał. Cegłą po żebrach zarobiliście? I to jak. Wszystkiego doświadczyłem, ze swoim losem się godzę, a jeśli teraz płaczę, to tylko z bólu fizycznego i zimna, dlatego że mój duch jeszcze nie zgasł… Hardy psi duch.
Lecz ciało moje jest okaleczone, bite, sponiewierali je ludzie aż nadto. Najgorsze jest to, że jak on chlusnął na mnie, wrzątek przesiąkł pod sierść, a to znaczy, że lewy bok nie ma już żadnej ochrony. Bardzo łatwo mogę się nabawić zapalenia płuc, a gdyby tak się stało, to, obywatele, zdechnę z głodu. Z zapaleniem płuc należy leżeć pod schodami od frontowego wejścia, a kto za mnie samotnego, chorego psa będzie biegał po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia? Jeśli będę miał zajęte płuca, będę pełzał na brzuchu, osłabnę i pierwszy lepszy hycel zatłucze mnie kijem na śmierć. A ciecie z blachami na piersi chwycą mnie za nogi i wrzucą na wóz…
Dozorcy to ze wszystkich proletariuszy najpodlejsza hołota. Wyrzutki społeczne – najniższa kategoria. Kucharze trafiają się różni. Na przykład nieboszczyk Włas z Prieczystienki. Iluż on uratował życie! Dlatego że w czasie choroby najważniejsze to złapać kęs żarcia. Toteż, bywało, jak opowiadają stare psy, ciśnie Włas kość, a na niej spory kawałek mięsa. Niechaj spoczywa w pokoju, to był prawdziwie ktoś, nadworny kucharz hrabiów Tołstojów, a nie Rady Racjonalnego Żywienia. Co oni tam wyprawiają w tym racjonalnym żywieniu, to dla psiego rozumu niepojęte! Przecież te łajdaki kapuśniak gotują na śmierdzącej peklowanej wołowinie, a ci biedacy nawet o tym nie wiedzą! Biegną, żrą, żłopią!
Poniektóra maszynistka według dziewiątej grupy dostaje cztery i pół czerwońca1, no, co prawda, jeszcze kochanek pończoszki fildekosowe podaruje. A przecież ile za te fildekosy znosi poniżeń! Przecież on ją nie żeby tak normalnie, ale zmusza do francuskiej miłości. Sukinsyny ci Francuzi, mówiąc między nami. Aczkolwiek szamają bogato i zawsze z czerwonym winem. Tak… Przybiegnie maszynistka, przecież za cztery i pół czerwońca do „Baru” nie pójdzie! Na kinematograf jej nie wystarcza, a kinematograf to jedyna pociecha w życiu kobiety. Drży, marszczy się, ale wcina. Pomyśleć tylko – czterdzieści kopiejek za obiad z dwóch dań, a one, te dwa dania, nawet piętnastu kopiejek niewarte, bo pozostałe dwadzieścia pięć ukradł zaopatrzeniowiec. A czy to dla niej taka dieta? W szczycie prawego płuca zmiany, kobieca choroba na francuskim tle, z pensji jej potrącili, nakarmiona padliną w stołówce, a oto i ona, ona! Biegnie do bramy w pończoszkach od kochanka. Nogi zmarznięte, brzuch podwiewa, bo sierści na niej tyle co na mnie, a i majtki nosi cieniutkie, ot, koronkowe, tyle co nic. Ciuszek dla kochanka. Spróbowałaby nałożyć flanelowe! Natychmiast wrzaśnie:
– Jakaś ty nieelegancka! Zbrzydła mi moja Matriona, umęczyłem się z flanelowymi majtasami, nareszcie nastał mój czas. Jestem teraz przewodniczącym, więc ile ukradnę, wszystko, wszystko wydam na kobiece ciało, na szyjki rakowe, na szampana Abrau-Durso! Dlatego że dość nagłodowałem się w młodości, wystarczy, a życia po śmierci nie ma.
Żal mi jej, żal. Lecz samego siebie jeszcze bardziej mi żal. Mówię to nie z egoizmu, ale dlatego, że rzeczywiście żyjemy w nierównych warunkach. Ona przynajmniej w domu ma ciepło, no, a ja, a ja! Dokąd pójdę? Zbity, oparzony, opluty, dokąd mam pójść? Au-u-u…!
– Chodź tu, piesku, chodź! Szarik, Szarik! Czemu ty skomlesz, biedaku? Co? Kto cię skrzywdził…? Och…!
Sucha zamieć-wiedźma załomotała bramą i pomiotłem walnęła dziewczynę w ucho. Spódniczkę poderwała do kolan, obnażyła kremowe pończoszki i wąziutki rąbek niedopranej koronkowej bielizny, zdusiła słowa i przysypała śniegiem psa.
– O Boże… jaka pogoda… och… i brzuch boli. To pewnie tamta wołowina! Kiedy to wszystko się skończy?
Dziewczyna pochyliła głowę i ruszyła do ataku, przecisnęła się za bramę, na ulicy zaczęło nią obracać, rwać, ciskać, później zakręciła się w śnieżnym wirze i znikła z oczu.
A pies został w bramie i cierpiąc z bólu w zmaltretowanym boku, przywarł do masywnego zimnego muru, wstrzymał oddech i mocno postanowił, że już nigdzie się stąd nie ruszy, tutaj, w bramie, zdechnie. Rozpacz zwaliła go z nóg. Opanowała go taka gorycz i ból, taka samotność i strach, że drobne psie łezki, jak pęcherzyki, popłynęły mu z oczu i natychmiast zaschły. Z poranionego boku sterczały odłażące przemarznięte kłaki sierści, między którymi prześwitywały złowieszcze czerwone placki oparzeń. Jakże bezmyślni, tępi i okrutni bywają kucharze! „Szarik” – zawołała na niego! Jaki on, do diabła, Szarik? Szarik to znaczy okrąglutki, odkarmiony, głupi, żre owsiankę, syn po znakomitych rodzicach, a on jest kudłaty, kościsty i obdarty, włóczęga wychudły, bezdomny pies. Ale dzięki jej za dobre słowo.
Po drugiej stronie ulicy w jasno oświetlonym sklepie trzasnęły drzwi i wyszedł z nich obywatel. Właśnie obywatel, a nie towarzysz, a nawet raczej – pan. Bliżej – wyraźnie – pan. Sądzicie, że wnioskuję po palcie? Bzdura. Wielu proletariuszy teraz nosi palta. Co prawda, kołnierze nie takie, nie ma co o tym mówić, jednak na odległość można się pomylić. Natomiast jeśli chodzi o oczy – o tu ani z bliska, ani z daleka się nie pomylisz! O, oczy to ważna rzecz! Jakby barometr. Wszystko widać – kto ma bardzo wyschnięte serce, kto bez najmniejszego powodu może kopnąć czubkiem buta między żebra, a kto sam przed każdym tchórzy. O, właśnie takiego chłystka czasem miło jest ugryźć w łydkę. Boisz się – masz! Skoro się boisz, znaczy, że zasłużyłeś… Wr-r… hau, hau.
Pan zdecydowanie przeciął wirującą na jezdni zamieć i skierował się w stronę bramy. Tak, tak, z tym wszystko jasne. Cuchnącego mięsa on nie weźmie do ust, a jeśli nawet mu je podadzą, wywoła ta-aki skandal, napisze do gazet – czym mnie, Filipa Filipowicza, próbowano napaść!
Jest coraz bliżej i bliżej. On je obficie i nie kradnie. Nie będzie kopał, ale też nikogo się nie boi, a nie boi się dlatego, że jest zawsze syty. Ten pan zajmuje się pracą umysłową, ma kulturalną spiczastą bródkę i siwe wąsy, puszyste i podkręcone jak u francuskich rycerzy, lecz zamieć niesie od niego paskudną woń szpitalną. A jeszcze i cygar.
Po kiego diabła, pytam, zaniosło go do spółdzielni Centrochozu?2 Stanął obok… Czego szuka? U-u-u-u… Co mógł kupować w marnym sklepie, czyżby mu było mało Ochotnego Riadu? Co to?! Kieł-ba-sa. Drogi panie, gdyby pan wiedział, z czego robią tę kiełbasę, omijałby pan ten sklep z daleka. Proszę ją oddać mnie!
Pies zebrał resztkę sił i w desperacji wyczołgał się z bramy na chodnik. Zamieć nad jego głową huknęła z karabinu i szarpnęła wielkimi literami płóciennego plakatu „Czy można odzyskać młodość?”.
Naturalnie, że można. Zapach odmłodził mnie, podniósł z brzucha, palącymi falami ścisnął od dwóch dni pusty żołądek, zapach, który pokonał szpital, rajski zapach mielonej kobyły z czosnkiem i pieprzem. Czuję i wiem, że w prawej kieszeni futra ma kiełbasę. Już jest nade mną. O władco mój! Spójrz na mnie, ja umieram. Lokajska jest nasza dusza i podła dola!
Pies pełzł na brzuchu jak wąż i zalewał się łzami. Proszę zwrócić uwagę, co mi kucharz zrobił. Ale przecież tak po prostu pan nie da. Och, bardzo dobrze znam bogatych ludzi. A w istocie rzeczy, na co ona panu? Po co panu nieświeży koń? Poza Mossielpromem3 nigdzie takiej trucizny pan nie dostanie. A pan dzisiaj jadł śniadanie, dzięki męskim gruczołom płciowym jest pan luminarzem światowej sławy… Au-u-u… Co się wyprawia na tym świecie? Wydaje się, że na umieranie jeszcze za wcześnie, a rozpacz to rzeczywiście grzech? Ręce mu lizać, nic więcej nie pozostaje.
Zagadkowy pan nachylił się nad psem, błysnął złotymi obwódkami oczu i wyciągnął z prawej kieszeni białe podłużne zawiniątko. Nie zdejmując brązowych rękawiczek, rozwinął papier, który natychmiast porwała zawieja, i odłamał kawałek kiełbasy o nazwie „krakowska specjalna”. I ten kawałek – psu! Oto bezinteresowna osobistość. Au-u-u!
– Fit, fit – gwizdnął pan i dodał stanowczym głosem: – Masz! Szarik, Szarik!
Znowu „Szarik”! Ochrzcili mnie! Zresztą niech mnie pan nazywa, jak się panu podoba. Za taki wyjątkowy postępek…
Pies momentalnie rozdarł osłonkę, ze szlochaniem wgryzł się w krakowską i pożarł ją w okamgnieniu. Zadławił się przy tym kiełbasą i śniegiem do łez, gdyż z łapczywości omal nie połknął sznurka. Jeszcze i jeszcze liżę pańską rękę. Całuję nogawkę, mój dobroczyńco!
– Na razie dosyć – pan mówił ostro, jakby wydawał komendy. Pochylił się nad Szarikiem, badawczo spojrzał mu w oczy i dłonią w rękawiczce nieoczekiwanie intymnie i serdecznie pogładził psa po brzuchu.
– Aha, samiec – powiedział znacząco. – Obroży nie ma, no i pięknie, właśnie ty jesteś mi potrzebny. Chodź ze mną – popstrykał palcami – fit, fit!
Mam iść z panem? Ależ nawet na kraj świata, może mnie pan nawet kopać swoimi filcowymi botkami w pysk, słowa nie powiem.
Na całej Prieczystience świeciły latarnie. Bok bolał nie do zniesienia, lecz Szarik chwilami zapominał o nim, pochłonięty jedną tylko myślą, żeby w gęstwinie ludzkiej nie zgubić cudownej zjawy w futrze i jakimś sposobem wyrazić jej swoją miłość i oddanie. I może z siedem razy na drodze od Prieczystienki do zaułka Obuchowa ją wyraził. Pocałował pana w botek przy zaułku Martwym, a torując przejście dzikim warkotem tak wystraszył jakąś panią, że aż usiadła na słupku, ze dwa razy zaskowyczał, żeby podtrzymać litość dla siebie.
Jakiś wredny, podrasowany na syberyjskiego kot włóczęga wychynął zza rynny i mimo zamieci zwąchał krakowską. Szarik przeraził się na myśl, że bogaty cudak, który zbiera ranne psy z bramy, jeszcze gotów i tego złodzieja wziąć ze sobą i przyjdzie się dzielić mossielpromowskim wyrobem. Dlatego tak zgrzytnął zębami na kota, że tamten z sykiem podobnym do odgłosu dziurawego szlaucha wdrapał się po rynnie na piętro.
Rr-r-r… hau… precz! Nie wystarczy Mossielpromu na wszystkich oberwańców, którzy się włóczą po Prieczystience!
Pan docenił wierność i przy komendzie straży ogniowej, obok okienka, z którego dolatywało przyjemne buczenie waltorni, nagrodził psa drugim kęskiem, mniejszym, może z pięć zołotników4.
Ech, dziwak. Tak mnie wabi. Proszę się nie obawiać i tak nigdzie nie odejdę. Będę szedł za panem, dokąd tylko pan rozkaże.
– Fit, fit, fit! Idziemy!
Na Obuchowa? Bardzo proszę. Doskonale znamy ten zaułek.
– Fit, fit!
Tutaj? Z przyjem… E, nie! Proszę wybaczyć. Nie! Tutaj jest szwajcar. A od tego nie ma nic gorszego na świecie. O wiele bardziej niebezpieczny od dozorcy. Absolutnie nienawistna rasa. Paskudniejsza od kotów. Wygalonowany hycel.
– Och, nie bój się, chodź!
– Moje uszanowanie, Filipie Filipowiczu.
– Dzień dobry, Fiodorze.
To jest gość! Mój Boże, na kogo ty mnie naprowadziłeś, mój sobaczy losie? Cóż to za człowiek, który może pod nosem szwajcara psy wprowadzać z ulicy do domu spółdzielni mieszkaniowej? Spójrzcie tylko, ten podlec ani słówkiem nie piśnie. Co prawda, oko ma chmurne, ale ogólnie rzecz biorąc, patrzy obojętnie spod czapki ze złotą lamówką. Jakby tak powinno być. Szanuje pana, och, jak szanuje! No, a ja z nim i za nim. Co, tknął? Nic podobnego. Och, capnąć by go za tę proletariacką spracowaną nogę. Za wszystkie psie krzywdy. Ile to razy szczotką rozkwasiłeś mi pysk, co?
– Chodź, chodź.
Rozumiem, rozumiem, proszę się nie niepokoić. Dokąd pan, tam i ja. Tylko proszę mi drogę pokazywać, a ja nie pozostanę w tyle, nie bacząc na mój rozpaczliwy bok. Ze schodów na dół:
– Nie było, Fiodorze, listów do mnie?
Z dołu na schody – z szacunkiem:
– Nie było, Filipie Filipowiczu. (Intymnie półgłosem do góry): A pod trójkę towarzyszy dokwaterowano.
Ważny psi dobroczyńca raptownie obrócił się na stopniu i przechylając się przez poręcz, wyraźnie wzburzony spytał:
– Co-o?
Jego oczy zrobiły się okrągłe i wąsy stanęły dęba. Szwajcar na dole zadarł głowę, przyłożył dłoń do warg i potwierdził:
– Tak jest. Aż cztery sztuki.
– O mój Boże! Wyobrażam sobie, co teraz będzie w mieszkaniu. No, a co lokatorzy na to?
– A nic.
– A Fiodor Pawłowicz?
– Pojechali po parawany i cegły. Będą stawiać ścianki.
– Diabli wiedzą, do czego to podobne.
– Do wszystkich mieszkań oprócz pańskiego, Filipie Filipowiczu, mają dokwaterować. Właśnie było zebranie, podjęto uchwałę. Jest nowy zarząd, a poprzedni wygnany.
– Co się wyprawia! Aj-aj-jaj.. Fit, fit…
Idę, pospieszam. Bok, proszę pana, daje znać o sobie. Liznę bucik, jeśli można.
Lampas szwajcara na dole zniknął, na marmurowym podeście powiało ciepłem od rur, jeszcze raz skręciliśmy – i oto półpiętro.
2
Naprawdę nie ma potrzeby uczyć się czytać, jeśli mięso i tak pachnie na kilometr. Niemniej jednak, jeśli mieszkacie państwo w Moskwie i macie choć trochę rozumu, to chcąc nie chcąc, nauczycie się czytać i pisać, przy czym bez żadnych kursów. Z czterdziestu tysięcy moskiewskich psów chyba tylko jakiś całkowity idiota nie umie z liter złożyć słowa „kiełbasa”.
Szarik zaczął się uczyć na kolorach. Gdy tylko skończył cztery miesiące, w całej Moskwie rozwieszono zielono-niebieskie szyldy z napisem „MSPO. Sprzedaż mięsa”. Powtórzmy, absolutnie bez potrzeby, ponieważ mięso i tak czuć. A raz zaszło nieporozumienie: kierując się jadowicie niebieskim kolorem, Szarik, któremu na ulicy Miasnickiej węch zdławił motocykl benzynowym dymem, zamiast do jatki wparował do sklepu ze sprzętem elektrycznym braci Gołubiznerów. Tam, u braci poznał, co to kabel w izolacji, a do niego się nie umywa nawet bat dorożkarski. Tę sławetną chwilę trzeba uważać za inaugurację edukacji Szarika. Na chodniku od razu oświeciło go, że „niebieski” nie zawsze oznacza „mięsny”, więc kuląc ogon między tylnymi łapami oraz skowycząc z powodu piekącego bólu, przypomniał sobie, że na wszystkich sklepach mięsnych jako pierwsza od lewej stoi złota lub ruda rozkraka, podobna do sanek – „M”.
Dalej poszło jeszcze łatwiej. „A” nauczył się w „Gławrybie” na rogu Mochowej, później „B” (wolał podbiegać od końca słowa „ryba”, gdyż przy początku napisu stał milicjant).
Kwadratowe kafelki na rogach moskiewskich domów zawsze i nieuchronnie znaczyły „S-e-r”. Czarny kran od samowara na początku słowa oznaczał byłego właściciela Czyczkina, piramidy czerwonego holenderskiego i tłum nienawidzących psów bestialskich sprzedawców, trociny na podłodze i obrzydliwy, paskudnie śmierdzący backstein5.
Jeśli ktoś grał na organkach, co było trochę lepsze od „niebiańskiej Aidy” i pachniało parówkami, pierwsze litery na białych plakatach nader łatwo układały się w słowo „Nieprzyz…”, co oznaczało: „Nieprzyzwoitych słów nie używać i napiwków nie dawać”. Tu kotłowały się bójki, ludzie dostawali pięścią w mordę, co prawda, rzadko, psy natomiast stale – serwetkami albo butem.
Jeśli w witrynach wisiały nieświeże szynki i leżały mandarynki – hau, hau… sp… ożywczy. Jeśli ciemne butelki z niedobrą cieczą… W-i – wi, n-a – wina… Dawni Bracia Jelisiejewowie…
Nieznajomy pan, który przyprowadził psa do drzwi swojego komfortowego mieszkania usytuowanego na półpiętrze, zadzwonił, a pies od razu podniósł oczy na dużą, czarną ze złotymi literami wizytówkę, wiszącą obok szerokich, przeszklonych lekko różowym pofałdowanym szkłem, drzwi. Trzy pierwsze litery złożył od razu: pe-er-o – „Pro…”. Jednak dalej stało brzuchate draństwo o dwóch bokach6, które nie wiadomo co oznaczało.
„Czyżby proletariusz?” – pomyślał zdziwiony Szarik – to niemożliwe”. Uniósł nos do góry, jeszcze raz obwąchał futro i stwierdził z przekonaniem: „Nie, tu proletariuszem nawet nie pachnie. Słowo naukowe, Bóg raczy wiedzieć, co znaczy”.
Za różową szybą zabłysło nieoczekiwane i radosne światło, jeszcze bardziej pogrążając w cieniu czarną wizytówkę. Drzwi otworzyły się bez najmniejszego szmeru i młoda urodziwa kobieta w białym fartuszku i koronkowym czepeczku stanęła przed psem i panem. Pierwszego z nich owionęło boskie ciepło i spódnica kobiety zapachniała konwaliami.
„No, proszę. To ja rozumiem” – pomyślał pies.
– Bardzo proszę, panie Szarik – ironicznie zaprosił pan i Szarik, machając ogonem, z namaszczeniem przestąpił próg.
Bogaty przedpokój był zastawiony mnóstwem przedmiotów. Pamięć zarejestrowała ogromne lustro do samej ziemi, które natychmiast odzwierciedliło drugiego złachanego i obdartego Szarika, straszne rogi jelenia na górze, niezliczone futra i kalosze oraz opalizujący tulipan z elektrycznym światłem pod sufitem.
– Gdzież pan takiego wynalazł, Filipie Filipowiczu? – zapytała z uśmiechem kobieta, pomagając mężczyźnie zdjąć ciężkie futro na srebrzystych lisach z niebieskawym poszyciem. – O rany, jaki parszywy!
– Głupstwa pleciesz. Gdzież on jest parszywy? – surowo i ostro spytał pan.
Po zdjęciu futra okazało się, że jest ubrany w czarny garnitur z angielskiej wełny, a na jego brzuchu radośnie i matowo błysnęła złota dewizka.
– Poczekaj no, nie wierć się, fit… no nie wierć się, głuptasie. Hm… to nie parchy… ach, stójże, do licha… Hm… A-a! To oparzenie. Jaki podlec ci to zrobił? Co? Stójże spokojnie!
„Kucharz, katorżnik kucharz!” – żałosnymi oczami mówił pies i lekko zaskomlał.
– Zino – polecił pan – do ambulatorium z nim, raz-dwa, a mnie fartuch!
Kobieta pogwizdała, popstrykała palcami i pies po chwili wahania poszedł za nią. Oboje zagłębili się w wąski, słabo oświetlony korytarz, minęli jedne polakierowane drzwi, doszli do końca, a następnie skręcili w lewo i znaleźli się w ciemnym pokoju, który przez swój złowieszczy zapach od razu nie spodobał się psu. Ciemność pstryknęła i zamieniła się w oślepiający dzień, przy czym ze wszystkich stron zalśniło, zajaśniało i zabielało.
„E… nie – zawył pies w myśli – nic z tego, nie dam się! Rozumiem! Niech to diabli porwą z ich kiełbasą! Zwabili mnie do psiej lecznicy. Zaraz mnie zmuszą do łykania rycyny i cały bok pokroją nożykami, a do niego i tak nie można się dotknąć!”.
– Ej, nie! A dokąd to?! – krzyknęła kobieta nazwana Ziną.
Pies wywinął się, naprężył jak sprężyna i nagle uderzył w drzwi zdrowym prawym bokiem, aż huknęło w całym mieszkaniu. Odskoczył do tyłu, zawirował jak bąk, przy tym przewrócił na podłogę białe wiadro, z którego rozsypały się strzępy waty. Podczas wirowania wokół psa fruwały ściany zastawione szafami z błyszczącymi narzędziami, skakał biały fartuszek i wykrzywiona twarz kobiety.
– A dokąd, ty diable kudłaty?! – krzyczała rozpaczliwie Zina. – Ach, przeklęty!
„Gdzie tu mogą być schody kuchenne…?” – kombinował pies. Z rozpędu jak pocisk walnął w szybę, licząc, że to drugie drzwi. Grad odłamków posypał się z hukiem i brzękiem, zleciał z półki pękaty słoik z rudym świństwem, które momentalnie zalało całą podłogę i zaśmierdziało. Otwarły się prawdziwe drzwi.
– Stój! B-bydlaku! – krzyknął pan, skacząc w fartuchu nałożonym na jedną rękę i łapiąc psa za nogi. – Zina, trzymaj go za kark, łobuza.
– O… o matko!.. A to pies!
Drzwi otwarły się szerzej i wpadła jeszcze jeden osoba płci męskiej w fartuchu. Krusząc potłuczone szkło, rzuciła się nie do psa, ale do szafy, otworzyła ją i cały pokój napełnił się słodkim i mdlącym zapachem. Następnie osoba przygniotła psa brzuchem, a ten z pasją capnął ją powyżej sznurowadeł półbuta. Osoba jęknęła, ale nie ustąpiła. Nieoczekiwanie mdląca obrzydliwość zaparła psu dech w płucach, w głowie się zakołowało, a potem stracił czucie w nogach i pojechał gdzieś łukiem w bok.
„Wielkie dzięki, to koniec – myślał marzycielsko, waląc się wprost na ostre szkła – żegnaj, Moskwo! Nie zobaczę już nigdy Czyczkina, i proletariuszy, i kiełbasy krakowskiej! Za psie cierpienia idę do raju. Braciszkowie rakarze, za co mnie tak?”.
Tu ostatecznie przewrócił się na bok i zdechł.
Kiedy zmartwychwstał, czuł lekkie zawroty głowy i niewielkie mdłości w brzuchu, boku zaś jakby nie było, bok słodko milczał. Pies otworzył nieco prawe rozmarzone oko i jego kątem zobaczył, że jest ściśle obandażowany w poprzek boków i brzucha. „Jednak załatwili mnie, sukinsyny – pomyślał niewyraźnie – ale sprytnie, to trzeba im przyznać”.
– „Od Sewilli do Grenady… Gdy mrok nocy na nie spadł”7 – zaśpiewał nad nim roztargniony i fałszywy głos.
Pies zdziwił się, otworzył szeroko obydwa oczy i w odległości dwóch kroków zobaczył męską nogę na białym taborecie. Nogawka i kalesony na niej były podwinięte, a obnażona żółta goleń była wymazana zaschniętą krwią i jodyną.
„Święci pańscy! – pomyślał pies. – Znaczy, że to jego ugryzłem, moja robota. No, dostanę wciry!”.
– „R-ozbrzmiewają serenady, i szczęk słychać ostrych szpad…!” Czemu, łazęgo jeden, ugryzłeś doktora? Co? Dlaczego szybę rozbiłeś? Co…?
– U-u-u-u – żałośnie zaskowyczał pies.
– No, dobrze. Opamiętałeś się to leż, bałwanie.
– Jak się to panu, Filipie Filipowiczu, udało zwabić tak nerwowego psa? – spytał przyjemny męski głos i trykotowe kalesony opuściły się w dół. Zapachniało tytoniem i w szafie dźwięknęło szkło.
– Serdecznością. Jedynym sposobem, jaki jest możliwy w kontaktach z żywą istotą. Terrorem nic się nie da zrobić ze zwierzęciem, na jakimkolwiek by stopniu rozwoju się znajdowało. Tak twierdziłem, twierdzę i będę twierdził. Oni są w błędzie, sądząc, że terror im pomoże. Nie, nie, nie pomoże, jakimkolwiek by był: biały, czerwony czy nawet brązowy! Terror całkowicie paraliżuje system nerwowy. Zina! Kupiłem temu łajdakowi kiełbasy krakowskiej za rubla czterdzieści kopiejek. Bądź tak dobra, nakarm go, kiedy mu przejdą mdłości.
Zachrzęściło zamiatane szkło i odezwał się kokieteryjny głos kobiecy:
– Kra-akowskiej! O rany, przecież można mu było w jatce kupić okrawków za dwadzieścia kopiejek. Krakowską kiełbasę lepiej sama zjem.
– Tylko spróbuj! Ja ci zjem! To trucizna dla ludzkiego żołądka. Dorosła panna, a jak dziecko, pcha do ust wszelkie świństwo. Ani się waż! Uprzedzam, że ani ja, ani doktor Bormental nie będziemy się z tobą cackać, kiedy cię brzuch rozboli. „Tych, co mówią, że ktoś inny może przyćmić urok twój…!”.
Miękkie drobne dzwoneczki sypały się w tym czasie po całym mieszkaniu, a z odległego przedpokoju co i raz dolatywały głosy. Dzwonił telefon. Zina zniknęła.
Filip Filipowicz rzucił niedopałek papierosa do wiadra, zapiął fartuch, przed lustrem na ścianie rozczesał puszyste wąsy i zawołał psa:
– Fit, fit… no, dobra, dobra! Idziemy przyjmować pacjentów.
Pies podniósł się na niepewne łapy, zachwiał się, przez chwilę drżał, lecz szybko zebrał siły i ruszył w ślad za rozwiewającymi się połami fartucha Filipa Filipowicza. Pies znowu przeszedł wąski korytarz, lecz teraz zobaczył, że jest on jasno oświetlony podsufitową rozetą. Gdy otworzyły się drzwi, wszedł z Filipem Filipowiczem do gabinetu, który olśnił go swym umeblowaniem. Przede wszystkim był cały oświetlony: światło paliło się pod stiukami na suficie, paliło się na stole, na ścianie i w oszklonych szafach. Światło zalewało niezliczoną liczbą przedmiotów, z których najciekawsza okazała się olbrzymia sowa siedząca na sęku przytwierdzonym do ściany.
– Połóż się – rozkazał Filip Filipowicz.
Otworzyły się przeciwległe rzeźbione drzwi, wszedł ów ugryziony, który teraz, w mocnym świetle, okazał się bardzo przystojnym młodym mężczyzną z czarną spiczastą bródką, podał kartkę i odezwał się:
– Dawny…
Od razu bezszelestnie zniknął, zaś Filip Filipowicz odrzucił poły fartucha, usiadł przy wielkim biurku i natychmiast stał się niezwykle ważny i reprezentacyjny.
„Nie, to nie lecznica… trafiłem do jakiegoś innego miejsca – z niepokojem pomyślał pies i przylgnął do wzorzystego dywanu obok ciężkiej skórzanej kanapy. – A tę sowę jeszcze sobie obejrzymy…”.
Drzwi miękko się otworzyły i wszedł ktoś, kto tak wstrząsnął psem, że szczeknął, ale bardzo lękliwie.
– Leżeć! Ba-a! Ale pan się zmienił, kochany!
Przybyły nieśmiało i z wielkim szacunkiem ukłonił się Filipowi Filipowiczowi.
– Hi-hi… Pan jest magiem i czarodziejem, panie profesorze – odezwał się nieśmiało.
– Niech pan zdejmie spodnie, kochaneńki – polecił Filip Filipowicz, wstając.
„Panie Jezu! – pomyślał pies – a to ci frant…!”.
Na głowie franta rosły całkiem zielone włosy, a na karku połyskiwały rudym kolorem tytoniu. Jego poryta zmarszczkami twarz była jednak różowa jak buzia noworodka. Lewa noga była sztywna, musiał ją pociągać po dywanie, natomiast prawa podrygiwała jak u dziecięcego pajacyka. W klapie wspaniałej marynarki niczym oko tkwił drogocenny kamień.
Pies z ciekawości zapomniał o mdłościach.
– Hau, hau… – cichutko dał głos.
– Milcz! Jak ze snem, kochany?
– He, he… Jesteśmy sami, profesorze? To jest nie do opisania – niepewnie podjął przybyły. – Parole d’honneur, od dwudziestu pięciu lat nie było niczego podobnego! – Osobnik sięgnął do guzika spodni. – Czy uwierzy pan, profesorze, co noc nagie dziewczęta, całymi stadami… Jestem całkowicie oczarowany. Jest pan czarodziejem!
– Hm – chrząknął zatroskany Filip Filipowicz, wpatrując się w źrenice gościa.
Ten pokonał wreszcie guziki, ściągnął spodnie w paski i pokazał niezwykłe kalesony. Były koloru kremowego w haftowane jedwabiem czarne kotki i pachniały perfumami.
Pies nie zniósł kotów i zaszczekał tak, że osobnik podskoczył.
– Oj!
– Zarobisz lanie! Proszę się nie bać, on nie gryzie.
„Ja nie gryzę…?” – zdziwił się pies.
Przybyłemu wypadła z kieszeni spodni mała kopertka, na której była przedstawiona ślicznotka z rozpuszczonymi włosami. Osobnik podskoczył, schylił się i podniósł zgubę mocno się czerwieniąc.
– Niech pan wszelako uważa – ostrzegawczo i posępnie powiedział Filip Filipowicz, grożąc palcem – mimo wszystko niech pan uważa i nie nadużywa!
– Ja nie nad… – odparł zawstydzony osobnik, rozbierając się. – Ja, drogi profesorze, tylko w formie doświadczenia…
– No i cóż, jakie wyniki? – surowo spytał Filip Filipowicz.
Osobnik machnął ręką w ekstazie.
– Dwadzieścia pięć lat, przysięgam na Boga, profesorze, nie miałem niczego podobnego! Ostatni raz w 1899 roku w Paryżu na rue de la Paix.
– A czemu pan pozieleniał?
Twarz przybyłego nachmurzyła się.
– Przeklęte TeŻe8! Nie może sobie pan wyobrazić, profesorze, co te nicponie podsunęły mi zamiast farby. Niech pan tylko spojrzy – mamrotał osobnik, szukając wzrokiem lustra – przecież to okropne! Tylko dać im po mordzie – dodał, coraz bardziej rozwścieczony. – Cóż mam teraz począć, profesorze? – spytał płaczliwie.
– Hm… Niech się pan ogoli na łyso.
– Profesorze! – wykrzyknął gość żałośnie. – To przecież znowu wyrosną siwe! Poza tym nie będę mógł się pokazać w biurze, i tak już trzeci dzień nie jeżdżę do pracy. Przyjeżdża samochód, ja go zwalniam. Ech, profesorze, gdyby pan wynalazł sposób na odmładzanie włosów!
– Nie od razu, nie od razu, mój drogi! – mruknął Filip Filipowicz.
Nachylony, przez błyszczące okulary oglądał goły brzuch pacjenta. – No, cóż, znakomicie, wszystko w całkowitym porządku… Nawet nie oczekiwałem, prawdę mówiąc, takiego wyniku… „Wiele krwi i wiele pieśni…!”. Może się pan ubrać, kochaneńki!
– „Leje się dla pięknych dam!…” – podjął do wtóru pacjent głosem brzęczącym niczym patelnia i promieniejąc, zaczął się ubierać. Gdy doprowadził się do porządku, podskakując i roztaczając zapach perfum, odliczył Filipowi Filipowiczowi paczkę białych banknotów i zaczął z czułością ściskać mu obie dłonie.
– Dwa tygodnie może się pan nie pokazywać – powiedział Filip Filipowicz – lecz jednak proszę, niech pan będzie ostrożny.
– Profesorze – już za progiem w ekstazie wykrzyknął gość – niech pan będzie absolutnie spokojny. – Słodko zachichotał i zniknął.
Dźwięk dzwonka rozsypał się po mieszkaniu, lakierowane drzwi otworzyły się, wszedł ugryziony, wręczył Filipowi Filipowiczowi kartkę i oświadczył:
– Wiek podała nieprawdziwy. Prawdopodobnie ma 54–55 lat. Tony serca nieco głuche.
Zniknął, a zamiast niego pojawiła się szeleszcząca dama w fantazyjnie nałożonym na bakier kapeluszu i połyskliwej kolii na przywiędłej, pomarszczonej szyi. Straszne czarne worki zalegały pod jej oczami, a policzki miała różowe jak lalka.
Dama była mocno stremowana.
– Szanowna pani, ile ma pani lat? – bardzo surowo spytał ją Filip Filipowicz.
Dama spłoszyła się i nawet pobladła pod warstewką różu.
– Ja, profesorze… Przysięgam, gdyby pan wiedział, jaka spotkała mnie tragedia…
– Lat ile łaskawa pani sobie liczy? – jeszcze bardziej surowo powtórzył Filip Filipowicz.
– Słowo honoru… no, czterdzieści pięć.
– Proszę pani! – Filip Filipowicz podniósł głos. – Czekają pacjenci! Proszę nie przedłużać, nie jest pani sama!
Pierś damy falowała.
– Panu jednemu jako luminarzowi nauki, lecz przysięgam, to taka potworność…
– Ile ma pani lat? – wściekle i piskliwie spytał Filip Filipowicz, a jego okulary błysnęły.
– Pięćdziesiąt jeden – skręcając się ze strachu, odparła dama.
– Proszę zdjąć majtki, szanowna pani – z ulgą odezwał się Filip Filipowicz i wskazał na wysoki biały szafot w rogu.
– Przysięgam, profesorze – mamrotała dama, drżącymi palcami odpinając jakieś haftki na pasie – ten Alfons… wyznaję panu jak na spowiedzi…
– „Od Sewilli do Grenady…” – w roztargnieniu zanucił Filip Filipowicz i nacisnął pedał pod marmurową umywalką. Zaszumiała woda.
– Przysięgam na Boga! – mówiła dama i żywe plamy na jej policzkach przedzierały się przez sztuczne. Wiem, że to moja ostatnia namiętność… Przecież to taki podlec! O, profesorze! To szuler karciany, wie o tym cała Moskwa. Nie przepuści ani jednej, bodaj najgorszej modystce! Jest przecież tak diabelnie młody – mamrotała dama, wyciągając spod szeleszczących spódnic zmięty kłąb koronek.
Pies całkiem się pogubił i wszystko w jego głowie obróciło się do góry nogami.
„A idźcie wy do diabła – pomyślał mętnie, położył głowę na łapach i ze wstydu wpadał w drzemkę – nawet nie będę się starał pojąć, o co tu chodzi, bo i tak nie zrozumiem”.
Rozbudziło go brzęknięcie i zobaczył, że Filip Filipowicz wrzucił do wiadra jakieś błyszczące rurki.
Plamista dama, przyciskając dłonie do piersi, z nadzieją patrzyła na Filipa Filipowicza. On z godnością nachmurzył się, usiadł przy biurku i coś zapisał.
– Łaskawa pani, przeszczepię pani jajniki małpy – odezwał się i popatrzył surowo.
– Ach, profesorze, muszą być małpy?
– Tak – stanowczo odparł Filip Filipowicz.
– A kiedy operacja? – blednąc, słabym głosem spytała dama.
– „Od Sewilli do Granady…” hm… W poniedziałek. Rano położy się pani w klinice, mój asystent panią przygotuje.
– Ach, ale ja nie chcę do kliniki. Czy nie można u pana, profesorze?
– Widzi pani, u siebie przeprowadzam operacje tylko w wyjątkowych przypadkach. To będzie bardzo drogo kosztować – pięćdziesiąt czerwońców.
– Zgadzam się, profesorze!
Znowu zaszumiała woda, zakołysał się kapelusz z piórami, później pojawiła się jakaś łysa jak talerz głowa i objęła Filipa Filipowicza. Pies drzemał, mdłości ustąpiły, cieszyło go to, że bolący bok ucichł i było mu ciepło, nawet zachrapał i zdążył obejrzeć kawałek przyjemnego snu: wyrwał sowie pęk piór z ogona… Później podenerwowany głos szczeknął nad głową:
– Jestem zbyt znanym działaczem społecznym, profesorze! Co teraz robić?
– Panowie! – krzyczał oburzony Filip Filipowicz. – Tak nie wolno! Hamujcie się! Ile ma lat?
– Czternaście, profesorze… Pan rozumie, rozgłos mnie zgubi. Na dniach mam jechać w delegację do Londynu…
– Ale przecież ja nie jestem prawnikiem, kochaneńki… No, niech pan poczeka dwa lata i żeni się z nią.
– Jestem żonaty, profesorze!
– Ach, panowie, panowie!..
Drzwi się otwierały, zmieniały się twarze, brzęczały narzędzia w szafie i Filip Filipowicz pracował bez wytchnienia.
„Bezwstydne mieszkanko – pomyślał pies – ale jakże przyjemnie! A po kiego diabła ja mu jestem potrzebny? Czyżbym miał tu mieszkać? Co za dziwak! A przecież na skinienie palcem mógłby mieć takiego psa, że aż ha! A może jestem piękny. Widocznie, moje szczęście. A ta sowa to paskudztwo. Bezczelna”.
Ostatecznie pies ocknął się późnym wieczorem, kiedy dzwonki ustały i akurat w momencie, gdy drzwi wpuściły szczególnych interesantów Była ich od razu czwórka. Wszyscy młodzi i wszyscy nader skromnie ubrani.
„A ci czego chcą?” – ze zdziwieniem i nieprzyjaźnie pomyślał pies. O wiele bardziej nieprzyjaźnie powitał gości Filip Filipowicz. Stał za biurkiem i patrzył na nich jak wódz wojska na wrogów. Nozdrza jego jastrzębiego nosa rozdymały się. Przybyli przestępowali z nogi na nogę na dywanie.
– My do was, profesorze – przemówił ten z nich, któremu ćwierć arszyna wzrostu dodawała szopa gęstych, wijących się czarnych włosów – w takiej mianowicie sprawie…
– Szkoda, panowie, że w taką pogodę chodzicie bez kaloszy – przerwał mu pouczająco Filip Filipowicz – po pierwsze, przeziębicie się, a po drugie, zabrudziliście mi dywany, a wszystkie moje dywany są perskie.
Ten z szopą zamilkł i cała czwórka ze zdziwieniem patrzyła na Filipa Filipowicza. Milczenie trwało kilka sekund i przerywało je tylko stukanie palców Filipa Filipowicza po malowanym drewnianym talerzu na biurku.
– Po pierwsze, nie jesteśmy panami – odezwał się wreszcie najmłodszy z czwórki o brzoskwiniowej cerze.
– Po pierwsze – przerwał mu Filip Filipowicz – jest pan mężczyzną czy kobietą?
Czwórka znowu zamilkła i rozdziawiła usta. Tym razem pierwszy opamiętał się ten z szopą.
– Jaka różnica, towarzyszu? – spytał dumnie.
– Jestem kobietą – przyznał się brzoskwiniowy młodzieniec w skórzanej kurtce i mocno poczerwieniał. W ślad za nim nieoczekiwanie w pąsach stanął jeden z przybyłych – blondyn w papasze.
– W takim razie pani może zostać w czapce, a pana, szanowny panie, poproszę o zdjęcie nakrycia głowy – pouczającym tonem powiedział Filip Filipowicz.
– Nie jestem „szanownym panem” – gniewnie wymamrotał blondyn, zdejmując papachę.
– Przyszliśmy do was – znowu zaczął czarny z szopą.
– Przede wszystkim, kto to „my”?
– My – nowy zarząd naszego domu – z hamowaną wściekłością odparł czarny. – Ja jestem Szwonder, ona – Wiaziemska, on – towarzysz Piestruchin oraz Żarowkin. I właśnie my…
– To was dokwaterowano do mieszkania Fiodora Pawłowicza Sablina?
– Nas – odparł Szwonder.
– O Boże! Koniec z domem Kałabuchowa! – z rozpaczą zawołał Filip Filipowicz i rozłożył ręce.
– Cóż to, profesorze, kpicie sobie? – rozgniewał się Szwonder.
– Jakie tam kpiny! Jestem całkowicie zrozpaczony! – krzyknął Filip Filipowicz. – Co teraz będzie z ogrzewaniem parowym?!
– Wy drwicie z nas, profesorze Preobrażeński!
– W jakiej sprawie przyszli państwo do mnie, proszę mówić możliwie szybko, mam teraz obiad.
– Jesteśmy zarządem domu – z nienawiścią zaczął mówić Szwonder – przyszliśmy do was po walnym zebraniu lokatorów, na którym stała sprawa zagęszczenia mieszkań w tym domu.
– Kto na kim stał? – krzyknął Filip Filipowicz. – Proszę łaskawie jaśniej prezentować swoje myśli.
– Stała kwestia zagęszczenia…
– Dosyć! Zrozumiałem! Wiadomo państwu, że decyzją z dwunastego bieżącego miesiąca moje mieszkanie jest wolne od jakichkolwiek zagęszczeń i przesiedleń?
– Wiadomo – odparł Szwonder – jednak walne zebranie po rozpatrzeniu waszej kwestii doszło do wniosku, że w ogóle i w szczególe zajmujecie nadmierny metraż. Absolutnie nadmierny. Mieszkacie sami w siedmiu pokojach.
– Sam mieszkam i pracuję w siedmiu pokojach – odparł Filip Filipowicz – i chciałbym mieć ósmy. Jest mi niezbędny na bibliotekę.
Czworo oniemiało.
– Ósmy? E-he-he – odezwał się pozbawiony nakrycia głowy blondyn – całkiem nie-e-źle!
– Tego się nie da opisać! – zawołał młodzieniec, który okazał się kobietą.
– Mam poczekalnię, proszę zauważyć, która zarazem jest biblioteką, jadalnię, mój gabinet – trzy! Gabinet zabiegowy – cztery. Sala operacyjna – pięć. Moja sypialnia – sześć i pokój dla służby – siedem. W sumie za mało… A zresztą to nie jest ważne. Moje mieszkanie jest wolne i na tym koniec. Mogę wreszcie zjeść obiad?
– Przepraszam – powiedział czwarty, podobny do krępego żuka.
– Przepraszam – przerwał mu Szwonder – przyszliśmy porozmawiać właśnie na temat jadalni i pokoju zabiegowego. Walne zebranie prosi was o dobrowolną, w trybie dyscypliny pracy, rezygnację z jadalni. Nikt w Moskwie nie ma pokoju stołowego.
– Nawet Isadora Duncan! – dźwięcznie wykrzyknęła kobieta.
Z Filipem Filipowiczem coś się stało, co spowodowało, że jego twarz delikatnie spurpurowiała, ale nie wydał najmniejszego dźwięku, wyczekując, co będzie dalej.
– I z pokoju zabiegowego również – ciągnął Szwonder – zabiegowy z powodzeniem można połączyć z gabinetem.
– Uhu – odezwał się Filip Filipowicz jakimś dziwnym głosem – a gdzie miałbym jadać?
– W sypialni – odpowiedziała chórem czwórka.
Purpura na twarzy Filipa Filipowicza nieco poszarzała.
– W sypialni jadać – zaczął nieco przyduszonym głosem – w pokoju zabiegowym czytać, a w poczekalni ubierać się, operować w pokoju służby, zaś w stołowym badać pacjentów?! Bardzo być może, że Isadora Duncan tak właśnie postępuje. Być może jada w gabinecie, a króliki kroi w łazience. Być może. Jednak ja nie jestem Isadorą Duncan!! – ryknął nagle i jego purpura zrobiła się żółta. – Ja będę jadł obiady w stołowym, a operował w sali operacyjnej! Proszę przekazać to walnemu zebraniu i proszę uprzejmie, aby państwo wrócili do swoich zajęć, a mnie dali możliwość spożycia obiadu tam, gdzie jadają wszyscy normalni ludzie, to znaczy w stołowym, a nie w przedpokoju i nie w pokoju dziecięcym.
– Wobec tego, profesorze, z powodu waszych uporczywych przeciwdziałań – przemówił zdenerwowany Szwonder – złożymy na was skargę do wyższych instancji.
– Aha – powiedział Filip Filipowicz. – Tak? – W jego głosie pojawiły się podejrzanie grzeczne nutki. – Uprzejmie proszę o chwilę cierpliwości.
„To jest gość – pomyślał pies z zachwytem – dokładnie jak ja. Och, capnie on ich teraz, och, capnie!.. Bić ich! Tego długonogiego dziabnąć by teraz nad cholewką za ścięgno pod kolanem… wr-r-r…!”.
Filip Filipowicz postukał w aparat, podniósł słuchawkę i tak do niej powiedział:
– Proszę… tak… dziękuję pani. Proszę z Witalijem Aleksandrowiczem. Profesor Preobrażeński. Witalij Aleksandrowicz? Bardzo się cieszę, że pana zastałem. Dziękuję, zdrowie w porządku. Witaliju Aleksandrowiczu, pańska operacja jest odwołana. Proszę? Nie, całkowicie odwołana, podobnie jak wszystkie pozostałe operacje. Oto dlaczego: kończę pracę w Moskwie i w ogóle w Rosji… Właśnie przyszły do mnie cztery osoby, jest wśród nich jedna kobieta przebrana za mężczyznę, a dwaj uzbrojeni w rewolwery, sterroryzowali mnie w mieszkaniu w celu odebrania jego części…
– Pozwólcie, profesorze – zaczął Szwonder, zmieniając się na twarzy.
– Przepraszam… Nie jestem w stanie powtórzyć wszystkiego, co mówili, nie mam ochoty na bzdury. Dość powiedzieć, że zaproponowali mi, żebym zrezygnował z mojego ambulatorium, innymi słowy, postawili mnie wobec konieczności operowania pana tam, gdzie do tej pory kroiłem króliki. W takich warunkach nie tylko nie mogę, ale nawet nie mam prawa pracować. Dlatego kończę działalność, zamykam mieszkanie i wyjeżdżam do Soczi. Klucz mogę przekazać Szwonderowi, niech on operuje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki