Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezimienna narratorka, pisarka mieszkająca na Manhattanie, otrzymuje list od Rouenny Zycinski, zapomnianej koleżanki z osiedla na Staten Island, gdzie obie mieszkały w dzieciństwie. Pod koniec lat sześćdziesiątych Rouenna służyła w armii amerykańskiej, pracując jako pielęgniarka na wojnie w Wietnamie, teraz zaś – o czym wspomina niespodziewanie po kilku piwach wypitych w hinduskiej restauracji – chce, by ktoś pomógł jej opisać tamte wydarzenia. Narratorka najpierw odrzuca propozycję, wysłuchuje jednak opowieści i odnawia dawną znajomość… czy zdecyduje się pomóc Rouennie?
Znany z wcześniej wydanych po polsku książek autorki portret kobiecej przyjaźni przekształca się tutaj w niepokojącą analizę indywidualnego i narodowego wstydu, który Amerykanie próbowali wyprzeć lub zignorować. Druga część książki to opowieść o tym, jak wojna zmieniła Rouennę, jak kazała jej pospiesznie dorosnąć i pomogła ukształtować myśli oraz przekonania na resztę życia.
Elegancka i nieznająca strachu proza Nunez jest hołdem oddanym kobietom walczącym na wszystkich wojnach – nie tylko z bronią w ręku. To również fragment historii Ameryki i dwóch jakże różnych kobiet, których losy po wielu latach się łączą. Sigrid Nunez, autorka Pełni miłości oraz bestsellerowego Przyjaciela nagrodzonego w 2018 roku National Book Award, zachwyci swoich obecnych i nowych czytelników historią o kobiecie na wojnie, której Ameryka nie mogła wygrać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fragmenty Pamiętników Hadriana Marguerite Yourcenar w przekładzie Hanny Szumańskiej-Grossowej.
Fragment W osadzie Elizabeth Bishop w przekładzie Marcina Szustra.
Fragment Recuerdo Edny St. Vincent Millay w przekładzie Stanisława Barańczaka.
Fragmenty Spokojnego Amerykanina Grahama Greene’a w przekładzie Henryka Woźniakowskiego.
Fragment Angielskiego pacjenta Michaela Ondaatje w przekładzie Wacława Sadkowskiego.
Fragment Przystając pod lasem w śnieżny wieczór Roberta Frosta w przekładzie Stanisława Barańczaka.
Tytuł oryginału For Rouenna
Przekład Dobromiła Jankowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
FOR ROUENNA by Sigrid Nunez
Copyright © 2001 by Sigrid Nunez
By arrangement with the author. All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2022
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Nancy Crampton
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-964667-9-2
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2022
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Po publikacji pierwszej książki otrzymywałam różne listy. W większości od nieznajomych, którzy ją przeczytali i chcieli opowiedzieć mi, co o niej sądzą. Zwykle były to przyjacielskie wiadomości, choć znalazło się kilka uwag krytycznych. (Proszę nie mieć mi za złe, ale zakończenie wcale mi się nie podobało – i tym podobne). Pisały również osoby, które kiedyś znałam. Prawie obcy: ludzie, z którymi nie miałam kontaktu od dwudziestu, trzydziestu lat i o których myślałam rzadko albo nie myślałam wcale. Niemal każdy z tych listów zaczynał się od wątpliwości, czy pamiętam nadawcę, moje odpowiedzi zaś zawsze rozpoczynały się zapewnieniem, że oczywiście pamiętam. Nie kłamałam. Jeszcze przed otwarciem tych kopert rozpoznawałam nazwisko nad adresem zwrotnym. (Czasami rozpoznawałam też pismo). Za to niemal zawsze nieznany okazywał się właśnie adres. Moi dawni znajomi, duchy przeszłości, wyprowadzili się z miejsc, w których ich znałam, czasami bardzo daleko. Jeden z kilku listów nadesłanych ze stanu Nowy Jork nadano z więzienia dla mężczyzn. Czasami autor dodawał na kopercie PRYWATNE albo PRYWATNE I POUFNE. Mam nadzieję, że pamiętasz moją żałosną postać, która wylądowała w więzieniu – zaczynał się list od jednego osadzonego.
W przeciwieństwie do wiadomości, które otrzymywałam od obcych, tematem tej korespondencji zwykle nie była książka. Często autor nawet jej nie znał, tylko o niej słyszał, na przykład czytał recenzję, i postanawiał odnowić kontakt „po tych wszystkich latach”. I te listy zwykle okazywały się długie – miały trzy lub cztery strony – a także pełne autobiograficznych szczegółów. Zabierały mnie w przeszłość: do college’u, do liceum albo i dalej. Dostałam wiadomości od trzech kobiet, moich najlepszych przyjaciółek w siódmej klasie. (Większość nadawców to były kobiety). Rzadko dziwiło mnie to, co się stało z tymi ludźmi. Wzięli ślub. Mieli dzieci. Pracowali w zawodach, w których kiedyś ich sobie wyobrażałam. Zaskakiwało mnie jednak i wzruszało, że pragną mi o tym wszystkim opowiedzieć.
Odpowiadałam na każdy list. I zwykle na tym się kończyło. Nie miałam więcej wiadomości od tej osoby, a jeśli już – to tylko raz. Przychodził dużo krótszy list, najczęściej jednak pocztówka. Jedna ze znajomych z siódmej klasy wykopała gdzieś i przysłała mi stare zdjęcie, na którym mam trzynaście lat, oraz kopię wiersza napisanego moją młodocianą dłonią – wyrzuciłam go, nawet nie przeczytawszy, zbyt dobrze pamiętam, jakie wiersze pisałam w wieku trzynastu lat.
Czas mijał. Rok, potem następny, wystarczająco długo, bym ukończyła kolejną książkę – długi okres, w którym nie przychodziły już takie listy. Aż pewnego dnia dostałam jeszcze jeden. (Nie wiem, czy mnie pamiętasz). Tym razem z Brooklynu. I tym razem nie pamiętałam nadawcy.
Nie pamiętałam Rouenny Zycinski. Byłam wręcz pewna, że nigdy jej nie znałam. Ale podobno wiele lat wcześniej byłyśmy sąsiadkami na tym samym komunalnym osiedlu na Staten Island. Ta kobieta była starsza ode mnie, w wieku mojej starszej siostry – pamiętała i ją, i moją drugą siostrę, i moich rodziców. Podała imiona ich wszystkich oraz numer budynku, w którym mieszkaliśmy, a nawet numer mieszkania. Wszystkie te informacje zamieściła w liście i wszystkie się zgadzały. O tamtym świecie osiedli socjalnych pisałam w pierwszej książce, którą Rouenna właśnie przeczytała. Tym samym wróciły do niej dawne dzieje, przywołały wiele wspomnień i właściwie tylko tyle chciała mi przekazać.
Od razu odpowiedziałam na list, dziękując, a potem o niej zapomniałam, aż kilka tygodni później napisała ponownie. Jesteśmy – twierdziła (tym razem, moim zdaniem, niezbyt precyzyjnie) – ponownie sąsiadkami. Brooklyn, Manhattan. Dwa przystanki metrem, linią L. Kwestia minut. Czy możemy się spotkać?
Nie chciałam. Nie miałam ochoty spotykać się z tą kobietą. Była mi obca, a ja nie ufam obcym. Podobno łączyła nas jakaś blada wspólna przeszłość. Jej nazwisko nic mi nie mówiło. Razem z rodziną wyprowadziła się z tamtego osiedla „jakieś czterdzieści lat temu”. Moi bliscy zrobili to samo dziesięć lat później. Dlaczego mamy się spotykać? Nie widziałam żadnego powodu. Podświadomie czułam też, że ta kobieta może czegoś chcieć, czegoś więcej niż tylko spotkania. Nie wiedziałam, o co dokładnie chodzi, ale wyczuwałam niebezpieczeństwo. Nie, „niebezpieczeństwo” to zbyt dramatyczne słowo – jakieś kłopoty, które wynikną z tego spotkania, a ja miałam dosyć kłopotów. Gdyby była mężczyzną, chyba odmówiłabym. Dręczyło mnie jednak dziwne poczucie obowiązku, jakbym była coś winna tej kobiecie, całkowicie obcej osobie z marginesu mojej księgi wspomnień – ale cóż niby mogłam jej być winna?
Kłopotów mi nie brakowało. Nadejście wiadomości od Rouenny zbiegło się z dziwnym, nieszczęśliwym okresem w moim życiu. Gdy dostałam pierwszy list, właśnie zerwałam z mężczyzną, z którym mieszkałam od kilku lat. Wyprowadziłam się z naszego wspólnego mieszkania (wcześniej to było jego mieszkanie) i przeniosłam do nowego. Zostałam sama. (Ona również była sama, choć o tym nie wspomniała, ale potrafiłam sobie wyobrazić Rouennę Zycinski wyłącznie jako mieszkającą zupełnie samotnie te dwa przystanki metra dalej na Brooklynie). W połowie rozpakowywania straciłam zapał i nie otworzyłam nawet reszty pudeł. Mieszkałam w bałaganie i z trudem cokolwiek odnajdywałam. Kuchnia stała pusta, ani razu nie odpaliłam jeszcze kuchenki, po wszystko wychodziłam: od porannej kawy po drinka o północy. Wychodziłam sama – unikałam ludzi. Unikałam konieczności wyjaśniania, że G. i ja nie jesteśmy już razem. Unikałam konieczności odpowiadania na pytania o pracę, o to, jak idzie pisanie następnej książki, i przyznawania, że nie idzie – porzuciłam tę książkę. Niczego nie napisałam od miesięcy. Musiałam szybko się przeprowadzić do właściwie pierwszego znalezionego mieszkania. Dwa małe pokoje, które po zestawieniu nie stworzyłyby nawet jednego dużego. Kanapa tu, łóżko tam, i koniec przestrzeni. Podłoga pełna drzazg, światło... cóż, nie było światła. Prawie wszystkie lokale w budynku zamieszkiwały kobiety. Gospodyni nie wynajmowała samotnym mężczyznom ani rodzinom (choć trudno byłoby sobie wyobrazić jakąkolwiek rodzinę upchniętą w jednym z tych ciasnych mieszkań wydzielonych z niegdyś eleganckiej kamienicy). Mieszkały tam więc głównie kobiety, ze wszystkich stron otaczały mnie młode kobiety. Zapomniałam, jak często młode kobiety płaczą. Okazało się, że nie tylko ja mam problemy sercowe. Często słyszałam kłócące się pary – zawsze wtedy skakało mi tętno. Pewnego razu w szybie wentylacyjnym zadudnił udręczony męski głos – „Kocham cię, suko!” – a ja się rozpłakałam.
W budynku mieszkało również wiele kotów. Chyba każda kobieta miała jednego. (Psów nie wolno było trzymać – gospodyni myślała o psach równie źle, jak o samotnych mężczyznach). Wracając do domu, zerkałam czasami na fasadę kamienicy i widziałam znajome kształtne sylwetki w niemal co drugim oknie. Mój kot spacerował po zagraconych pokojach z szeroko otwartymi, niedowierzającymi oczami. Na początku dużo miauczał, jakby mnie błagał... Później zamilkł i spoważniał, kiedy (przypuszczam) dotarła do niego prawda: porządek, do którego się przyzwyczaił, którego potrzebował i który lubił, nie poszedł za nami, ale należał do tamtego drugiego życia, tego, które na zawsze za sobą zostawiliśmy.
Zamiast więc tworzyć porządek, zamiast osiedlić się w nowym miejscu i żyć dalej, marzyłam o wyjeździe. Przeczytałam opowieść Marguerite Yourcenar o tym, jak pociągiem przejechała Stany Zjednoczone, pisząc fragmenty swojego arcydzieła, Pamiętników Hadriana: Do późna w nocy pracowałam na trasie Nowy Jork – Chicago, zamknięta w wagonie sypialnym, jak w hypogeum. Potem, przez cały następny dzień, w restauracji dworcowej w Chicago [...]. I jeszcze potem, aż do świtu, sama w przeszklonym wagonie widokowym ekspresu do Santa Fé. Kolejne strony opowieści, która przez tak wiele lat sprawiała jej tyle trudności, wypływały jedna za drugą: Nie pamiętam w całym moim życiu dnia bardziej płomiennego ani nocy bardziej rozświetlonej od wewnątrz.
Porywające marzenie. Z Nowego Jorku do Kalifornii. Odwiedziłabym S. w San Francisco. Płomienne dni. Rozświetlone noce. Pisałabym jak nigdy dotąd.
Porywające marzenie: wyraz twarzy G., kiedy mu powiem. To była jedna z jego głównych pretensji: jestem niezdolna do właśnie takich czynów, jakie teraz rozważałam. Nie pragnę przygody, nie ma mniej spontanicznej osoby na świecie. („Ktoś mówi ci: «Kochajmy się!», a ty odpowiadasz: «Momencik, muszę spisać testament»”). Jeśli nie nauczę się robić więcej – wychodzić, podróżować, zwiedzać świat, doświadczać życia – w końcu nie będę miała o czym pisać. To była jedna z ostatnich rzeczy, jakie usłyszałam od niego przed zerwaniem (choć nie mówił tego po raz pierwszy), ale tego ostatniego razu wypowiedział to w taki sposób, jakby rzucał na mnie klątwę.
Takich podróży ludzie już nie odbywali, a z pewnością nie samotnie. Dowiedziałam się, że pozostałymi pasażerami będą głównie rodziny. Świat wyglądał inaczej niż w latach czterdziestych. W tamtej restauracji na dworcu w Chicago grała teraz muzyka z głośników. A Yourcenar nie udałoby się samej usiąść w wagonie. Pociągi były teraz najczęściej zatłoczone, rzadko ciche – to nie miejsce na lekturę, nie mówiąc już o pisaniu arcydzieła. Nieustanny odgłos czyjegoś gadania albo chrapania, metaliczny dźwięk muzyki z walkmana, piknięcia i kwaknięcia gry komputerowej – przynajmniej takie były w ostatnich latach moje doświadczenia z jazdy pociągami. Brudne toalety. Kiepskie jedzenie. W przedziałach obok rodziny z małymi dziećmi. „Czy wszystkie przedziały będą pełne?” – zapytałam kiedyś w biurze podróży. „Ależ oczywiście. I proszę się szybko zdecydować. Te bilety rezerwuje się z dziesięciomiesięcznym wyprzedzeniem”.
Tyle z mojej spontaniczności.
I tak jednak wpadłam w jedną z pisarskich pułapek: pozwoliłam sobie uwierzyć, że aby znów zacząć pisać, muszę znaleźć się gdzieś indziej, najlepiej tam, gdzie mnie dotąd nie było. Chciałam napisać o nas, o G. i o mnie, o tym, jak się zeszliśmy, jak się rozstaliśmy. Ale chyba na to jeszcze za wcześnie. W dodatku obiecałam, że nigdy...
Mimo to chciałam wyjechać. To nie musi być wielka podróż – mówiłam sobie. – Pojadę gdziekolwiek, gdzie nie dobiegnie mnie płacz młodych kobiet. Rozważałam wynajęcie na miesiąc domu na wsi. Tyle że zaczęła się zima. Już widziałam, jak siedzę tam zmarznięta i zasypana śniegiem. I jak będę się przemieszczać? Nie tylko nie miałam samochodu, ale nawet prawa jazdy.
Podróż pociągiem, dom na wsi. Podróż, kryjówka. Miejsce żalu. Miejsce pisania. Porywające marzenia, ale ostatecznie nigdzie nie pojechałam. Zostałam w domu i skończyłam się rozpakowywać. G. miał wtedy rację. Przypomniał mi jednak o czymś. Gdy tylko osiadłam w nowym miejscu, po raz pierwszy w życiu spisałam testament.
Nie od razu odpowiedziałam na drugi list od tej kobiety. Odkładałam to tygodniami. Dała mi numer swojego telefonu, ale zamiast dzwonić, ponownie napisałam. Że to dla mnie intensywny czas, ale może za jakiś miesiąc...
Dokładnie miesiąc później napisała ponownie. Zrozumiałam, że niedzwonienie na nic się nie zda. Nie chodziło już o odkładanie tej sprawy, ale o to, by mieć ją z głowy.
Oczekiwałam, że przyjedzie na Manhattan. Miałam kilka propozycji miejsc, w których mogłyśmy się spotkać. Jednakże ku mojej konsternacji zaprosiła mnie na lunch do swojego mieszkania na Brooklynie. Miała ochrypły, lekko zacinający się głos: jednocześnie zmieszany i podekscytowany. Jakby się bała, że odmówię. Powiedziałam, że przyniosę coś na deser. I tamtej soboty – w zimny szary dzień, w który padał rzadki suchy śnieg – niechętnie, wciąż obawiając się nieokreślonych kłopotów, dalej obciążona tym dziwnym poczuciem obowiązku i niosąc ciasto z musem czekoladowym, zeszłam do stacji metra i wsiadłam do pociągu linii L jadącej do Williamsburga.
Dotarłam wcześniej – zwykle pojawiam się wcześniej na spotkaniach (ten nawyk zawsze irytował G., który uważał go nie za zaletę, jak punktualność, ale za neurotyczny strach przed spóźnieniem się). Rzeczywiście mieszkałyśmy tylko kilka minut drogi od siebie, a ja w swój normalny – punktualny czy neurotyczny – sposób dałam sobie na podróż niemal godzinę. Jednak w ciągu tych kilku minut zdążyła zmienić się pogoda. Po schodach z metra wyszłam prosto w słońce. Śnieg przestał padać. Dzień był już zupełnie inny – dobry dzień na spacer. I kiedy tak szłam, uważając, by zbyt energicznie nie machać pudełkiem z ciastem, humor zaczął mi się poprawiać.
Znałam tę okolicę. Znałam kilka osób, które tu mieszkały, samych artystów. To była jedna z moich pierwszych myśli o tej kobiecie – że i ona należy do setek artystów, którzy osiedli w tej części Brooklynu w ciągu ostatnich piętnastu lat. Łatwi do rozpoznania po stylu ubrań, fryzur, a nawet po plecakach, zaludniali ulice w to pogodne sobotnie południe, odróżniając się od włoskich, polskich i latynoskich imigrantów, których wkrótce mieli stąd wyprzeć. (Lęk przed wyparciem – na stacji metra do słupa przyczepione taśmą ogłoszenie, kobieta szuka współlokatora do loftu: PALACZE OK, ALE ABSOLUTNIE ŻADNYCH YUPPIES Z WALL STREET!).
Spacer zaprowadził mnie na północ, na Greenpoint. Przypomniałam sobie, kiedy po raz pierwszy trafiłam tu prawie dziesięć lat wcześniej: weszłam do sklepu spożywczego, by kupić herbatę. Kiedy spytałam o nią sprzedawcę, ten złożył dłonie jak do modlitwy i pokręcił głową: „Angielski nie”. Ten sklep wciąż tu był – stanęłam, by zajrzeć w witrynę pełną polskich przysmaków, i zastanawiałam się, czy ten mężczyzna nauczył się w końcu angielskiego. Żeby to zrobić, musiałby jedynie przejść przez ulicę, gdzie i wtedy, i dziś mieściła się szkoła języka angielskiego. Chociaż, o ile nigdy nie opuszczał tej okolicy, nie musiał się uczyć. Wszędzie mówiono po polsku: w sklepach, w banku, w przychodniach i salonach piękności. Kiedy szłam przez park, słyszałam dwóch facetów kłócących się po polsku, widziałam dzieci grające w hacele po polsku i namiętną młodą parę siedzącą na ławce, uprawiającą polską miłość.
A z boku wiaty przystanku autobusowego ktoś napisał markerem:
– Co zrobił ten polski artysta?
– Przeprowadził się do SoHo.
To wszystko jednak nie miało nic wspólnego z moim humorem, tak jak zmiana pogody. Chodziło o coś, co przyszło mi do głowy – teraz, gdy miałam spotkać się z Rouenną. Do tego momentu nie myślałam o niej zbyt wiele. Nagle zaczęłam się jednak poważnie zastanawiać. Uznałam, że nie jest artystką. Nie będzie przypominała nikogo stąd ani nikogo z moich przyjaciół – pochodziła z zupełnie innego świata. Obudziła się we mnie podglądaczka. Czy naprawdę się okaże, że mieszka sama, tak jak sobie wyobrażałam, czy jest jakiś współlokator, kochanek, jakaś rodzina? Jak wygląda jej mieszkanie, jak zarabia na życie? Uznałam, że to nie będzie trudna wizyta, muszę tylko jeść i słuchać. Ponieważ Rouenna nie będzie chciała rozmawiać o mnie, lecz o sobie – tego byłam niemal pewna. Nauczyłam się oczekiwać tego od ludzi, którzy nawiązywali ze mną kontakt. Tamten list z więzienia okazał się długim wyznaniem: trzydzieści stron, na których mój dawny chłopak, jeszcze z czasów liceum, wylał całą smutną i plugawą historię o tym, jak się znalazł w celi. Również Rouenna Zycinski pragnęła opowiedzieć mi, jak znalazła się w miejscu, w którym była teraz. Nie zrobiła tego w listach, niczego nie zdradziła na swój temat. Zachowała opowieść na spotkanie. Tak myślałam. A kiedy zawróciłam i skierowałam się w stronę ulicy, przy której mieszkała, poczułam gwałtowną ciekawość, która zawsze mnie ożywia.
Budynek znajdował się niedaleko stacji metra. Dwupiętrowy dom o drewnianej konstrukcji, obłożony zielonym sidingiem, pozbawiony wdzięku, tak skromny, że aż posępny, jak większość podobnych wokół, jak większość Brooklynu. Kiedy nacisnęłam dzwonek, żółtawoszare zasłony w oknie na parterze drgnęły i pojawiła się tam żółtawoszara głowa: kobieta, pewnie dozorczyni, sprawdzająca, kto przyszedł, albo po prostu jakaś wścibska sąsiadka. Ale kiedy skinęłam jej głową, zrobiła przestraszoną minę i cofnęła się, gwałtownie zaciągając zasłonę.
W środku pachniało pieczonym mięsem.
– Halo? Tutaj, jestem na górze.
Ten nerwowy, ochrypły głos. Ruszyłam schodami w jego stronę. Stała w drzwiach tak korpulentna, że wypełniała sobą całe wejście. Miała zarumienioną twarz, pewnie od gotowania albo z nerwów, albo z korpulentności – nie wiedziałam – ale w ogóle cała była czerwona, nienaturalnie czerwona. Nie, nie rozpoznałam jej.
– Jestem Rouenna – powiedziała.
Bosa stanęła na wycieraczce w słoneczniki. Długa, luźna, przypominająca namiot sukienka również z nadrukowanymi kwiatami. Zapach pieczonego mięsa także dochodził stąd. Podałam jej pudełko z ciastem, wzięła je nieśmiało, nieco teatralnie udając wdzięczne zaskoczenie, jakby się nie spodziewała, choć przecież mówiłam, że przyniosę deser, kiedy umawiałyśmy się przez telefon. Tyłem weszła do mieszkania, prosto w obezwładniający zapach mięsa.
– Wyglądasz jak na zdjęciu – powiedziała, a ja dopiero po chwili się zorientowałam, że ma na myśli fotografię na okładce mojej książki.
Przytrzymała mi otwarte drzwi, machnęła ręką, zapraszając do środka, i tak weszłam do jej świata.
Przyszło mi do głowy słowo „bawialnia”, tak bardzo starodawny wydał mi się salon, zagracony dużymi pluszowymi meblami, do tego jeszcze wszędzie wokół bibeloty, koronkowe serwetki i kilimy, i hafty. W kącie przy oknie wysoka klatka, a w niej para przysypiających papużek. Sztuczne perskie dywany, zasłony z aksamitu w kolorze mchu – w takim miejscu chce mi się kichać, nieważne, jak byłoby czyste. W takim miejscu zaczynam się również trochę denerwować – mieszkałam w pokojach tak marnie umeblowanych, że goście odwiedzający mnie po raz pierwszy zakładali, że dopiero się wprowadziłam. W tej kwestii moimi idolami są Japończycy, a bliżej domu – szejkersi. „Neuroza” – tak nazywał G. mój „strach przed nadmiarem posiadanych rzeczy”. Ale wystarczy potraktować go jako sposób uniknięcia tego, co dzieje się zawsze: jeden przedmiot prowadzi do następnego, i tak dalej, i dalej, komplikując życie, aż w końcu ani się obejrzymy, a to, co mamy na własność, przejmuje na własność nas.
W tamtej „bawialni” było lato: gorąco i wilgotno. Okna matowe od pary. Z miejsca zaczęłam się denerwować. Pulsujące zagracenie tego miejsca, nadmiar rzeczy, upał, zaduch, sama Rouenna – zadrukowane w kwiaty ciało. Opadłam na krzesło, którego siedzisko ugięło się pode mną niczym puchowe łóżko. Wróciły złe przeczucia. Co ja tu robię? Na stoliku kawowym, pomiędzy misami pełnymi cukierków, czasopismami ułożonymi w wachlarz jak w poczekalni u dentysty, stosikiem plastikowych podstawek i wielką popielniczką w kształcie nerki, leżała moja książka.
Rouenna zaproponowała napoje. Poprosiłam o coś gazowanego i zimnego, przyniosła mi piwo imbirowe z lodem.
Upiekła, cóż, indyka. Wydawała się tym zawstydzona. Ale wyznała, że w weekendy zwykle przygotowuje duże posiłki. Część mięsa zamierzała oddać sąsiadce z dołu – nie dozorczyni, jak się okazało, ale słabej starej wdowie z demencją, która już sobie nie radziła. Część indyka powędruje także do kościoła, gdzie wolontariusze co tydzień oferowali niedzielny obiad bezdomnym.
Dobre serce. A ja szydzę tu w myślach (nie, „szydzić” jest zbyt ostre – okazuję jej dezaprobatę). Popijałam zimny napój, by trochę ostudzić swój wstyd. Rouenna wróciła do kuchni i przyniosła tacę z serami, krakersami i oliwkami, które wystarczyłyby na posiłek. Teraz i później, kiedy usiadłyśmy do indyka, zauważyłam, że podobnie jak wiele otyłych osób, Rouenna je skromnie, przynajmniej w obecności świadka. Z przystawek nie zjadła nic, były tylko dla towarzystwa – tak jak wielka popielniczka, bo Rouenna nie paliła. Zauważyłam również, że jak na swoją wagę jest całkiem dynamiczna: krzątała się wokół stołu stojącego w niewielkiej wnęce przed kuchnią, lekko stąpała na niewielkich bosych stopach. Kiedyś była szczupła i jej ciało pod nadmiarowymi kilogramami pamiętało o tym. (Widziałam już kiedyś takie pulchne, ale pełne wdzięku mesdames, których fotografie z dawnych lat wisiały w studiach, gdzie kobiety te uczyły teraz baletu).
Jak w Święto Dziękczynienia: naprawdę nadziała indyka farszem. Zrobiła sos, piure ziemniaczane, groszek i chlebek kukurydziany. Chyba gotowała, od kiedy tylko wstała z łóżka, a na pewno wstała wcześnie. Znów złapałam się na cichej dezaprobacie. Tyle jedzenia – „lunch” zajmie nam kilka godzin. Rouenna, jak wspomniałam, jadła tylko małe porcje, za to ja jadłam dużo, jak zawsze, gdy jedzenie jest smaczne. Choć do rozmiarów Rouenny było mi daleko, już jakiś czas temu darowałam sobie próby zachowania szczupłej sylwetki.
Okazało się, że w istocie mieszka sama w tym mieszkaniu, które w całości obejrzałam przed powrotem do domu: sypialnia równie jasna i zagracona, co salon, zmierzwiona narzuta w prążki i dopasowane prążkowane zasłony w oknach, gruby kudłaty złoty chodnik niczym runo mitycznej owcy. (Dom bez książek – zauważyłam. – Tylko jedna książka, moja, na stoliku). Mieszkała tutaj od jakichś sześciu lat. Wcześniej na Manhattanie.
– Miałam ładne mieszkanie ze stałym czynszem w Kips Bay, ale po dwunastu latach poczułam się gotowa na zmianę. A może po prostu musiałam wrócić do korzeni.
Urodziła się na Brooklynie, dziadkowie z obu stron pochodzili z Polski. Choć tylko żartowała o wracaniu do korzeni, nigdy nie żałowała wyprowadzki z „aroganckiego Manhattanu”. Ta imigrancka robotnicza okolica jej pasowała, uwielbiała wąskie ulice i niskie zabudowania, włoskie kafejki z doskonałą kawą, małe tanie restauracyjki serwujące pierogi, gotowaną wołowinę i barszcz. Na każdym rogu piekarnia, a w każdej piekarni pyszny makowiec, który przypomina babcię... Rouenna była szczęśliwa przez te sześć lat w Williamsburgu i wolałaby, żeby artyści wybrali sobie jakieś inne miejsce do zamieszkania. „Rujnowania” – tak się naprawdę wyraziła, choć przecież wielu z nich zdążyło się tutaj osiedlić na długo przed nią.
– Wszyscy ci artistes – mówiła. – Przenieśli się tutaj podobno dlatego, że są biedni, ale wykupują budynki na prawo i lewo!
Jakby to nie mogli być ludzie mi znajomi albo tacy, których chciałabym poznać.
Arogancki Manhattan pozostawał jej miejscem pracy. Była kierowniczką dyskontu z damską odzieżą. Miała samochód, wolała jednak codziennie jeździć metrem na Trzydziestą Czwartą. „Nie jest to ekscytująca praca” – przyznała. Nie żeby ją uwielbiała, ale lepsze to niż inne posady, które podejmowała przez lata, a było ich wiele. Kelnerka, barmanka, groomerka. Wszystko to, żeby jakoś przetrwać, opłacić czynsz. Rouenna miała jednak wyuczony zawód: była pielęgniarką.
Słusznie zakładałam, że nie będę się nudzić, ale myliłam się co do tego, że Rouenna chętnie opowie o sobie – musiałam wyciągać z niej informacje. Najpierw zresztą ona próbowała wydobyć je ze mnie. Robiłam uniki – nie miałam ochoty opowiadać o sobie tej właściwie obcej kobiecie – a podczas chwil niezręcznej ciszy patrzyłam, jak się męczy, jej zarumieniona twarz nabiera barwy głębszej, przerażonej czerwieni, jakby się bała, że mnie obraziła. By jej to wynagrodzić, wciąż chwaliłam jedzenie, a za każdym razem, gdy to robiłam, Rouenna kręciła się i zawstydzona trzepotała rzęsami. Miała zaskakująco jasne, ale intensywnie niebieskie oczy, jedyną piękną i typową dla młodości cechę w poza tym zwyczajnej twarzy po pięćdziesiątce.
Nie potrafiłam wyobrazić jej sobie jako pielęgniarki, nie przy tej tuszy. Ale przecież pracowała w zawodzie dawno temu, w „innym życiu” – jak sama je nazwała.
– Gdybym dziś spotkała tamtą siebie na ulicy, tobym się nie poznała.
– Nie lubiłaś pracy pielęgniarki?
– Cóż, wtedy dziewczyna raczej nie miała wyboru.
Trzy możliwości – jak pamiętałam. Pozostałe dwie to sekretarka i nauczycielka. Moja starsza siostra, rówieśniczka Rouenny, również została pielęgniarką, choć bez specjalnego przekonania.
– Nie zrozum mnie źle – ciągnęła. – Byłam dobrą pielęgniarką, wykonywałam swoją pracę. Po prostu nie wytrzymałam zbyt długo. I spójrz na nie. – Wyciągnęła dłonie. Małe i pulchne, tak jak stopy. – Pielęgniarka naprawdę powinna mieć duże dłonie.
Nigdy o tym nie pomyślałam.
– Kiedy zrezygnowałaś? – zapytałam.
– Po odejściu z wojska.
– Byłaś w wojsku?
Skinęła głową, raz, energicznie, wydymając usta.
– Dlaczego się zaciągnęłaś?
– Pomagali nam opłacać szkołę pielęgniarską – wyjaśniła tonem sugerującym, że to wcale nie taka wielka sprawa, jak mogłoby mi się wydawać.
Po czym zrobiła coś bardzo dziwnego: ścisnęła dłońmi głowę, otworzyła usta i wydała bezgłośny krzyk.
Teraz przykuła całą moją uwagę. Nigdy nie znałam kobiety, która służyła w wojsku, chciałam dowiedzieć się więcej. Ale nic z tego. Rouenna wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Gdy podniosłam się, by pomóc, kilka razy pomachała pulchną dłonią, bym nie wstawała.
Na kilka minut zostałam sama, ona robiła coś w kuchni.
Para wodna zdążyła zniknąć z okien i pokój zalała teraz zwiewna szara poświata dnia późnej zimy. Papużki zaczęły poruszać się po klatce.
– Chłopiec i dziewczynka – powiedziała Rouenna. Najwyraźniej była z nich dumna w ten zabawny sposób, w jaki ludzie czasami są dumni ze swoich zwierzaków jak z dzieci. – Są niesamowicie inteligentne – poinformowała mnie. – Świergoty i szczebioty wypełniające pokój to sposób, w jaki wyznają sobie miłość.
Pomyślałam o tamtej polskiej parze na parkowej ławce. Kiedy Rouenna dostała papużki (pożegnalny prezent od sklepu zoologicznego, w którym kiedyś pracowała), nazwała je Jasiem i Małgosią. Jednak widząc, jak są sobie bliskie, przemianowała je na Romea i Julię. Zaczerwieniłam się, słysząc to – kto wie, dlaczego właściwie tak zareagowałam. Ptasie zaloty były urocze, ale jak to jest mieszkać tu samej i słyszeć je przez cały czas? Zerknęłam w stronę klatki i zobaczyłam, że odgrywają scenę balkonową, tyle że to błękitna Julia na podłodze zerkała w górę na swojego żółtego Romea.
Tak naprawdę Rouenna pragnęła mieć psa. Ale nie mogła znieść myśli o tym, że będzie siedział zamknięty przez cały dzień, gdy ona pracuje. Podobnie jak wielu miłośników ptaków, nie przepadała za kotami.
Podczas deseru rozmawiałyśmy o osiedlu. Żadna z nas nigdy tam nie wróciła. Żadna z nas nie potrafiła wymienić ani jednej znajomej osoby, która dalej tam mieszkała. (Przypadkiem, tak jak Rouenna i ja zamieszkałyśmy niedaleko siebie w Nowym Jorku, nasze matki wylądowały w sąsiadujących miastach w New Jersey, a nasi ojcowie nie żyli). Butelki mleka przed drzwiami każdego mieszkania, mężczyzna piorący pieluchy, domokrążca z ostrzałką, obwoźne karuzele, chłopak sprzedający chleb, chodzący od jednego budynku do drugiego z koszykiem pełnym ciepłych bochenków. Inne życie.
Uczęszczałyśmy z Rouenną do tej samej podstawówki i pamiętałyśmy wielu nauczycieli, szczególnie tych wyjątkowo surowych. Pan Zappulla, panna Holsey, pan Fludd: nazwiska, które wciąż wywoływały u nas gęsią skórkę.
Pan Zappulla zwykle zamierzał się na chłopców czymś drewnianym – linijką albo kijkiem, wskaźnikiem albo dużą ekierką.
Klękanie na grochu z podniesionymi rękami – tę akurat karę wymyśliła młoda i ładna panna Holsey.
Pan Fludd trzymał w biurku parę kajdanek.
Zaczęłyśmy się śmiać. Musiałyśmy się śmiać, wspominając. Kajdanki! Gdzie była opieka społeczna? Gdzie byli nasi rodzice? Ale choć się śmiałam, czułam już nadchodzący znajomy mrok. To są prawdziwe historie, ci nauczyciele naprawdę istnieli, niszcząc nasze dzieciństwo i wspomnienia tamtego czasu, nie lubiłam o nich myśleć. Nie podobało mi się to dręczące pytanie o rodziców.
„Niektórzy z was to nawet nie ludzie” (pan Fludd). Byliśmy zwierzętami. A rząd zbudował zoo (osiedle), żeby nas tam trzymać. Ależ on nienawidził rock and rolla („muzyka z dżungli!”) i tego, co nazywał „tańcem kolorowych”. „Śmiech kolorowych” doprowadzał go do szału. „Jeśli nie potraficie śmiać się jak ludzie, lepiej w ogóle się nie śmiejcie!”. (Za to „śpiew kolorowych” uspokajał jego duszę. „Nikt nie potrafi śpiewać tak jak kolorowi” – zawsze mawiał pan Fludd).
Oczywiście nie wszyscy nauczyciele byli sadystami. (Nie, dobra panno Clyde, nie zapomniałam). Ale odkryłam, że im więcej mijało czasu, tym bardziej ponure wydawały mi się szkolne dni. Jakbym pamiętała tylko to, co złe. I jeszcze mrok, który mnie nawiedzał: zgryzota, przynajmniej po części będąca użalaniem się nad sobą. Strach, okropny strach, że życie dzieci zostało zepsute, zanim zdążyło się na dobre zacząć.
– A pamiętasz panią Coniglio? – zapytała.
Oczywiście, pamiętałam: szeroka pomarszczona twarz, duże czerwone szorstkie dłonie, cierpiąca w milczeniu nieszczęśliwa woźna. Siwe włosy upinała w czarną siatkę. Z panią Coniglio wiązał się wstyd: wstyd analfabetyzmu. Pojawiała się ze ścierką i z wiadrem zawsze wtedy, gdy jakiś uczeń zwymiotował lub zasikał podłogę. Zbierała ścinki, które każdego dnia wyjmowała z temperówek, i rzucała je na podłogę przed zmyciem. Dzieci ją lubiły, była łagodna i niema, jako jedna z nielicznych dorosłych osób nigdy nie podnosiła głosu ani ręki. Dla pana Fludda stanowiła zły przykład. Gdy tylko znikała ze swoją ścierką, ostrzegał nas. Na właśnie takich ludzi wyjdziemy, jeśli nie nauczymy się czytać i pisać. Spędzimy życie jak pani Coniglio, sprzątając siki i rzygi.
Rozmawiałyśmy dalej, aż zapadł zmierzch, i przez cały czas rozmawiałyśmy tak, jakby z nami był ktoś trzeci, w tym samym pokoju, jakaś wibrująca nieobecna istota, która przechodziła nad nami, wokół i między nami. Niewidzialna uskrzydlona istota, jak wielka ćma albo motyl... i kiedy już miała wylądować, unosiła się ponownie. Coś trzepoczącego – niemal to słyszałam. Niespokojnego. Zagadkowego. Frustrującego.
[...]