Do katastrofy jeden krok - Aga Sotor - ebook

Do katastrofy jeden krok ebook

Sotor Aga

4,5

Opis

Wielkie miasto, wielkie emocje, wielki powrót bohaterów Ambarasu!

Po latach podróży i przeprowadzek Alicja wraca do rodzinnego Wrocławia. Czy jednak na stałe? Co tak naprawdę sprowadza ją do kraju?

Roma organizuje ślub, ale kłopoty mnożą się jak grzyby po deszczu. Czy do ceremonii w ogóle dojdzie? A może babka i wnuczka wyruszą razem na podbój Paryża?

Janina nie chce nawet słyszeć o zwariowanych pomysłach najstarszej i najmłodszej Wiśniewskiej i bynajmniej nie siedzi bezczynnie, a Roberto funduje ukochanej zupełnie inną niespodziankę, niż ta, której Kinga oczekiwała.

Czy rodzina to jest siła? Czy wychodzi się z nią dobrze tylko na zdjęciu? Które plany się powiodą, a które istotnie zakończą się katastrofą?

Dwie babcie, dwie wnuczki, dwóch przystojniaków oraz dwa razy więcej humoru i rodzinnego zamieszania w drugim tomie komedii autorstwa Agi Sotor – Do katastrofy jeden krok!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (39 ocen)
20
17
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

Powrót Alicji do Wrocławia niesie za sobą wiele zmian. Jednak długość jej pobytu jak i sam cel pozostają owiane tajemnicą. Roma jest szaloną staruszką (taką, którą kocha się najmocniej😉). Choć młodzieńcze lata odeszły już dekady temu, kobieta wciąż tryska wigorem. Stoi przed nią poważne zadanie - organizacja ślubu. Czy ceremonia dojdzie do skutku? A może szaloną natura sprawi, że Roma rzuci wszystko i wyjedzie wraz z wnuczką do Paryża? Związek Kingi rozkwita, a mężczyzna jej życia ma dla niej pewien prezent, który przeniesie ich związek na wyższy level. Czy kobieta otrzyma w końcu upragniony pierścionek zaręczynowy? 🤎🤎🤎🤎🖤🖤🖤🤎🤎🤎🤎 To tylko trójka bohaterów, których perypetie możemy poznać w książce "Do katastrofy jeden krok". Oprócz szalonej Romy w książce zagości równie przewrotna Janina! Te dwie babcie niejednokrotnie pokażą wnuczkom, czym jest SZALEŃSTWO. Z ogromną przyjemnością przewracałam każdą ze stron, nie mogąc doczekać się kolejnych przygód. Po seniorkach mogła...
10
Anitka170

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka powraca z naszymi ulubionymi bohaterami, z podwójną dawką humoru i z jeszcze bardziej zabawnymi sytuacjami. Czeka nas nie lada wyzwanie, aby odnaleźć się w całym rodzinnym zamieszaniu. W tej rodzinie normalność to słowo przereklamowane. Poznajemy bliżej Alicję, jej myśli i życiowe rozterki. Dziewczyna jest istnym wcieleniem swojej babci Romy. Nie potrafi usiedzieć w miejscu, mówi co myśli i jest bardzo bezpośrednia. Podobała mi się jej postać. Razem z Romą tworzyła duet jedyny w swoim rodzaju. U Kingi również nie wszystko idzie, tak jak sobie to wymyśliła. Roberto zafunduje jej niespodziankę, niekoniecznie tylko taką, jaką kobieta chciała. 😅 W tym samym czasie toczą się losy wielu postaci, każda ma tutaj swój udział w przedstawionej fabule. Tego nie da się wszystkiego opisać, to musicie sami sprawdzić. Pozycja to istna komedia, autorce naprawdę świetnie to wyszło. Dialogi pomiędzy bohaterami były mistrzowskie. Postacie wykreowane na najwyższym poziomie, które nie pozwalaj...
10
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

🪷🪷 RECENZJA 🪷🪷 Aga Sotor "Do katastrofy jeden krok" Kochani jak zapewne część z was wie "Do katastrofy jeden krok" to kontynuacja książki "Ambaras od zaraz", ja niestety nie miałam okazji czytać pierwszej części ale w niczym mi to nie przeszkadzało. W tej historii poznajemy dalsze losy rezolutnych bohaterek. Kinga żyje u boku ukochanego Roberto i do pełni szczęścia brakuje jej tylko oświadczyn, Alicja ku zaskoczeniu ale i uciesze bliskich wraca do kraju, Janka za wszelką cenę próbuje uszczęśliwić wszystkich, a Roma mimo przeszkód i trudności planuje ślub. Cztery różne kobiety, dwa pokolenia i wydarzenia które nie tylko rozbawią, zasmucają ale przede wszystkim udowodnią że szczęśliwe zakończenie istnieje. Kochani ta książka to zdecydowanie niecodzienna komedia romantyczna pełna zaskakujących zwrotów akcji, zabawnych dialogów i ciepłych chwil. Bardzo podobało mi się to że fabuła utwierdza nas w przekonaniu iż mimo różnicy wieku można się wspierać, rozumieć i dawać poczucie bezpi...
10
miedzy_akapitami

Dobrze spędzony czas

Do katastrofy jeden krok to książka opowiadająca historie czterech bohaterek, które mogliście poznać w książce "Ambaras od zaraz". Babcie i wnuczki, których nie da się nie lubić. Mierzą się z życiem codziennym i swoimi problemami, czasami w bardzo zabawny sposób. Książka mi się spodobała, choć ciężko było mi się przyzwyczaić do stylu autorki. Fabuła jest tak przyziemna, że aż mnie urzekła. Nie ma nic wymyślnego w tej książce. Właśnie tą prostota mnie kupiła. Kto z nas nie chciałby mieć takiej babci jak Roma czy Janina. Choć czasami pewnie by nas wkurzały, to myślę, że większość z Was by je pokochała. Perypetie wnuczek i babć były przezabawne. Świetne się bawiłam czytając tę książkę. Jeśli macie ochotę na coś lekkiego i zabawnego, powinniście po nią sięgnąć💜
10
The_cool_mom

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna
00

Popularność




WY­DAW­NIC­TWO DLA­CZE­MU

www.dla­cze­mu.pl

Dy­rek­tor wy­daw­ni­czy: Anna No­wic­ka-Bala

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Mar­ta Bu­rzyń­ska

Re­dak­cja i ko­rek­ta ję­zyko­wa: Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska

Pro­jekt okład­ki: Olga Boł­dok-Ba­na­si­kow­ska

Ła­ma­nie i skład: Szymon Bo­lek

Co­pyri­ght © Agniesz­ka So­tor

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE

WAR­SZA­WA 2023

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-67691-11-6

Za­pra­sza­my księ­gar­nie i bi­blio­te­ki

do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­nymi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem:

kon­takt@dla­cze­mu.pl

Ma­mie i Ta­cie –z po­dzię­ko­wa­niem za wszyst­kie baj­ki, któ­re opo­wia­da­li­ście mi w dzie­ciń­stwie.

Rozdział 1

Dla pani?

– Duża kawa z mle­kiem bez lak­to­zy i sy­ro­pem wa­ni­lio­wym, ka­nap­ka na cie­pło z moz­za­rel­lą i po­mi­do­rem, i ser­nik no­wo­jor­ski.

Kel­ner­ka przyj­mu­ją­ca za­mó­wie­nie na ka­sie prze­ka­za­ła je ko­le­dze peł­nią­ce­mu war­tę przy eks­pre­sie. W jej gło­sie po­brzmie­wa­ły echa nie­chę­ci po­łą­czo­nej z usil­nie zwal­cza­ną za­zdro­ścią, gdy pa­trzyła, jak klient­ka w bia­łej ko­szuli z non­sza­lanc­ko pod­wi­nię­tymi rę­ka­wa­mi od­cho­dzi do sto­li­ka. Przy każ­dym sprę­żystym kro­ku loki za­wa­diac­ko pod­ska­ki­wa­ły jej nad ra­mio­na­mi.

„Może po­chło­nąć te wszyst­kie ka­lo­rie, a dżin­sy i tak będą wi­sieć jej na bio­drach, jak na wie­sza­ku, pod­czas gdy ja od pół roku wy­pra­wiam cuda-wian­ki, żeby wy­do­być skręt swo­je­go mysie­go ogo­na, a gdybym zja­dła to wszyst­ko na­raz, mu­sia­ła­bym po­ścić do koń­ca przy­szłe­go ty­god­nia. Ta­kiej to do­brze!” – po­myśla­ła kel­ner­ka, kon­tro­l­nie spo­glą­da­jąc we wła­sne od­bi­cie w szybie szkla­nej lady z cia­sta­mi i po­pra­wia­jąc pla­kiet­kę z na­pi­sem „Anna” na pier­si opię­tej przez fir­mo­wy far­tuszek.

– To chyba ta sama, co ostat­nio – mruk­nął ba­ri­sta Mi­chał, nie od­rywa­jąc wzro­ku od klient­ki.

W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści, klient­ka, o któ­rej mowa, nie nie­cier­pli­wi­ła się przy la­dzie ani nie roz­glą­da­ła za ob­sługą. Za­ję­ła sto­lik przy oknie i wy­god­nie roz­ło­żyła się z lap­to­pem, za­kła­da­jąc lewą kost­kę na pra­we ko­la­no. Mi­chał miał nie­od­par­te wra­że­nie, że do­pie­ro co ją tu wi­dział. I za­mó­wie­nie też ta­kie samo. Tak. To ona. Wi­dział ją tutaj i to na­wet kil­ka razy. Chyba to miej­sce przy­pa­dło jej do gustu, bo za­cho­wywa­ła się, jak u sie­bie w domu. Ale gdy Mi­chał po­sta­no­wił ze­brać w so­bie całą od­wa­gę i za­ga­dać, przez dłuż­szy czas się nie po­ka­zywa­ła.

– Pusto. Za­nio­sę jej do sto­li­ka – rzucił niby mi­mo­cho­dem i ruszył przez ka­wiar­nię.

– No ja­sne – od­po­wie­dzia­ła Anna przez za­ci­śnię­te zęby, wrzuca­jąc do śmiet­ni­ka pusty kar­ton po mle­ku bez lak­to­zy z więk­szą ener­gią, niż wy­ma­ga­ła tego ta czyn­ność.

– Pro­szę bar­dzo – po­wie­dział Mi­chał, z uśmie­chem sta­wia­jąc przed swo­ją ulu­bio­ną ostat­ni­mi cza­sy klient­ką za­mó­wio­ne przez nią po­zycje z kar­ty. – Kawa, pa­ni­ni i ser­nik – do­dał, sta­ra­jąc się, by jego głos brzmiał na naj­niż­szym osią­gal­nym przez nie­go re­je­strze.

– O! Dzię­ki wiel­kie! – od­po­wie­dzia­ła z en­tuzja­zmem klient­ka, pod­no­sząc na nie­go wzrok znad kla­wia­tury lap­to­pa.

Uśmiech­nę­ła się.

Mi­cha­ło­wi w ułam­ku se­kun­dy za­świ­ta­ła myśl.

– Ser­nik jest na mle­ku. Nor­mal­nym. W sen­sie… z lak­to­zą.

– Okej. W po­rząd­ku – od­po­wie­dzia­ła klient­ka, upi­ja­jąc łyk kawy.

Po­now­nie się uśmiech­nę­ła. Jej usta nie po­zo­sta­wi­ły na fi­li­żan­ce śla­dów szmin­ki.

– Bo kawa jest na mle­ku bez lak­to­zy. – Mi­chał tłuma­czył te pro­ste za­gad­nie­nia, jak gdyby była to fi­zyka kwan­to­wa, a że miał wol­ne ręce i skłon­no­ści do spon­ta­nicz­nej ge­stykula­cji, jego dło­nie skrzyżo­wa­ły się w po­wie­trzu, ukła­da­jąc pal­ce wska­zują­ce w prze­ciw­nych kie­run­kach.

– Ach tak! Bra­wa za spo­strze­gaw­czość! – Klient­ka spoj­rza­ła na nie­go z uzna­niem zza szkieł w mod­nych opraw­kach-­-awia­tor­kach. Uśmiech wciąż nie scho­dził jej z twa­rzy. – W po­rząd­ku. Tak mia­ło być. Mle­ko bez lak­to­zy jest słod­sze. Po co so­bie od­ma­wiać przy­jem­no­ści?

Obo­je za­śmia­li się krót­ko. Klient­ka zmrużyła oczy, a na jej twa­rzy wy­ma­lo­wa­ła się bło­gość ko­cia­ka wy­grze­wa­ją­ce­go się w słoń­cu. Gdy po­chyli­ła się, by się­gnąć po ka­nap­kę, w roz­cheł­sta­nym de­kol­cie ko­szuli roz­pię­tej o je­den guzik za dużo Mi­cha­ło­wi mi­gnął rą­bek ko­ron­ko­wej bra­let­ki. Gdzieś w tle słychać było brzdęk ce­ra­mi­ki ude­rza­ją­cej o blat. Anna chyba nie po­dzie­la­ła ich hu­mo­ru.

Mi­chał po­dra­pał się w ucho, rzucił „mi­łe­go dnia” i wy­co­fał na swo­je miej­sce. Scho­wał się za kon­tuar, zza któ­re­go uda­wał, że nie kon­tynuuje ob­ser­wa­cji. Jej od­po­wiedź zbi­ła go z pan­ta­łyku. Cia­sto, sy­rop wa­ni­lio­wy i jesz­cze eks­tra cu­kier? To mu­sia­ła być wy­jąt­ko­wa dziew­czyna.

Za­nim „wy­jąt­ko­wa dziew­czyna” wy­szła, wzię­ła jesz­cze jed­ną kawę na wy­nos. Do­brze, że Anny nie było w po­bli­żu, więc nie za­uwa­żyła, jak Mi­chał głupio się szcze­rzył, gdy pytał ją o imię. Ali­cja. Na­praw­dę mu­sia­ła być z kra­iny cza­rów. Mi­chał przez mo­ment miał po­mysł, by za­pi­sać jej na kub­ku swój numer te­le­fo­nu. Ręka z fla­ma­strem mu za­drża­ła. Zno­wu się nie od­wa­żył i z miej­sca tego po­ża­ło­wał. W ra­diu pu­ści­li akurat old­scho­olo­wy hi­cior Smo­kie, któ­re­go bo­ha­te­ro­wie mają spo­tkać się o pół­no­cy. Mi­chał obie­cał so­bie w du­chu, że na­stęp­nym ra­zem to już na sto pro­cent. Na­stęp­nym ra­zem zmo­bi­li­zuje całą swo­ją od­wa­gę i za­pro­po­nuje jej spo­tka­nie. Może na­wet jutro, je­śli tyl­ko tutaj wpad­nie. Spo­tka­ją się o pół­no­cy, przy świe­tle księ­życa. Ali­cja wy­szła i za­nim z non­sza­lanc­kim uśmie­chem na twa­rzy za­mknę­ła za sobą drzwi, pu­ści­ła do nie­go oko i po­ma­cha­ła mu na po­że­gna­nie. Mi­chał wes­tchnął, uśmie­cha­jąc się z roz­ma­rze­niem do swo­ich rand­ko­wych pla­nów. Nie miał po­ję­cia, że on i Ali­cja po­dzie­lą ra­czej los Je­ana-Clau­de’a i Lo­ui­se-Ma­rie.

***

Roma de domo Szym­czak, pri­mo voto Wi­śniew­ska, a już wkrót­ce Ko­wal, z uwa­gą kota wy­pa­trują­ce­go myszy śle­dzi­ła dło­nie mło­de­go wi­ka­riu­sza nie­spo­koj­nie prze­wra­ca­ją­ce­go kar­ty gru­bej księ­gi. Jej noga obu­ta w czar­ną, kla­sycz­ną szpil­kę mia­ro­wo stuka­ła o drew­nia­ną nóż­kę krze­sła, da­jąc wy­raz znie­cier­pli­wie­niu. Księ­żulek daw­no mi­nął już ma­rzec i jesz­cze nie zna­lazł wol­ne­go so­bot­nie­go ter­mi­nu. Prze­cież to czysty ab­surd!

Numer PE­SEL Romy Szym­czak-Wi­śniew­skiej za­czynał się od cyfr czte­ry i trzy, i w zupeł­no­ści nie pa­so­wał do toż­sa­mo­ści oso­by, do któ­rej go przy­pi­sa­no. W czar­nych cyga­ret­kach, czar­nej ko­szuli, be­żo­wym tren­czu i je­dwab­nej apasz­ce ukrywa­ją­cej zmarszcz­ki na szyi Roma na swój wiek ani nie wy­glą­da­ła, ani tym bar­dziej się nie czuła. A te­raz sta­ła się peł­no­praw­ną pan­ną mło­dą. Licz­by jed­nak były, ja­kie były i nie chcia­ły być inne.

Na krze­seł­ku obok sie­dział przy­szły mał­żo­nek Romy, Ma­rian Ko­wal, a głupa­wy uśmiech upar­cie nie chciał zejść mu z twa­rzy. Ma­rian spę­dził życie na ko­lei, ale gdyby ktoś mu po­wie­dział, że po osiem­dzie­siąt­ce spo­tka mi­łość, i to wła­śnie nig­dzie in­dziej niż w po­cią­gu pę­dzą­cym do ko­ło­brze­skie­go uzdro­wi­ska, nie uwie­rzył­by za żad­ne skar­by świa­ta. Na­wet te­raz, sie­dząc z uko­cha­ną Ro­mecz­ką w kan­ce­la­rii pa­ra­fial­nej ce­lem usta­le­nia daty ślu­bu, któ­rą tak skrupulat­nie wy­bie­ra­li, oczom swo­im nie wie­rzył.

Ich zwią­zek oka­zał się bar­dzo burz­li­wą re­la­cją peł­ną kom­pli­ka­cji, jako że sama Roma była burz­li­wa i skom­pli­ko­wa­na. Tro­chę Ma­ria­na wo­dzi­ła za nos, tro­chę gła­ska­ła, tro­chę da­wa­ła po­wo­dów do za­zdro­ści, a gdy Ma­rian już cał­ko­wi­cie zwąt­pił, że coś z tego bę­dzie i rzucił się w ot­chłań roz­pa­czy, Ro­mecz­ka, urzą­dziw­szy sce­nę god­ną Te­atru Ca­pi­tol, sama mu się oświad­czyła. Jak tra­dycja na­ka­zuje, klę­ka­jąc na jed­no ko­la­no.

Za­rę­cze­ni byli już od po­nad mie­sią­ca, ale w tym cza­sie ślub­ne przy­go­to­wa­nia nie­wie­le po­sunę­ły się na­przód. Ma­rian jako wdo­wiec, uprzed­nio szczę­śli­wie żo­na­ty przez po­nad pięć­dzie­siąt lat, o uro­czysto­ści po­now­nych za­ślu­bin myślał ra­czej w ka­te­go­riach skrom­nej ce­re­mo­nii w ko­ście­le, a po niej wy­staw­nym obie­dzie czy ko­la­cji w gro­nie naj­bliż­szej ro­dzi­ny i przy­ja­ciół. Na­praw­dę moż­na by to urzą­dzić choć­by w ty­god­niu. Przy­go­to­wa­nie nie za­ję­ło­by pew­nie wię­cej niż mie­siąc. Jego cór­ki do­pie­ro co or­ga­ni­zo­wa­ły wiel­ki zlot ro­dzi­ny Ko­wa­lów, któ­ry oka­zał się im­pre­zą więk­szą niż nie­jed­no we­se­le, i spraw­nie uda­ło im się wszyst­ko do­piąć w parę ty­god­ni. Ma­rian Ko­wal nie prze­wi­dywał, aby jego we­se­le z Ro­mecz­ką mia­ło być choć w po­ło­wie tak hucz­ne. Jesz­cze nie miał po­ję­cia, jak bar­dzo się w tej kwe­stii mylił.

Świe­żo prze­nie­sio­ny do pa­ra­fii Świę­te­go Mau­ryce­go ksiądz Adam sta­wiał do­pie­ro pierw­sze kro­ki w skom­pli­ko­wa­nym świe­cie biu­ra ob­sługi klien­ta lo­kal­nych pa­ra­fian. Gdyby pra­co­wał w ja­kiej­kol­wiek in­nej fir­mie, no­sił­by na pier­si na­klej­kę „uczę się”. Ręce trzę­sły mu się ze zde­ner­wo­wa­nia, a na czo­le po­ja­wi­ły kro­pel­ki potu. W cią­gu za­le­d­wie dzie­się­cio­mi­nuto­wej wi­zyty zdą­żył pod­paść pani Ro­mie już dwa razy i zda­je się, że to był do­pie­ro po­czą­tek.

Naj­pierw ja­koś tak nie­for­tun­nie za­ło­żył, że sko­ro pani Roma i pan Ma­rian szuka­ją jak naj­szyb­ciej ter­mi­nu, to wy­da­ło mu się ja­sne, że na po­grzeb. Jesz­cze ten czar­ny strój pani Romy! Czy nie wska­zywał na ża­ło­bę? A to się jed­nak oka­za­ło, że na ślub! I to ko­niecz­nie w so­bo­tę albo świą­tecz­ny dzień w ty­god­niu po­prze­dza­ją­cym dłu­gi we­ekend. Prze­cha­dza­ją­cy się pod oknem kan­ce­la­rii sta­ry pro­boszcz, ksiądz Paf­nucy, przy­brał ten cha­rak­te­rystycz­ny dla sie­bie wy­raz twa­rzy, marsz­cząc nos i mrużąc przy tym oczy, jak za­wsze wte­dy, gdy usi­ło­wał po­wstrzymać ziew­nię­cie. Adam wie­dział, że tym ra­zem po­wstrzymywał tubal­ny re­chot. Niby to nie­do­słyszy, ale słyszał do­sko­na­le i nic a nic nie spro­sto­wał! Gdy ksiądz Adam już sto razy na mi­nutę prze­pro­sił za to fa­tal­ne nie­po­ro­zumie­nie, igno­rując pro­bosz­cza Paf­nuce­go rę­ka­wem ocie­ra­ją­ce­go łzy roz­ba­wie­nia, to zno­wu do­lał oli­wy do ognia, ucie­ka­jąc w pa­pie­ro­lo­gię. A przy ślu­bach jed­ną z głów­nych for­mal­no­ści jest za­świad­cze­nie o ukoń­cze­niu kur­su przed­mał­żeń­skie­go.

– Naj­bliż­sza edycja jest za mie­siąc. – Po­grą­żał się ksiądz Adam.

Pro­boszcz Paf­nucy za­kasz­lał gło­śno, a wśród po­chrzą­ki­wań dało się usłyszeć ukryte „nie trze­ba”. Rychło w czas!

– Za mie­siąc!? Niech mnie ksiądz nie roz­śmie­sza! I co jesz­cze? Na­tural­ne pla­no­wa­nie ro­dzi­ny? Z mo­ich i Ma­ria­na dzie­ci to każ­de już do­brze po pięć­dzie­siąt­ce, więc może choć ten świ­stek to nam już ksiądz da­ruje? Bo jak tak da­lej pój­dzie, to prę­dzej bę­dzie­my ba­wić już u Świę­te­go Pio­tra niż na wła­snym we­se­lu!

– Ależ nie, nie! To zna­czy tak, tak! Oczywi­ście, oczywi­ście!

„Mo­głem iść do za­ko­nu! I to naj­le­piej klau­zuro­we­go!”. Ksiądz Adam w myślach pluł so­bie w bro­dę.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam. Nie, nie, nie bę­dzie nic ta­kie­go po­trzeb­ne, no ja­sne, że nie. – Ode­tchnął głę­bo­ko. – Już szukam dla pań­stwa daty, do­brze? Już szukam. Mam! Jest! – Dwuna­sty wrze­śnia!

– Toż to za trzy ty­god­nie! – Zdzi­wił się Ma­rian, wnet orien­tując się w te­ma­cie.

– Przy­szłe­go roku – do­dał le­d­wie słyszal­nym szep­tem ksiądz Adam z po­licz­ka­mi w ko­lo­rze bi­skupiej pur­pury.

Po­kła­dy cier­pli­wo­ści Romy Szym­czak-Wi­śniew­skiej nig­dy nie były szcze­gól­nie duże i top­nia­ły wprost pro­por­cjo­nal­nie do cza­su, któ­ry zdą­żył upłynąć od ostat­nie­go wy­pa­lo­ne­go przez nią pa­pie­ro­sa. Miar­ka się prze­bra­ła i na­de­szła nie­unik­nio­na chwi­la, gdy przy akom­pa­nia­men­cie osten­ta­cyj­nych wes­tchnień Roma oso­bi­ście prze­ję­ła ini­cja­tywę. Już wsta­ła! Już z god­ną po­zaz­drosz­cze­nia ener­gią okrą­żyła biur­ko! Już sznur pe­reł wi­szą­cych na jej szyi za­ko­łysał księ­dzu Ada­mo­wi przed no­sem! Już jej dło­nie o krwi­sto­czer­wo­nych pa­znok­ciach wy­rywa­ły się, by prze­jąć księ­gę i wła­sno­ręcz­nie do­wieść, że tu i ów­dzie się prze­sunie i za­raz się coś szyb­ciej znaj­dzie, na pew­no tak!

– Chłop­cze dro­gi, za­cznij­my od po­cząt­ku – po­wie­dzia­ła Roma, opa­no­wując się w ostat­niej chwi­li. Za­po­mnia­ła okula­rów, ale przy­zna­jąc się do ta­kiej sła­bo­ści, stra­ci­ła­by fa­son. Cof­nę­ła się o krok i grzecz­nie wró­ci­ła na miej­sce. – Do­ce­niam twój… księ­dza, prze­pra­szam księ­dza bar­dzo, księ­dza en­tuzjazm i pro­fe­sjo­na­lizm, ale je­ste­śmy tutaj z Ma­rian­kiem nie­co­dzien­nym przy­pad­kiem pań­stwa mło­dych w za­awan­so­wa­nym… do­świad­cze­niu życio­wym, więc może byśmy zro­bi­li wy­ją­tek i zda­li się na radę eks­per­ta. Ko­goś w po­dob­nym nam… do­świad­cze­niu w po­słudze – kon­tynuo­wa­ła, wa­żąc każ­de sło­wo, a przy ostat­nim wzrok wy­raź­nie utkwi­ła w pro­bosz­czu Paf­nucym, spoj­rze­niem bła­ga­jąc o jego po­moc. – Je­stem prze­ko­na­na, że ksiądz Paf­nucy, jak tyl­ko rzuci nam tu swo­im mą­drym okiem, to za­raz się znaj­dzie ja­kiś ukryty wol­ny ter­min wio­sen­ny, na przy­kład w oko­li­cy Wiel­kiej Nocy i wszyscy bę­dzie­my za­do­wo­le­ni.

Uśmiech­nę­ła się słod­ko i nie­win­nie jak na sta­rusz­kę pod osiem­dzie­siąt­kę (na któ­rą, rzecz ja­sna, nie wy­glą­da­ła, Boże broń) przy­sta­ło.

– Niech się ksiądz Adam na mnie nie gnie­wa, ale dam so­bie rękę uciąć, a do­pie­ro co ją mia­łam w gip­sie, więc wiem, czym ryzykuję, że ksiądz pro­boszcz Paf­nucy to pew­nie nie jed­ną taką parę, jak my, po­że­nił i za­raz nam ja­kieś roz­wią­za­nie wy­myśli – za­koń­czyła wy­bu­chem te­atral­ne­go śmie­chu, co to miał roz­luź­nić at­mos­fe­rę.

– A tu pa­nią pa­ra­fian­kę za­sko­czę! – od­parł we­so­ło pro­boszcz Paf­nucy, za­kła­da­jąc na nos gru­be okula­ry do czyta­nia i za­sia­da­jąc w fo­te­lu, w któ­rym miej­sca ustą­pił mu wi­ka­ry Adam. – Bę­dzie­cie pań­stwo mo­imi pierw­szymi mło­dymi se­nio­ra­mi! Tak że nie ma­cie po­ję­cia, jak się cie­szę, bo myśla­łem, że mnie się to nig­dy nie przy­tra­fi!

– Na­praw­dę? Przez te wszyst­kie lata nie że­nił ksiądz nig­dy… nie­mło­dych? – Roma nie chcia­ła uwie­rzyć.

– Na­praw­dę! – przy­znał pro­boszcz Paf­nucy. – A róż­ne cie­ka­we przy­pad­ki mi się zda­rza­ły. Raz na­wet udzie­la­łem ślu­bu tym sa­mym pań­stwu dwa razy.

– Jak to moż­li­we? – za­pytał wy­trą­co­ny z za­du­my Ma­rian.

– Za pierw­szym ra­zem po­mie­sza­łem pa­pie­ry i ślub oka­zał się nie­waż­ny. – Ku prze­ra­że­niu Romy ksiądz Paf­nucy za­chi­cho­tał ni­czym mały roz­ra­bia­ka, po czym za­brał się za wer­to­wa­nie księ­gi. – Co my tutaj mamy…

Pół go­dzi­ny póź­niej Roma Szym­czak-Wi­śniew­ska i Ma­rian Ko­wal opusz­cza­li uro­czą małą kan­ce­la­rię pro­bosz­cza Paf­nuce­go z kwit­kiem, nie usta­liw­szy au­ten­tycz­nie nic. Ksiądz Paf­nucy, jak moż­na się było spo­dzie­wać, wio­sen­ne­go ter­mi­nu nie­ste­ty nie wy­cza­ro­wał. Naj­szyb­ciej mo­gli się po­brać w dzień po­wsze­dni pod ko­niec paź­dzier­ni­ka, co się Ro­mie ab­so­lut­nie nie mie­ści­ło w gło­wie. Ode­tchnę­ła głę­bo­ko pa­pie­ro­so­wym dy­mem i ka­za­ła od­wieźć się do domu. Niech Ma­rian je­dzie sam do­wia­dywać się w swo­jej pa­ra­fii. Może bę­dzie miał wię­cej szczę­ścia. Osta­tecz­nie wi­dywa­no go na na­bo­żeń­stwach o wie­le czę­ściej niż ją. Może na kar­tę sta­łe­go klien­ta bę­dzie mu przy­sługi­wał wcze­śniej­szy ter­min? W mil­cze­niu za­pię­ła pasy i wpa­trując się w okno, sta­ra­ła się w myślach prze­ko­nać samą sie­bie, że nie po­peł­ni­ła naj­więk­szej głupo­ty na świe­cie i że ten cały ślub na sta­rość to nie jest cał­ko­wi­cie dur­no­wa­ty po­mysł.

***

Dni, kie­dy Kin­ga Wi­śniew­ska zrywa­ła się do pra­cy bla­dym świ­tem i le­cia­ła na zła­ma­nie kar­ku do kor­po­ra­cji XD, bra­wuro­wo wy­ko­rzystując uro­dę, urok i wdzięk do wy­mu­sza­nia pierw­szeń­stwa, ode­szły już w nie­pa­mięć. Obec­nie, jako szczę­śli­wa współ­wła­ści­ciel­ka re­stau­ra­cji swo­je­go uko­cha­ne­go Ro­ber­to, nie do­świad­cza­ła na­wet le­gen­dar­nych wro­cław­skich kor­ków, bo pra­cę za­czyna­ła w po­łu­dnie. A po­nie­dział­ko­we póź­ne śnia­da­nia z bab­cią Jan­cią sta­ły się ich no­wym, ma­łym ­rytua­łem. Uwiel­bia­nym przez obie.

Ostat­nie lato oka­za­ło się prze­ło­mo­we. Życie byłej już kor­po­me­na­dżer­ki za spra­wą nie jed­ne­go i nie dwóch zbie­gów zwa­rio­wa­nych oko­licz­no­ści zmie­ni­ło się o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Do tej pory wiecz­nie za­bie­ga­na, za­pra­co­wa­na z ty­lo­ma spra­wa­mi do po­pra­wy w życiu, ty­lo­ma uczucio­wymi roz­ter­ka­mi, emo­cjo­nal­nymi wąt­pli­wo­ścia­mi Kin­ga Wi­śniew­ska na­resz­cie osią­gnę­ła życio­wą sta­bi­li­za­cję, mą­drość i sta­ła się wzo­rem do na­śla­do­wa­nia. Zmie­ni­ła pra­cę. Zna­la­zła mi­łość. Mia­ła czas dla ro­dzi­ny, przy­ja­ciół. Wresz­cie wszyst­ko się po­ukła­da­ło. Za­czę­ła od­dychać peł­ną pier­sią. Te­raz, osią­gnąw­szy ten stan, ten spo­kój du­cha, po licz­nych za­wi­ro­wa­niach mo­gła dzie­lić się tą mą­dro­ścią z in­nymi. Ob­da­ro­wywać ra­da­mi młod­szych, nie­do­świad­czo­nych. Na przy­kład swo­ją sio­strę Ali­cję, któ­ra ewi­dent­nie ni­cze­go nie na­uczyła się na jej błę­dach.

Czer­wo­ny mini co­oper wśli­zgnął się z gra­cją god­ną jego wła­ści­ciel­ki w wą­skie miej­sce par­kin­go­we pod bab­ci­nym blo­kiem. Kin­ga ener­gicz­nie chwyci­ła płó­cien­ną tor­bę z rze­cza­mi, któ­re przy­wio­zła dla bab­ci. Nie­gdysiej­szą wy­pa­ko­wa­ną do gra­nic moż­li­wo­ści shop­per­kę do kom­ple­tu z rów­nie moc­no ob­cią­żo­ną tor­bą na lap­to­pa za­stą­pi­ła zgrab­na skó­rza­na li­sto­nosz­ka. W obec­nej pra­cy nie po­trze­bo­wa­ła ni­cze­go wię­cej. Wy­sia­dła ener­gicz­nie i za­mknę­ła auto. Za­trzyma­ła się na chwi­lę. Prze­sunę­ła okula­ry sło­necz­ne z nosa na gło­wę i na mo­ment wy­sta­wi­ła twarz do słoń­ca, któ­re opa­la­ło na zło­to po­bli­skie ko­ro­ny drzew. Nit­ki ba­bie­go lata tań­czyły przy lek­kich po­dmu­chach cie­płe­go wia­tru. Te­go­rocz­ny ko­niec lata był wy­jąt­ko­wo ła­ska­wy. Uśmiech­nę­ła się do wła­snych myśli i po tej krót­kiej kon­tem­pla­cji pięk­na życia pod­bie­gła do drzwi wej­ścio­wych pro­wa­dzą­cych do blo­ku bab­ci Jan­ci. Nie cze­ka­ła na głos Ja­ni­ny w do­mo­fo­nie. Od­kąd jej od­wie­dzi­ny sta­ły się re­gular­ne, zna­ła kod do wej­ścia na pa­mięć.

Jej pa­lec wska­zują­cy z pa­znok­ciem w kształ­cie ide­al­ne­go mig­da­ła za­wisł w po­wie­trzu przy kla­wia­turze do­mo­fo­nu, gdy na trzyma­nym w drugiej dło­ni ekra­nie te­le­fo­nu wy­świe­tli­ło się zdję­cie ro­ze­śmia­nej Ali­cji.

– Hej, sis, co tam słychać w wiel­kim świe­cie? – Kin­ga po­wi­ta­ła cie­pło sio­strę, wkle­pa­ła kod i otwo­rzyła so­bie drzwi, przez chwi­lę przy­trzymu­jąc te­le­fon przy uchu sa­mym ra­mie­niem.

– Prze­pro­wa­dzam się. – W słuchaw­ce roz­brzmiał zde­cydo­wa­ny głos.

– Zno­wu?

Na Kin­dze tego typu no­wi­ny pa­da­ją­ce z ust sio­stry prze­sta­ły ro­bić wra­że­nie po oko­ło dwóch la­tach. Ali­cja prze­pro­wa­dza­ła się czę­ściej niż Kin­ga wy­mie­nia­ła olej w moc­no prze­cież eks­plo­ato­wa­nym sa­mo­cho­dzie.

– Jak to zno­wu? Prze­cież od pół roku sie­dzę w Stras­bur­gu.

– Sie­dzisz?! Czy do­pie­ro co nie wró­ci­łaś z No­we­go Jor­ku? Ostat­nich dwóch ty­god­ni w na­szej skrom­nej oj­czyź­nie nie li­czę. Na lot­ni­sku chyba już mó­wią ci po imie­niu. Każ­dy nor­mal­ny czło­wiek na two­im miej­scu jesz­cze nie zdą­żył­by się roz­pa­ko­wać. A ty już! Fruu! Da­lej. Ale okej. Do­kąd tym ra­zem? Niech zgad­nę? Gre­cja? Albo nie! Gru­zja!

– Pudło i pudło. Do trzech razy sztuka?

– Wę­gry. Zde­cydo­wa­nie, Bu­da­peszt.

– Weź, nie graj w żad­ne lot­to. Masz szczę­ście tyl­ko w mi­ło­ści. Do domu. Do Wro­cła­wia. Wra­cam do Pol­ski.

– Na­praw­dę? – Kin­ga aż za­pisz­cza­ła w słuchaw­ce. – W sen­sie nie na urlop, tyl­ko prze­pro­wa­dzasz się z po­wro­tem? Tak?

– Do­kład­nie tak.

– Na sta­łe? To zna­czy… su­per! Mega się cie­szę, ale… skąd taka na­gła de­cyzja?

– Wie­czo­rem wszyst­ko ci opo­wiem. Mogę się u cie­bie za­trzymać? Ro­dzi­ce roz­krę­ci­li ma­lo­wa­nie pod­da­sza i w tej chwi­li nie chcę zwa­lać się im na gło­wę.

– No ja­sne. Za­raz, za­raz… ale jak to wie­czo­rem? Kie­dy?

– No, dzi­siaj wie­czo­rem. To jest taka pora dnia, kie­dy słoń­ce jest już ni­sko na ho­ryzon­cie…

– Już dzi­siaj?!

– Yup.

– To o któ­rej masz lot po po­łu­dniu? – Kin­ga mi­mo­wol­nie spoj­rza­ła na ze­ga­rek, w gło­wie go­to­wa po­zmie­niać swój plan dnia, by móc spę­dzić go z sio­strą. – Przy­je­chać po cie­bie na lot­ni­sko?

– Nie trze­ba. Już je­stem. Przy­le­cia­łam tym o siód­mej rano, mam mnó­stwo rze­czy do za­ła­twie­nia. To do zo­ba­cze­nia, sis! Buź­ka, pa! – za­koń­czyła i roz­łą­czyła się, pod­czas gdy zdez­o­rien­to­wa­na Kin­ga jesz­cze przez do­bry mo­ment ga­pi­ła się w le­żą­cy w jej dło­ni smart­fon z „ale” za­stygłym na roz­dzia­wio­nych ze zdu­mie­nia ustach.

„No, no, no. To mam dla Jan­ki wię­cej niż jed­ną do­brą wia­do­mość” – po­myśla­ła Kin­ga, otrzą­snę­ła się i szyb­kim kro­kiem ruszyła do miesz­ka­nia bab­ci.

– Dzień do­bry, dzień do­bry! – za­wo­ła­ła chwi­lę póź­niej, we­so­ło prze­kra­cza­jąc próg i z miej­sca rzuci­ła się, by uca­ło­wać bab­cię w oba po­licz­ki.

– Dzień do­bry, Kin­gusiu! – Pod wpływem uśmie­chu w ką­ci­kach oczu bab­ci Jan­ci uło­żyły się wa­chla­rze zmarsz­czek. – Sia­daj ko­cha­nie, śnia­dan­ko cze­ka. A co ty tu nie­siesz? Prze­cież uma­wia­łyśmy się, że za or­ga­ni­za­cję śnia­dań od­po­wia­dam ja – po­wie­dzia­ła bab­cia to­nem na­czel­nej go­spo­dyni Rze­czypo­spo­li­tej Pol­skiej.

– No jak to, co?! – Kin­ga jed­nym ruchem zrzuci­ła buty i już roz­sia­dła się za suto za­sta­wio­nym sto­łem w ką­cie ja­dal­nia­nym bab­ci, któ­ry to ta urzą­dzi­ła so­bie pod­czas nie­daw­ne­go re­mon­tu. – Włócz­ki! Tak jak ostat­nio roz­ma­wia­łyśmy. Idzie je­sień i o ile two­ja pro­po­zycja jest nadal ak­tual­na, to we­dług ar­tykułów z po­ra­da­mi z dzie­się­ciu róż­nych pa­sman­te­rii in­ter­ne­to­wych mam tu wszyst­ko, cze­go po­trze­ba na mój wy­ma­rzo­ny, wła­sno­ręcz­nie dzier­ga­ny mię­ciut­ki i cie­plut­ki kar­di­gan. Tyl­ko moje wła­sne ręce ra­czej nie po­do­ła­ją temu za­da­niu.

– Ależ ko­cha­nie, ja ci z przy­jem­no­ścią ten swe­ter zro­bię! Jaki tyl­ko chcesz! – Bab­cia z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­da­ła się, jak ko­lej­ne mot­ki be­żo­wej al­pa­ki je­den za drugim usta­wia­ją się na drugim krań­cu sto­łu, za­raz za dzban­kiem z go­rą­cą kawą, któ­rej aro­mat wy­peł­niał cały sa­lon. – Ale po co tego aż tyle? Prze­cież ja druty mam!

– Oj, bab­ciu, pro­szę cię. Coś tam masz, ja się na tych roz­mia­rach nie znam, więc dla pew­no­ści kupi­łam cały ze­staw. Po­dob­no naj­lep­szy. A z cze­go nie bę­dziesz ko­rzystać, to mo­żesz dać pani Da­nusi. Pani Da­nusia też robi na drutach, nie? To jej się przy­da. – Kin­ga za­koń­czyła, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie i za­czę­ła na­kła­dać so­bie na ta­lerz po tro­chę z każ­de­go przy­go­to­wa­ne­go przez bab­cię do­bro­dziej­stwa.

– A może masz ra­cję, Kin­gusiu. No, wspa­nia­ła ta weł­na! A jaka mię­ciut­ka? – Nit­ki jed­ne­go z mot­ków tań­czyły już w pal­cach bab­ci Jan­ci. – To ja się za­raz za­bie­ram za ro­bót­kę.

– Ale na spo­koj­nie, bab­ciu! Nie ma po­śpie­chu!

– Toż to sama przy­jem­ność! – po­wie­dzia­ła Ja­ni­na, za­kła­da­jąc na nos no­wiut­kie okula­ry. Ja­sno­zie­lo­ne opraw­ki, któ­re do­ra­dzi­ła jej pani optyk, nie tyl­ko ją od­mła­dza­ły, ale pod­kre­śla­ły też zie­leń jej oczu. – Luk­suso­wa przę­dza al­pa­ka i me­ri­nos – prze­czyta­ła na głos. – Ale do­brze, masz ra­cję. – Ja­ni­na zdję­ła okula­ry i od­sunę­ła wszyst­ko na bok. – Naj­pierw na­sze śnia­dan­ko. No, ale le­piej opo­wia­daj, co tam u cie­bie! Jak tam w pra­cy i z pa­nem Ro­ber­tem? To ta­kie pięk­ne, że mo­że­cie być ra­zem i w pra­cy, i w domu. Tak po­win­no być. – Roz­czuli­ła się Ja­ni­na.

– Oj tak! Po­wiem ci, że cza­sem sama nie mogę uwie­rzyć we wła­sne szczę­ście. Że to wszyst­ko się wy­da­rzyło na­praw­dę. Zwłasz­cza że… – Kin­ga za­wie­si­ła głos i na chwi­lę spu­ści­ła wzrok, jak­by na dnie fi­li­żan­ki po ka­wie cze­ka­ła na nią wy­jąt­ko­wa wróż­ba.

Ja­ni­na z cie­ka­wo­ści aż po­chyli­ła się nad sto­łem.

– Ro­ber­to był w ostat­nich dniach bar­dzo za­ję­ty. Wiesz, or­ga­ni­zuje­my w na­szej re­stau­ra­cji kurs pie­cze­nia praw­dzi­wej wło­skiej piz­zy i Ro­ber­to miał wie­le spo­tkań, ale… za­po­wie­dział mi dzi­siaj wy­jąt­ko­wą ko­la­cję we dwo­je. – Kin­ga za­koń­czyła bar­dzo po­wo­li. – Mó­wił, że­bym ni­cze­go nie pla­no­wa­ła na wie­czór, bo ma mi do po­wie­dze­nia coś waż­ne­go.

Spoj­rze­nia bab­ci i wnucz­ki spo­tka­ły się nad por­ce­la­no­wą cu­kier­ni­cą wy­cią­ga­ną na spe­cjal­ne oka­zje.

– Oświad­czy się! – Ja­ni­na pra­wie że za­pisz­cza­ła, za­sła­nia­jąc so­bie usta dłoń­mi.

– Nie wi­dzę in­nej moż­li­wo­ści! Nig­dy wcze­śniej nie był taki ta­jem­ni­czy. To musi być to! Poza tym od cza­su za­rę­czyn Romy zo­sta­wiam mu sub­tel­ne zna­ki w po­sta­ci po­roz­kła­da­nych po ca­łym domu ka­ta­lo­gów mody ślub­nej. – Ro­ze­śmia­ła się Kin­ga.

– Kin­gusiu, tak się cie­szę! Gdy tyl­ko po­wiesz „tak”, to za­dzwoń do mnie ko­niecz­nie. I zdję­cie pier­ścion­ka mi wy­ślij. Rom­ka na­uczyła mnie od­czytywać SMS-y – po­wie­dzia­ła Ja­ni­na z wy­raź­ną dumą w gło­sie.

Ki­pią­ca ra­do­ścią Kin­ga nie wy­trzyma­ła z emo­cji i rzuci­ła się bab­ci na szyję.

– Ja też, bab­ciu! Ja też! Taka je­stem szczę­śli­wa! Aaa! I jesz­cze coś. W su­mie to ide­al­nie się zło­żyło, bo i tak chcia­łam, żeby przy­je­cha­ła na moje przy­ję­cie za­rę­czyno­we. Nig­dy w życiu nie zgad­niesz! Ala prze­no­si się do Pol­ski! I to tu, do Wro­cła­wia!

– Alu­sia wra­ca? Na sta­łe?

– Tak myślę – po­twier­dzi­ła Kin­ga. Zer­k­nę­ła prze­lot­nie na te­le­fon, któ­ry w tym mo­men­cie, jak na za­wo­ła­nie, za­brzę­czał krót­ko, wy­świe­tla­jąc wia­do­mość od sio­stry. – Wła­śnie mi na­pi­sa­ła, że czte­ry kar­to­ny jej życio­we­go do­byt­ku zo­sta­ły nada­ne kurie­rem i sta­ną w mo­jej bi­blio­te­ce lada dzień.

– Bogu naj­wyż­sze­mu niech będą dzię­ki! – Ja­ni­na zło­żyła ręce jak do mo­dli­twy i wznio­sła oczy ku gó­rze. – Wspa­nia­le! Kin­gusiu, co za wspa­nia­łe wia­do­mo­ści! Moje dziew­czyn­ki zno­wu ra­zem, ro­dzi­na w kom­ple­cie, ślub Romy i two­je za­rę­czyny!

– I two­je uro­dzi­ny! – Kin­ga wtrą­ci­ła jesz­cze jed­ną po­zycję do tej po­chwal­nej li­ta­nii.

– Tak! – Ja­ni­na z ra­do­ści aż kla­snę­ła w dło­nie. – Wiesz, Kin­gusiu, już na­wet nie mu­si­my pla­no­wać tej wiel­kiej im­pre­zy. Te wszyst­kie wia­do­mo­ści to lep­szy pre­zent, niż mo­gła­bym so­bie wy­ma­rzyć.

Rozdział 2

Ali­cja Wi­śniew­ska wy­frunę­ła z ro­dzin­ne­go gniazd­ka na do­bre za­raz po ma­turze, a i w cza­sach li­ce­al­nych jej ro­dzi­ce od­no­si­li wra­że­nie, że wię­cej cór­ki w domu nie ma, niż jest. Nic w tym ni­cze­go dziw­ne­go. Be­ata i An­drzej Wi­śniew­scy sami byli obie­żyświa­ta­mi, a swo­je pierw­sze po­dró­że Ali­cja za­li­cza­ła ra­zem z nimi, we­so­ło ma­cha­jąc nóż­ka­mi w no­si­dle. Zje­cha­ła ty­sią­ce ki­lo­me­trów, jesz­cze za­nim po­sta­wi­ła pierw­sze kro­ki. Bab­ci Ja­ni­nie nie mie­ści­ło się w gło­wie, żeby za­bie­rać w dro­gę ta­kie ma­leń­stwo, jed­nak Ala zno­si­ła wy­pra­wy bez po­rów­na­nia le­piej niż nudę. Już jako dziec­ko po­trze­bo­wa­ła być w cią­głym ruchu. Na­wet gdy Wi­śniew­scy prze­bywa­li w domu, ma­lut­ka Ali­cja prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk. Spo­koj­ne le­że­nie w łó­żecz­ku nie wcho­dzi­ło w grę. Cią­głe no­sze­nie, wo­że­nie, ko­łysa­nie i huś­ta­nie było na po­rząd­ku dzien­nym. I je­śli­by się do­brze za­sta­no­wić, dwa­dzie­ścia pięć lat póź­niej życie Ali­cji wy­glą­da­ło dość po­dob­nie.

Naj­pierw wy­pro­wa­dzi­ła się do Kra­ko­wa na studia, w cza­sie trwa­nia któ­rych wy­ko­rzysta­ła ab­so­lut­nie każ­dą jed­ną nada­rza­ją­cą się oka­zję studenc­kie­go wy­jaz­du, wy­mia­ny mię­dzyna­ro­do­wej, pro­gra­mu Era­smus, Most czy prak­tyk za­gra­nicz­nych. Przez trzy lata li­cen­cja­tu nie­któ­rzy studen­ci z jej gru­py wi­dzie­li ją za­le­d­wie kil­ka razy. Już wte­dy dzia­ła­ła jako zna­na blo­ger­ka, ale jej nie­obec­no­ści bynajm­niej nie były zwią­za­ne z gwiaz­do­rze­niem. Po pro­stu nie po­tra­fi­ła wy­sie­dzieć na miej­scu.

Dy­plo­mu ma­gi­stra bro­ni­ła już w Edyn­bur­gu, a roz­krę­ca­jąc wła­sną dzia­łal­ność, któ­ra po­zwa­la­ła jej na pra­cę zdal­ną z każ­de­go za­kąt­ka świa­ta, miesz­ka­ła śred­nio co trzy mie­sią­ce w in­nym mie­ście i in­nym kra­ju. Naj­dłużej wy­trzyma­ła pół roku – wio­sną w Pro­wan­sji. Od cza­su do cza­su, bę­dąc w tra­sie, za­glą­da­ła do ro­dzin­ne­go Wro­cła­wia, ale nig­dy nie na dłu­żej niż trzy dni. Gdy ostat­nie­go lata po po­wro­cie z No­we­go Jor­ku zo­sta­ła na dwa ty­god­nie, ro­dzi­na ob­sta­wia­ła, że wo­bec tego naj­prę­dzej zo­ba­czą ją po­now­nie na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia. I to te przy­szło­rocz­ne. Jak wiel­kie było więc zdu­mie­nie wszyst­kich ra­zem i każ­de­go z osob­na na wieść o tym, że nie da­lej jak ty­dzień po wy­jeź­dzie, po wie­lo­let­nim włó­czykij­stwie, ni z grusz­ki, ni z pie­trusz­ki Ala zde­cydo­wa­ła o wiel­kim po­wro­cie.

Zgod­nie z obiet­ni­cą młod­sza pan­na Wi­śniew­ska po­ja­wi­ła się w sa­lo­nie sio­stry i przy­szłe­go szwa­gra w po­nie­dział­ko­wy wie­czór, dość po­bież­nie i ogól­ni­ko­wo wpro­wa­dza­jąc ich w swo­je pla­ny. Emo­cje ro­sły jed­nak z każ­dą chwi­lą, zwłasz­cza że pa­dła wzmian­ka a to o ja­kimś za­kupie miesz­ka­nia, a to o pro­wa­dze­niu szko­le­nia w fir­mie co­achin­go­wej, niby trzy­dnio­we­go, ale z ofer­tą przy­szłej współ­pra­cy. Ali­cja nie zdą­żyła jesz­cze do­brze od­krę­cić wody pod prysz­ni­cem, gdy in­for­ma­cja o jej po­wro­cie do oj­czyzny i przy­pusz­czal­nych jego przy­czynach roz­nio­sła się w tem­pie błyska­wi­cy.

Ro­dzi­ce, Be­ata i An­drzej Wi­śniew­scy, stwier­dzi­li, choć bez prze­ko­na­nia, że może ich młod­sza po­cie­cha chce wresz­cie osiąść gdzieś na sta­łe. Nie byli jed­nak w sta­nie za­ofe­ro­wać jej wię­cej niż ka­ri­ma­tę na kuchen­nej pod­ło­dze, gdyż za­in­spi­ro­wa­ni nie­daw­nym re­mon­tem u bab­ci Jan­ci, sami wzię­li się za wła­sno­ręcz­ne od­na­wia­nie swo­je­go pod­da­sza, nie za­sta­na­wia­jąc się do koń­ca, czy wy­ro­bią się z tym do koń­ca sierp­nia. Ter­min go­nił ich i to moc­no, bo po­czą­tek wrze­śnia w przy­pad­ku pary bel­frów to na pew­no nie naj­lep­szy czas na ta­kie re­wo­lu­cje.

Bab­cia Jan­cia za­raz za­ka­sa­ła rę­ka­wy, za­bie­ra­jąc się za pie­cze­nie szar­lot­ki na po­wi­ta­nie swo­jej naj­młod­szej wnucz­ki. Była prze­ko­na­na, że Ali­cja skoń­czyła wresz­cie z tymi wa­riac­kim prze­pro­wadz­ka­mi, żeby osiąść bli­żej ro­dzi­ny. Z en­tuzja­zmem za­ofe­ro­wa­ła rów­nież, by, wo­bec re­mon­tu u Wi­śniew­skich, Ala za­miesz­ka­ła z nią.

Naj­now­szy na­bytek kla­nu Wi­śniew­skich, Ro­ber­to Mon­te­ne­gro, nie miał wąt­pli­wo­ści, że sio­stra jego uko­cha­nej Kin­gi naj­zwyczaj­niej w świe­cie chce co­dzien­nie wpa­dać na jego ra­vio­li. Sama Kin­ga uzna­ła, że za­in­spi­ro­wa­na zmia­na­mi w jej wła­snym życiu Ala pra­gnie się wresz­cie za­ko­chać i zwią­zać z kimś na sta­łe. O ile, jak po­dej­rze­wa­ła, to już nie na­stą­pi­ło pod­czas jej ostat­nie­go po­bytu. I to jest praw­dzi­wy po­wód prze­pro­wadz­ki. Wraz z Ro­ber­to po­sta­no­wi­li bacz­nie ob­ser­wo­wać jej po­czyna­nia, a już zwłasz­cza te w re­la­cjach z brać­mi Mi­cha­li­ka­mi, któ­rzy miesz­ka­li z nimi po są­siedz­ku.

Roma Szym­czak-Wi­śniew­ska par­sk­nę­ła ochrypłym od pa­le­nia śmie­chem ne­gują­cym wszyst­kie po­wyż­sze po­mysły. Nie­mniej cie­ka­wość zże­ra­ła ją ogrom­nie, co też przy­gna­ło Małą z po­wro­tem do kra­ju. Mia­ła do niej wy­jąt­ko­wą sła­bość, gdyż młod­sza wnucz­ka przy­po­mi­na­ła ją samą, nie tyl­ko z wy­glą­du, ale też z cha­rak­te­ru. Rom­ka swo­je­go miesz­ka­nia za­ofe­ro­wać nie mo­gła, na­wet gdyby bar­dzo tego chcia­ła. Gdy za­miesz­ka­ła z Ma­ria­nem, swo­je kró­le­stwo, któ­re przy­po­mi­na­ło ra­czej gar­de­ro­bę diwy w sta­rym te­atrze – za­gra­co­ne książ­ka­mi, ubra­nia­mi i wa­zo­na­mi z su­chymi bu­kie­ta­mi od wier­nych fa­nów oraz po­piel­nicz­ka­mi na każ­dym kro­ku – wy­na­ję­ła studen­tom na całe trzy dni przed przy­jaz­dem wnucz­ki. Sama świa­do­mość tego, że bę­dzie mia­ła oka­zję czę­ściej wi­dywać Alę, przy tych wszyst­kich kło­po­tach, z ja­ki­mi obec­nie się bo­ryka­ła, była dla niej ogrom­ną po­cie­chą. I rzecz ja­sna pre­tek­stem do wspól­nej za­ba­wy.

***

We wto­rek od rana Ali­cja Wi­śniew­ska zdą­żyła od­być spo­tka­nie w fir­mie, gdzie w czwar­tek mia­ła za­cząć cykl szko­leń dla me­na­dże­rów, obej­rzeć miesz­ka­nie i spo­tkać się z jego obec­nym wła­ści­cie­lem ce­lem omó­wie­nia szcze­gó­łów trans­ak­cji, na któ­rą była zde­cydo­wa­na od mo­men­tu prze­kro­cze­nia pro­gu bu­dyn­ku oraz wy­brać i za­mó­wić drzwi wej­ścio­we, a dzień się prze­cież jesz­cze się nie skoń­czył. Zmie­rza­ła wła­śnie na spo­tka­nie z Romą, a na wie­czór umó­wi­ła się z ro­dzi­ca­mi u bab­ci Jan­ci, jako że bab­cia tę­sk­ni­ła naj­moc­niej, a miesz­ka­nie ro­dzi­ców przy­po­mi­na­ło obec­nie pra­cow­nię Pi­cas­sa. Wszyst­ko w nie­speł­na trzydzie­ści sześć go­dzin od wy­lą­do­wa­nia. Zwa­bio­na słod­kim za­pa­chem do­bie­ga­ją­cym z po­bli­skiej cu­kier­ni ule­gła po­kusie kupie­nia pącz­ka. Tor­by pącz­ków. Z cze­go dwa zja­dła, za­nim do­tar­ła przed blok Romy i Wan­dy.

Bab­cia Jan­cia była prze­uro­czą ko­bie­tą, ucie­le­śnie­niem do­bro­ci i taką ar­che­typicz­ną bab­cią jak z baj­ki. Straż­nicz­ka do­mo­we­go ogni­ska, za­wsze go­to­wa na­kar­mić i na­cią­gnąć na po­ga­du­chy każ­de­go człon­ka swo­jej ro­dzi­ny oraz wszyst­kich swo­ich i nie swo­ich przy­ja­ciół i są­sia­dów. Ali­cja ko­cha­ła ją nad życie. Na­to­miast Roma to taka bab­cia tyl­ko na pa­pie­rze, w rze­czywi­sto­ści prze­sta­ły ją z Kin­gą tak na­zywać ba­ga­te­la pięt­na­ście lat temu. Prze­kro­czo­na z im­pe­tem sie­dem­dzie­siąt­ka na licz­ni­ku nie prze­szka­dza jej w tym, by wy­ci­skać z życia wszyst­kie soki. Za­pa­lo­na ko­lar­ka, obec­nie ob­no­si­ła się z ty­tułem pan­ny mło­dej, a pa­pie­ros w jej ustach nig­dy nie gasł. Roma na­uczyła je mó­wić po fran­cu­sku, pa­lić – rzecz oczywi­sta i de­lek­to­wać się sma­ka­mi życia. Prze­ka­za­ne umie­jęt­no­ści le­piej opa­no­wa­ła młod­sza uczen­ni­ca. Czer­pa­ła gar­ścia­mi z życia, pod­cho­dząc do nie­go z do­kład­nie taką samą kpi­ną i dy­stan­sem, jak jej nie­do­ści­gnio­na mi­strzyni.

Ali­cja wbie­gła scho­da­mi na czwar­te pię­tro, mi­nę­ła wej­ście do nie­gdysiej­sze­go miesz­ka­nia bab­ki wy­na­ję­te­go studen­tom parę dni temu i skie­ro­wa­ła swo­je kro­ki do drzwi po prze­ciw­nej stro­nie ko­ryta­rza. Po za­pa­chu Cha­nel Nº5 wy­peł­nia­ją­cym całą klat­kę scho­do­wą wie­dzia­ła, że Roma jest już u pani Wan­dy. Za­puka­ła pro for­ma, po czym we­szła bez­par­do­no­wo, za­nim kto­kol­wiek zdą­żył otwo­rzyć usta w od­po­wie­dzi. Jej noz­drza ude­rzyła miesz­kan­ka Cha­nel wzmoc­nio­na pa­pie­ro­so­wym dy­mem. Roma od za­wsze kop­ci­ła jak lo­ko­mo­tywa, a pani Wan­dzia nie po­zo­sta­wa­ła w tyle.

– Wi­tam, dro­gie pa­nie! – wy­krzyk­nę­ła ra­do­śnie Ala. – Pącz­ki przy­nio­słam!

– Fan­ta­stycz­nie, Aluś­ka! – Ucie­szyła się Wan­da. – A zro­bisz nam, ko­cha­na, jesz­cze kaw­ki do tych pą­czusiów?

– Bien­sur, ma się ro­zu­mieć – od­par­ła za­wa­diac­ko, wcho­dząc w pod­sko­kach do po­ko­ju. – Po­myśla­łam o tym już wcze­śniej – do­da­ła i po­sta­wi­ła na uro­czym sto­licz­ku ro­dem z pa­ryskie­go bi­stro dwa słod­ko pach­ną­ce kub­ki z kawą na wy­nos, po czym przy­wi­ta­ła się z każ­dą z pań, ca­łując je w oba po­licz­ki.

– Bon­jo­ur, mon amo­ur – od­po­wie­dzia­ła Roma, głasz­cząc wnucz­kę po twa­rzy. – Z różą?

– No ba! – Ali­cja krzyk­nę­ła z kuch­ni, gdzie bu­szując w szaf­kach, szuka­ła ta­le­rza na pącz­ki. – Byle cze­go bym ci nie przy­nio­sła, n’est-ce pas?

– Nie­bio­sa cię ze­sła­ły, dziec­ko dro­gie, na ra­tunek dla mo­je­go zbo­la­łe­go ser­ca! – wy­krzyk­nę­ła Roma, za­cią­ga­jąc się spod przy­mknię­tych po­wiek.

– Jak nie­bio­sa, sko­ro dzwo­ni­łam, że przyj­dę prze­cież! A co to się sta­ło? Umarł ktoś? Prze­sta­li pro­du­ko­wać marl­bo­ro?

– Weź od­pukaj, bo li­cho ja­kie usłyszy, a jesz­cze mi tyl­ko tego bra­kuje – wes­tchnę­ła Roma, prze­wra­ca­jąc ocza­mi i ła­piąc się na gło­wę. – A nie­bio­sa, że z pącz­ka­mi. W koń­cu cu­kier krze­pi, nie?

– A coś ty taka zmar­no­wa­na? Salę mia­łyśmy ogar­niać, a ty, wi­dzę, w na­stro­ju prę­dzej w stylu ucie­ka­ją­cej pan­ny mło­dej… – Ali­cja po­sta­wi­ła na sto­le srebr­ną tacę. Pa­te­ra z pącz­ka­mi gryzła się styli­stycz­nie z jed­no­ra­zo­wymi kub­ka­mi z kawą, ale żad­na z pań nie za­wra­ca­ła so­bie tym gło­wy.

– Weź ty, ko­cha­na, jej na­wet nie pod­po­wia­daj! – Wan­da mach­nę­ła ręką, ro­biąc przy tym wiel­kie oczy. Wsta­ła i chwyci­ła za pącz­ka. – Bo na obec­ną chwi­lę to na­praw­dę stą­pa­my tu po cien­kim lo­dzie. A jak wia­do­mo, mamy pod osiem­dzie­siąt­kę i nie­wie­le trze­ba do zła­ma­ne­go bio­dra. – Za­re­cho­ta­ła z usta­mi peł­nymi kon­fi­tury z różą.

– Tak? A Kin­ga mi mó­wi­ła, że­ście z Mań­kiem mie­li wczo­raj do księ­dza je­chać. No to chyba data usta­lo­na, a to prze­cież naj­waż­niej­sze.

– Do stu dia­błów, Ala! Data! Jaka data? Wszyst­kie daty za­ję­te i w ogó­le na każ­dym kro­ku ja­kaś ka­ta­stro­fa! – wy­krzyk­nę­ła mar­kot­na do­tąd Roma, za­ma­szy­ście ge­stykulu­jąc ręką z nie­od­łącz­nym pa­pie­ro­sem. – Cze­go by się nie do­tknąć, to ter­mi­ny na ja­kieś ko­smicz­ne daty do przo­du. Wiesz, no mo­gła­bym po­ma­ni­pulo­wać tu i ów­dzie, twier­dząc, że nie­wie­le mi już życia zo­sta­ło czy coś w ten de­seń, ale nie wiem… chyba sprzyzwo­icia­łam przy tym Ma­ria­nie i ja­koś mi tak głupio. Poza tym do­pie­ro co wsia­dłam na ro­wer po tych wszyst­kich gip­sach i bar­dzo nie­chęt­nie ryzyko­wa­ła­bym po­now­ną utra­tę tej­że wol­no­ści. Tak że nie chcę za­pe­szać, bo li­cho jesz­cze ja­kie usłyszy…

– A od kie­dy ty je­steś taka stra­chli­wa i prze­sąd­na? Nor­mal­nie nie po­zna­ję cię! – Ali­cja nie wie­rzyła wła­snym uszom. – Weź mi to po­każ! – Wsta­ła i chwyci­ła bab­kę za rękę, usi­łując zdjąć z jej ser­decz­ne­go pal­ca pier­ścio­nek za­rę­czyno­wy. – Może trze­ba to do Mor­do­ru za­nieść i w ogień rzucić! – Błysnę­ła zę­ba­mi w uśmie­chu, a ka­wa­lą­tek lu­kro­wej po­le­wy za­mi­go­tał w do­łecz­ku jej po­licz­ka. – Od­kąd dłu­żej no­sisz, to źle na cie­bie dzia­ła!

Wan­da Po­chmur­na ze śmie­chu par­sk­nę­ła w kubek z kawą, aż brą­zo­we kro­ple na­po­ju prysnę­ły jej na spodnie.

– Aluś­ka, dziec­ko, jak cie­bie tu bra­ko­wa­ło! Jak tak cza­sem na cie­bie pa­trzę, toż jak­bym Rom­kę sprzed sześć­dzie­się­ciu lat wi­dzia­ła!

– To nie­moż­li­we, pani Wan­dziu, ona prze­cież tylu nie ma. – Pu­ści­ła oko do bab­ki, ale wi­dząc kom­plet­ny brak re­ak­cji na jej twa­rzy, zro­zu­mia­ła, że sko­ro Romę Wi­śniew­ską opu­ści­ły żar­ty, to spra­wa jest wręcz krytycz­na.

– Oj tam, oj tam ślu­by! Po co komu ta­kie ce­re­gie­le, co nie? Pani Wan­dziu? – cią­gnę­ła Ala, zmie­nia­jąc te­mat. – Niech mi pani le­piej opo­wie, i to za­raz, jak tam się pani ukła­da z pa­nem ma­jo­rem!

Wan­da Po­chmur­na była Ro­mie ni­czym ro­dzo­na sio­stra z nie­zna­ne­go ojca; nie­roz­łącz­ne od cza­sów li­ce­al­nych, co, re­asumu­jąc, spra­wia­ło, że wię­cej życia prze­żyły ra­zem niż osob­no. Ali­cja i Kin­ga przy­dzie­li­ły pani Wan­dzie rolę trze­ciej bab­ci, a ra­czej ser­decz­nej ciot­ki, bo bab­cio­wa­to to Wan­da nie ko­ja­rzyła się nig­dy w życiu. Sta­ra pan­na, wie­lo­let­nia na­uczyciel­ka fran­cu­skie­go, a dla nich przede wszyst­kim zwa­rio­wa­na przy­ja­ciół­ka Rom­ki o wy­glą­dzie po­zwa­la­ją­cym jej spo­koj­nie być du­bler­ką Jane Fon­dy.

Wan­da po­zna­ła ma­jo­ra Ba­jo­ra tego lata w iście fil­mo­wych oko­licz­no­ściach, a ich zna­jo­mość z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się na­wet z lek­ka tra­gi­ko­micz­na. Ma­jor Ba­jor są­sia­do­wał z Romą na ogród­kach dział­ko­wych i był jej sta­rym zna­jo­mym, z któ­rym przed laty co nie­co rand­ko­wa­ła. Pa­nie przy­po­mnia­ły so­bie o nim z po­wo­du kom­bi­na­tor­skich za­grywek fa­chow­ców „po zna­jo­mo­ści” re­mon­tują­cych la­tem miesz­ka­nie Ja­ni­ny Kot, któ­re to za­gryw­ki przy­pra­wi­ły Ja­ni­nę o nie je­den skok ci­śnie­nia. Roma spę­dzi­ła jed­nak li­piec i sier­pień z ręką na tem­bla­ku i nogą w gip­sie. Numer te­le­fo­nu do ma­jo­ra prze­padł jej w cze­lu­ściach po­przed­nie­go, ze­psute­go apa­ra­tu te­le­fo­nicz­ne­go i je­dynym spo­so­bem, jaki im po­zo­stał na skon­tak­to­wa­nie się z pa­nem ma­jo­rem, oka­za­ło się wy­sła­nie Wan­dy na zwia­dy, ni­czym kurie­ra car­skie­go, z li­stem od Romy.

Sta­re po­rze­ka­dło „za mun­du­rem pan­ny sznurem” oka­za­ło się być dla Wan­dy fa­tal­nym prze­zna­cze­niem. Z miej­sca ugo­dzi­ła ją strza­ła amo­ra, tym sa­mym spra­wia­jąc, że wol­na i nie­za­leż­na Wan­da na sta­rość stra­ci­ła gło­wę. Pe­ry­pe­tiom zda­wa­ło się nie być koń­ca. Ma­jor Ba­jor bo­wiem, naj­pierw chciał wró­cić do łask sa­mej Romy, a przy­szły na­rze­czo­ny Ma­rian zda­wał się nie sta­no­wić żad­nej prze­szko­dy. Wan­da na­to­miast była prze­ko­na­na, że nio­sąc po­moc da­mie w po­trze­bie – zna­czy się Ja­ni­nie – sama sta­ła się obiek­tem jego uczuć. Ja­ni­na chcąc z do­bre­go ser­ca wszyst­ko po­ukła­dać i na­pro­sto­wać, w kon­se­kwen­cji jesz­cze bar­dziej na­mie­sza­ła. Ma­rian z Romą ze­rwał, a Wan­da się z Romą po­sprze­cza­ła jak jesz­cze nig­dy w ich sześć­dzie­się­cio­let­niej przy­jaź­ni. Osta­tecz­nie wszyst­ko się do­brze skoń­czyło. Przy­ja­ciół­ki się po­go­dzi­ły, Roma oświad­czyła się Ma­ria­no­wi, a Ma­jor Ba­jor wie­lo­krot­nie od­rzuca­ny przez ho­no­ro­wą Wan­dę, co go już wca­le nie chcia­ła, cho­ciaż nie był Niem­cem, na­gle za­pa­łał do niej go­rą­cym uczuciem. Wan­da za­fun­do­wa­ła Jó­ze­fo­wi całą se­rię te­stów, za­nim w for­mie na­gro­dy rzuci­ła mu się w ra­mio­na, lecz ma­jor Ba­jor był cier­pli­wy i zdy­scypli­no­wa­ny. I nie oszukuj­my się, wy­szła z nie­go żył­ka ło­wiec­ka.

– Ach, Aluś­ka! – Za­cmo­ka­ła Wan­da, mrużąc oczy. – Ro­meo z Julią i Tri­stan z Izol­dą to mnie i Józ­ko­wi mogą buty czy­ścić!

– Oh la la, to fan­ta­stycz­nie! Tyl­ko po­zaz­dro­ścić! – Ala ob­li­za­ła usta z lu­kru. – Bar­dzo się cie­szę, że się pani ukła­da, pani Wan­dziu. – Uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko, aż jej oczy zro­bi­ły się uko­śne jak u kot­ki.

Roma nig­dy nie na­le­ża­ła do osób sko­rych do zwie­rzeń i no­stal­gicz­nych roz­myślań. Naj­lep­szym spo­so­bem na wy­do­bycie z niej, o co tak na­praw­dę cho­dzi­ło, było cał­ko­wi­te igno­ro­wa­nie jej pro­ble­mu i jej sa­mej. Za­li­cza­ła się do tych, któ­re wo­la­łyby zo­stać w twarz ob­rzu­co­ne wy­zwi­ska­mi niż zi­gno­ro­wa­ne i Ali­cja nie po­trze­bo­wa­ła obec­ne­go dy­plo­mu psy­cho­lo­ga ani cer­tyfi­ka­tu co­acha, żeby o tym wie­dzieć. Zro­zu­mia­ła to do­sko­na­le sama z sie­bie w wie­ku pię­ciu lat. Wy­star­czyło kom­plet­nie igno­ro­wać bab­kę, żeby w cią­gu paru se­kund mieć jej peł­ną aten­cję.

– Do­bra, dziew­czyny! Ko­niec tego ro­man­tycz­ne­go pitu, pitu, ja tu pro­blem mam! – wy­krzyk­nę­ła Roma.

– Strach przed ślu­bem cię ob­le­ciał? – Ali­cja pu­ści­ła do Wan­dy oko i obie od­wró­ci­ły się w jej stro­nę.

– Gdzież­by tam! Co to, ja się nie mam cze­go bać? – Cmok­nę­ła z nie­cier­pli­wo­ścią Roma. – Cho­dzi o we­se­le…

– We­se­la nie bę­dzie?

– Weź jej nie pod­po­wia­daj, bo my z Józ­kiem chce­my iść. Tak daw­no na żad­nym nie byli­śmy!

– Bę­dzie! I to hucz­ne! – do­da­ła, jak­by nie wia­do­mo kogo chcia­ła na­brać. Że niby hucz­ne im­pre­zy mia­ły być do niej nie­po­dob­ne?

– No to w czym rzecz? – za­pyta­ła Ali­cja – Ma­rian nie chce hucz­ne­go?

– Na hucz­ne, to pani ko­cha­na, ter­mi­ny są! Naj­prę­dzej przy­szły rok! – Roma wsta­ła i za­czę­ła krą­żyć po po­ko­ju, moc­no przy tym ge­stykulu­jąc. – Od­po­wied­nia data w ko­ście­le do­pie­ro na przy­szły wrze­sień. Wy­sła­łam Ma­ria­na do jego pa­ra­fii, a tam jesz­cze póź­niej! Ja przy tych ca­łych oświad­czynach to zupeł­nie o ślu­bie nie myśla­łam. W sen­sie, że to tak bę­dzie wy­glą­da­ło. Ja­koś so­bie to wy­obra­ża­łam pro­ściej.

– Ale to wbrew po­zo­rom jest pro­ste. – Ali­cja wzruszyła ra­mio­na­mi.

– No tak! Wiem! Ale wte­dy nie bę­dzie hucz­ne! – Roma na­chmu­rzyła się jak przed­szko­lak, któ­ry nie może iść na bal prze­bie­rań­ców w tym, w czym chce. – Wiem, że może być na­wet te­raz, za­raz w ty­god­niu i z obia­dem, do dia­ska, w Kin­gi re­stau­ra­cji. Ma­rian to w ogó­le chciał­by ma­łe­go i ci­che­go ślu­bu ko­ściel­ne­go, i ka­me­ral­ne­go przy­ję­cia dla ro­dzi­ny.

– Ale w tym celu mu­siał­by chyba wy­mie­nić wy­bran­kę na inną. – Wan­da we­szła Ro­mie w sło­wo.

– A ta jego ro­dzi­na to w ogó­le… – cią­gnę­ła Roma. – Ska­ra­nie bo­skie z nimi wszyst­ki­mi! – prych­nę­ła z nie­za­do­wo­le­niem. – A ja chcę z przy­tupem! Czy ja nie za­sługuję, żeby moja ostat­nia wiel­ka im­pre­za w życiu była z przy­tupem?

– Rom­ka, ni­ko­go, kto cie­bie zna, to ani tro­chę nie dzi­wi – od­par­ła spo­koj­nie Wan­da. – Za­klep­cie so­bie ten wrze­sień i za­nim się zo­rien­tujesz, i ogar­niesz te wszyst­kie re­stau­ra­cje, ca­te­rin­gi, kwia­ty, ze­spo­ły mu­zycz­ne, to rok ci mi­nie jak z bi­cza trza­snął!

– A już ci ostat­nia im­pre­za! – Tym ra­zem Ali­cja we­szła w sło­wo Wan­dzie. – Nie za­po­mi­naj o po­grze­bie. Choć, zna­jąc cie­bie, to po­ci­śniesz jesz­cze z trzydzie­ści lat i za­li­czysz wszyst­kie hucz­ne we­se­li­cha, Kin­gi, moje, pani Wan­dy… – Zna­czą­co kiw­nę­ła gło­wą do przy­ja­ciół­ki bab­ki.

Wan­da wy­szcze­rzyła się i rzuci­ła do te­le­fo­nu, któ­ry na­raz się roz­dzwo­nił. Sko­ro Roma sie­dzia­ła w jej wła­snym sa­lo­nie, dzwo­nić mu­siał nikt inny jak ma­jor Ba­jor.

– Ja wiem, że roz­sąd­niej by było dać spo­kój, zro­bić mały ślub i mieć to wszyst­ko z bani. – Roma wy­da­wa­ła się co naj­mniej bez­względ­nie nie­po­cie­szo­na, że nie może mieć ciast­ka i zjeść ciast­ka. – A z drugiej stro­ny… po jaką cho­le­rę ro­bić we­se­le, któ­re­go się nie chce?

– Oj tam, Roma, już roz­sąd­niej! – Znie­cier­pli­wio­na Ala po­sta­no­wi­ła przy­wo­łać bab­kę do po­rząd­ku. – Od kie­dy ty się ta­ki­mi du­pe­re­la­mi przej­mu­jesz i ro­bisz to, co roz­sąd­ne? Głupie to jest pod­po­rząd­ko­wywa­nie ślu­bu pod wszyst­kich w koło. Je­steś w tej kom­for­to­wej sy­tua­cji, że ro­dzi­ce i te­ścio­wie nic ci nie będą na­rzucać. Twój ślub, twój cyrk i two­je mał­py! Chcesz duży? Bę­dzie duży. Chcesz mały? Bę­dzie mały. Da­waj tyl­ko de­cyzję i bie­rze­my się do ro­bo­ty, bo ja się tu, w prze­ci­wień­stwie do ­c­ie­bie, młod­sza nie ro­bię.

– Chcę duży! Bo nie mia­łam i mi się na­le­ży, a co!

– No i już! Na sto osób?

– Na sto!

– Et vo­ilà! – Ali­cja kla­snę­ła w dło­nie, po czym wsta­ła i wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki lap­to­pa. – To ja się bio­rę do pra­cy i ob­cza­jam te­raz, za­raz, na­tych­miast, jak wy­glą­da sy­tua­cja z salą na sto osób. A ty się ab­so­lut­nie nie przej­mu­jesz ter­mi­na­mi, tyl­ko tutaj z Wan­dą wy­myśla­cie, pro­szę ja was, jaką so­bie życzysz suk­nię z we­lo­nem.

Wy­da­wa­ło­by się, że sy­tua­cja zo­sta­ła opa­no­wa­na i Roma z ty­po­wą dla sie­bie ener­gią za­pa­li ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa i rzuci się do prze­glą­da­nia sto­su ślub­nych cza­so­pism, szuka­jąc in­spi­ra­cji. Że za­cznie wy­brzydzać na biel, tiu­le i ko­ron­ki i wy­sko­czy z ja­kimś sza­lo­nym po­mysłem w stylu le­gen­dar­ne­go ślub­ne­go gar­ni­turu Bian­ki Jag­ger z sie­dem­dzie­sią­te­go pierw­sze­go. Tym­cza­sem do uszu Ali­cji do­biegł jęk roz­pa­czy. Roma Szym­czak-Wi­śniew­ska te­atral­nie za­sło­ni­ła oczy dłoń­mi i wy­rzuciw­szy z sie­bie wią­zan­kę fan­ta­zyj­nych prze­kleństw, wy­krzyk­nę­ła w stro­nę nie­bios: – W co ja żem się wpa­ko­wa­ła i po co mnie to było?

Nie do­cze­ka­ła się jed­nak od­po­wie­dzi na swo­je eg­zysten­cjal­ne dy­le­ma­ty, po­nie­waż po­wie­trze prze­szył pisk pod­nie­co­nej Wan­dy, któ­ra z dy­na­mi­zmem Rol­ling Sto­ne­sów wpa­ro­wa­ła do wła­sne­go sa­lo­nu, wciąż trzyma­jąc w dło­ni te­le­fon.

– Zmia­na ba­na­na, dziew­czyny! Ślub po­cze­ka, bo tego kło­po­tu i tak te­raz nie roz­wią­że­my. Wy­jeż­dżam jutro! Szyb­ko! Mu­si­my mnie spa­ko­wać!