Eleonora - Aga Sotor - ebook

Eleonora ebook

Sotor Aga

4,5

Opis

Wysokowrażliwa Eleonora nie potrafi odnaleźć się w życiu toczącym się poza uczelnianymi murami. Chciałaby tłumaczyć literaturę i żyć na własnych zasadach, których nie aprobuje jej rodzina.

Jesienne wypadki sprawiają, że po raz pierwszy sprzeciwia się planom apodyktycznej matki i ucieka z miasta, by uratować ukochaną babcię przed ośrodkiem opieki.

Ale czy pobyt na wsi okaże się tak spokojny i sielski jak w powieściach jej ulubionej Jane Austen? Eleonorę czekają zawodowe wyzwania, a także sercowe rozterki, gdy niespodziewanie na jej drodze stanie przystojny bibliotekarz, który potrzebuje jej pomocy.

Jaki wpływ na losy Eli będzie miał lokalny teatr amatorski? Jaką rolę odegra Eleonora w życiu tej małej społeczności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (52 oceny)
31
15
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sayuri8899

Nie oderwiesz się od lektury

Książka idealna na jesień? Taka na pewno będzie książka Agaty Sotor „Eleonora”. Eleonora jest typem wrażliwca. Przez co, mimo że jest dorosłą kobietą, rodzina traktuje ją niezbyt poważnie. Szczególnie jej kontakt z matką wymaga sporo do życzenia. Gdy jej ukochana babcia przechodzi zawał i ma po wyjściu ze szpitala zostać przewieziona do ośrodka opieki, dziewczyna w końcu bierze życie w swoje ręce i przenosi się do starego domu babci, by się nią opiekować. Historia Eleonory, to pełna ciepła i mądrości opowieść o poszukiwaniu własnej drogi, o tym, że nie warto podążać za czyimiś marzeniami, a kierować się potrzebami serca. Czytając losy Eli byłam z niej niesamowicie dumna. Z każdą stroną nabywała ona wiary w siebie. Niesamowitym było patrzeć jak rozwija się pod czułym okiem babci, nie tłamszona przez wygórowane oczekiwania, jak znajduje własne miejsce na ziemi i przyjaciół. Ta książka to kolejny przykład lektury, który otula jak kocyk w chłodny dzień i rozjaśnia mroki panujące za oknem...
10
GumiBunia

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść o trudnych emocjach, które towarzyszą każdemu człowiekowi. Do tego jesienno-zimowe klimaty. Bardzo polecam :)
10
Annku90

Nie oderwiesz się od lektury

PREMIERA 11.10.2023 "– Bab­cia He­len­ka to przed­wo­jen­ny ma­te­riał, a kie­dyś sprzę­ty nie psuły się tak łatwo – Ma­rian­na po­zwo­li­ła sobie na żart, który spra­wił, że Ele­ono­ra uśmiech­nę­ła się przez łzy." A jakie były Wasze Babcie? Zamykam oczy i widzę Moją Ukochaną Stasię. Z chustą na głowie, przy szafce z czajnikiem. Parzy herbatę, potem podaje ją na stół i z kredensu wyciąga grubą zieloną miseczkę z ciasteczkami. Widzę osobę, która nie raz ratowała mnie z opałów i zawsze miała sposób, by nawet najbardziej pochmurny dzień zamienić w ten najlepszy. Książka Agi to zdecydowanie moja #comfortbook. Czytało się ją bardzo przyjemnie, chociaż nie powiem, że nie ale przez chwilę chciałam Autorkę udusić. Potrafi wyzwolić emocje, których się nie spodziewamy. Tytuowa Eleonora mogłaby być każdą z nas. Z głową pełno pomysłów, po studiach, z wyobrażeniem, że może wszystko. Chcę tłumaczyć literaturę i żyć po swojemu, a nie tak jak chce tego jej matka. Kiedy Babcia trafia do szpit...
10
legimizbiq

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna, pełna ciepła opowieść
10
evv1997

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna książka. Idealna na jesienny wieczór z herbatą przy świeczkach.
10

Popularność




Ele­ono­ra

AGA SO­TOR

WY­DAW­NICTWO DLA­CZE­MU

www.dla­cze­mu.pl

Dy­rek­tor wy­daw­ni­czy: Na­ta­lia Wie­lo­gór­ska

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Edy­ta Ga­daj

Re­dak­cja: Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska

Ko­rek­ta ję­zy­ko­wa: Edy­ta Ga­daj

Okład­ka: Agniesz­ka Za­wad­ka

Skład: Ka­ta­rzy­na Ra­taj­czyk

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

War­sza­wa 2023

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-67852-16-6

Za­pra­sza­my księ­gar­nie i bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wieńhur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem:kon­takt@dla­cze­mu.pl

Mo­jej przy­ja­ciół­ce Agat­ce –

bo sio­stra­mi nie za­wsze trze­ba się uro­dzić.

Spró­buj nie opie­rać się zmia­nom, któ­re na­po­ty­kasz na swo­jej dro­dze.Za­miast tego daj się po­nieść ży­ciu. I nie martw się, że wy­wra­ca się ono cza­sem do góry no­ga­mi.

Skąd wiesz, że ta stro­na, do któ­rej się przy­zwy­cza­iłeś, jest lep­sza od tej, któ­ra cię cze­ka?

Elif Şa­fak, Czter­dzie­ści za­sad mi­ło­ści

WRZE­SIEŃ

Roz­dział 1

Począ­tek wrze­śnia wy­peł­nio­ny był jesz­cze słoń­cem, lecz no­sząc ba­le­ri­ny na gołe sto­py, Ele­ono­ra Mil­ska czu­ła już bi­ją­cy od zie­mi ciąg chłod­ne­go, wil­got­ne­go po­wie­trza. Zwia­sto­wał na­dej­ście pory, któ­rej wy­cze­ki­wa­ła cały rok. Wnę­trza ma­łych i du­żych księ­garń krzy­cza­ły o ren­trée lit­téra­ire, a ka­wiar­nia­ne menu gło­si­ło otwar­cie se­zo­nu na dy­nio­wą lat­té.

– Co dla cie­bie? – za­py­tał przy­stoj­ny jak sam dia­beł ba­ri­sta, za­my­ka­jąc za szy­bą mar­chew­ko­we cia­sto i no­wo­jor­ski ser­nik.

– Po­pro­szę wa­ni­lio… – urwa­ła zda­nie w po­ło­wie, bo jej wzrok spo­czął na po­le­ca­nych spe­cja­łach. Mi­mo­wol­ny uśmiech za­go­ścił na jej twa­rzy. Czy­li ofi­cjal­nie mamy je­sień.

– Wa­ni­lio­wą lat­té?

– Nie, nie. Sko­ro już jest, to dy­nio­wą. Ko­niecz­nie. Dużą dy­nio­wą lat­té. Na wy­nos. Po­pro­szę.

– Po­dwój­ne espres­so? – Spoj­rze­nie ba­ri­sty spra­wi­ło, że wbi­ła wzrok w trzy­ma­ną w dło­niach brą­zo­wą, skó­rza­ną port­mo­net­kę. Pre­zent od bab­ci He­le­ny.

– Pew­nie, cze­mu nie.

– Mogę pro­sić o imię?

Tym ra­zem się uda. Wresz­cie to zro­bi. Dla­cze­go za­wsze stre­su­je ją to głu­pie py­ta­nie? Za­raz na­wet ten zza lady usły­szy bi­cie jej ser­ca.

– El… Ela

– Za­tem jed­na duża dy­nio­wa lat­té na wy­nos dla Eli. Płat­ność kar­tą?

***

Gdy­by wie­dzia­ła, że zno­wu po­le­gnie, wy­bra­ła­by opcję na miej­scu. Jej po­czu­cie es­te­ty­ki kłó­ci­ło się z pa­pie­ro­wy­mi kub­ka­mi i pla­sti­ko­wy­mi przy­kryw­ka­mi. Gdy ist­nia­ła taka spo­sob­ność, za­wsze wy­bie­ra­ła ce­ra­mi­kę, a naj­le­piej por­ce­la­nę. Znaj­do­wa­ła ra­dość w drob­nych ry­tu­ałach. Pod­grze­wa­ła mle­ko do kawy. Pa­mię­ta­ła o tym, by uzu­peł­nić cu­kier w srebr­nej cu­kier­ni­cy z ozdob­ną ły­żecz­ką. Skru­pu­lat­nie zbie­ra­ne dro­bia­zgi two­rzy­ły prze­cież za­wsze ja­kąś ukła­dan­kę, a Ele­ono­ra lu­bi­ła wie­rzyć, że nic nie dzie­je się bez przy­czy­ny. Z przy­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi za­nu­rza­ła nos w nowo za­ku­pio­nej książ­ce, bo nic nie pach­nie tak jak nie­czy­ta­ne jesz­cze stro­ny. Za­po­wiedź no­wej przy­go­dy. Tyl­ko taki ro­dzaj no­wych przy­gód in­te­re­so­wał ją w ży­ciu.

Prze­szła parę kro­ków, po czym na­gle ob­ró­ci­ła się na pię­cie i za­wró­ci­ła, nie­mal ob­le­wa­jąc kawą ko­bie­tę stu­ka­ją­cą ob­ca­sa­mi tuż za nią. Nie­zna­jo­ma w ostat­niej chwi­li usko­czy­ła w bok. Ele­ono­ra usia­dła przy sto­li­ku ka­wiar­nia­ne­go ogród­ka. Nie spie­szy­ło jej się do domu. Z to­reb­ki li­sto­nosz­ki wy­ję­ła książ­kę. Jane Au­sten i jej ra­cjo­nal­ne ro­man­se. Gdy tyl­ko po­chy­li­ła gło­wę nad lek­tu­rą, fru­wa­ją­ce w po­wie­trzu nit­ki ba­bie­go lata za­cze­pi­ły o jej się­ga­ją­ce ra­mion brą­zo­we wło­sy.

– Prze­pra­szam, moż­na? – Usły­sza­ła, gdy de­spe­rac­ko wy­ma­chi­wa­ła dło­nią, by po­zbyć się nici.

Głos na­le­żał do blon­dy­na sto­ją­ce­go te­raz przy jej sto­li­ku i wpa­tru­ją­ce­go się w nią. Pew­nie po­my­ślał, że ma­cha­ła do nie­go i dla­te­go przy­szedł.

Pięk­nie.

– Ja­sne. – Uśmiech­nę­ła się.

– Dzię­ki – od­po­wie­dział chło­pak.

Wziął krze­sło z na­prze­ciw­ka i przy­sta­wił je do sto­li­ka, przy któ­rym roz­sie­dli się jego zna­jo­mi, za­raz obok smu­kłej, dłu­go­wło­sej bru­net­ki w skó­rza­nych leg­gin­sach z wę­żo­wym wzo­rem.

„Pew­nie ma na imię Pa­try­cja i nie wsty­dzi się za­ma­wiać kawy na wy­nos” – wes­tchnę­ła w my­ślach, wra­ca­jąc do swo­jej przy­ja­ciół­ki Jane i je­dy­ne­go świa­ta, w któ­rym znaj­do­wa­ła po­cie­sze­nie i roz­wią­za­nie swo­ich mniej lub bar­dziej ra­cjo­nal­nych pro­ble­mów.Ele­ono­ra wró­ci­ła do miesz­ka­nia. Umy­ła ręce, otwo­rzy­ła lo­dów­kę i bez zwło­ki wy­ło­ży­ła na blat pro­duk­ty po­trzeb­ne do dzi­siej­sze­go obia­du. O tej po­rze w domu nie za­sta­ła ni­ko­go poza psem. Ro­dzi­ce zwy­kle wra­ca­li z pra­cy po szes­na­stej, a nie do­cho­dzi­ło jesz­cze na­wet po­łu­dnie. Prze­kra­cza­jąc próg, wi­dzia­ła, jak Fe­liks na dźwięk klu­cza w zam­ku po­sta­wił uszy na sztorc. Gdy zo­rien­to­wał się, że to tyl­ko ona, bez­tro­sko wró­cił do swo­jej drzem­ki w fo­te­lu pana domu, cze­go su­ro­wo mu za­bra­nia­no.

Włą­czy­ła al­bum Come Away With Me i po chwi­li kuch­nię wy­peł­nił me­lo­dyj­ny głos jej uko­cha­nej Nory Jo­nes. Z wczo­raj zo­sta­ło jesz­cze kil­ka ko­tle­tów z pier­si kur­cza­ka. Zro­bi do nich mi­ze­rię i tłu­czo­ne ziem­nia­ki, a resz­tę nie­dziel­ne­go ro­so­łu prze­ro­bi na po­mi­do­ro­wą. Za­bra­ła się za obie­ra­nie ziem­nia­ków i ogór­ków. Ta pro­sta me­cha­nicz­na czyn­ność, tak samo jak zmy­wa­nie, sprzy­ja­ła po­grą­ża­niu się w re­flek­sji. Od bi­tych dwóch mie­się­cy do­mo­we obo­wiąz­ki sta­no­wi­ły jej co­dzien­ność, ale czu­ła, że przy­naj­mniej w taki spo­sób po­ma­ga ro­dzi­com. I dzię­ki temu sama uwa­ża­ła sie­bie za tro­chę mniej bez­na­dziej­ny przy­pa­dek.

Ele­ono­ra spo­dzie­wa­ła się, że po obro­nie jej ży­cie się zmie­ni. Etap stu­diów się skoń­czy, a za­cznie się ko­lej­ny. Gdy więk­szość jej ko­le­ża­nek już czyn­nie roz­glą­da­ła się za pra­cą, ona wciąż w peł­ni cie­szy­ła się trwa­ją­cym ro­kiem aka­de­mic­kim. Uwiel­bia­ła tę at­mos­fe­rę i nie mia­ła za­mia­ru że­gnać się z nią przed­w­cześ­nie. A naj­le­piej wca­le. Do koń­ca pią­te­go roku od­ga­nia­ła myśl o tym, co da­lej. Li­czy­ła na to, że plan na przy­szłość w ja­kiś spo­sób uło­ży się sam jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, pod­czas gdy ona zro­bi so­bie ostat­nie w ży­ciu ta­kie dłu­gie wa­ka­cje. A po­tem, gdy bę­dzie go­to­wa na zmia­nę, pra­ca się znaj­dzie. Taka jest prze­cież na­tu­ral­na ko­lej rze­czy.

Fi­lo­lo­gię an­giel­ską ukoń­czy­ła z naj­wyż­szy­mi no­ta­mi, a jej pra­ca ma­gi­ster­ska zo­sta­ła na­wet wy­róż­nio­na w mię­dzy­na­ro­do­wym kon­kur­sie. Ma­rzy­ła o tym, by tłu­ma­czyć li­te­ra­tu­rę. Ama­tor­sko zaj­mo­wa­ła się prze­kła­dem już od do­brych paru lat, współ­pra­co­wa­ła z kil­ko­ma wy­daw­nic­twa­mi, tak­że jako re­cen­zent­ka, jed­nak za­ję­cia te nie przy­no­si­ły ta­kie­go do­cho­du, by mo­gła się z nich utrzy­mać. Ro­dzi­ce osten­ta­cyj­nie wzdy­cha­li albo krę­ci­li gło­wa­mi z po­li­to­wa­niem, ile­kroć w roz­mo­wie o pla­nach za­wo­do­wych Ele­ono­ry pa­dał te­mat wy­bra­nej przez nią ścież­ki. Spra­wia­ło jej to przy­krość do tego stop­nia, że z cza­sem prze­sta­ła o tym wspo­mi­nać choć­by sło­wem. Szko­ły ję­zy­ko­we, do któ­rych się zgło­si­ła, pro­po­no­wa­ły jej pra­cę od za­raz, lecz w za­mian mo­gła li­czyć je­dy­nie na śmie­cio­wą umo­wę i ko­per­tę z resz­tą wy­na­gro­dze­nia. Nie chcia­ła zga­dzać się na taki sce­na­riusz, mimo że oka­zy­wał się dość po­wszech­ną prak­ty­ką. Wciąż roz­sy­ła­ła CV do biur tłu­ma­cze­nio­wych i wy­daw­nictw, li­cząc w du­chu, że może uda jej się gdzieś za­ha­czyć. Po­zy­tyw­ne wia­do­mo­ści jed­nak nie nad­cho­dzi­ły, a w oczach ro­dzi­ców po­zo­sta­wa­ła wiecz­nym dziec­kiem ży­ją­cym w swo­im świe­cie, za­miast do­ro­snąć wresz­cie i wziąć się za „kon­kret­ną ro­bo­tę”.

Gar­nek z ziem­nia­ka­mi wsta­wi­ła na ku­chen­kę, a mi­ze­rię cho­wa­ła wła­śnie do lo­dów­ki, gdy li­rycz­ny so­pran Nory Jo­nes urwał się, na­gle wy­par­ty przez jaz­zo­we nuty po­łą­cze­nia przy­cho­dzą­ce­go. Oczy Ele­ono­ry otwar­ły się sze­rzej na wi­dok twa­rzy, któ­ra wpa­try­wa­ła się w nią te­raz z ekra­nu te­le­fo­nu. Nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć oko­licz­no­ści, w któ­rych San­dra dzwo­ni­ła do niej po­przed­nim ra­zem.

– Halo? – ode­bra­ła nie­śmia­łym gło­sem.

– Słu­chaj, sta­ra. – Bez­czel­ny ton młod­szej sio­stry z miej­sca spra­wił, że do­bry na­strój Ele­ono­ry w jed­nej chwi­li prysł jak my­dla­na bań­ka. – Za­ła­twi­łam ci ro­bo­tę. Szu­ka­ją ko­goś z an­giel­skim na już. Do­brze płat­na. Kor­po­ra­cja, ale nie ma dress code’u, mo­żesz no­sić te swo­je ro­man­tycz­ne re­trosz­ma­ty. Będą do cie­bie dzwo­nić dzi­siaj po po­łu­dniu, więc od­bie­raj i nie od­wal ja­kie­goś nu­me­ru. Masz dać z sie­bie trzy­sta pro­cent, bo po­le­ci­łam cię i po­rę­czy­łam za cie­bie. – Wes­tchnę­ła, jak­by przy­zna­nie się pu­blicz­nie, że jest sio­strą Ele­ono­ry, kosz­to­wa­ło ją nie­ma­ły wy­si­łek. – Team le­ader­ka to moja do­bra ko­le­żan­ka, więc re­kru­ta­cja jest po zna­jo­mo­ści. Jak im się spodo­basz, to cię we­zmą i to szyb­ko, bo od trzech mie­się­cy nie mogą ni­ko­go zna­leźć i sra­ją już ża­rem, a ko­lej­ni lu­dzie się zwal­nia­ją.

Kor­po­ra­cja? Ko­lej­ni lu­dzie się zwal­nia­ją? Pra­ca za­ła­twio­na przez San­drę dla jej ko­le­żan­ki? Ża­den z tych słów-klu­czy nie mógł zwia­sto­wać ni­cze­go do­bre­go.

– Bar­dzo ci dzię­ku­ję, ale jak to będą dzwo­nić? Prze­cież ja ni­gdzie nie… nie od­po­wie­dzia­łam na żad­ne ogło­sze­nie ani nic…

– Ogło­sze­nie, sro­gło­sze­nie. Z cho­in­ki się urwa­łaś? Nie wiesz, jak się to za­ła­twia? –San­dra wrza­snę­ła w słu­chaw­ce. – Zna­jo­ma dała mi cynk, czy może ko­goś znam, to prze­sła­łam jej two­je CV.

– Ale skąd mia­łaś…

– Od mat­ki. – Młod­sza sio­stra we­szła jej w sło­wo. – Re­kru­ter­ka do cie­bie za­dzwo­ni, wszyst­ko ci po­wie, a całą pa­pie­ro­lo­gię za­ła­twi się póź­niej.

– Ale San­dra, ja nic o tym sta­no­wi­sku nie wiem… Co to w ogó­le za…

– Jezu no, już ję­czysz! Każ­dy chce ci po­móc, a księż­nicz­ka wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­na! Z an­giel­skim! Co ci nie pa­su­je?!

– Ale z an­giel­skim to może być co­kol­wiek… – Ele­ono­ra pró­bo­wa­ła się bro­nić. – Mogą szu­kać le­ka­rza z an­giel­skim. To, że znam an­giel­ski, nie zna­czy, że mogę le­czyć ob­co­kra­jow­ców.

– To jest kor­po, puk­nij się w ten swój dur­ny łeb! An­giel­ski znasz, a resz­ty się na­uczysz. Wiel­kie mi rze­czy. Głup­si od cie­bie so­bie ra­dzą.

– San­dra, ale ja nie chcę pra­co­wać w kor­po­ra­cji.

– Nie wkur­wiaj mnie, do­brze? Masz szan­sę do­stać do­brze płat­ną pra­cę dzię­ki moim zna­jo­mo­ściom i do­bre­mu, kur­wa, ser­cu. Je­śli nie pal­niesz ja­kiejś to­tal­nej dur­no­ty już na wstę­pie, to pew­nie cię przyj­mą. Mi­le­nie też na tym za­le­ży, bo raz: bra­ku­je jej oso­by na tym sta­no­wi­sku, a dwa: re­kru­ta­cja jest z po­le­ce­nia, to zna­czy, że jak pod­pi­szą z tobą umo­wę, to Mi­le­nie wpad­nie za po­le­ce­nie hajs, któ­rym się ze mną po­dzie­li. Do­sta­niesz ro­bo­tę i za­czniesz żyć jak lu­dzie. Ty bę­dziesz za­do­wo­lo­na, Mi­le­na bę­dzie za­do­wo­lo­na, ja i mat­ka bę­dzie­my za­do­wo­lo­ne. Oka­że się, że nie je­steś bez­ro­bot­ną ofer­mą, do cze­goś się jed­nak na­da­jesz i prze­sta­niesz przy­no­sić wstyd ro­dzi­nie. Więc się do­brze za­sta­nów, cze­go na­praw­dę chcesz.

Po­licz­ki za­pie­kły Ele­ono­rę ży­wym ogniem, a do oczu za­czę­ły się ci­snąć łzy.

– Dzię… dzię­ku­ję, San­dra. Po­sta­ram się wy­paść jak naj­le­piej – wy­du­ka­ła bez­barw­nym to­nem.

– No! I tak ma być. Do­bra, nie mam cza­su na pier­do­le­nie o Szo­pe­nie, mu­szę się pa­ko­wać, bo dzi­siaj wy­la­tu­ję na Te­ne­ry­fę. Wie­czo­rem mam lot, nic nie­ogar­nię­te, a mu­szę zdą­żyć jesz­cze na pa­znok­cie. Nie po­le­cę prze­cież jak ostat­nia wie­śnia­ra. Nara – za­koń­czy­ła, po­zo­sta­wia­jąc Ele­ono­rę z mę­tli­kiem w gło­wie.

***

– Nie martw się, El­lie. Za­raz coś wy­my­śli­my. Sama roz­mo­wa przez te­le­fon jesz­cze nic nie zna­czy – po­cie­sza­ła Ma­rian­na.

Czu­łość w jej gło­sie dzia­ła­ła jak otu­le­nie świe­żo wy­pra­nym i do­pie­ro co wy­cią­gnię­tym z su­szar­ki do ubrań pu­cha­tym ko­cem.

Ele­ono­ra po­zna­ła Ma­rian­nę Ku­kic­ką za­raz na po­cząt­ku stu­diów, a do­kład­nie na chwi­lę przed roz­po­czę­ciem pierw­sze­go wy­kła­du ze wstę­pu do li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej. Wciąż pa­mię­ta­ła tę sce­nę tak żywo i wy­raź­nie, jak gdy­by ro­ze­gra­ła się przed chwi­lą, a nie pięć lat temu.

Ma­rian­na wpa­dła do sali w ostat­niej chwi­li z roz­wia­nym wło­sem i w ró­żo­wym płasz­czu w kwia­ty. Z ra­mie­nia zwi­sa­ła jej sta­ro­mod­na skó­rza­na tor­ba, z któ­rej wy­sta­wa­ły ze­szy­ty i książ­ki. W dło­ni trzy­ma­ła ka­pe­lusz. Choć wol­nych miejsc na sali było jesz­cze spo­ro, wy­bra­ła to koło Ele­ono­ry.

– Prze­pra­szam, moż­na? – za­py­ta­ła i usia­dła, za­nim Ele­ono­ra zdą­ży­ła po­wie­dzieć choć sło­wo. Sama ode­zwa­ła się do­pie­ro w chwi­li, gdy do­tar­ła do nich pusz­czo­na przez wy­kła­dow­cę li­sta obec­no­ści. – Ty je­steś Ele­ono­ra? Na­praw­dę? – Nie mo­gła uwie­rzyć. Ro­ze­śmia­ła się, aż w jej oczach za­tań­czy­ły iskier­ki. Po chwi­li jed­nak zre­flek­to­wa­ła się i zła­pa­ła Ele­ono­rę za rę­kaw. – Hej! Prze­pra­szam, je­śli po­my­śla­łaś, że śmie­ję się z cie­bie. Śmie­ję się, bo ja je­stem Ma­rian­na. Ele­ono­ra i Ma­rian­na, jak w Roz­waż­nej i ro­man­tycz­nej Jane Au­sten! To nie może być przy­pa­dek!

Nie­trud­no się do­my­ślić, że z miej­sca zo­sta­ły naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­ka­mi. Po wy­kła­dzie po­szły ra­zem na kawę i nie mo­gły się na­ga­dać, bo oka­za­ło się, że tak wie­le mają wspól­ne­go. Od­nio­sły wra­że­nie, nie tyl­ko, że już się kie­dyś spo­tka­ły, lecz że zna­ją się całe ży­cie. Ma­rian­na szyb­ko sta­ła się Ele­ono­rze bliż­sza niż ro­dzo­na sio­stra, z któ­rą Ele­ono­rę łą­czy­ła je­dy­nie wspól­na ga­łąź drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go. San­dra nie przy­po­mi­na­ła jej ani wi­zu­al­nie, ani z cha­rak­te­ru, na­wet gru­py krwi mia­ły inne. Cał­ko­wi­cie ina­czej wy­glą­da­ło to z Ma­rian­ną, któ­ra była ni­czym za­gi­nio­na w sku­tek psot losu sio­strą, któ­rą Ele­ono­ra mia­ła szczę­ście po la­tach od­na­leźć. To wła­śnie do niej Ele­ono­ra mo­gła za­dzwo­nić w każ­dej spra­wie, o każ­dej po­rze dnia i nocy. Ro­zu­mia­ły się bez słów. Nic więc dziw­ne­go, że za­raz po tym, jak ro­dzi­na po­sta­wi­ła ją przed fak­tem do­ko­na­nym, Ele­ono­ra za­pa­rzy­ła ku­bek go­rą­cej, moc­nej, słod­kiej her­ba­ty z cy­try­ną i so­kiem ma­li­no­wym, i się­gnę­ła po pierw­sze koło ra­tun­ko­we: te­le­fon do przy­ja­ciół­ki.

– Niby nie zna­czy, ale nie cza­ruj­my się. De­cy­zja zo­sta­ła już pod­ję­ta i to by­naj­mniej nie prze­ze mnie. Po­trze­bu­ję pra­cy, wiem to do­sko­na­le. Ale mama i San­dra nie ro­zu­mie­ją, że nie chcę ja­kiej­kol­wiek. Wy­sła­łam set­ki zgło­szeń do biur tłu­ma­cze­nio­wych… ale brak od­ze­wu. Zu­peł­nie nic mi z tego nie przy­szło – za­koń­czy­ła smut­no, od­świe­ża­jąc skrzyn­kę ma­ilo­wą w ocze­ki­wa­niu na cud. – Je­śli zło­żą mi ofer­tę, będę mu­sia­ła ją przy­jąć. Moja ro­dzi­na ma mnie za skoń­czo­ną nie­do­raj­dę i ży­cio­we­go nie­udacz­ni­ka. Je­śli do tego jesz­cze zre­zy­gnu­ję z nie­źle płat­nej pra­cy za­ła­twio­nej przez za­rad­ną i ob­rot­ną młod­szą sio­strę, po­zo­sta­nie mi chy­ba tyl­ko spa­ko­wać wa­liz­ki i nie po­ka­zy­wać się przez na­stęp­ne parę lat, w cza­sie któ­rych nie wiem, z cze­go się utrzy­mam.

– El­lie, bła­gam cię, nie po­pa­daj w czar­ną roz­pacz. Po pierw­sze: nie za­mar­twiaj się na za­pas, bo jesz­cze nikt nie za­dzwo­nił i jesz­cze się ni­gdzie nie do­sta­łaś. Wy­bacz ten skraj­ny opty­mizm, ale, póki co, na­dal je­steś bez­ro­bot­na.

Ele­ono­ra za­śmia­ła się sła­bo.

– A po dru­gie – cią­gnę­ła Ma­rian­na – może wca­le nie bę­dzie tak tra­gicz­nie. Na po­czą­tek do­sta­niesz ja­kąś tym­cza­so­wą umo­wę. Naj­pierw na czas prób­ny, po­tem pew­nie na rok. Po­trak­tuj to jako pra­cę na chwi­lę. A może w mię­dzy­cza­sie aku­rat tra­fi ci się ja­kaś fan­ta­stycz­na ofer­ta?

– No tak. Masz ra­cję.

– No już, gło­wa do góry. Co to w ogó­le za sta­no­wi­sko?

– Z an­giel­skim.

– Ale że co z an­giel­skim?

– Tyle wła­śnie wiem od San­dry – jęk­nę­ła Ele­ono­ra i te skraw­ki po­zy­tyw­ne­go na­sta­wie­nia, któ­ry­mi zdą­ży­ła za­ra­zić ją Ma­rian­na, roz­pły­nę­ły się w po­wie­trzu.

W słu­chaw­ce za­pa­dło wy­mow­ne mil­cze­nie. Do­bre wy­cho­wa­nie nie po­zwa­la­ło Ma­rian­nie oce­niać za­cho­wa­nia sio­stry przy­ja­ciół­ki. Na­wet w ta­kiej głu­piej sy­tu­acji nie po­wie­dzia­ła o San­drze złe­go sło­wa.

– Słu­chaj, El­lie, nic się nie przej­muj – ode­zwa­ła się wresz­cie. – Po­cze­kaj aż za­dzwo­nią. Do­wiesz się co i jak, i zo­ba­czysz. Może się oka­że, że to ja­kaś księ­go­wość albo inna ban­ko­wość, na któ­rej się nie znasz i od­pad­niesz w przed­bie­gach, bo sam an­giel­ski nie wy­star­czy.

– Niby tak. Tyl­ko tro­chę głu­pio z mo­jej stro­ny, że apli­ko­wa­łam do pra­cy, na któ­rej się nie znam. San­dra nie po­wie­dzia­ła mi kom­plet­nie nic i mu­szę to­tal­nie im­pro­wi­zo­wać, w czym je­stem bez­na­dziej­na.

– Wiesz co? Może to i do­brze? Sko­ro nie chcesz tej pra­cy i nie mo­żesz wprost od­mó­wić, to kon­ty­nu­uj ten sa­bo­taż. Jak do­tąd świet­nie ci idzie.

– Jak to: kon­ty­nu­uj? Jesz­cze nic nie zro­bi­łam.

– Ga­da­my już chy­ba z pół go­dzi­ny – Ma­rian­na par­sk­nę­ła śmie­chem. – Je­śli dzwo­ni­li w mię­dzy­cza­sie, to się nie do­dzwo­ni­li. Może po­dzwoń jesz­cze po ro­dzi­nie, zna­jo­mych. Nad­rób za­le­gło­ści to­wa­rzy­skie.

– Ech, dzię­ku­ję ci za pró­bę pod­nie­sie­nia mnie na du­chu, ale do­sko­na­le wiesz, że przez te­le­fon uwiel­biam roz­ma­wiać tyl­ko z tobą i bab­cią He­len­ką.

– To za­dzwoń do bab­ci. Ej! A z Lesz­kiem? Z Lesz­kiem nie?

– Z Lesz­kiem się wi­dzę dzi­siaj po po­łu­dniu – od­po­wie­dzia­ła Ele­ono­ra i uśmiech­nę­ła się mi­mo­wol­nie.

– O! Czy­li dzień ura­to­wa­ny!

– No chy­ba tak – przy­zna­ła nie­śmia­ło Ele­ono­ra.

– No wi­dzisz! Do­bra, El­lie mu­szę wra­cać do pra­cy. Koń­czy się moja prze­rwa na lunch.

– Ja­sne, ko­cha­na! Dzię­ku­ję za wszyst­ko!

– Dro­biazg! Je­ste­śmy w kon­tak­cie, pisz, co i jak wy­szło z tą pra­cą. I ko­niecz­nie daj znać wie­czo­rem, jak było na rand­ce! Buzi! Pa!

Roz­dział 2

Ele­ono­ra przyj­rza­ła się swo­je­mu od­bi­ciu ko­lej­ny raz tego po­po­łu­dnia, po czym po­krę­ci­ła sta­now­czo gło­wą. Nie mia­ła dziś na­stro­ju na tę su­kien­kę.

– Za­raz, za­raz, a gdzie jest ta pięk­na, bla­do­ró­żo­wa spód­ni­ca?

– Ro­zej­rza­ła się ener­gicz­nie po po­ko­ju, prze­rzu­ca­jąc ster­ty ubrań, któ­re nie wia­do­mo, kie­dy uro­sły wo­kół, gdy ona usi­ło­wa­ła wy­brać od­po­wied­ni strój na spo­tka­nie z Lesz­kiem.

– Jest!

Za­po­mnia­ła już, jak miły w do­ty­ku jest ten ma­te­riał i jak uro­czo sze­le­ści przy choć­by naj­mniej­szym ru­chu. Wprost ide­al­ny na ro­man­tycz­ne spa­ce­ry! Do spód­ni­cy do­bra­ła be­żo­wy kasz­mi­ro­wy swe­te­rek, któ­ry do­sta­ła od bab­ci He­len­ki na uro­dzi­ny. Pró­bo­wa­ła już wcześ­niej coś do nie­go do­pa­so­wać, bo bar­dzo chcia­ła czuć go dziś na so­bie. Do tego płasz­czyk, szal, buty i to­reb­ka – na­gle wszyst­ko ma­gicz­nie wsko­czy­ło na swo­je miej­sce, oszczę­dza­jąc Ele­ono­rze ko­lej­nej go­dzi­ny wy­bie­ra­nia.

Duże lu­stro w bo­ga­to zdo­bio­nej se­ce­syj­nej ra­mie, któ­re z Ma­rian­ną wy­pa­trzy­ły kie­dyś na tar­gu sta­ro­ci, a po­tem mi­ster­nie wy­czy­ści­ły i od­ma­lo­wa­ły, uka­za­ło ślicz­ną, mło­dą dziew­czy­nę o wy­jąt­ko­wo smut­nej twa­rzy, je­śli wziąć pod uwa­gę fakt, że wy­bie­ra­ła się prze­cież na rand­kę.

Zmę­czo­ne oczy Ele­ono­ry wi­dzia­ły w nim zu­peł­nie co in­ne­go. Prze­cięt­na uro­da. Ni­ja­ka. Sza­ra mysz, któ­rej brak prze­bo­jo­wo­ści. Gru­be nogi. Prze­klę­ta fi­gu­ra grusz­ki. Sta­ra pan­na, któ­rą ro­dzi­na uwa­ża za ofia­rę losu. Uśmiech­nę­ła się smut­no do dziew­czy­ny z lu­stra i za­czę­ła skła­dać po­roz­rzu­ca­ne ubra­nia.

W po­ko­ju, któ­ry zaj­mo­wa­ła od dzie­ciń­stwa, za­wsze pa­no­wał pe­wien ar­ty­stycz­ny nie­ład. Nie ba­ła­gan ani brud. Ele­ono­ra ze swo­im po­czu­ciem es­te­ty­ki nie znio­sła­by plam po ka­wie na ob­ru­sie, od­bi­tych na bla­cie kó­łek po kub­kach po­sta­wio­nych bez pod­staw­ki, uschnię­tych kwia­tów czy ku­rzu osia­da­ją­ce­go na pół­kach re­ga­łu. Po­wie­trze w tym nie­du­żym, lecz za­wsze czy­stym i schlud­nym po­miesz­cze­niu wy­peł­niał za­pach per­fum i świe­żo wy­dru­ko­wa­nych ksią­żek. Me­ble sta­ły dość swo­bod­nie. Sto­sy po­wie­ści pię­trzy­ły się nie tyl­ko na sta­rym re­ga­le, ale i na biur­ku, i na pa­ra­pe­cie przy łóż­ku, i na pod­ło­dze. Sza­li­ki i roz­pi­na­ne swe­try lu­bi­ły wi­sieć na opar­ciu krze­sła. No­tat­ni­ki, luź­ne kart­ki, pió­ra i ołów­ki znaj­do­wa­ły się przy­naj­mniej w trzech wi­kli­no­wych ko­szach w róż­nych ką­tach po­ko­ju – tak, by Ele­ono­ra, czy to pra­cu­jąc przy biur­ku, czy czy­ta­jąc w fo­te­lu albo w łóż­ku, mia­ła za­wsze pod ręką coś do pi­sa­nia. Ca­łość zda­wa­ła się two­rzyć ide­al­ną kom­po­zy­cję, któ­rą Ele­ono­ra kre­owa­ła ab­so­lut­nie od nie­chce­nia, tro­chę ukła­da­jąc, tro­chę spon­ta­nicz­nie roz­kła­da­jąc rze­czy. Za­rów­no ko­lo­ry­sty­ka po­ko­ju, jak i za­war­to­ści jej sza­fy sta­no­wi­ły nie­mal ide­al­ny przy­kład pa­le­ty opie­ra­ją­cej się na bie­li, różu, beżu, sub­tel­nych brą­zach i zie­le­niach. Ubra­nia skrom­ne i ko­bie­ce, w sty­lu re­tro, wy­szu­ka­ne czę­sto w skle­pach z uży­wa­ną odzie­żą, moż­na by wy­bie­rać z sza­fy na chy­bił-tra­fił – tak do sie­bie pa­so­wa­ły. Ele­ono­ra mia­ła swój styl od lat, za­ku­py ro­bi­ła rzad­ko, a po­nad po­ło­wa no­wych ubrań w jej sza­fie po­cho­dzi­ła z pre­zen­tów. Nie wi­dzia­ła pro­ble­mu w no­sze­niu la­ta­mi tego sa­me­go weł­nia­ne­go płasz­cza po bab­ci i ni­gdy w ży­ciu nie ku­pi­ła­by cze­go­kol­wiek tyl­ko na je­den se­zon. Po­tra­fi­ła za to pod wpły­wem chwi­li zo­sta­wić nie­ma­łą for­tu­nę w księ­gar­ni. Bo nowa książ­ka to za­wsze do­bry po­mysł.

Scho­wa­ła sto­sy i sto­si­ki do sza­fy. Po­pra­wi­ła na­rzu­tę i po­dusz­ki na łóż­ku. Ro­zej­rza­ła się wo­kół, po czym chwy­ci­ła za ko­sme­tycz­kę. Usia­dła przy pa­ra­pe­cie okien­nym peł­nią­cym funk­cję to­a­let­ki, ale ma­ki­jaż nie za­brał jej wie­le cza­su. Odro­bi­na pod­kła­du mi­ne­ral­ne­go, róż w kre­mie i tusz do rzęs. Tyl­ko tyle po­trze­bo­wa­ła nie­za­leż­nie od oka­zji.

Raz na we­se­le ku­zyn­ki San­dra na­mó­wi­ła ją na pro­fe­sjo­nal­ny ma­ki­jaż. Ele­ono­ra nie mo­gła do­cze­kać się chwi­li, gdy od­klei sztucz­ne rzę­sy i zdej­mie z twa­rzy tę ścią­ga­ją­cą ma­skę klau­na. Nie wy­trzy­ma­ła na­wet do pół­no­cy. Oczy­wi­ście San­dra ob­ra­zi­ła się o to śmier­tel­nie. Bab­cia He­len­ka ob­ró­ci­ła wszyst­ko w żart, po­wta­rza­jąc, że wszyst­kie dziew­czę­ta w tej ro­dzi­nie są tak ład­ne, że nie mu­szą się ma­lo­wać.

Ele­ono­ra spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Le­szek po­wi­nien zja­wić się lada chwi­la. Prze­cią­gnę­ła błysz­czy­kiem po ustach. Kom­plet­nie nie mia­ła na­stro­ju na rand­kę, ale nie wy­pa­da­ło od­wo­ły­wać spo­tka­nia w ostat­niej chwi­li. Poza tym ta nowa zna­jo­mość za­po­wia­da­ła się na­praw­dę do­brze i Ele­ono­ra bar­dzo chcia­ła dać so­bie wresz­cie szan­sę.

Jej pierw­sza i naj­więk­sza mi­łość – Ju­lian – był jej ide­ałem, ło­bu­zia­kiem o do­brym ser­cu. Po­zna­li się za­raz na po­cząt­ku li­ceum. Choć wpadł jej w oko od razu, wy­da­wa­ło jej się, że taki chło­pak ni­gdy nie zwró­ci uwa­gi na ku­jon­kę. Nie ma szans. Strza­ła Amo­ra w po­sta­ci pani od an­giel­skie­go przy­dzie­li­ła ich do wspól­ne­go pro­jek­tu. A po­tem się oka­za­ło, że obo­je słu­cha­ją Be­atle­sów. Sta­li się nie­roz­łącz­ni przez całe trzy lata i Ele­ono­ra mia­ła pew­ność, że tak już zo­sta­nie na za­wsze. Że to wła­śnie oni są jed­ną z tych par. Że skoń­czą stu­dia, po­bio­rą się, a po­tem będą żyli dłu­go i szczę­śli­wie.

W oko­li­cach stud­niów­ki Ju­lian za­czął prze­bą­ki­wać coś o prze­pro­wadz­ce do Au­stra­lii. Jego ro­dzi­ce za­ła­twia­li już for­mal­no­ści, choć on sam aż do ma­tu­ry za­pew­niał Ele­ono­rę, że nie ru­sza się z Pol­ski przy­naj­mniej na czas stu­diów. Naj­pięk­niej­sze lato w ich ży­ciu, a za­ra­zem ich ostat­nie wspól­ne, mi­nę­ło nie­ubła­ga­nie, choć za­pa­trze­ni w swo­je ma­rze­nia do koń­ca mie­li na­dzie­ję, że nie wszyst­ko jesz­cze stra­co­ne. Ro­dzi­ców Ju­lia­na nie uda­ło się jed­nak prze­ko­nać, by zo­stał w kra­ju choć na se­mestr, nie wspo­mi­na­jąc o ca­łym roku, a co do­pie­ro trzech la­tach li­cen­cja­tu. Zgo­dzi­li się wy­łącz­nie na wa­ka­cje, sprze­da­li miesz­ka­nie i na po­cząt­ku wrze­śnia Ju­lian wy­je­chał.

Oko­licz­no­ści roz­sta­nia spra­wi­ły, że dla oboj­ga oka­za­ło się ono wy­jąt­ko­wo trud­ne i bo­le­sne. Ju­lian kłó­cił się z ro­dzi­ną, bo nie po­tra­fił za­ak­cep­to­wać ich de­cy­zji i tego, że nie zo­sta­wi­li mu wy­bo­ru. Przez dłu­gi czas utrzy­my­wał kon­takt z Ele­ono­rą, lecz stu­dia i róż­ni­ca cza­su spra­wia­ły, że zna­jo­mość sła­bła z każ­dym dniem, aż na­de­szła chwi­la, gdy po­sta­no­wi­li nie dzwo­nić ani nie pi­sać do sie­bie już wię­cej.

Ele­ono­ra rów­nież nie mo­gła się od­na­leźć się w tej sy­tu­acji. Nie po­tra­fi­ła funk­cjo­no­wać bez obec­no­ści Ju­lia­na, na­wet tej śmiesz­nej, in­ter­ne­to­wej, bez roz­mów, wia­do­mo­ści. Po la­tach spo­ra­dycz­nie wy­mie­ni­li kil­ka słów przy oka­zji świąt czy uro­dzin, nie łu­dząc się na­wet my­śla­mi, czy ist­nie­je dla nich szan­sa na po­wrót.

Do koń­ca stu­diów Ele­ono­ra żyła na­dzie­ją, że może po ich ukoń­cze­niu Ju­lian wró­ci do Pol­ski. Stu­dia mi­nę­ły, a ona wciąż nie wpu­ści­ła do swo­je­go ser­ca ni­ko­go in­ne­go. Gdy wzię­ła się w garść, spo­tka­ła ją se­ria roz­cza­ro­wań, więc otwar­cie się na no­wych lu­dzi i związ­ki sta­ło się jesz­cze trud­niej­sze.

Lesz­ka po­zna­ła przy­pad­kiem, gdy je­den z jej klien­tów, dla któ­re­go tłu­ma­czy­ła do­ku­men­ty, przy­szedł na spo­tka­nie z ko­le­gą. Le­szek, jej ró­wie­śnik, z wy­kształ­ce­nia praw­nik, pra­co­wał w jed­nej z wro­cław­skich kor­po­ra­cji, w dzia­le au­dy­tu. Poza tym in­te­re­so­wał się fo­to­gra­fią i na pierw­szą rand­kę za­brał ją na wer­ni­saż. Roz­ma­wia­li dużo o sztu­ce, a jego wie­dza zro­bi­ła na Ele­ono­rze wra­że­nie. Dużo mó­wił, to­też rzad­ko kie­dy za­pa­da­ła mię­dzy nimi ci­sza, któ­ra zwy­kle po­wo­do­wa­ła, że Ele­ono­ra czu­ła się nie­zręcz­nie. Był przy­stoj­ny, roz­śmie­szał ją, lu­bił czy­tać i od po­cząt­ku strasz­nie spodo­ba­ło mu się jej imię. Nie ist­nia­ło nic, co dzia­ła­ło­by na jego nie­ko­rzyść. Ele­ono­ra wie­dzia­ła więc, że wszyst­kie jej wąt­pli­wo­ści po­cho­dzą z we­wnątrz.

Z za­du­my wy­trą­cił ją dźwięk do­mo­fo­nu.

– Wy­cho­dzę – po­wie­dzia­ła, za­glą­da­jąc do sa­lo­nu, w któ­rym ro­dzi­ce oglą­da­li wia­do­mo­ści. Chwy­ci­ła to­reb­kę, wło­ży­ła płaszcz i zbie­gła scho­da­mi na dół.

Le­szek stał na chod­ni­ku i przy­glą­dał się fa­sa­dzie bu­dyn­ku sta­rej ka­mie­ni­cy na­prze­ciw­ko.

– Oh la la! Wy­glą­da pani jak la­lecz­ka! – Ele­ono­ra usły­sza­ła chra­pli­wy głos do­cho­dzą­cy zza bra­my.

Przy­sta­nę­ła i za­czę­ła grze­bać w to­reb­ce.

– Ej, ej ty! Zo­staw ją!

Wi­dząc bez­dom­ne­go zmie­rza­ją­ce­go w kie­run­ku dziew­czy­ny, Le­szek wbiegł w bra­mę. Sta­nął mię­dzy nimi, za­sła­nia­jąc Ele­ono­rę.

– Ani mi się waż…!

– Nie, nie. W po­rząd­ku – Ele­ono­ra kiw­nę­ła gło­wą ze spo­ko­jem, chwy­ta­jąc Lesz­ka za rę­kaw płasz­cza. – Dzień do­bry i dzię­ku­ję za kom­ple­ment, pa­nie Mie­ciu. Mam coś dla pana, nie za­po­mnia­łam. – Po­da­ła męż­czyź­nie pa­ku­nek, któ­re­go szu­ka­ła, za­wi­nię­ty w fo­lię spo­żyw­czą. – Z szyn­ką, se­rem i sa­ła­tą.

– Dzię­ku­ję, pani Ele­ono­ro. – W oczach męż­czy­zny za­szkli­ły się łzy.

– Le­szek, cześć! To jest pan Mie­czy­sław, mój bar­dzo do­bry zna­jo­my, tak­że pro­szę na nie­go nie krzy­czeć – od­par­ła z uśmie­chem.

– O rany! El, nie wie­dzia­łem. Strasz­nie pana prze­pra­szam. My­śla­łem, że pan ją za­cze­pia. Wi­dzi pan, za­bie­ram pa­nią na rand­kę, a tu na sam po­czą­tek taki wstyd. Le­szek – do­dał, wy­cią­ga­jąc do bez­dom­ne­go dłoń. Choć bar­dzo sta­rał się to ukryć, jego twarz zdra­dza­ła, że wal­czy z nie­chę­cią i od­ra­zą.

– Ależ nie ma spra­wy, pa­nie ko­le­go! Ot, nie­po­ro­zu­mie­nie! – Mach­nął ręką pan Mie­czy­sław. Przy po­wi­ta­niu Le­szek nie­po­strze­że­nie wsu­nął Mie­cio­wi w ob­szar­pa­ny rę­kaw bank­not dwu­dzie­sto­zło­to­wy. – Nie gnie­wam się. Róż­ni lu­dzie są, wie pan. Ale ta­kiej dru­giej, jak pani Ele­ono­ra, to ze świe­cą szu­kać! Strzeż jej, pa­nie ko­le­go, jak oka w gło­wie!

Ele­ono­ra roz­pro­mie­ni­ła się.

– Tak jest – od­parł Le­szek, ofe­ru­jąc Ele­ono­rze ra­mię.

– Bę­dzie­my le­cieć, pa­nie Mie­ciu, do wi­dze­nia! – za­wo­ła­ła. – Za­uwa­ży­łam twój gest, dzię­ku­ję – do­da­ła, rzu­ca­jąc Lesz­ko­wi ukrad­ko­we spoj­rze­nie.

– Nie wiem, o czym mó­wisz – od­po­wie­dział, otwie­ra­jąc przed nią drzwi sa­mo­cho­du. Okrą­żył auto i usiadł za kie­row­ni­cą. Za­nim ru­szy­li, zza sie­dze­nia pa­sa­że­ra wy­cią­gnął bu­kiet ró­żo­wych róż i wrę­czył Ele­ono­rze. – To dla cie­bie. Pa­su­ją ci do su­kien­ki.

– Ojej! Dzię­ku­ję! – Ele­ono­ra od razu wło­ży­ła nos mię­dzy ró­żane płat­ki.

Pach­nia­ły. Bab­cia po­wie­dzia­ła­by, że sko­ro pach­ną, to są szcze­rze dane. Wraz z za­pa­chem kwia­tów po­czu­ła przy­pływ do­bre­go na­stro­ju. Uśmiech­nę­ła się do o wie­le po­god­niej­szej niż jesz­cze chwi­lę temu dziew­czy­ny z bocz­ne­go lu­ster­ka. Do­brze, że nie od­wo­ła­ła dzi­siej­sze­go spo­tka­nia. Wie­czór za­po­wia­dał się do­sko­na­le.

***

Ele­ono­ra Mil­ska wy­gła­dzi­ła czar­ną, ołów­ko­wą spód­ni­cę po­ży­czo­ną od San­dry. Sama nie mia­ła w sza­fie ni­cze­go czar­ne­go. Mama twier­dzi­ła, że jest świet­nie i pro­fe­sjo­nal­nie, choć spód­ni­ca opi­na­ła ją i uwie­ra­ła, a i bez tego czu­ła się jak nie w swo­jej skó­rze. A te­raz, wra­ca­jąc z tej ca­łej roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, czu­ła się jak uoso­bie­nie bez­na­dziei.

Zgod­nie z za­po­wie­dzia­mi młod­szej sio­stry, re­kru­ter­ka za­dzwo­ni­ła do niej wczo­raj za­raz po po­łu­dniu. Roz­mo­wa prze­bie­gła w mi­łej at­mos­fe­rze, py­ta­nia oka­za­ły się pro­ste i Ele­ono­ra nie mo­gła oprzeć się wra­że­niu, że dziew­czy­na mu­sia­ła za­kwa­li­fi­ko­wać ją do ko­lej­ne­go eta­pu i cze­go­kol­wiek by nie po­wie­dzia­ła, zo­sta­ło­by od­po­wied­nio sko­ry­go­wa­ne. Na­zwa sta­no­wi­ska nie ko­ja­rzy­ła się Ele­ono­rze z ni­czym kon­kret­nym. Na ko­niec do­wie­dzia­ła się, że jest za­pro­szo­na na­za­jutrz na czter­na­stą do sie­dzi­by na spo­tka­nie z ma­na­ger­ką i team le­ader­ką, oraz że wszyst­kie in­for­ma­cje otrzy­ma za­raz ma­ilem, w tym link do do­ku­men­tów, któ­re ma uzu­peł­nić.

Nie mia­ła po­ję­cia, jak ma się przy­go­to­wać do roz­mo­wy o pra­cę, któ­rej nie chce do­stać, więc po­sta­no­wi­ła nie ro­bić nic. Ku­si­ła ją per­spek­ty­wa, by ubra­na cał­kiem jak jed­na z uczen­nic pry­wat­nej szko­ły, któ­re wczo­raj co chwi­lę mi­ja­ła na mie­ście, uczniow­skim zwy­cza­jem za­szyć się w ja­kiejś ka­wiar­ni w ra­mach wa­ga­rów i na spo­tka­niu nie po­ja­wić się wca­le. Oba­wia­ła się jed­nak, że mu­sia­ła­by się z tego póź­niej tłu­ma­czyć i przed San­drą, i przed ro­dzi­ca­mi. Nie umia­ła umyśl­nie źle wy­paść. Pój­dzie na ży­wioł. Tyle że jej ży­wio­łem jest woda. I to w moż­li­wie naj­de­li­kat­niej­szej for­mie: nie­wiel­kie­go stru­my­ka.

Prze­bra­na za ko­goś, kim nie jest, sta­wi­ła się w sie­dzi­bie o cza­sie. Sta­ra­ła się sku­pić i za­cho­wać spo­kój, mimo że dło­nie po­ci­ły się ze zde­ner­wo­wa­nia, a spód­ni­ca mo­gła pęk­nąć w każ­dej chwi­li. Gdy­by to dzia­ło się w fil­mie o ame­ry­kań­skiej mło­dzie­ży, ma­na­ger­ka i team le­ader­ka na­le­ża­ły­by w prze­szło­ści do tego sa­me­go brac­twa stu­denc­kie­go, co San­dra. Ele­ono­ra od­po­wia­da­ła na ich py­ta­nia dość ogól­nie, sta­ra­jąc się ode­rwać wzrok od ma­ni­kiu­ru jed­nej z nich, co nie było ła­twe, gdyż jej pa­znok­cie wy­glą­da­ły jak mi­nia­tu­ro­we de­ski sur­fin­go­we w ko­lo­rze ka­mi­ze­lek od­bla­sko­wych, ja­kie no­si­li ro­bot­ni­cy dro­go­wi. Z sa­tys­fak­cją za­uwa­ży­ła, że jej an­giel­ski jest na o wie­le wyż­szym po­zio­mie, choć obie dziew­czy­ny mia­ły kil­ku­let­nie do­świad­cze­nie pra­cy w mię­dzy­na­ro­do­wym śro­do­wi­sku. Przez do­brą chwi­lę sze­fo­we opo­wia­da­ły o ze­spo­le i obo­wiąz­kach na tym sta­no­wi­sku, ale Ele­ono­ra słu­cha­ła pią­te przez dzie­sią­te, w my­ślach kar­cąc się za tak od­waż­ne chwa­le­nie się wła­sny­mi umie­jęt­no­ścia­mi. Nie­ca­łą go­dzi­nę póź­niej po­że­gna­ły się uprzej­mie i od­pro­wa­dzi­ły Ele­ono­rę do re­cep­cji. W za­leż­no­ści od wer­dyk­tu otrzy­ma te­le­fon z ofer­tą pra­cy albo ma­ila z wia­do­mo­ścią o od­mo­wie. Ele­ono­ra czu­ła, że jest je­dy­ną oso­bą na Zie­mi, któ­ra szcze­rze li­czy na to dru­gie.

Ma­rian­na pra­co­wa­ła. Le­szek rów­nież. Ele­ono­ra nie mia­ła siły na roz­mo­wę z mat­ką. Pa­no­wa­ła dziś cał­kiem let­nia po­go­da, choć drze­wa sto­ją­ce w moc­no na­sło­necz­nio­nych miej­scach zdą­ży­ły się już ozło­cić i zrzu­cić co nie­któ­re li­ście. Ele­ono­ra uzna­ła, że naj­le­piej zro­bi jej dłu­gi sa­mot­ny spa­cer. Je­śli skądś mo­gła czer­pać spo­kój dla swo­ich sko­ła­ta­nych ner­wów, to tyl­ko z na­tu­ry.

Kil­ka go­dzin póź­niej wra­ca­ła do domu au­to­bu­sem, za­sta­na­wia­jąc się, czy to dzie­je się na­praw­dę, czy to tyl­ko je­den z tych głu­pich snów. Za­raz za­dzwo­ni bu­dzik. Spod za­mknię­tych po­wiek usły­szy głos mamy ob­wiesz­cza­ją­cej, że ona z tatą już wy­cho­dzą, wsta­nie, ogar­nie się, pój­dzie do tej znie­na­wi­dzo­nej od pierw­sze­go dnia pra­cy, któ­rą za­ła­twi­ła jej sio­stra. Za­mó­wi kawę, może wresz­cie od­wa­ży się po­dać swo­je praw­dzi­we imię, albo nie i zno­wu bę­dzie my­śleć o tego typu głu­po­tach, lo­gu­jąc się na służ­bo­wym kom­pu­te­rze. Mi­łym gło­sem po­wi­ta dzwo­nią­cych klien­tów, żeby wy­słu­chi­wać ich za­py­tań i spie­szyć z roz­wią­za­niem, bo to wła­śnie ma na­le­żeć do jej obo­wiąz­ków. Pój­dzie na obiad sama, po­czy­ta książ­kę, wró­ci. Zbie­rze uwa­gę ca­łe­go rzę­du dziew­czyn, któ­re już spoj­rze­nia­mi rzu­ca­ny­mi w re­cep­cji dały jej od­czuć, że tu­taj nie pa­su­je, jak­by sama tego nie wie­dzia­ła. Usią­dzie przy biur­ku. Po­now­nie się za­lo­gu­je, po­now­nie za­ło­ży słu­chaw­ki z mi­kro­fo­nem, po­now­nie ma­chi­nal­nie odda się po­wta­rza­ją­cym się czyn­no­ściom. Ze sztucz­nym uśmie­chem po­wi­ta w słu­chaw­ce ko­lej­nych dzwo­nią­cych z py­ta­nia­mi i pre­ten­sja­mi, na zmia­nę zer­ka­jąc na ze­gar i my­śla­mi dry­fu­jąc wo­kół wy­po­wie­dze­nia, któ­re nosi w to­reb­ce od dnia pod­pi­sa­nia umo­wy.

Uko­je­nie, ja­kie dała jej prze­chadz­ka po par­ku, nie trwa­ło dłu­go.

Prze­cież wszy­scy tak mają. Kto lubi swo­ją pra­cę? Mama i tata od lat na­rze­ka­ją na swo­je fir­my. Na ro­dzin­nych spo­tka­niach od­wiecz­nie ma­ru­dzą na klien­tów, współ­pra­cow­ni­ków, na sys­tem, na dy­rek­cję, na za­sa­dy. Gło­śno od­li­cza­ją, ile im jesz­cze zo­sta­ło do eme­ry­tu­ry, ale nie ode­szli na wcześ­niej­szą, ani na­wet nie pod­ję­li pró­by zmia­ny pra­co­daw­cy. Nie wy­my­śli­li ni­cze­go in­ne­go, poza su­ro­wym od­ra­dza­niem Ele­ono­rze pra­cy w swo­ich za­wo­dach. Czy inne ży­cie w ogó­le jest moż­li­we?

Au­to­bus za­ha­mo­wał tak gwał­tow­nie, że Ele­ono­ra, któ­ra zbyt moc­no po­chy­la­ła się w lewo, ude­rzy­ła gło­wą w szy­bę. Jej te­le­fon po­ka­zy­wał chy­ba mi­lion nie­ode­bra­nych po­łą­czeń i dru­gie tyle wia­do­mo­ści od oboj­ga ro­dzi­ców, a na­wet San­dry. Ta ostat­nia pew­nie chcia­ła się do­wie­dzieć, jak po­szła roz­mo­wa. Znaj­du­jąc Ele­ono­rze za­trud­nie­nie, punk­to­wa­ła u ro­dzi­ców, nie wspo­mi­na­jąc już o na­czel­nej mo­ty­wa­cji, jak to sama uję­ła, haj­sie, któ­rym po­dzie­li się z nią Mi­le­na. Ele­ono­ra nie mia­ła siły od­dzwa­niać ani od­czy­ty­wać ese­me­sów, zwłasz­cza że od domu dzie­lił ją rzut be­re­tem.

Za­wsze ma­rzy­ła o tym, żeby za­ło­żyć wła­sną fir­mę, biu­ro tłu­ma­czeń. O pra­cy, któ­rą uwiel­bia, w któ­rą wło­ży całe ser­ce. Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­ła mamę po­ma­ga­ją­cą jej wy­brać bi­be­lo­ty do ma­łe­go miesz­kan­ka, gdzieś na pod­da­szu sta­rej ka­mie­ni­cy. Sły­sza­ła dumę, któ­ra by wy­brzmia­ła w gło­sie ojca, gdy przy oka­zji czy­ichś imie­nin chwa­lił­by się jej osią­gnię­cia­mi. Nie tak mia­ło być. Nie tak. I co te­raz zro­bić? Jak­by i tak już nie no­si­ła ety­kie­ty nad­wraż­liw­ca i nie­po­rad­nej sio­stry, któ­rą cią­gle trze­ba się opie­ko­wać, cią­gle po­ma­gać. Żad­ne­go po­żyt­ku z niej nie ma, a na­wet, gdy czło­wiek jej już wszyst­ko po­za­ła­twiał, w czym mógł, wy­rę­czył, to i tak są z nią kło­po­ty.

Au­to­bus za­sy­gna­li­zo­wał skręt w pra­wo i wje­chał w za­tocz­kę. Ele­ono­ra roz­po­zna­ła swój przy­sta­nek i spoj­rza­ła bła­gal­nie na drzwi, któ­re otwo­rzy­ły się z hu­kiem, jak gdy­by chcia­ła, żeby ją za­trzy­ma­ły. Mo­gła udać, że prze­ga­pi­ła i po­je­chać aż na pę­tlę. Tyl­ko co dzię­ki temu zy­ska? Trzy­dzie­ści mi­nut? Z cięż­kim ser­cem wsta­ła i wy­sia­dła. Wspi­na­jąc się po scho­dach ro­dzin­ne­go blo­ku, mia­ła wra­że­nie, że mija pięć mi­nut mię­dzy jed­nym a dru­gim stop­niem, a jej buty są zro­bio­ne z oło­wiu. Nie przy­po­mi­na­ła so­bie ni­gdy sy­tu­acji, w któ­rej tak bar­dzo nie chcia­ła wra­cać do domu. Po­win­na się cie­szyć, ale nie po­tra­fi­ła uda­wać. W gło­wie mia­ła pust­kę i naj­bar­dziej bała się tego, że nic nie po­wie, tyl­ko roz­be­czy się jak dziec­ko. Nie my­li­ła się ani tro­chę.