Do zobaczenia w innym życiu - Silvey Catriona - ebook + książka

Do zobaczenia w innym życiu ebook

Silvey Catriona

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

Historia nieziemskiego uczucia, która podbije serca fanów „Miłości ponad czasem”, „Życia po życiu” i „Niewidzialnego życia Addie LaRue”.

 

 

 

W PĘTLI CZASU I MIŁOŚCI

 

Thora i Santi już się znają
Dwoje nieznajomych w obcym mieście. Thora i Santi spotykają się przypadkowo, ale od pierwszej chwili czują się sobie bliscy. Tragiczny wypadek szybko przerywa ich historię.
Spotkają się znowu
Okazuje się, że to tylko jedna z alternatywnych wersji wydarzeń. Thora i Santi spotykają się na nowo w różnych wariantach swojego życia: raz jako nauczyciel i uczennica, później opiekunka i umierający pacjent. W powracających istnieniach wielokrotnie zostają przyjaciółmi, partnerami, kochankami, a nawet wrogami.
Tylko oni mogą sprawić, żeby to nie był ostatni raz
Gdy jednak pewne schematy zaczynają się powtarzać, a mgliste wspomnienia nabierać kształtów, Thora i Santi odkrywają prawdę o swoim tajemniczym połączeniu. Czy zdołają uniknąć końca miłości i kresu wspólnego życia?

 

 

 

Wkrótce ekranizacja powieści z Gal Gadot (aktorką znaną m.in. z kreacji Wonder Woman ) w roli głównej. Produkcją filmu zajmie się Atlas Entertainment.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 369

Oceny
3,5 (38 ocen)
5
14
15
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Poziom6

Całkiem niezła

polecam ale mnie wciagnela dopiero pod koniec
00
Ddominika1290

Całkiem niezła

ok
00
psatti

Dobrze spędzony czas

A Wy gdybyście mogli, chcielibyście spróbować przeżyć Wasze życie od nowa? W książce "Do zobaczenia w innym życiu" autorstwa Catriony Silvey poznajemy Thorę i Santiego. Z początku wydają się od siebie zupełnie różni, lecz z czasem okazuje się, że więcej ich łączy niż dzieli. Jedno z nich wierzy w ślepy los, który zgotowało mu przeznaczenie. Drugie zaś za wszelką cenę usiłuje udowodnić, że samodzielnie panuje nad własnym życiem. Niestety ich pierwsze spotkanie zostaje brutalnie przerwane pewnym nieszczęśliwym wypadkiem. Nic jednak straconego, jako że spotykają się w następnym życiu. I każdym kolejnym. Los bowiem nierozerwalnie splótł ze sobą nici ich przeznaczenia. Oni natomiast, niczego nieświadomi, próbują przeżyć dany im czas jak najlepiej. Z początku miałam problem, żeby wciągnąć się w tę pozycję. Zaczyna się ona od kilku odrębnych historii opisujących alternatywne żywoty Thory i Santiego. Uważam jednak, że ta część była niezwykle ważna. Pozwalała nam zrozumieć bohaterów i ich pog...
00
londyneczka

Z braku laku…

Nuuuda!
00
Lost70

Dobrze spędzony czas

Piękna ale smutna
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Meet Me in Ano­ther Life
Co­py­ri­ght © by Ca­triona Si­lvey, 2021 All ri­ghts re­se­rved
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pa­weł Ło­patka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: JO­ANNA TAR­GOŃ
Ko­rekta: JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA, JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Pro­jekt okładki: MUM­TAZ MU­STAFA
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-94-2
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com

w ich obec­nym wcie­le­niu

Część pierw­sza

WI­TAJ W WIECZ­NO­ŚCI

Thora chcia­łaby za­cząć wszystko od nowa.

Wo­la­łaby nie ufar­bo­wać wło­sów na nie­bie­sko i nie wło­żyć wście­kle po­ma­rań­czo­wego bez­rę­kaw­nika, który usil­nie do­maga się uwagi. Przede wszyst­kim jed­nak wo­la­łaby nie przyjść na to ha­ła­śliwe przy­ję­cie po­wi­talne stu­den­tów z ca­łego świata. Mu­zyka znowu się wzmaga, za­głu­sza­jąc krzyk chłopca, który stoi na­prze­ciw.

– Co?! – od­krzy­kuje.

Chło­pak po­chyla się, przy­bliża usta do jej ucha.

– Mó­wi­łem, że mam wra­że­nie, jak­by­śmy się już kie­dyś spo­tkali!

Thora uśmie­cha się do niego słabo i szybko do­pija resztę czer­wo­nego wina. Po­trzą­sa­jąc kie­lisz­kiem w ra­mach wy­ja­śnie­nia, prze­myka obok niego po­przez ciemną, pul­su­jącą prze­strzeń. Otwiera pchnię­ciem drzwi pro­wa­dzące na schody prze­ciw­po­ża­rowe. „Wy­puść­cie mnie – my­śli w po­ry­wie de­spe­ra­cji. – Wy­puść­cie mnie”. Na ze­wnątrz wieje wiatr.

– Kto na to wpadł? – pyta bru­ko­wa­nego rynku i od­no­wio­nych fa­sad ko­loń­skiej sta­rówki. – Kto or­ga­ni­zuje im­prezę za­po­znaw­czą, na któ­rej nikt się nie sły­szy?

Mia­sto nie daje od­po­wie­dzi. Lecz Thora wie, że to nie zgiełk był pro­ble­mem. Pro­ble­mem była ona sama. Od­kąd przed trzema dniami wy­szła z Haupt­bahn­hofu, czuje mur mię­dzy sobą a oto­cze­niem, nie­prze­nik­niony i nie­wi­dzialny jak szkło. Po­ja­wiła się na tej im­pre­zie z na­dzieją, że mu­zyka i drinki go roz­sa­dzą. Tym­cza­sem ma wra­że­nie, że całą noc spę­dziła, po­krzy­ku­jąc na swoje od­bi­cie. Nic z dru­giej strony się nie prze­do­stało. „Co stu­diu­jesz? Fi­zykę? No coś ty! Skąd je­steś?”. Echo za echem tego sa­mego py­ta­nia, a sły­sząc ko­lejne, jest jesz­cze bar­dziej sa­motna.

Idzie, nie wie­dząc do­kąd. Po­wiew wia­tru od­gar­nia jej włosy do tyłu, chło­dzi roz­grzaną twarz. Po pra­wej stro­nie plac są­czy się wą­skimi ulicz­kami ku je­dwab­nej płach­cie Renu. Po le­wej, za tra­wia­stym dzie­dziń­cem, zruj­no­wana wieża ze­ga­rowa ce­luje w niebo, wska­zówki za­sty­gły sie­dem mi­nut przed dwu­na­stą.

Thora nie wie­rzy w prze­zna­cze­nie. Uważa jed­nak, że pewne ścieżki są lep­sze od in­nych. Tu­taj w pierw­szym ty­go­dniu stu­diów, u progu tylu moż­li­wo­ści, wciąż ma za­wroty głowy jak przed wy­mio­tami. To tu miało roz­po­cząć się jej nowe ży­cie, a już skrę­ciła w złą stronę. Dla­czego nie za­do­wala jej jedna im­preza, jedno mia­sto, jedna pla­neta? Co ją tak urzą­dziło, skąd w niej ten cią­gły we­wnętrzny nie­po­kój?

Na mo­ment przy­staje przed bramą dzie­dzińca. Igno­ru­jąc kłódkę i łań­cuch, wspina się na ogro­dze­nie i lą­duje na tra­wie; po­dąża za swoim cie­niem, do­póki ten nie znika. Dzie­sięć kro­ków pro­wa­dzi ją do no­wego świata, spo­koj­nego, ci­chego, osło­nię­tego gwiaz­dami. Thora bie­rze wdech ni­czym pły­wak wy­nu­rza­jący się po dłu­gim nur­ko­wa­niu. Już, już kła­dzie się na tra­wie, gdy wi­dzi, że ktoś ją w tym ubiegł. Chło­piec z roz­po­star­tymi ra­mio­nami i no­gami od­chyla głowę, jakby chciał wcią­gnąć ko­smos.

Ktoś pew­nie by się ucie­szył, że spo­tyka brat­nią du­szę. Thora jed­nak jest obu­rzona, że chło­pak ode­brał jej prze­strzeń. Za­wisa w po­wie­trzu nad trawą, po­mię­dzy dwoma świa­tami. Jest sama i pa­nuje ciem­ność, więc po­winna trzy­mać dy­stans. Chło­pak się upił, a może ze­mdlał, po­winna spraw­dzić, co z nim. Thora ner­wowo ła­pie od­dech i sta­wia na drugi świat.

– Hallo? – mówi. – Yyy... Ist al­les okay?

Chło­pak pod­rywa się na nogi. Thora ogar­nia go spoj­rze­niem. Sze­roko roz­warte oczy i krę­cone czarne włosy; tak przy­stojny, że dziew­czyna my­śli: „Oby nie nar­cyz”. Jest ni­ski na­wet z per­spek­tywy jej stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów.

– En­glisch? – pyta chło­pak z na­dzieją.

– Mhm. Tak. Pro­szę. – Thora się śmieje. – Jak pew­nie za­uwa­ży­łeś, mój nie­miecki to w za­sa­dzie an­giel­ski z nie­miec­kim ak­cen­tem.

Zerka przez ra­mię na miej­sce, gdzie le­żał, jakby był jej wi­nien wy­ja­śnie­nie.

– Ja tylko... – urywa. – San­tiago Ló­pez. Santi.

„Ak­cent pa­suje do imie­nia”. Do­piero po chwili do­ciera do Thory, że chło­pak wy­cią­gnął do niej rękę na po­wi­ta­nie.

Ści­ska jego dłoń.

– My­śla­łam, że ze­mdla­łeś. Po­de­szłam spraw­dzić, co z tobą.

– Nie żar­tuj! Piwo w tym klu­bie kosz­tuje pięć euro. Nie mógł­bym so­bie po­zwo­lić na ze­mdle­nie. – Wy­gląda, jakby się z niej pod­śmie­chi­wał. – Masz ja­kieś imię?

– Ja­sne. Prze­cież się za­po­zna­jemy, gapa ze mnie. – Wciąż nie­do­rzecz­nie po­trząsa ręką San­tiego. – Thora Li­šková.

Santi pusz­cza jej rękę i wska­zuje na nią.

– Mó­wisz, jak­byś była z An­glii. A twoje imię – co in­nego.

Nie­wąt­pliwe do­bro­dziej­stwo tej ha­ła­śli­wej im­prezy: gdyby nie ona, nie do­szłoby do spo­tka­nia. „Opo­wiedz o so­bie!”. Thora wzdy­cha z na­dzieją, że zdoła się stre­ścić.

– Mój tato jest Cze­chem, a mama Is­landką, ale wy­cho­wy­wa­łam się w Wiel­kiej Bry­ta­nii. – Wzru­sza ra­mio­nami. – Na­ukowcy. Wiesz, jak to bywa.

Santi nie­śmiało prze­cze­suje ręką włosy.

– No cóż, mój oj­ciec jest kie­rowcą au­to­busu, a matka pra­cuje w skle­pie, więc... nie, nie wiem.

– Ach tak, wy­bacz. To zna­czy... nie jest mi przy­kro, że oni... – Ko­lejne słowa ją po­grą­żają. „Ja­kim pra­wem mi to robi?”. Thora śmieje się pod no­sem. – Kur­czę. Wiesz co, od­tąd będę się przed­sta­wiała jako Jane Smith.

Santi gwał­tow­nie unosi dło­nie w kpią­cym ge­ście prze­pro­sin.

– Prze­pra­szam, że chcia­łem na­wią­zać roz­mowę.

– Nie za­le­żało mi na roz­mo­wie. – Obej­mu­jąc się ra­mio­nami, Thora spo­gląda na gwiazdy. – Chcia­łam tylko wyjść na po­wie­trze i po­być tro­chę sama.

– Oczy­wi­ście. Wy­bacz, że wtar­gną­łem do two­jego pry­wat­nego mia­sta. – Santi kła­nia się szy­der­czo i od­cho­dzi.

Thora kuli się w so­bie.

– Za­cze­kaj.

Santi się od­wraca.

– Prze­pra­szam – mówi Thora. – Cały ten wie­czór... je­stem ja­kaś nie­obecna. Są­dzi­łam, że to przez ha­łas albo to­wa­rzy­stwo, ale po­wód, zdaje się, tkwi we mnie. A te­raz...

Santi pa­trzy na nią na wpół roz­ba­wiony, na wpół roz­draż­niony.

– Co te­raz? – pyta.

Thora pstryka pal­cami.

– Już wiem – od­po­wiada. – Mógł­byś po­ło­żyć się z po­wro­tem? Tam, gdzie le­ża­łeś. Jakby mnie tu ni­gdy nie było.

Wbrew jej przy­pusz­cze­niom Santi się nie od­dala. Gdy wzru­sza ra­mio­nami, śmieje się i kła­dzie, Thora mówi so­bie, że cze­goś się o nim do­wie­działa.

– Do­bra. Po­cze­kaj. – Thora wraca drogą, którą przy­szła. W ciem­no­ści li­czy przy ogro­dze­niu do trzech, roz­waża odej­ście, ale z my­ślą „Boże, co ja wy­pra­wiam?” wraca na trawę, wy­cią­ga­jąc rękę do zdu­mio­nego San­tiego, który po­zwala, aby po­mo­gła mu się pod­nieść.

– Cześć – wita go we­soło. – Je­stem Thora Li­šková. Miło cię po­znać, bo my­śmy się do­tąd nie znali.

Upływa chwila. Santi się roz­pro­mie­nia.

– San­tiago Ló­pez Ro­mero. – Dziar­sko ści­ska jej dłoń. – Pro­szę, mów mi Santi.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie. – Thora pusz­cza jego rękę. Nie ma­jąc czego się zła­pać, nie­pew­nie prze­suwa dłoń na bio­dro. – No więc skoro nie ze­mdla­łeś, co ro­bi­łeś?

– Pa­trzy­łem w gwiazdy – od­po­wiada Santi, jakby to była naj­zwy­klej­sza rzecz na świe­cie.

Thora z drżą­cym ser­cem mruży oczy przed mgłą miej­skich świa­teł.

– Nie­wiele stąd wi­dać – mówi.

– Fakt. Ale może stam­tąd... – Santi wska­zuje na szczyt wieży ze­ga­ro­wej.

– Mamy się na nią wspi­nać? – pyta Thora, mru­żąc oczy.

Santi wzru­sza ra­mio­nami.

– Chyba że masz pod ręką od­rzu­towy ple­cak – od­po­wiada.

Thora spo­gląda na nie­równą ścianę wieży. Ten wi­dok ją uru­cha­mia. „Na­resz­cie coś z sen­sem”. Bu­dzi się w niej to prze­możne pra­gnie­nie, które mija tylko, gdy jest tam, gdzie być nie po­winna; tam, gdzie nie chciałby się zna­leźć nikt roz­sądny. Thora ża­łuje, że sama nie za­pro­po­no­wała wspi­naczki na wieżę. Za chwilę pew­nie wyj­dzie na to, że się zgo­dziła, aby mu za­im­po­no­wać.

– Wieża to ru­ina, nie idę tam z tobą! Na­wet cię nie znam.

– Jak do­brze można po­znać dru­giego czło­wieka? – Santi już ru­sza przez traw­nik.

– Le­piej niż to miej­sce. – Thora go do­ga­nia.

– Na­prawdę? – dziwi się Santi. – We­dług mnie wszy­scy na za­wsze po­zo­sta­jemy dla sie­bie ta­jem­nicą.

Thora my­śli, jak prze­bie­gle zmie­nił żart w istotną dys­ku­sję. „A niech mu bę­dzie”. Po raz pierw­szy tego wie­czoru coś do niej tra­fia.

– Masz na to do­wody? – pyta.

– Moi ro­dzice. Są mał­żeń­stwem od trzy­dzie­stu lat, a oj­ciec wciąż od­krywa w matce ce­chy, które go szo­kują.

– Na­prawdę? – Thora prze­ciąga sa­mo­gło­ski. – Czy mama też tak od­biera ojca?

Santi się pło­szy i pyta ostroż­nie:

– Bo co?

– Bo to ty­powa po­stawa męż­czy­zny, gdy nie chce wcho­dzić z ko­bietą w dia­log. Na­rzeka na żonę: „Jest tak ta­jem­ni­cza”, a prze­cież nie słu­cha jej od trzy­dzie­stu lat.

Santi uśmie­cha się z lek­kim prze­ką­sem.

– Tacy są pew­nie twoi ro­dzice.

– I tu się my­lisz. Moi po­znali się na wy­lot. – Thora otula się szczel­niej chu­stą. – Nie mam na my­śli do­kań­cza­nia zdań. Dziś po­mi­jają już całe roz­mowy, bo świet­nie wie­dzą, co je spu­en­tuje.

Santi włazi na płot i po­daje jej rękę.

– Ale to nie zna­czy, że wie­dzą o so­bie wszystko. Pew­nie, że znają swoją re­la­cję, ale i tak znają się tylko... Nie wiem, jak to po­wie­dzieć. Z jed­nej strony.

Lek­ce­wa­żąc jego gest, Thora wspina się sama.

– Co masz na my­śli?

– Że znają się tylko jako mąż i żona. Wo­bec in­nych – zna­jo­mych, na­wet cie­bie – mogą być wy­lewni, no ale pew­nych rze­czy so­bie ni­gdy nie oka­zują. – Santi wzru­sza ra­mio­nami. – Nie da się po­znać dru­giego cał­ko­wi­cie. Mu­sia­łoby się być dla niego wszyst­kim, a to nie­moż­liwe.

Są u pod­nóża wieży, gdzie roz­kwita graf­fiti – war­stwy słów kre­ślone tu­szem i farbą, nie­czy­telny pa­limp­sest w kil­ku­na­stu ję­zy­kach. Thora pod­nosi wzrok. Wieża jest wyż­sza, niż my­ślała. Santi rzuca jej ta­kie spoj­rze­nie, jakby są­dził, że się wy­cofa. To wła­śnie bar­dziej niż co­kol­wiek in­nego skła­nia ją do prze­kro­cze­nia wy­szczer­bio­nej szcze­liny w mu­rze.

Z jed­nego świata w drugi. Spo­dziewa się zgu­bić po dro­dze San­tiego, lecz on trwa przy niej, a jego od­dech jest je­dy­nym te­raz dźwię­kiem we wszech­świe­cie. Pa­trzą w górę, w ciem­ność usianą punk­tami świa­tła. W prze­świ­cie mię­dzy oca­la­łymi na szczy­cie da­chów­kami wi­dać da­le­kie gwiazdy.

Thora wcho­dzi na roz­pa­da­jące się kręte schody. Pa­trzy na San­tiego.

– Więc w drogę – mówi.

– Dla­czego nie? – Santi od­po­wiada z uśmie­chem.

Za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co mó­wił, Thora do­ciera do pierw­szej wy­rwy w scho­dach. „Czemu nie ry­zy­ko­wać ży­cia, by za­spo­koić cie­ka­wość?”. Dla niej to za­wsze było py­ta­nie re­to­ryczne. Gdy prze­ska­kuje szcze­linę, prze­szywa ją dreszcz emo­cji od stóp aż po czu­bek głowy. Wspina się wy­żej, szpary się po­sze­rzają; szuka opar­cia dla nóg i rąk. Wsu­wa­jąc dło­nie w ko­lejne dziury w mu­rze, wę­druje w górę jak po ściance wspi­nacz­ko­wej. Wkrótce od­daje się temu bez reszty. Im­preza, okropne pierw­sze wra­że­nie, ja­kie zro­biła na San­tim, lęk przed zbłą­dze­niem – wszystko od­cho­dzi w nie­pa­mięć. Je­dyną te­raz drogą jest droga pio­nowa, która ją wie­dzie na szczyt wieży, ku przy­sło­nię­tym gwiaz­dom. Thora nie my­śli o upadku, na­wet kiedy wi­dzi przez dziury w mu­rze nocne niebo za wo­alem skłę­bio­nych chmur. Wiatr gwiż­dże, zdmu­chuje jej włosy na oczy. Kiedy stopy znowu znaj­dują stop­nie, od­wraca się i przy­gląda, jak Santi idzie za nią. „O wiele go­rzej się na to pa­trzy, niż to robi”. W po­wie­trzu unosi się me­lo­dia. Do­piero po chwili Thora uzmy­sła­wia so­bie, że wargi San­tiego się po­ru­szają.

– Śpie­wasz? – pyta nie­do­wie­rza­jąco.

Santi prze­ska­kuje na drugi kra­niec szcze­liny.

– Tak – od­po­wiada, otrze­pu­jąc ręce.

Mija ją i wspina się da­lej ostat­nim za­krę­tem spi­rali. Uświa­da­mia to Tho­rze, że jest wolny od lęku. Nie boi się, że spad­nie, że po­dej­mie złą de­cy­zję. Przez mo­ment za­zdro­ści mu całą sobą.

Prze­cho­dzi za nim przez właz na drew­nianą plat­formę. Łuki z trzech stron dają wi­dok na mia­sto. Po czwar­tej stro­nie jest tył ze­gara, koła zę­bate za­tkane przez rdzę. Roz­grzana wspi­naczką Thora zdej­muje chu­stę i wie­sza na za­rdze­wia­łym gwoź­dziu. Siada na skraju plat­formy i od­chyla głowę. Tu­taj nie wi­dać już miej­skich świa­teł, gwiazdy obry­zgują niebo jak krew zmar­łego gwał­towną śmier­cią boga.

– Czy to nie dziwne, że rze­czy­wi­stość cza­sem wy­gląda nie­re­al­nie? – my­śli na głos. – To nie po­winno być moż­liwe. Wła­ści­wie z czym ją po­rów­nu­jemy?

– Z czymś bar­dziej re­al­nym, czego nie pa­mię­tamy – od­po­wiada Santi, sia­da­jąc obok niej. Po­dąża za jej spoj­rze­niem w górę. – Kiedy by­łem dziec­kiem, my­śla­łem, że gwiazdy to dziury w ścia­nie mię­dzy nami a nie­bem.

– A ja są­dzi­łam... – Thora się uśmie­cha – ...że są przy­kle­jone do nieba od we­wnątrz. Jak te świe­cące w ciem­no­ści, które mia­łam w po­koju na su­fi­cie.

– Też ta­kie mia­łem. – Santi uśmie­cha się sze­roko. – Przy­wio­złaś je tu­taj?

Thora pa­trzy na niego nie­pew­nie. „Czy on mnie aby nie pod­pusz­cza?”. Po­dej­muje ry­zyko.

– Nie, ale ku­pi­łam so­bie nowe w Odys­seum. – Wska­zuje na oświe­tloną wy­stawę mu­zeum przy­gód po dru­giej stro­nie rzeki. – Coś nie­sa­mo­wi­tego. W skle­pie z pa­miąt­kami są znaczki Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Ko­smicz­nej. Po­wi­nie­neś się wy­brać. Chyba że nie chcesz zo­stać naj­star­szym zwie­dza­ją­cym. Star­szym od wszyst­kich o ja­kieś dzie­sięć lat.

– Mamy z tego wy­ra­stać – od­po­wiada ci­cho Santi. – Dzieci uwiel­biają gwiazdy. Każde chce zo­stać astro­nautą. Ba­dać wszech­świat, zo­ba­czyć to, czego nie wi­dział jesz­cze nikt. A póź­niej z wie­kiem prze­sta­jemy pa­trzeć w górę. Nie od­ry­wamy wzroku od ziemi i po­sta­na­wiamy być re­ali­stami.

– Ja nie. – Thora nie wie­rzy, że zdra­dza swój naj­więk­szy se­kret, swe czułe serce chłopcu, któ­rego le­dwo co po­znała.

„Cie­kawe, jak się za­chowa. Wy­buch­nie śmie­chem czy uda cie­ka­wość? Czy może udzieli mi mą­drej rady, żeby od­pu­ścić to, co się ni­gdy nie zda­rzy?”.

– Ja też nie. – Santi prze­chyla głowę ku gwiaz­dom. – Chcę tam po­je­chać. Nie pra­gnę ni­czego in­nego.

Pierw­szy raz od przy­jazdu do tego mia­sta Thora roz­luź­nia się i uśmie­cha na­prawdę.

– Po co chcesz tam le­cieć?

– Chcę zo­ba­czyć Boga – od­po­wiada Santi, jakby to było oczy­wi­ste.

Thora par­ska śmie­chem, bo Santi, rzecz ja­sna, żar­tuje. A Santi pa­trzy na nią spo­koj­nie, nie­ura­żony, ale też bez roz­ba­wie­nia.

– My­ślisz, że Bóg mieszka w ko­smo­sie? – pyta Thora, marsz­cząc brwi. Santi uśmie­cha się prze­lot­nie. Thora da­lej drąży. – Wiesz, to, że u góry jest niebo, raj, to... pew­nie me­ta­fora.

– W ko­smo­sie nie ma „góry” – mówi Santi z po­wagą.

– Czyli w ko­smo­sie nie był­byś ni­ski? Wy­god­nie – mówi bez za­sta­no­wie­nia. Do­tknęła San­tiego. Chce się wy­co­fać, spró­bo­wać raz jesz­cze, lecz w tym wszech­świe­cie czas pły­nie tylko w jedną stronę i po­rywa ją ze sobą. – Co do mnie... – do­daje. – Chcia­ła­bym le­cieć w ko­smos, bo tam nikt nie usły­szy, kiedy palnę coś głu­piego.

Santi uśmie­cha się pół­gęb­kiem.

– Po co na­prawdę chcesz tam le­cieć? – pyta.

– Chcę być jak naj­da­lej od... tego wszyst­kiego – wzdy­cha Thora. Nie­dba­łym ge­stem wska­zuje wieżę, mia­sto, pla­netę.

– Tego wszyst­kiego? – Santi po­nosi się, ko­ły­sząc. Thora wy­ciąga do niego rękę, ale on chwyta się łuku. – A co ci w tym wszyst­kim nie gra?

– Nic. – Thora wzru­sza ra­mio­nami. Tu jest w po­rządku, po pro­stu pra­gnę... cze­goś in­nego.

– Wiem, o co cho­dzi. – Santi pa­trzy na mia­sto. – Mimo to tu­taj jest nie­zwy­kle.

Do­piero te­raz od wej­ścia na wieżę Thora spo­gląda w dół. „Santi ma ra­cję: to mia­sto nocą jest cu­dem, pla­netą po­ciętą ja­rzą­cymi się w mroku szcze­li­nami”. Tuż pod nią błysz­czy ko­cimi łbami stary ry­nek, fon­tanna w cen­trum jest niby tchnie­nie srebr­nej mgły. Po le­wej bliź­nia­cze iglice ka­te­dry pną się pod niebo ni­czym go­tyc­kie ra­kiety, a z placu u jej stóp róż­no­rodne bu­dynki zmie­rzają nad rzekę. Thora wy­dy­cha kłąb zimna i wchła­nia mia­sto oka­le­czone bom­bami, od­bu­do­wane, w wiecz­nej bu­do­wie. Prze­biega wzro­kiem Ho­hen­zol­lern­brück, któ­rego świa­tła od­bi­jają się w wo­dzie i spra­wiają, że wy­gląda jak za­to­piony.

– Wiesz, że jest ob­wie­szony kłód­kami? – Wska­zuje w dół na most.

– Tak. Prze­cho­dzi­łem przez niego. Robi wra­że­nie.

Thora pry­cha:

– Głu­pota i tyle. Co to za za­ko­chani, któ­rzy ce­le­bru­jąc mi­łość, ro­bią to samo co ty­siące in­nych? Tak się upa­mięt­nia szcze­gólne uczu­cie?

– Nie tylko za­ko­chani – od­po­wiada chło­piec. – Czy­ta­łem te wia­do­mo­ści; są tam kłódki z imio­nami ro­dzi­ców, dzieci, przy­ja­ciół.

– To jesz­cze gor­sze! Stry­wia­li­zujmy każdy zwią­zek, no su­per!

Santi rzuca jej ko­kie­te­ryjne spoj­rze­nie.

– Nie są­dzisz, że to jest piękne? I ja­kie po­nad­cza­sowe.

– Dwie tony. Tyle ogó­łem ważą te po­nad­cza­sowe ge­sty. – Thora kręci głową. – Ten most nie­długo wpad­nie do rzeki.

– No ale po­myśl o sym­bo­lice – mówi Santi z po­dzi­wem. – Cud tech­niki pada pod cię­ża­rem mi­ło­ści...

„Wy­raź­nie się ze mną prze­ko­ma­rza” – my­śli Thora.

– Idę o za­kład, że do­ce­nią to lu­dzie, któ­rzy sym­bo­licz­nie zginą, gdy most sym­bo­licz­nie się za­wali.

Santi się śmieje pod­nie­cony i ra­do­sny. „Lu­dzie nie­raz szy­dzą z tak śmie­ją­cych się chłop­ców. A on się za­śmiewa jak gdyby ni­gdy nic”. Thora do­wia­duje się o nim cze­goś waż­nego.

Thora zbyt długo sie­dzi bez­czyn­nie: tu można zba­dać i od­kryć znacz­nie wię­cej. Pod­nosi się i zbliża do dziury w pod­ło­dze, by spoj­rzeć na za­rdze­wiałe tryby ze­gara.

– Po­trze­bu­jesz świa­tła? – pyta Santi, wsta­jąc.

– Nie, mam. – Thora wy­ciąga i za­pala za­pal­niczkę.

– Pa­lisz? – Santi wy­daje się za­sko­czony.

– O Boże, nie. Gdy by­łam mała, mama od­pa­lała jed­nego od dru­giego. To po­zo­sta­wia w psy­chice trwały ślad.

Gdy Thora oświe­tla tryby, Santi przy­suwa się i pyta:

– My­ślisz, że uda się nam go na­pra­wić?

Thora na­piera na je­den z try­bów i pró­buje pchnąć go do tyłu.

– Nie – od­po­wiada po kilku se­kun­dach. – Przy­kro mi, ale czas się za­trzy­mał.

Santi stara się prze­su­nąć tryb w drugą stronę. Pod­daje się i cofa.

– Chyba tak. – Uśmie­cha się do niej w roz­mi­go­ta­nym bla­sku. – Wi­taj w wiecz­no­ści.

Brzmi to pre­ten­sjo­nal­nie. Ale Thora musi przy­znać, że od­daje ten stan: to chwila wy­jęta z czasu, bez po­czątku i bez końca.

– Więc trzeba by to upa­mięt­nić, prawda? – mówi Santi.

– Co masz na my­śli? – pyta Thora, mru­ga­jąc.

Santi sięga do kurtki i wyj­muje ja­kiś przed­miot z ciem­nego drewna. Do­piero kiedy roz­kłada sta­lowe ostrze, Thora uzmy­sła­wia so­bie, że to nóż.

– Pro­po­nu­jesz ry­tuał krwi? – Zdę­biała Thora wpa­truje się w San­tiego.

– Skąd! Ależ je­ste­ście po­ważni, o rany, wy, Bry­tyj­czycy o cze­sko-is­landz­kich ko­rze­niach.

Thora od­rzuca głowę i wy­bu­cha śmie­chem.

– Brawo za za­pa­mię­ta­nie wszyst­kich na­ro­do­wo­ści. In­nym mu­szę to po­wta­rzać ty­siąc razy.

Santi zerka na nią.

– Ja słu­cham uważ­nie.

Thora wy­ciąga rękę po nóż. Gdy Santi go jej po­daje, oświe­tla ostrze i je ogląda.

– Nie­źle. Mógł­byś tym ko­goś za­dźgać.

– Dla­czego od razu tak my­ślisz? – Santi po­trząsa głową. – Na­le­żał do mo­jego dziadka.

Thora pa­trzy na niego po­dejrz­li­wie.

– Po co ci nóż, skoro nie chcesz ni­kogo dźgnąć?

– Po co ci za­pal­niczka, skoro nie pa­lisz?

Thora się ob­ru­sza.

– Ni­gdy nie wia­domo, kiedy trzeba bę­dzie coś pod­pa­lić.

– Ni­gdy też nie wia­domo, kiedy trzeba bę­dzie coś wy­ryć w ścia­nie. – Santi od­biera jej nóż i pod­cho­dzi do jed­nego z fi­la­rów wspie­ra­ją­cych łuki.

Thora pa­trzy mu przez ra­mię, jak wy­cina w ka­mie­niu.

– San­tiago Ló­pez Ro­mero – od­czy­tuje.

Santi daje jej nóż.

– Nie wiem, jak się pi­sze twoje na­zwi­sko – mówi. Po­chyla się nad nią i przy­gląda jej pracy. – Przy­kro mi, ale nie ma ta­kiej li­tery.

Thora strze­puje pył z Þ, ini­cjału swo­jego imie­nia.

– Ow­szem, jest. To thorn[1]. Na­dal używa się jej w al­fa­be­cie is­landz­kim. Daw­niej była też w an­giel­skim.

– A, czyli twier­dzisz, że nie mam po­ję­cia, jak to się pi­sze.

Na ścia­nie wid­nieją imiona obojga – żad­nego spój­nika ani żad­nego serca, nie łą­czy ich nic poza wspólną prze­strze­nią. „I tak być po­winno” – po­sta­na­wia Thora w my­śli.

– Do­brze, że wy­szłam z tej im­prezy – oznaj­mia.

– Pew­nie – od­po­wiada Santi. – Zna­czy, to było prze­zna­cze­nie, prawda?

– Słu­cham? – Thora mruga.

– Los. Na­sze spo­tka­nie. Wspi­naczka na wieżę.

– Se­rio? – Thora się śmieje. – Je­steś de­ter­mi­ni­stą? Wolna wola jest ilu­zją, wszech­świat to kula to­cząca się ze wzgó­rza itepe?

– Nie mó­wię o de­ter­mi­ni­zmie. – Santi kręci głową. – Mó­wię o prze­zna­cze­niu.

– Co za róż­nica?

Santi znów siada na skraju plat­formy.

– W de­ter­mi­ni­zmie wszystko jest bez zna­cze­nia, ale nie da się tego zmie­nić. Prze­zna­cze­nie ozna­cza, że wy­peł­niamy boży plan.

– Mhm – mówi po­woli Thora. – A więc wspię­li­śmy się na górę wy­łącz­nie dzięki bo­skiemu zrzą­dze­niu?

– Nie tak to działa. – Santi po­zo­staje draż­niąco spo­kojny. – Bóg nie na­ka­zał nam tego zro­bić. Stwo­rzył nas jako chęt­nych do wej­ścia na tę wieżę wy­łącz­nie w celu spoj­rze­nia na gwiazdy.

Thora od­gar­nia włosy.

– Od czego by tu­taj za­cząć. Co mnie stwo­rzyło tym, kim je­stem? – Marsz­czy brwi na wspo­mnie­nie tego, o czym my­ślała, wy­cho­dząc z klubu. – A może ma to coś wspól­nego z ge­ne­tyką. Bóg wie, że moi ro­dzice są dziwni. Ale też wiąże się to mocno z moim dzie­ciń­stwem, z tym wszyst­kim, czego do­świad­czam w ży­ciu. – Po­ry­wa­jący dys­kurs upaja Thorę, cho­ciaż wy­piła za­le­d­wie kie­li­szek wina, i to go­dzinę temu. – A gdyby twoi ro­dzice przed twoim na­ro­dze­niem prze­nie­śli się do Ko­lo­nii? Gdy­byś do­ra­stał tu­taj? A gdyby moi zo­stali w Ho­lan­dii, gdzie się po­znali? A gdyby... nie wiem, w dzie­ciń­stwie spo­tkał nas ja­kiś dra­mat? By­li­by­śmy zu­peł­nie inni.

– Nie zga­dzam się z tym. – Santi po­trząsa głową. – Je­ste­śmy, kim je­ste­śmy. By­li­by­śmy tacy sami bez względu na do­świad­cze­nia.

– Do­brze, więc zróbmy eks­pe­ry­ment my­ślowy. Czy dziś wie­czo­rem pod­ją­łeś różne de­cy­zje, w któ­rych wy­niku le­ża­łeś na tra­wie wpa­trzony w gwiazdy?

– Tak mi się wy­da­wało – przy­znaje Santi nie bez wa­ha­nia. – Ale pod­ją­łem je, po­nie­waż je­stem, kim je­stem.

– I na­wet cię nie kor­ciło, by po­sta­no­wić ina­czej? – Oży­wiona zwraca się twa­rzą ku niemu, za­po­mi­na­jąc o mie­ście i gwiaz­dach. – Po­wiem ci, że mnie tak. O mało nie po­szłam nad rzekę. Bóg mi świad­kiem, że pra­wie wra­ca­łam do klubu. Gdy­bym zro­biła jedno czy dru­gie, nie pro­wa­dzi­li­by­śmy tej roz­mowy.

– Więc są­dzisz, że ta roz­mowa dia­me­tral­nie nas zmieni? – Santi uśmie­cha się sze­roko.

– Nie prze­krę­caj mo­ich my­śli! – Jest zła na niego, zła, że nie­ugię­cie ob­staje przy swoim. „A ja się mio­tam w sprzecz­no­ściach”. – Nie, ta roz­mowa ra­czej nie. Ale je­żeli... spo­tkamy się znowu i każde się sta­nie cząstką ży­cia dru­giego...

Santi uśmie­cha się sze­rzej.

– Chcesz się stać cząstką mo­jego ży­cia? Thoro, prze­cież na­wet cię nie znam!

Thora ude­rza go w ra­mię.

– Przy­ja­ciele zmie­niają na­wza­jem swoje ży­cie. – Pod­wija rę­kaw, od­sła­nia­jąc ta­tuaż, który przed dwoma dniami zro­biła so­bie w Dziel­nicy Bel­gij­skiej. Skóra nad­garstka wo­kół ni­kłej gro­mady gwiazd jest na­dal za­czer­wie­niona. – Na przy­kład to. Moja przy­ja­ciółka Lily po­wie­działa, że po­win­ny­śmy zro­bić so­bie ta­tu­aże na pa­miątkę roz­po­czę­cia stu­diów. A więc gdy­bym jej nie po­znała przed dzie­się­ciu laty, te­raz do­słow­nie by­ła­bym zu­peł­nie inna fi­zycz­nie.

– Co to jest? – Santi uj­muje jej rękę i od­wraca w stronę świa­tła.

– Gwiaz­do­zbiór Li­ska. Vul­pe­cula. To wła­śnie ozna­cza moje na­zwi­sko. – Thora dłu­bie przy stru­pie­ją­cym już ta­tu­ażu. – Pew­nie... za­brzmi to głu­pio, ale nadano mi je, bym pa­mię­tała, kim je­stem. Że moje miej­sce jest tam, na gó­rze.

Santi pstryk­nię­ciem zrzuca z kra­wę­dzi liść i ob­ser­wuje jego ko­ślawy lot w dół.

– Mu­sisz mieć aż ta­tuaż, aby o tym pa­mię­tać? – pyta.

Mimo że pew­nie nie za­mie­rza jej ura­zić, Thora od­biera te słowa jako obe­lgę, jakby Santi na wskroś prze­nik­nął nie­kon­se­kwen­cję jej pozy.

W ka­te­drze dzwo­nią dzwony. Jest druga nad ra­nem. Wąt­pli­wość Thory, jak się po­winna za­cho­wać, jest jej je­dy­nym do­wo­dem na to, że Santi się myli: mo­gła wy­brać, czy tu wejść, no i może wy­brać, czy zejść z wieży.

– Mu­szę się zbie­rać – mówi.

Santi uśmie­cha się do niej.

– Wie­dzia­łem, że to po­wiesz.

Thora pa­trzy na niego, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Do­bra, zo­stanę, żeby ci do­wieść, że ty i Bóg się my­li­cie. Tylko dla­tego.

– Okej. Baw się do­brze. Ja idę. – Z tymi sło­wami Santi znika w dziu­rze w pod­ło­dze.

Thora za­mie­rzała zo­stać, by po­być sam na sam z gwiaz­dami. Lecz prę­dzej, niż mo­gła przy­pu­ścić, za­czyna czuć się tu­taj sa­motna. Scho­dząc po scho­dach, po­peł­nia błąd – spo­gląda w dół. Wieżę spo­wija ciem­ność, po­cięta strzę­pami świa­tła jak w dzie­cin­nym wy­obra­że­niu San­tiego o nie­bie. Tyle że tu nie ma ni­czego poza twardą zie­mią, więc Thora nie wie­rzy, że trafi gdzie­kol­wiek in­dziej, je­żeli dzi­siaj spad­nie i się za­bije. Pocą jej się dło­nie. Wsu­wa­jąc stopę we wgłę­bie­nie w mu­rze, znowu szuka opar­cia, gdy ręce się jej zsu­wają. Go­rącz­ko­wym ru­chem chwyta się ster­czą­cej ce­gły i przy­wiera do ściany.

Wi­sząc, wy­gląda przez szcze­linę mię­dzy ce­głami. Wie, co po­winna zo­ba­czyć: roz­gwież­dżone niebo nad mia­stem. Za­miast niego wi­dzi sie­bie w nie­skoń­czo­nych za­ła­ma­niach świa­tła. Pa­trzą na nią nie­zli­czone Thory z prze­stra­chem w oczach.

Omal nie traci pa­no­wa­nia nad sobą. Za­ci­ska­jąc po­wieki, roz­huś­tuje się i upada na bez­pieczne schody.

– Thora? – Santi wspina się do niej. – Nic ci nie jest? Co się stało?

– Nic. Tylko... Zda­wało mi się, że wi­dzę... – urywa. – Wie do­sko­nale, co wi­działa. Oży­wają nocne kosz­mary: jej zwie­lo­krot­nione wa­rianty roz­cho­dzą się spi­ral­nie od każ­dej po­dej­mo­wa­nej przez nią de­cy­zji i wszyst­kie oprócz jed­nego prze­pa­dają na za­wsze.

– Co?

Thora na­po­tyka za­tro­skane spoj­rze­nie San­tiego.

– Boga – od­po­wiada kpiąco.

Po­trzą­sa­jąc głową, Santi się uśmie­cha.

– My­ślę, że je­ste­śmy dość wy­soko.

Kiedy Thora do­ciera do ziemi, drżą jej nogi i ręce.

– Nie mie­ści mi się w gło­wie, że wła­śnie to zro­bi­li­śmy – mówi.

– A mnie się mie­ści – od­po­wiada Santi z uśmie­chem.

– Ty, jak wia­domo, uwie­rzysz we wszystko. – Tho­rze cze­goś bra­kuje. Pod­nosi ręce do szyi. – Cho­lera ja­sna! Zo­sta­wi­łam na gó­rze chu­stę.

Santi już się kie­ruje z po­wro­tem.

– Przy­niosę ją.

– Nie, nie, daj spo­kój. To była... ta­nio­cha, szkoda za­chodu.

Oj­ciec zro­bił tę chu­stę na dru­tach i dał go jej na szczę­ście na nowy po­czą­tek. Thora so­bie przy­po­mina, jak wy­glą­dało ich roz­sta­nie, my­śli o sło­wach, któ­rymi ob­rzu­cali się w zło­ści, gdy oj­ciec nie mógł się po­wstrzy­mać, by jesz­cze na ko­niec nie skry­ty­ko­wać jej wy­bo­rów. Roz­pro­sto­wuje ra­miona. I tak nie chciała tej chu­sty. Woli ją po­trak­to­wać jak swoją flagę za­tkniętą na szczy­cie mia­sta, do któ­rego ro­ści so­bie prawo.

– Je­steś pewna?

– Ja­sne.

– Okej. – Santi spo­gląda przez ra­mię. – Wra­casz do Lin­den­thalu?

Thora nie od­po­wiada od razu. Za­sta­na­wia się, co zrobi. Nie chce, aby ta roz­mowa się skoń­czyła. Lecz droga po­wrotna jest na tyle długa, że roz­mowa mo­głaby zejść na nie­bez­pieczne tory. „Mogę znowu go ura­zić, a może on li­czy na po­że­gnal­nego ca­łusa. Le­piej odejść, do­póki jest jesz­cze ide­al­nie”.

– Nie, yyy... zo­sta­wi­łam w klu­bie Lily – im­pro­wi­zuje. – Po­win­nam wró­cić i spraw­dzić, co u niej. Zo­ba­czyć, czy nic jej nie jest.

– Do­bra... – Santi się waha. – Do­stanę twój nu­mer?

– Ja­sne.

Santi czeka, aż jej nu­mer się wy­świe­tli. Po czym od­suwa się, jakby nie wie­dział, jak za­koń­czyć. 

– No to do­bra­noc.

– Do­bra­noc – że­gna się Thora.

Roz­cho­dzą się w prze­ciwne strony. Thora nie ogląda się za sie­bie.

Thora zwleka z te­le­fo­nem do San­tiego. Boi się, że chciałby na­wią­zać z nią ro­mans, a jest pra­wie pewna, że on nie pod tym wzglę­dem ją kręci. Thora pod­ko­chuje się w Ju­les, dziew­czy­nie z aka­de­mika, i po­dej­rzewa, że z wza­jem­no­ścią. „Jesz­cze mi tylko bra­kuje nie­do­mó­wień z chłop­cem tak peł­nym żaru i nie­obli­czal­nym jak on”. A jed­nak pod­nosi wzrok na lampki świe­cące na su­fi­cie i my­śli o przy­cią­ga­niu się prze­ci­wieństw, o ukła­dach gwiazd po­dwój­nych. Żar­li­wie pra­gnie, aby w tym świe­cie dziew­czyna mo­gła wy­znać chłopcu, że chce zo­stać jego naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Przy­ję­łaby każdą po­stać – ró­wie­śnika San­tiego, sta­ruszki, mó­zgu w na­czy­niu – byle tylko zy­skać stu­pro­cen­tową pew­ność, że on prze­nik­nie do jej wnę­trza i przyj­mie jej prawdę.

Te my­śli wra­cają do Thory, gdy kilka ty­go­dni póź­niej mija w aka­de­miku ta­blicę ogło­szeń i wi­dzi jego twarz po­śród kwia­tów.

Staje jak wryta. Trzy słowa na ścia­nie, asce­tyczne jak graf­fiti. „Spo­czy­waj w po­koju”. Zdję­cie i ko­mu­ni­kat są ni­czym zda­nie wy­po­wie­dziane w ję­zy­kach z dwu od­ręb­nych kul­tur.

Obok przy­staje Ju­les.

– Sły­sza­łaś? To straszne. Zna­leźli go na sta­rówce pod wieżą ze­ga­rową. Po­dobno sko­czył.

– Nie sko­czył. – Thora wi­dzi całą sy­tu­ację nie­zno­śnie wy­raź­nie. Na szczy­cie wieży chu­sta wy­dyma się na wie­trze. Santi wspina się z oczami utkwio­nymi w gwiazdy. Tak pewny sie­bie, swo­jej je­dy­nej, wy­ty­czo­nej przez Boga drogi przez świat, że nie przy­cho­dzi mu do głowy, iż mógłby spaść.

Chciała wy­grać z San­tim. Nie chciała tego, naj­czar­niej­szego, świa­dec­twa zwy­cię­stwa – wy­warła wpływ na jego ży­cie, naj­gor­szy i naj­bar­dziej trwały. Przy­po­mina so­bie, jak ze­śli­zgują się jej ręce, jak omal nie spada. „Czemu wy­gląda to jak za­miana?”. Jakby Santi za­stą­pił ją w śmierci, jakby spadł za­miast niej.

Aż ją roz­nosi na wspo­mnie­nie sie­bie sprzed kilku ty­go­dni. „Le­piej odejść, do­póki jesz­cze jest ide­al­nie. Jaką trzeba być idiotką, żeby my­śleć w taki spo­sób? Kto przed­kłada do­sko­na­łość, która prze­cież nie ist­nieje, nad kło­poty i trud­no­ści, które są nie­unik­nione?”.

– Zna­łaś go? – pyta Ju­les.

Thora otwiera usta. Chce od­po­wie­dzieć, że nikt ni­kogo nie zna do końca, jakby wie­dziona przez du­cha San­tiego. A od­po­wiada: „Tak”. Bo on jest w niej całą swoją istotą po­przez tę jedną noc spę­dzoną na szczy­cie wieży. „Santi, który chciał się­gnąć gwiazd, by uj­rzeć ob­li­cze Boga”.

Ju­les tuli Thorę, opiera głowę na jej ra­mie­niu. Za­le­d­wie sie­dem­na­sto­let­nia jest o rok młod­sza od reszty grupy, ma jed­nak w so­bie coś ta­kiego, że Thora czuje się przy niej bez­piecz­nie. Thora wi­dzi przy­szłość tak wy­raź­nie, jakby duch San­tiego szep­tał jej do ucha, co ją czeka. Pój­dzie z Ju­les do baru na drinka na po­cie­sze­nie. Po­roz­ma­wiają, a póź­niej się po­ca­łują. Noc spę­dzi u niej, trze­cie drzwi od swo­jego po­koju. Tego pra­gnęła, lecz długo bę­dzie zbyt odrę­twiała z żalu, aby to od­czuć.

Rano wy­cho­dzi, nie bu­dząc Ju­les. Idzie do holu, gdzie w miej­scu upa­mięt­nia­ją­cym San­tiego lu­dzie skła­dają kwiaty i kartki. Wy­szu­kuje wia­do­mo­ści od osób, które go ro­zu­miały. „Brak mi Cię, stary”, „By­łeś po­rząd­nym go­ściem”, „Niech Bóg ma w opiece Twoją du­szę”. Każdą mo­głaby na­pi­sać ma­szyna. Ude­rza ją ta roz­pacz­liwa ob­cość: umrzeć w pierw­szych ty­go­dniach stu­diów, gdy ktoś wie o to­bie tylko tyle, że uśmiech­ną­łeś się do niego w bi­blio­tece albo po­sta­wi­łeś mu drinka. „Ale ja znam go le­piej”.

Zo­sta­wia mu ku­pioną w Odys­seum od­znakę Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Ko­smicz­nej, tę, któ­rej nie przy­pięła w noc, kiedy się po­znali, z obawy, co ktoś mógłby o niej po­my­śleć. Kła­dzie ją na krańcu stołu, zwró­coną ku twa­rzy San­tiego. Te­raz już jest pewna, że ni­gdy nie się­gnie gwiazd. Gdyby zmie­rzała w do­brym kie­runku, Santi żyłby na­dal i jej to­wa­rzy­szył.

– Mam na­dzieję, że zna­la­złeś to, czego szu­ka­łeś – mówi. Dwa dni póź­niej ku­puje puszkę farby w sprayu i o trze­ciej nad ra­nem idzie na sta­rówkę. Nad zbla­kłymi sło­wami u pod­stawy wieży pi­sze dla niego: „Wi­taj w wiecz­no­ści”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Thorn w ję­zyku an­giel­skim zna­czy rów­nież cierń (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).