44,99 zł
Historia nieziemskiego uczucia, która podbije serca fanów „Miłości ponad czasem”, „Życia po życiu” i „Niewidzialnego życia Addie LaRue”.
W PĘTLI CZASU I MIŁOŚCI
Thora i Santi już się znają
Dwoje nieznajomych w obcym mieście. Thora i Santi spotykają się przypadkowo, ale od pierwszej chwili czują się sobie bliscy. Tragiczny wypadek szybko przerywa ich historię.
Spotkają się znowu
Okazuje się, że to tylko jedna z alternatywnych wersji wydarzeń. Thora i Santi spotykają się na nowo w różnych wariantach swojego życia: raz jako nauczyciel i uczennica, później opiekunka i umierający pacjent. W powracających istnieniach wielokrotnie zostają przyjaciółmi, partnerami, kochankami, a nawet wrogami.
Tylko oni mogą sprawić, żeby to nie był ostatni raz
Gdy jednak pewne schematy zaczynają się powtarzać, a mgliste wspomnienia nabierać kształtów, Thora i Santi odkrywają prawdę o swoim tajemniczym połączeniu. Czy zdołają uniknąć końca miłości i kresu wspólnego życia?
Wkrótce ekranizacja powieści z Gal Gadot (aktorką znaną m.in. z kreacji Wonder Woman ) w roli głównej. Produkcją filmu zajmie się Atlas Entertainment.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 369
Moim rodzicom
w ich obecnym wcieleniu
Część pierwsza
WITAJ W WIECZNOŚCI
Thora chciałaby zacząć wszystko od nowa.
Wolałaby nie ufarbować włosów na niebiesko i nie włożyć wściekle pomarańczowego bezrękawnika, który usilnie domaga się uwagi. Przede wszystkim jednak wolałaby nie przyjść na to hałaśliwe przyjęcie powitalne studentów z całego świata. Muzyka znowu się wzmaga, zagłuszając krzyk chłopca, który stoi naprzeciw.
– Co?! – odkrzykuje.
Chłopak pochyla się, przybliża usta do jej ucha.
– Mówiłem, że mam wrażenie, jakbyśmy się już kiedyś spotkali!
Thora uśmiecha się do niego słabo i szybko dopija resztę czerwonego wina. Potrząsając kieliszkiem w ramach wyjaśnienia, przemyka obok niego poprzez ciemną, pulsującą przestrzeń. Otwiera pchnięciem drzwi prowadzące na schody przeciwpożarowe. „Wypuśćcie mnie – myśli w porywie desperacji. – Wypuśćcie mnie”. Na zewnątrz wieje wiatr.
– Kto na to wpadł? – pyta brukowanego rynku i odnowionych fasad kolońskiej starówki. – Kto organizuje imprezę zapoznawczą, na której nikt się nie słyszy?
Miasto nie daje odpowiedzi. Lecz Thora wie, że to nie zgiełk był problemem. Problemem była ona sama. Odkąd przed trzema dniami wyszła z Hauptbahnhofu, czuje mur między sobą a otoczeniem, nieprzenikniony i niewidzialny jak szkło. Pojawiła się na tej imprezie z nadzieją, że muzyka i drinki go rozsadzą. Tymczasem ma wrażenie, że całą noc spędziła, pokrzykując na swoje odbicie. Nic z drugiej strony się nie przedostało. „Co studiujesz? Fizykę? No coś ty! Skąd jesteś?”. Echo za echem tego samego pytania, a słysząc kolejne, jest jeszcze bardziej samotna.
Idzie, nie wiedząc dokąd. Powiew wiatru odgarnia jej włosy do tyłu, chłodzi rozgrzaną twarz. Po prawej stronie plac sączy się wąskimi uliczkami ku jedwabnej płachcie Renu. Po lewej, za trawiastym dziedzińcem, zrujnowana wieża zegarowa celuje w niebo, wskazówki zastygły siedem minut przed dwunastą.
Thora nie wierzy w przeznaczenie. Uważa jednak, że pewne ścieżki są lepsze od innych. Tutaj w pierwszym tygodniu studiów, u progu tylu możliwości, wciąż ma zawroty głowy jak przed wymiotami. To tu miało rozpocząć się jej nowe życie, a już skręciła w złą stronę. Dlaczego nie zadowala jej jedna impreza, jedno miasto, jedna planeta? Co ją tak urządziło, skąd w niej ten ciągły wewnętrzny niepokój?
Na moment przystaje przed bramą dziedzińca. Ignorując kłódkę i łańcuch, wspina się na ogrodzenie i ląduje na trawie; podąża za swoim cieniem, dopóki ten nie znika. Dziesięć kroków prowadzi ją do nowego świata, spokojnego, cichego, osłoniętego gwiazdami. Thora bierze wdech niczym pływak wynurzający się po długim nurkowaniu. Już, już kładzie się na trawie, gdy widzi, że ktoś ją w tym ubiegł. Chłopiec z rozpostartymi ramionami i nogami odchyla głowę, jakby chciał wciągnąć kosmos.
Ktoś pewnie by się ucieszył, że spotyka bratnią duszę. Thora jednak jest oburzona, że chłopak odebrał jej przestrzeń. Zawisa w powietrzu nad trawą, pomiędzy dwoma światami. Jest sama i panuje ciemność, więc powinna trzymać dystans. Chłopak się upił, a może zemdlał, powinna sprawdzić, co z nim. Thora nerwowo łapie oddech i stawia na drugi świat.
– Hallo? – mówi. – Yyy... Ist alles okay?
Chłopak podrywa się na nogi. Thora ogarnia go spojrzeniem. Szeroko rozwarte oczy i kręcone czarne włosy; tak przystojny, że dziewczyna myśli: „Oby nie narcyz”. Jest niski nawet z perspektywy jej stu osiemdziesięciu centymetrów.
– Englisch? – pyta chłopak z nadzieją.
– Mhm. Tak. Proszę. – Thora się śmieje. – Jak pewnie zauważyłeś, mój niemiecki to w zasadzie angielski z niemieckim akcentem.
Zerka przez ramię na miejsce, gdzie leżał, jakby był jej winien wyjaśnienie.
– Ja tylko... – urywa. – Santiago López. Santi.
„Akcent pasuje do imienia”. Dopiero po chwili dociera do Thory, że chłopak wyciągnął do niej rękę na powitanie.
Ściska jego dłoń.
– Myślałam, że zemdlałeś. Podeszłam sprawdzić, co z tobą.
– Nie żartuj! Piwo w tym klubie kosztuje pięć euro. Nie mógłbym sobie pozwolić na zemdlenie. – Wygląda, jakby się z niej podśmiechiwał. – Masz jakieś imię?
– Jasne. Przecież się zapoznajemy, gapa ze mnie. – Wciąż niedorzecznie potrząsa ręką Santiego. – Thora Lišková.
Santi puszcza jej rękę i wskazuje na nią.
– Mówisz, jakbyś była z Anglii. A twoje imię – co innego.
Niewątpliwe dobrodziejstwo tej hałaśliwej imprezy: gdyby nie ona, nie doszłoby do spotkania. „Opowiedz o sobie!”. Thora wzdycha z nadzieją, że zdoła się streścić.
– Mój tato jest Czechem, a mama Islandką, ale wychowywałam się w Wielkiej Brytanii. – Wzrusza ramionami. – Naukowcy. Wiesz, jak to bywa.
Santi nieśmiało przeczesuje ręką włosy.
– No cóż, mój ojciec jest kierowcą autobusu, a matka pracuje w sklepie, więc... nie, nie wiem.
– Ach tak, wybacz. To znaczy... nie jest mi przykro, że oni... – Kolejne słowa ją pogrążają. „Jakim prawem mi to robi?”. Thora śmieje się pod nosem. – Kurczę. Wiesz co, odtąd będę się przedstawiała jako Jane Smith.
Santi gwałtownie unosi dłonie w kpiącym geście przeprosin.
– Przepraszam, że chciałem nawiązać rozmowę.
– Nie zależało mi na rozmowie. – Obejmując się ramionami, Thora spogląda na gwiazdy. – Chciałam tylko wyjść na powietrze i pobyć trochę sama.
– Oczywiście. Wybacz, że wtargnąłem do twojego prywatnego miasta. – Santi kłania się szyderczo i odchodzi.
Thora kuli się w sobie.
– Zaczekaj.
Santi się odwraca.
– Przepraszam – mówi Thora. – Cały ten wieczór... jestem jakaś nieobecna. Sądziłam, że to przez hałas albo towarzystwo, ale powód, zdaje się, tkwi we mnie. A teraz...
Santi patrzy na nią na wpół rozbawiony, na wpół rozdrażniony.
– Co teraz? – pyta.
Thora pstryka palcami.
– Już wiem – odpowiada. – Mógłbyś położyć się z powrotem? Tam, gdzie leżałeś. Jakby mnie tu nigdy nie było.
Wbrew jej przypuszczeniom Santi się nie oddala. Gdy wzrusza ramionami, śmieje się i kładzie, Thora mówi sobie, że czegoś się o nim dowiedziała.
– Dobra. Poczekaj. – Thora wraca drogą, którą przyszła. W ciemności liczy przy ogrodzeniu do trzech, rozważa odejście, ale z myślą „Boże, co ja wyprawiam?” wraca na trawę, wyciągając rękę do zdumionego Santiego, który pozwala, aby pomogła mu się podnieść.
– Cześć – wita go wesoło. – Jestem Thora Lišková. Miło cię poznać, bo myśmy się dotąd nie znali.
Upływa chwila. Santi się rozpromienia.
– Santiago López Romero. – Dziarsko ściska jej dłoń. – Proszę, mów mi Santi.
– Bardzo mi przyjemnie. – Thora puszcza jego rękę. Nie mając czego się złapać, niepewnie przesuwa dłoń na biodro. – No więc skoro nie zemdlałeś, co robiłeś?
– Patrzyłem w gwiazdy – odpowiada Santi, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
Thora z drżącym sercem mruży oczy przed mgłą miejskich świateł.
– Niewiele stąd widać – mówi.
– Fakt. Ale może stamtąd... – Santi wskazuje na szczyt wieży zegarowej.
– Mamy się na nią wspinać? – pyta Thora, mrużąc oczy.
Santi wzrusza ramionami.
– Chyba że masz pod ręką odrzutowy plecak – odpowiada.
Thora spogląda na nierówną ścianę wieży. Ten widok ją uruchamia. „Nareszcie coś z sensem”. Budzi się w niej to przemożne pragnienie, które mija tylko, gdy jest tam, gdzie być nie powinna; tam, gdzie nie chciałby się znaleźć nikt rozsądny. Thora żałuje, że sama nie zaproponowała wspinaczki na wieżę. Za chwilę pewnie wyjdzie na to, że się zgodziła, aby mu zaimponować.
– Wieża to ruina, nie idę tam z tobą! Nawet cię nie znam.
– Jak dobrze można poznać drugiego człowieka? – Santi już rusza przez trawnik.
– Lepiej niż to miejsce. – Thora go dogania.
– Naprawdę? – dziwi się Santi. – Według mnie wszyscy na zawsze pozostajemy dla siebie tajemnicą.
Thora myśli, jak przebiegle zmienił żart w istotną dyskusję. „A niech mu będzie”. Po raz pierwszy tego wieczoru coś do niej trafia.
– Masz na to dowody? – pyta.
– Moi rodzice. Są małżeństwem od trzydziestu lat, a ojciec wciąż odkrywa w matce cechy, które go szokują.
– Naprawdę? – Thora przeciąga samogłoski. – Czy mama też tak odbiera ojca?
Santi się płoszy i pyta ostrożnie:
– Bo co?
– Bo to typowa postawa mężczyzny, gdy nie chce wchodzić z kobietą w dialog. Narzeka na żonę: „Jest tak tajemnicza”, a przecież nie słucha jej od trzydziestu lat.
Santi uśmiecha się z lekkim przekąsem.
– Tacy są pewnie twoi rodzice.
– I tu się mylisz. Moi poznali się na wylot. – Thora otula się szczelniej chustą. – Nie mam na myśli dokańczania zdań. Dziś pomijają już całe rozmowy, bo świetnie wiedzą, co je spuentuje.
Santi włazi na płot i podaje jej rękę.
– Ale to nie znaczy, że wiedzą o sobie wszystko. Pewnie, że znają swoją relację, ale i tak znają się tylko... Nie wiem, jak to powiedzieć. Z jednej strony.
Lekceważąc jego gest, Thora wspina się sama.
– Co masz na myśli?
– Że znają się tylko jako mąż i żona. Wobec innych – znajomych, nawet ciebie – mogą być wylewni, no ale pewnych rzeczy sobie nigdy nie okazują. – Santi wzrusza ramionami. – Nie da się poznać drugiego całkowicie. Musiałoby się być dla niego wszystkim, a to niemożliwe.
Są u podnóża wieży, gdzie rozkwita graffiti – warstwy słów kreślone tuszem i farbą, nieczytelny palimpsest w kilkunastu językach. Thora podnosi wzrok. Wieża jest wyższa, niż myślała. Santi rzuca jej takie spojrzenie, jakby sądził, że się wycofa. To właśnie bardziej niż cokolwiek innego skłania ją do przekroczenia wyszczerbionej szczeliny w murze.
Z jednego świata w drugi. Spodziewa się zgubić po drodze Santiego, lecz on trwa przy niej, a jego oddech jest jedynym teraz dźwiękiem we wszechświecie. Patrzą w górę, w ciemność usianą punktami światła. W prześwicie między ocalałymi na szczycie dachówkami widać dalekie gwiazdy.
Thora wchodzi na rozpadające się kręte schody. Patrzy na Santiego.
– Więc w drogę – mówi.
– Dlaczego nie? – Santi odpowiada z uśmiechem.
Zastanawiając się nad tym, co mówił, Thora dociera do pierwszej wyrwy w schodach. „Czemu nie ryzykować życia, by zaspokoić ciekawość?”. Dla niej to zawsze było pytanie retoryczne. Gdy przeskakuje szczelinę, przeszywa ją dreszcz emocji od stóp aż po czubek głowy. Wspina się wyżej, szpary się poszerzają; szuka oparcia dla nóg i rąk. Wsuwając dłonie w kolejne dziury w murze, wędruje w górę jak po ściance wspinaczkowej. Wkrótce oddaje się temu bez reszty. Impreza, okropne pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na Santim, lęk przed zbłądzeniem – wszystko odchodzi w niepamięć. Jedyną teraz drogą jest droga pionowa, która ją wiedzie na szczyt wieży, ku przysłoniętym gwiazdom. Thora nie myśli o upadku, nawet kiedy widzi przez dziury w murze nocne niebo za woalem skłębionych chmur. Wiatr gwiżdże, zdmuchuje jej włosy na oczy. Kiedy stopy znowu znajdują stopnie, odwraca się i przygląda, jak Santi idzie za nią. „O wiele gorzej się na to patrzy, niż to robi”. W powietrzu unosi się melodia. Dopiero po chwili Thora uzmysławia sobie, że wargi Santiego się poruszają.
– Śpiewasz? – pyta niedowierzająco.
Santi przeskakuje na drugi kraniec szczeliny.
– Tak – odpowiada, otrzepując ręce.
Mija ją i wspina się dalej ostatnim zakrętem spirali. Uświadamia to Thorze, że jest wolny od lęku. Nie boi się, że spadnie, że podejmie złą decyzję. Przez moment zazdrości mu całą sobą.
Przechodzi za nim przez właz na drewnianą platformę. Łuki z trzech stron dają widok na miasto. Po czwartej stronie jest tył zegara, koła zębate zatkane przez rdzę. Rozgrzana wspinaczką Thora zdejmuje chustę i wiesza na zardzewiałym gwoździu. Siada na skraju platformy i odchyla głowę. Tutaj nie widać już miejskich świateł, gwiazdy obryzgują niebo jak krew zmarłego gwałtowną śmiercią boga.
– Czy to nie dziwne, że rzeczywistość czasem wygląda nierealnie? – myśli na głos. – To nie powinno być możliwe. Właściwie z czym ją porównujemy?
– Z czymś bardziej realnym, czego nie pamiętamy – odpowiada Santi, siadając obok niej. Podąża za jej spojrzeniem w górę. – Kiedy byłem dzieckiem, myślałem, że gwiazdy to dziury w ścianie między nami a niebem.
– A ja sądziłam... – Thora się uśmiecha – ...że są przyklejone do nieba od wewnątrz. Jak te świecące w ciemności, które miałam w pokoju na suficie.
– Też takie miałem. – Santi uśmiecha się szeroko. – Przywiozłaś je tutaj?
Thora patrzy na niego niepewnie. „Czy on mnie aby nie podpuszcza?”. Podejmuje ryzyko.
– Nie, ale kupiłam sobie nowe w Odysseum. – Wskazuje na oświetloną wystawę muzeum przygód po drugiej stronie rzeki. – Coś niesamowitego. W sklepie z pamiątkami są znaczki Europejskiej Agencji Kosmicznej. Powinieneś się wybrać. Chyba że nie chcesz zostać najstarszym zwiedzającym. Starszym od wszystkich o jakieś dziesięć lat.
– Mamy z tego wyrastać – odpowiada cicho Santi. – Dzieci uwielbiają gwiazdy. Każde chce zostać astronautą. Badać wszechświat, zobaczyć to, czego nie widział jeszcze nikt. A później z wiekiem przestajemy patrzeć w górę. Nie odrywamy wzroku od ziemi i postanawiamy być realistami.
– Ja nie. – Thora nie wierzy, że zdradza swój największy sekret, swe czułe serce chłopcu, którego ledwo co poznała.
„Ciekawe, jak się zachowa. Wybuchnie śmiechem czy uda ciekawość? Czy może udzieli mi mądrej rady, żeby odpuścić to, co się nigdy nie zdarzy?”.
– Ja też nie. – Santi przechyla głowę ku gwiazdom. – Chcę tam pojechać. Nie pragnę niczego innego.
Pierwszy raz od przyjazdu do tego miasta Thora rozluźnia się i uśmiecha naprawdę.
– Po co chcesz tam lecieć?
– Chcę zobaczyć Boga – odpowiada Santi, jakby to było oczywiste.
Thora parska śmiechem, bo Santi, rzecz jasna, żartuje. A Santi patrzy na nią spokojnie, nieurażony, ale też bez rozbawienia.
– Myślisz, że Bóg mieszka w kosmosie? – pyta Thora, marszcząc brwi. Santi uśmiecha się przelotnie. Thora dalej drąży. – Wiesz, to, że u góry jest niebo, raj, to... pewnie metafora.
– W kosmosie nie ma „góry” – mówi Santi z powagą.
– Czyli w kosmosie nie byłbyś niski? Wygodnie – mówi bez zastanowienia. Dotknęła Santiego. Chce się wycofać, spróbować raz jeszcze, lecz w tym wszechświecie czas płynie tylko w jedną stronę i porywa ją ze sobą. – Co do mnie... – dodaje. – Chciałabym lecieć w kosmos, bo tam nikt nie usłyszy, kiedy palnę coś głupiego.
Santi uśmiecha się półgębkiem.
– Po co naprawdę chcesz tam lecieć? – pyta.
– Chcę być jak najdalej od... tego wszystkiego – wzdycha Thora. Niedbałym gestem wskazuje wieżę, miasto, planetę.
– Tego wszystkiego? – Santi ponosi się, kołysząc. Thora wyciąga do niego rękę, ale on chwyta się łuku. – A co ci w tym wszystkim nie gra?
– Nic. – Thora wzrusza ramionami. Tu jest w porządku, po prostu pragnę... czegoś innego.
– Wiem, o co chodzi. – Santi patrzy na miasto. – Mimo to tutaj jest niezwykle.
Dopiero teraz od wejścia na wieżę Thora spogląda w dół. „Santi ma rację: to miasto nocą jest cudem, planetą pociętą jarzącymi się w mroku szczelinami”. Tuż pod nią błyszczy kocimi łbami stary rynek, fontanna w centrum jest niby tchnienie srebrnej mgły. Po lewej bliźniacze iglice katedry pną się pod niebo niczym gotyckie rakiety, a z placu u jej stóp różnorodne budynki zmierzają nad rzekę. Thora wydycha kłąb zimna i wchłania miasto okaleczone bombami, odbudowane, w wiecznej budowie. Przebiega wzrokiem Hohenzollernbrück, którego światła odbijają się w wodzie i sprawiają, że wygląda jak zatopiony.
– Wiesz, że jest obwieszony kłódkami? – Wskazuje w dół na most.
– Tak. Przechodziłem przez niego. Robi wrażenie.
Thora prycha:
– Głupota i tyle. Co to za zakochani, którzy celebrując miłość, robią to samo co tysiące innych? Tak się upamiętnia szczególne uczucie?
– Nie tylko zakochani – odpowiada chłopiec. – Czytałem te wiadomości; są tam kłódki z imionami rodziców, dzieci, przyjaciół.
– To jeszcze gorsze! Strywializujmy każdy związek, no super!
Santi rzuca jej kokieteryjne spojrzenie.
– Nie sądzisz, że to jest piękne? I jakie ponadczasowe.
– Dwie tony. Tyle ogółem ważą te ponadczasowe gesty. – Thora kręci głową. – Ten most niedługo wpadnie do rzeki.
– No ale pomyśl o symbolice – mówi Santi z podziwem. – Cud techniki pada pod ciężarem miłości...
„Wyraźnie się ze mną przekomarza” – myśli Thora.
– Idę o zakład, że docenią to ludzie, którzy symbolicznie zginą, gdy most symbolicznie się zawali.
Santi się śmieje podniecony i radosny. „Ludzie nieraz szydzą z tak śmiejących się chłopców. A on się zaśmiewa jak gdyby nigdy nic”. Thora dowiaduje się o nim czegoś ważnego.
Thora zbyt długo siedzi bezczynnie: tu można zbadać i odkryć znacznie więcej. Podnosi się i zbliża do dziury w podłodze, by spojrzeć na zardzewiałe tryby zegara.
– Potrzebujesz światła? – pyta Santi, wstając.
– Nie, mam. – Thora wyciąga i zapala zapalniczkę.
– Palisz? – Santi wydaje się zaskoczony.
– O Boże, nie. Gdy byłam mała, mama odpalała jednego od drugiego. To pozostawia w psychice trwały ślad.
Gdy Thora oświetla tryby, Santi przysuwa się i pyta:
– Myślisz, że uda się nam go naprawić?
Thora napiera na jeden z trybów i próbuje pchnąć go do tyłu.
– Nie – odpowiada po kilku sekundach. – Przykro mi, ale czas się zatrzymał.
Santi stara się przesunąć tryb w drugą stronę. Poddaje się i cofa.
– Chyba tak. – Uśmiecha się do niej w rozmigotanym blasku. – Witaj w wieczności.
Brzmi to pretensjonalnie. Ale Thora musi przyznać, że oddaje ten stan: to chwila wyjęta z czasu, bez początku i bez końca.
– Więc trzeba by to upamiętnić, prawda? – mówi Santi.
– Co masz na myśli? – pyta Thora, mrugając.
Santi sięga do kurtki i wyjmuje jakiś przedmiot z ciemnego drewna. Dopiero kiedy rozkłada stalowe ostrze, Thora uzmysławia sobie, że to nóż.
– Proponujesz rytuał krwi? – Zdębiała Thora wpatruje się w Santiego.
– Skąd! Ależ jesteście poważni, o rany, wy, Brytyjczycy o czesko-islandzkich korzeniach.
Thora odrzuca głowę i wybucha śmiechem.
– Brawo za zapamiętanie wszystkich narodowości. Innym muszę to powtarzać tysiąc razy.
Santi zerka na nią.
– Ja słucham uważnie.
Thora wyciąga rękę po nóż. Gdy Santi go jej podaje, oświetla ostrze i je ogląda.
– Nieźle. Mógłbyś tym kogoś zadźgać.
– Dlaczego od razu tak myślisz? – Santi potrząsa głową. – Należał do mojego dziadka.
Thora patrzy na niego podejrzliwie.
– Po co ci nóż, skoro nie chcesz nikogo dźgnąć?
– Po co ci zapalniczka, skoro nie palisz?
Thora się obrusza.
– Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie coś podpalić.
– Nigdy też nie wiadomo, kiedy trzeba będzie coś wyryć w ścianie. – Santi odbiera jej nóż i podchodzi do jednego z filarów wspierających łuki.
Thora patrzy mu przez ramię, jak wycina w kamieniu.
– Santiago López Romero – odczytuje.
Santi daje jej nóż.
– Nie wiem, jak się pisze twoje nazwisko – mówi. Pochyla się nad nią i przygląda jej pracy. – Przykro mi, ale nie ma takiej litery.
Thora strzepuje pył z Þ, inicjału swojego imienia.
– Owszem, jest. To thorn[1]. Nadal używa się jej w alfabecie islandzkim. Dawniej była też w angielskim.
– A, czyli twierdzisz, że nie mam pojęcia, jak to się pisze.
Na ścianie widnieją imiona obojga – żadnego spójnika ani żadnego serca, nie łączy ich nic poza wspólną przestrzenią. „I tak być powinno” – postanawia Thora w myśli.
– Dobrze, że wyszłam z tej imprezy – oznajmia.
– Pewnie – odpowiada Santi. – Znaczy, to było przeznaczenie, prawda?
– Słucham? – Thora mruga.
– Los. Nasze spotkanie. Wspinaczka na wieżę.
– Serio? – Thora się śmieje. – Jesteś deterministą? Wolna wola jest iluzją, wszechświat to kula tocząca się ze wzgórza itepe?
– Nie mówię o determinizmie. – Santi kręci głową. – Mówię o przeznaczeniu.
– Co za różnica?
Santi znów siada na skraju platformy.
– W determinizmie wszystko jest bez znaczenia, ale nie da się tego zmienić. Przeznaczenie oznacza, że wypełniamy boży plan.
– Mhm – mówi powoli Thora. – A więc wspięliśmy się na górę wyłącznie dzięki boskiemu zrządzeniu?
– Nie tak to działa. – Santi pozostaje drażniąco spokojny. – Bóg nie nakazał nam tego zrobić. Stworzył nas jako chętnych do wejścia na tę wieżę wyłącznie w celu spojrzenia na gwiazdy.
Thora odgarnia włosy.
– Od czego by tutaj zacząć. Co mnie stworzyło tym, kim jestem? – Marszczy brwi na wspomnienie tego, o czym myślała, wychodząc z klubu. – A może ma to coś wspólnego z genetyką. Bóg wie, że moi rodzice są dziwni. Ale też wiąże się to mocno z moim dzieciństwem, z tym wszystkim, czego doświadczam w życiu. – Porywający dyskurs upaja Thorę, chociaż wypiła zaledwie kieliszek wina, i to godzinę temu. – A gdyby twoi rodzice przed twoim narodzeniem przenieśli się do Kolonii? Gdybyś dorastał tutaj? A gdyby moi zostali w Holandii, gdzie się poznali? A gdyby... nie wiem, w dzieciństwie spotkał nas jakiś dramat? Bylibyśmy zupełnie inni.
– Nie zgadzam się z tym. – Santi potrząsa głową. – Jesteśmy, kim jesteśmy. Bylibyśmy tacy sami bez względu na doświadczenia.
– Dobrze, więc zróbmy eksperyment myślowy. Czy dziś wieczorem podjąłeś różne decyzje, w których wyniku leżałeś na trawie wpatrzony w gwiazdy?
– Tak mi się wydawało – przyznaje Santi nie bez wahania. – Ale podjąłem je, ponieważ jestem, kim jestem.
– I nawet cię nie korciło, by postanowić inaczej? – Ożywiona zwraca się twarzą ku niemu, zapominając o mieście i gwiazdach. – Powiem ci, że mnie tak. O mało nie poszłam nad rzekę. Bóg mi świadkiem, że prawie wracałam do klubu. Gdybym zrobiła jedno czy drugie, nie prowadzilibyśmy tej rozmowy.
– Więc sądzisz, że ta rozmowa diametralnie nas zmieni? – Santi uśmiecha się szeroko.
– Nie przekręcaj moich myśli! – Jest zła na niego, zła, że nieugięcie obstaje przy swoim. „A ja się miotam w sprzecznościach”. – Nie, ta rozmowa raczej nie. Ale jeżeli... spotkamy się znowu i każde się stanie cząstką życia drugiego...
Santi uśmiecha się szerzej.
– Chcesz się stać cząstką mojego życia? Thoro, przecież nawet cię nie znam!
Thora uderza go w ramię.
– Przyjaciele zmieniają nawzajem swoje życie. – Podwija rękaw, odsłaniając tatuaż, który przed dwoma dniami zrobiła sobie w Dzielnicy Belgijskiej. Skóra nadgarstka wokół nikłej gromady gwiazd jest nadal zaczerwieniona. – Na przykład to. Moja przyjaciółka Lily powiedziała, że powinnyśmy zrobić sobie tatuaże na pamiątkę rozpoczęcia studiów. A więc gdybym jej nie poznała przed dziesięciu laty, teraz dosłownie byłabym zupełnie inna fizycznie.
– Co to jest? – Santi ujmuje jej rękę i odwraca w stronę światła.
– Gwiazdozbiór Liska. Vulpecula. To właśnie oznacza moje nazwisko. – Thora dłubie przy strupiejącym już tatuażu. – Pewnie... zabrzmi to głupio, ale nadano mi je, bym pamiętała, kim jestem. Że moje miejsce jest tam, na górze.
Santi pstryknięciem zrzuca z krawędzi liść i obserwuje jego koślawy lot w dół.
– Musisz mieć aż tatuaż, aby o tym pamiętać? – pyta.
Mimo że pewnie nie zamierza jej urazić, Thora odbiera te słowa jako obelgę, jakby Santi na wskroś przeniknął niekonsekwencję jej pozy.
W katedrze dzwonią dzwony. Jest druga nad ranem. Wątpliwość Thory, jak się powinna zachować, jest jej jedynym dowodem na to, że Santi się myli: mogła wybrać, czy tu wejść, no i może wybrać, czy zejść z wieży.
– Muszę się zbierać – mówi.
Santi uśmiecha się do niej.
– Wiedziałem, że to powiesz.
Thora patrzy na niego, przewracając oczami.
– Dobra, zostanę, żeby ci dowieść, że ty i Bóg się mylicie. Tylko dlatego.
– Okej. Baw się dobrze. Ja idę. – Z tymi słowami Santi znika w dziurze w podłodze.
Thora zamierzała zostać, by pobyć sam na sam z gwiazdami. Lecz prędzej, niż mogła przypuścić, zaczyna czuć się tutaj samotna. Schodząc po schodach, popełnia błąd – spogląda w dół. Wieżę spowija ciemność, pocięta strzępami światła jak w dziecinnym wyobrażeniu Santiego o niebie. Tyle że tu nie ma niczego poza twardą ziemią, więc Thora nie wierzy, że trafi gdziekolwiek indziej, jeżeli dzisiaj spadnie i się zabije. Pocą jej się dłonie. Wsuwając stopę we wgłębienie w murze, znowu szuka oparcia, gdy ręce się jej zsuwają. Gorączkowym ruchem chwyta się sterczącej cegły i przywiera do ściany.
Wisząc, wygląda przez szczelinę między cegłami. Wie, co powinna zobaczyć: rozgwieżdżone niebo nad miastem. Zamiast niego widzi siebie w nieskończonych załamaniach światła. Patrzą na nią niezliczone Thory z przestrachem w oczach.
Omal nie traci panowania nad sobą. Zaciskając powieki, rozhuśtuje się i upada na bezpieczne schody.
– Thora? – Santi wspina się do niej. – Nic ci nie jest? Co się stało?
– Nic. Tylko... Zdawało mi się, że widzę... – urywa. – Wie doskonale, co widziała. Ożywają nocne koszmary: jej zwielokrotnione warianty rozchodzą się spiralnie od każdej podejmowanej przez nią decyzji i wszystkie oprócz jednego przepadają na zawsze.
– Co?
Thora napotyka zatroskane spojrzenie Santiego.
– Boga – odpowiada kpiąco.
Potrząsając głową, Santi się uśmiecha.
– Myślę, że jesteśmy dość wysoko.
Kiedy Thora dociera do ziemi, drżą jej nogi i ręce.
– Nie mieści mi się w głowie, że właśnie to zrobiliśmy – mówi.
– A mnie się mieści – odpowiada Santi z uśmiechem.
– Ty, jak wiadomo, uwierzysz we wszystko. – Thorze czegoś brakuje. Podnosi ręce do szyi. – Cholera jasna! Zostawiłam na górze chustę.
Santi już się kieruje z powrotem.
– Przyniosę ją.
– Nie, nie, daj spokój. To była... taniocha, szkoda zachodu.
Ojciec zrobił tę chustę na drutach i dał go jej na szczęście na nowy początek. Thora sobie przypomina, jak wyglądało ich rozstanie, myśli o słowach, którymi obrzucali się w złości, gdy ojciec nie mógł się powstrzymać, by jeszcze na koniec nie skrytykować jej wyborów. Rozprostowuje ramiona. I tak nie chciała tej chusty. Woli ją potraktować jak swoją flagę zatkniętą na szczycie miasta, do którego rości sobie prawo.
– Jesteś pewna?
– Jasne.
– Okej. – Santi spogląda przez ramię. – Wracasz do Lindenthalu?
Thora nie odpowiada od razu. Zastanawia się, co zrobi. Nie chce, aby ta rozmowa się skończyła. Lecz droga powrotna jest na tyle długa, że rozmowa mogłaby zejść na niebezpieczne tory. „Mogę znowu go urazić, a może on liczy na pożegnalnego całusa. Lepiej odejść, dopóki jest jeszcze idealnie”.
– Nie, yyy... zostawiłam w klubie Lily – improwizuje. – Powinnam wrócić i sprawdzić, co u niej. Zobaczyć, czy nic jej nie jest.
– Dobra... – Santi się waha. – Dostanę twój numer?
– Jasne.
Santi czeka, aż jej numer się wyświetli. Po czym odsuwa się, jakby nie wiedział, jak zakończyć.
– No to dobranoc.
– Dobranoc – żegna się Thora.
Rozchodzą się w przeciwne strony. Thora nie ogląda się za siebie.
Thora zwleka z telefonem do Santiego. Boi się, że chciałby nawiązać z nią romans, a jest prawie pewna, że on nie pod tym względem ją kręci. Thora podkochuje się w Jules, dziewczynie z akademika, i podejrzewa, że z wzajemnością. „Jeszcze mi tylko brakuje niedomówień z chłopcem tak pełnym żaru i nieobliczalnym jak on”. A jednak podnosi wzrok na lampki świecące na suficie i myśli o przyciąganiu się przeciwieństw, o układach gwiazd podwójnych. Żarliwie pragnie, aby w tym świecie dziewczyna mogła wyznać chłopcu, że chce zostać jego najbliższą przyjaciółką. Przyjęłaby każdą postać – rówieśnika Santiego, staruszki, mózgu w naczyniu – byle tylko zyskać stuprocentową pewność, że on przeniknie do jej wnętrza i przyjmie jej prawdę.
Te myśli wracają do Thory, gdy kilka tygodni później mija w akademiku tablicę ogłoszeń i widzi jego twarz pośród kwiatów.
Staje jak wryta. Trzy słowa na ścianie, ascetyczne jak graffiti. „Spoczywaj w pokoju”. Zdjęcie i komunikat są niczym zdanie wypowiedziane w językach z dwu odrębnych kultur.
Obok przystaje Jules.
– Słyszałaś? To straszne. Znaleźli go na starówce pod wieżą zegarową. Podobno skoczył.
– Nie skoczył. – Thora widzi całą sytuację nieznośnie wyraźnie. Na szczycie wieży chusta wydyma się na wietrze. Santi wspina się z oczami utkwionymi w gwiazdy. Tak pewny siebie, swojej jedynej, wytyczonej przez Boga drogi przez świat, że nie przychodzi mu do głowy, iż mógłby spaść.
Chciała wygrać z Santim. Nie chciała tego, najczarniejszego, świadectwa zwycięstwa – wywarła wpływ na jego życie, najgorszy i najbardziej trwały. Przypomina sobie, jak ześlizgują się jej ręce, jak omal nie spada. „Czemu wygląda to jak zamiana?”. Jakby Santi zastąpił ją w śmierci, jakby spadł zamiast niej.
Aż ją roznosi na wspomnienie siebie sprzed kilku tygodni. „Lepiej odejść, dopóki jeszcze jest idealnie. Jaką trzeba być idiotką, żeby myśleć w taki sposób? Kto przedkłada doskonałość, która przecież nie istnieje, nad kłopoty i trudności, które są nieuniknione?”.
– Znałaś go? – pyta Jules.
Thora otwiera usta. Chce odpowiedzieć, że nikt nikogo nie zna do końca, jakby wiedziona przez ducha Santiego. A odpowiada: „Tak”. Bo on jest w niej całą swoją istotą poprzez tę jedną noc spędzoną na szczycie wieży. „Santi, który chciał sięgnąć gwiazd, by ujrzeć oblicze Boga”.
Jules tuli Thorę, opiera głowę na jej ramieniu. Zaledwie siedemnastoletnia jest o rok młodsza od reszty grupy, ma jednak w sobie coś takiego, że Thora czuje się przy niej bezpiecznie. Thora widzi przyszłość tak wyraźnie, jakby duch Santiego szeptał jej do ucha, co ją czeka. Pójdzie z Jules do baru na drinka na pocieszenie. Porozmawiają, a później się pocałują. Noc spędzi u niej, trzecie drzwi od swojego pokoju. Tego pragnęła, lecz długo będzie zbyt odrętwiała z żalu, aby to odczuć.
Rano wychodzi, nie budząc Jules. Idzie do holu, gdzie w miejscu upamiętniającym Santiego ludzie składają kwiaty i kartki. Wyszukuje wiadomości od osób, które go rozumiały. „Brak mi Cię, stary”, „Byłeś porządnym gościem”, „Niech Bóg ma w opiece Twoją duszę”. Każdą mogłaby napisać maszyna. Uderza ją ta rozpaczliwa obcość: umrzeć w pierwszych tygodniach studiów, gdy ktoś wie o tobie tylko tyle, że uśmiechnąłeś się do niego w bibliotece albo postawiłeś mu drinka. „Ale ja znam go lepiej”.
Zostawia mu kupioną w Odysseum odznakę Europejskiej Agencji Kosmicznej, tę, której nie przypięła w noc, kiedy się poznali, z obawy, co ktoś mógłby o niej pomyśleć. Kładzie ją na krańcu stołu, zwróconą ku twarzy Santiego. Teraz już jest pewna, że nigdy nie sięgnie gwiazd. Gdyby zmierzała w dobrym kierunku, Santi żyłby nadal i jej towarzyszył.
– Mam nadzieję, że znalazłeś to, czego szukałeś – mówi. Dwa dni później kupuje puszkę farby w sprayu i o trzeciej nad ranem idzie na starówkę. Nad zblakłymi słowami u podstawy wieży pisze dla niego: „Witaj w wieczności”.
Przypisy