29,93 zł
W tej mrocznej literackiej krainie Sławomir Nieściur odnalazł własną drogę i porusza się po niej bardzo sprawnie.
Paradoks.net.pl
Każdy miłośnik dobrej literatury, niekoniecznie fan postapo, znajdzie tutaj coś dla siebie.
Trzynasty-schron.net
Mówią, że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Kolia powinien był o tym pamiętać. Gdyby nie zapomniał może nadal by żył, podobnie jak wszyscy pozostali członkowie jego kompanii.
Zona nie wybacza błędów, nie przymyka oka na niedociągnięcia i nie okazuje cierpliwości byś miał czas nauczyć się co i jak. Jeśli nie wypatrujesz wystarczająco bystro - giniesz. Jeśli nie idziesz wystarczająco ostrożnie - giniesz. Jeśli nie biegasz wystarczająco szybko - giniesz. Za to każdy kończący się dzień to jeden wróg mniej i kolejny powód do świętowania - bo jednak Ty nadal żyjesz.
Ostatnia część cyklu o Rybinie, Jusupowie i innych "zwykłych" ludziach Zony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 326
Michał Gołkowski – Ołowiany świt
Michał Gołkowski – Drugi Brzeg
Michał Gołkowski – Droga donikąd
Michał Gołkowski – Sztywny
Wiktor Noczkin – Ślepa plama
Wiktor Noczkin – Czerep mutanta
Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy
Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy – tom 1
Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy – tom 2
Sławomir Nieściur – Wedle zasług
Sławomir Nieściur – Ostatniego zeżrą psy
Sławomir Nieściur – Do zobaczenia w piekle
Michał Gołkowski – Powrót
Joanna Kanicka – Bagno szaleńców
Jacek Kloss – Ziemia złych uroków [w przygotowaniu]
Wcześniej...
To nie może się nie udać, pomyślał Kola, przyklękając za pniem sosny. Kołysane wiatrem konary szeleściły cicho, gdzieś z tyłu pacnęła o ziemię szyszka, na stalkera posypało się pożółkłe igliwie. Kilka szpilek wpadło mu za kołnierz, drażniąc i tak już poobcierany szorstką tkaniną kark. Zirytowany, sięgnął ręką za plecy i nasunął na głowę kaptur.
Z lewej strony coś się poruszyło: zza kępy jałowców wychynął Grigorij, ubrany w szturmowy maskałat. Spod okapu poobijanego hełmu błysnęły czarne jak smoła oczy. Okolone gęstym zarostem wargi Gruzina wykrzywiły się w drapieżnym uśmiechu. Uniósł rękę: w dłoni dzierżył granat.
Kola gwałtownie pokręcił głową.
– Nie! – wysyczał. – Żywcem bierzemy! Flankuj, idioto! – Wskazał tamtemu narożnik budynku, przysłonięty częściowo przez rosnące jeden przy drugim młodziutkie świerki. Niewysokie, góra trzymetrowe drzewka aż kłuły w oczy jasnozielonymi odrostami, stanowiącymi kontrast dla rdzawobrązowego sąsiedztwa umierającego lub już martwego starodrzewu. Nowe pokolenie roślin coraz lepiej radziło sobie z anomalną emisyjną energią.
Grigorij wzruszył ramionami, po czym niechętnie schował granat do kieszeni. Z przewieszoną przez ramię dubeltówką ruszył chyłkiem w stronę młodniaka, zerkając co kilka kroków na niewysoki budynek z białej cegły. Po chwili zniknął w gęstwinie.
– Tyłów nie musowo – zabrzmiało przy uchu Koli. Alosza! Ogromny Rosjanin zmaterializował się za nim bezszelestnie, jak zawsze.
Zaskoczony Kola omal nie upuścił broni i natychmiast sklął się w duchu.
Poprzegryzany kłami ślepego kundla elegancki skórzany rzemień, na którym nosił kałasznikowa, poniewierał się teraz wraz ze ścierwem tegoż właśnie kundla na dnie głębokiego parowu, parę kilometrów stąd. On zaś od tamtej pory targał broń w łapach, jak skończony amator. Żeby tak choć kawałek sznurka, pomyślał.
– Elektry. Z dziesięć chyba, pod samą ścianą. Spieczone wszystko do gołej ziemi, mysz się nie prześlizgnie – kontynuował ochryple Alosza. – Prawej strony pilnuje Mirko.
Kola nie odpowiedział, podniósł tylko uniesiony kciuk, tak aby Rosjanin mógł dostrzec ten gest.
– Kurwa, nie za bardzo jest czym strzelać – westchnął, mierząc wzrokiem kryjówkę stalkerów.
Na wpół zrujnowany budynek z nadpalonym dachem i zawaloną ścianą szczytową miał zamurowane okna. U samej góry pozostawiono tylko maleńkie świetliki. Główne wejście zabarykadowano gruzem i nadgryzionymi przez rdzę kawałami blachy, przyciśniętymi dodatkowo nadpalonymi belkami. Na wierzchu sterty szarzały kłęby zakurzonej folii, pełniące funkcję uszczelnienia. Wąziuteńkie przejście pomiędzy tym usypiskiem a framugą osłaniała płachta brezentu.
– Z zaskoczenia też nie wparujemy. Już nas wyczaili. – Westchnął, widząc wysuwającą się zza prowizorycznej kotary lufę strzelby. Sytuacja zaczynała się komplikować.
– Wyczaili nas już dawno, mówiłem ci. – Alosza przycupnął obok niego. – To nie są byle zawodnicy, Kolka. Zwłaszcza ten mniejszy. Ja już go widziałem, tylko za chuja nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i kiedy... A skoro do dziś łazi cały i zdrowy, musi być dobry. Drugi też nie wygląda na świeżaka. Teren znają. Coś mi się widzi, że oni specjalnie przeciągnęli nas przez najgorsze wertepy, żebyśmy się wykrwawili i wyprztykali z amunicji – wyliczył monotonnie. – Może odpuśćmy? – zakończył, spoglądając na herszta z pytaniem w oczach. Na jego topornym obliczu perliły się krople potu.
Kola pomyślał, że olbrzym ma trochę racji. Ponadtygodniowy rajd tropem dwójki stalkerów eskortujących z Janowa wylaszczoną po cycki dziunię, obwieszoną dodatkowo grzechoczącymi wesoło pojemnikami na artefakty, wymęczył ich niemiłosiernie. No i rzeczywiście dokumentnie wyprztykali się z zapasów. Już dwa dni wcześniej Mirko i Grigorij zaczęli przebąkiwać o odwrocie, żeby sobie odpuścić i powędrować na północ, bliżej Kordonu, tam gdzie krzyżowały się szlaki przemytnicze i którędy nieprzerwanym strumykiem płynęło zaopatrzenie dla wojennych, napierdalających po równo tak Monolit, jak i frakcje.
Nerwowym ruchem poprawił kaptur.
– Mowy nie ma – oświadczył. – Jest nas pięciu na nich dwóch. Baby nie liczę, bo ona będzie problemem dla nich, nie dla nas.
Alosza pokiwał głową z aprobatą.
– Racja. Biali rycerze żyją krótko – zgodził się.
– No właśnie. Z drugiej strony czas działa na ich korzyść. Na bank zakitrali w tej norze masę barachła, mogą nas trzymać na dystans choćby i tydzień. A my nie mamy ani co żreć, ani co pić. O emisji nawet nie wspominam. Kiedy była ostatnio?
– Będzie ze cztery dni.
– Kurwa mać... – Kola znowu westchnął, tym razem o wiele ciężej. W zamyśleniu wyjął z kieszeni zapasowy magazynek. Położył go na ziemi. To samo uczynił z karabinem i małym płóciennym plecaczkiem. Wstał i przeciągnął się, aż chrupnęło w kościach. – Pogadam z nimi – oznajmił z rezygnacją. – Skoro stare wygi, może zachowają się rozsądnie – wyjaśnił, widząc zdumioną minę Aloszy. Coś szeptało mu do ucha, że to kiepski pomysł. Nie żeby się bał, w końcu negocjacje nie były dlań pierwszyzną i wiele razy udało mu się rozwiązać konflikt bez uciekania się do przemocy. Rzadko kiedy ludzie decydowali się oddać życie za kilka świecidełek. – No i nie wiedzą, czym dysponujemy – dodał.
– Tego też nie byłbym pewien – mruknął pod nosem Alosza. Wprawnym ruchem przeładował broń.
– Maksym gdzie? – zapytał Kola.
Alosza wskazał lufą karłowatą sosnę, wśród której konarów majaczył ciemny kształt. Piąty członek bandy również gotów był do akcji.
Uspokojony nieco Kola wyszedł na otwartą przestrzeń i z rękoma wzniesionymi nad głową postąpił w stronę budynku, po czym zatrzymał się kilkanaście metrów od chroniącej wejście barykady.
– Towarzysze stalkiery! Jeśli życie wam miłe, poddajcie się! – zawołał. Nie zamierzał bawić się w subtelności. Im szybciej tamci zrozumieją, że to nie przelewki, tym lepiej.
– Czego chcecie? – dobiegło zza kotary. Niski baryton, pasujący raczej do kafara o posturze Aloszy, cokolwiek zbił Kolę z pantałyku. Szybko się jednak pozbierał. Opuścił ręce i zwiesił je luźno wzdłuż boków, jak rewolwerowiec.
– Wszystkiego – odparł drwiąco. Jakby od niechcenia obejrzał się w stronę drzew. – Po dobroci, rzecz jasna – dodał, uśmiechając się kącikiem ust. Niech wiedzą, kto tu jest panem.
– Po dobroci to możecie od nas dostać szklaneczkę czegoś mocniejszego. A i to pojedynczo, bo trochę tutaj ciasno! – padła natychmiastowa odpowiedź.
– Nie pierdol, stalkier – zirytował się znienacka Kola. Znajomy głosik znowu szepnął mu, że właśnie spaprał sprawę. Miał to głęboko w dupie. Był zmęczony, głodny i coraz bardziej wkurwiony. Wielodniowe podchody, nieustanne napięcie, nocowanie pod gołym niebem, z włóczącą się wszędzie wokół wiecznie głodną czeredą paskudztw, to wszystko nie poprawiało samopoczucia. Swoje zrobiła również wciągnięta przed kilkoma kwadransami potężna krecha białego proszku. Zignorował zarówno chrząknięcie Aloszy, jak i nagły szelest wśród drzew.
Po raz kolejny poprawił kaptur i postąpił kilka kroków do przodu.
– Wyjazd z chaty! Teraz to nasza meta. Bierzcie babę, swoje giwery i wypad! – wrzasnął. – A jak będziecie się za długo namyślać, to se ją zostawimy... – dodał złowieszczo. W sumie to nie był nawet taki głupi pomysł, bo kobitka była niczego sobie. Poużywaliby sobie za wszystkie czasy, do tego gratis.
– Coś ty powiedział, chłystku? – Szarpnięta gwałtownie kotara spadła na ziemię, a w wąskim przejściu pojawił się jeden ze stalkerów, ten niższy. W dłoniach trzymał największą strzelbę, jaką Kola kiedykolwiek widział. Potężna lufa skierowana była w dół.
Kola na chwilę stracił rezon. Skinął ręką na Aloszę. Kompan jednym susem przesadził kępę jałowców i przyczaił się za wysokim na metr i grubym jak beczka ułomkiem pnia.
– Jajco. Zabieraj kumpla i tę cizię i poszli won! – ponowił żądanie. – Albo...
– Albo co? – przerwał mu tamten, kompletnie ignorując czającego się za pniem Rosjanina. – Z gołymi łapami do mnie wyskoczysz? – Lufa strzelby powędrowała do góry.
– Ostatni raz powtarzam, zabierać klamoty i wynocha. Za pięć minut was tu nie widzę. A jak nie... – Kola zawiesił głos. – Będzie wpierdol – dokończył złowrogo.
Ku jego zdumieniu tamten zaczął się śmiać. Na cały głos, jakby usłyszał dobry żart. W wejściu zamajaczyła kolejna sylwetka, by po chwili zniknąć w mroku.
Stalker śmiał się jeszcze przez chwilę, z oczu pociekły mu łzy.
– Mówiłem ci, Fomka – zwrócił się do towarzysza, który czaił się zapewne za barykadą. – To zwykłe kiziory. A ty swoje, że my tutaj wszyscy bracia, a ja paranoik.
– Spokojnie, Wołodia, spokojnie – dobiegła odpowiedź z wnętrza. – Oni sobie zaraz pójdą, prawda, chłopaki? – Zaszeleściła uszczelniająca wejście folia, a nad barykadą pojawiła się lufa dwururki. – To tylko takie wygłupy, no nie? Przecież powinniśmy trzymać się razem. Mało to złego czyha wokół na człeka?
– Nie pójdą, mówię ci, nie bądź naiwny, Foma. Oni na gotowe przyszli, nachapać się czyjąś krwawicą. Ścierwa, obstawili budynek. Jeden szmaciarz nawet snajpera udaje. – Stalker wskazał podbródkiem siedzącego wśród gałęzi Maksyma. Ukrainiec poruszył się niespokojnie na swojej pozycji, na ziemię poleciały ułamane gałązki.
Zdezorientowany Kola począł się wycofywać, ręka mimowolnie powędrowała za plecy, po tkwiącą za paskiem berettę. Zanim jednak zdążył wyszarpnąć pistolet, stalker podrzucił strzelbę do ramienia, jednym płynnym ruchem wycelował i nacisnął spust.
Huknął strzał. Przyczajony z tyłu Alosza runął na wznak z rozrzuconymi szeroko rękoma. Kurtkę na piersiach miał w strzępach. Posiekana śrutem tkanina błyskawicznie nasiąkała krwią.
– Ty suko w dupę jebana! – wrzasnął Kola, rzucając się w popłochu na ziemię. Na czworakach, wykorzystując powalony pień jako osłonę, podpełzł do Aloszy. – Żyjesz? – zapytał.
– Nie bardzo – powiedział, a właściwie wybulgotał Rosjanin. W ustach miał pełno krwi. – Uciekaj, Kola... Ja jewo znaju, etowo wtarowo toże...[1] – dodał w ojczystym języku, po czym znieruchomiał.
– Ni chuja, ni chuja! – Kola sięgnął po strzelbę leżącą na zbryzganym krwią igliwiu. Śliska od potu Aloszy, przyjemnie ciążyła w dłoni. W sumie to nawet się ucieszył, że Rusek oberwał – za silny był, za duży, za straszny. Z czasem na pewno spróbowałby wysiudać go z funkcji. Trudno, na zastępcę weźmie sobie Grigorija – ten świr pozbawiony był jakichkolwiek aspiracji.
Tymczasem jednak musiał zajebać tych gnoi. Postanowił więc ich sprowokować, wkurwić, tak jak oni wkurwili przed chwilą jego. Kątem oka dojrzał skradającego się wzdłuż ściany budynku Grigorija, z drugiej strony lada chwila powinien pojawić się Mirko.
Trzask łamanych patyków i głośny potok bluzgów dobiegające z lasu poinformowały go, że Maksym po krótkim locie i chyba bolesnym lądowaniu również zmienił pozycję na bezpieczniejszą.
– Skurwysynie! Gnido! Zajebię cię! – krzyknął w stronę budynku.
– No to dawaj, mutanci bękarcie! – usłyszał w odpowiedzi. – Co się tak chowasz, a? Śmiało!
– Chciałbyś, pizdo – odkrzyknął. – Odłóż giwerę i chodź, to se zatańczymy!
– Z kurwami nie tańczę!
Nie no, tego już było za wiele nawet dla Koli. Rozjuszony jak wściekły byk, wyskoczył zza swojej osłony, nie mierząc, wypalił w kierunku wejścia, a następnie zygzakując, aby utrudnić tamtym celowanie, pobiegł ukosem w stronę narożnika budynku, tam gdzie za stosikiem równo ułożonych cegieł zapadł Grigorij.
Zza barykady padł kolejny strzał. Bluzgi Maksyma ucichły jak ucięte nożem, a Kola, chociaż wkurwiony, profilaktycznie rymnął na ziemię, prosto w plątaninę suchych gałęzi. Jak się zaraz okazało, nader słusznie, bo sekundę później nad głową zaświszczał mu grad kul, a na plecy posypały się ścięte patyki i drzazgi. Uzi, pomyślał, wtulając twarz w igliwie.
Rozpłaszczony jak robak, trwał nieruchomo, czekając, aż któryś z kompanów raczy w końcu odpowiedzieć ogniem. Jak do tej pory strzelił tylko on. Raz. A i to bardziej na wiwat. Korzystając z chwili spokoju, gdy tamci zmieniali magazynki, uniósł głowę, by zobaczyć, co knuje Grigorij. Zuch Gruzin, pomyślał, widząc, jak tamten bierze szeroki zamach, po czym ciska w stronę barykady granat. I to nie byle jakie odłamkowe gówno, lecz czarnorynkową stuningowaną wersję przeciwpancerną. Draństwo miało nawet dokręcony trzonek. Kola nie miał pojęcia, skąd Grigorij wytrzasnął i jakim cudem ukrył przed wścibskimi kompanami tę kieszonkową bombę.
Jeszcze mocniej wtulił się w ziemię, gdyby mógł, zakopałby się w niej jak kret. Wcisnął głowę w ramiona i wstrzymał oddech w oczekiwaniu na eksplozję.
Powiedzieć, że wybuch był przepotężny, oznaczało nic nie powiedzieć, jako że łomotnęło tak masakrycznie, że Kola na chwilę ogłuchł. Fala uderzeniowa zmiotła chrust, pośród którego leżał, oderwała przymocowany na napy kaptur.
Wyrzucone w powietrze szczątki barykady zaczęły opadać wszędzie dookoła jak deszcz meteorytów, aktywując drzemiące tu i ówdzie anomalie. Jedna z nich, zlokalizowana niespełna dwa metry od ściany budynku karuzela, porwała do szalonego tańca niczego niespodziewającego się Grigorija, po czym drącego się wniebogłosy rozsmarowała na ścianie budynku jak dżem na kromce chleba.
Równie smutny los przypadł w udziale Mirkowi, którego eksplozja zaskoczyła na otwartym terenie, kiedy długimi susami próbował dopaść linii drzew. Wirujący w powietrzu kawałek blachy zdekapitował go tak gwałtownie, że pozbawiona głowy reszta ciała przebiegła jeszcze dobre dziesięć kroków, zanim runęła bezwładnie na ziemię. Głowa nieszczęśnika zaś poturlała się jak piłka w sam środek aktywnej elektry, gdzie dziesiątki miniaturowych błyskawic w kilka chwil ugotowały na miękko zawartość czaszki.
Oszołomiony Kola uniósł się na łokciach, dokładnie w momencie, gdy podsmażany milionami woltów czerep Mirka eksplodował jak przegrzany samowar. W powietrzu zawisła różowawa chmurka odparowanej tkanki.
Śmierć Grigorija przegapił, ale zwisający z kalenicy dachu poszarpany strzęp maskałatu oraz szkarłatny rozbryzg na poharatanej wybuchem ścianie nie pozostawiały wątpliwości co do aktualnej kondycji szalonego Gruzina.
Kola miał już tego serdecznie dosyć. Odechciało mu się łupów, bandyterki i ogólnie wszystkiego. Ręce trzęsły mu się jak menelowi, do gardła podchodziła paląca żołć, w piersiach coś kłuło boleśnie. Znał te objawy, bo znał siebie, i wiedział, że jeśli jak najszybciej nie zostawi za sobą tej jatki, narastający szok rozłoży go dokumentnie. A wtedy dorwą go albo stalkerzy (był dziwnie pewien, że są nie tylko zdrowi, ale i niewąsko wkurwieni), albo ścierwniki, które zapewne gnały już tutaj na złamanie karku w nadziei na ucztę.
Z opuszczoną głową, powstrzymując torsje, podniósł się na nogi i potruchtał w stronę drzew. Plecak, magazynek i kałasznikow leżały tak, jak je zostawił, przyprószone warstewką piachu i paprochów, których tuman osiadł na wszystkim wokół. Jeszcze raz spojrzał w stronę budynku. Nad kupą szczątków rozrzuconych wokół wejścia unosił się obłok kurzu, przez który prześwitywały języki ognia płonącego wewnątrz. Z małych świetlików wykutych pod samym dachem wypływały czarne pasma dymu. Wychodziło na to, że granat wzbogacony został także o ładunek zapalający.
Grigorij, ty pojebie, pomyślał z żalem, należało ci się. Tyle chabaru z dymem, tyle dobra... Ech...
Odsuwając lufą karabinu zwisające nisko gałęzie, poczłapał przez zagajnik w stronę przebijających zza drzew plam brudnej czerwieni. Po przejściu kilkuset metrów stanął na krawędzi płytkiego parowu. Na jego dnie bielały pokruszone kawałki wapienia. Po drugiej stronie jaru kołysały się na wietrze purpurowe łany, szeleszcząc napuchniętymi od soku liśćmi.
Krwawnik czarnobylski, ocenił ze znawstwem, przysmak mięsaczy. Niektóre z roślin pochylały się nad zboczem, inne wręcz leżały na stromiźnie. Ich korzenie, mniej więcej grubości kciuka, wystawały z ziemi jak pęki kabli elektrycznych.
Nie marnując czasu na podziwianie widoków, zsunął się na dno parowu. Otrzepawszy siedzenie z piachu, podszedł do przeciwległego zbocza. Pozbawiony paska karabin zawadzał coraz bardziej. Przez kilka chwil Kola rozważał, czy nie upitolić nożem jednej z szelek plecaka i nie uwiązać na niej giwery, ale zaraz stwierdził, że to bez sensu. Raz, że szelki były za krótkie, a dwa, że nieustannie zsuwający się z ramienia płócienny tobół wkurwiałby go zapewne jeszcze bardziej niż konieczność noszenia kałacha w rękach. Cisnął więc karabin nad krawędź jaru, a następnie, przytrzymując się łodyg krwawnika, zręcznie wywindował się na górę.
Nieco zziajany, ale już znacznie spokojniejszy, usiadł po turecku w cieniu dorodnej kępy chwastów. Z tego miejsca widział zarówno skraj zagajnika, jak też dno parowu. Rozsznurował plecak i wyjął z niego manierkę. Potrząsnął nią delikatnie, próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnio ją uzupełniał. Z radością skonstatował, że we flaszce coś jeszcze chlupocze. Do jedzenia nie miał kompletnie nic, resztka prowiantu w postaci kilku puszek tuszonki i woreczka pokruszonych sucharów została w plecaku Maksyma.
Dopiero w tym momencie do Koli dotarło, że tamtych już nie ma. Nie ma szurniętego Grigorija, nie ma silnego jak wół, pozbawionego skrupułów Aloszy, nie ma wiecznie narzekającego Mirka ani tego pyszałkowatego banderowca Maksyma. Nie żeby ich jakoś specjalnie kochał, ale zdążył się z nimi zżyć, przywyknąć. Byli jak irytujące rodzeństwo, wkurzające do białości, ale bez którego człowiek czuł się na świecie sam jak palec. I właśnie tak Kola poczuł się teraz: bez przyjaciół, otoczony wrogami, którzy gdzieś tam ostrzyli na niego noże.
Musiał się gdzieś przyczaić, zadekować w jakiejś dziurze na miesiąc, a może dłużej, dopóki ci najbardziej zawzięci nie zajmą się czymś innym. Albo to inne zajmie się nimi. W tej kwestii Koli było wszystko jedno. Wskaźniki śmiertelności w Zonie oscylowały w granicach dziewięćdziesięciu procent, więc każdy dzień, który uda mu się przeżyć, statystycznie oznaczał będzie jednego wroga mniej.
Odkorkował manierkę i przepłukał usta letnią wodą. Ostatni łyk, zamiast połknąć, wypluł na wymazane miąższem krwawnika dłonie, po czym szmatką pedantycznie oczyścił je z utleniającego się już i zalatującego zepsutym mięsem soku.
Po jakimś czasie podniósł się, założył plecak i poprawił tkwiącą za paskiem berettę. Pistolet miał pełny magazynek, do kałasznikowa także miał komplet amunicji, nawet podwójny. W zapasie miał jeszcze granat odłamkowy, jajowatą cytrynkę albo szyszkę, jak ją pieszczotliwie nazywali stalkerzy. Odrapana, wyślizgana przy żłobieniach trzystugramowa bryłka skondensowanej śmierci nieodmiennie dodawała mu plus pięć do pewności siebie. Amunicji powinno wystarczyć na kilka tygodni ostrożnej skradanki, a na obrzeżach, gdzie zmutowanego tałatajstwa było zdecydowanie mniej, nawet na dłużej.
Z bronią wspartą na ramieniu, nieco zygzakując, by ominąć drzemiące wśród łanów krwawnika anomalie, pomaszerował w stronę majaczących w oddali słupów wysokiego napięcia. Gdzieś za nimi, kilka kilometrów za wysychającą rzeką, rozciągała się opuszczona przez Białorusinów niesławna linia umocnień. Tam będzie bezpieczny.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Ja go znam, tego drugiego też.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Wychodzę z Zony. Wychodzę jako inny człowiek. Zostawiam ją, ale ona i tak na zawsze pozostanie ze mną. Bo jest moja, najmojsza.
Żyłem w niej i żyłem nią. Widziałem anomalie, widziałem mutanty, dotykałem artefaktów. Spałem w lesie, na zakurzonym strychu i w wilgotnej, zatęchłej piwnicy. Jadłem przeterminowane konserwy i ociekające tłuszczem, na wpół surowe mięso. Piłem samogon, paliłem podły tytoń. Wyłem z bólu, opatrywałem rany, majaczyłem w gorączce. Śmiałem się, płakałem, umierałem.
Tak jak oni – Rybin, Jusupow, Waruchin, Zelencew, Abaszyn, Mietkin, Dima i Siwy. Bo każdy z nich jest mną, nawet Alosza. Zwłaszcza on.
Żonie – za nieustające wsparcie, cierpliwość i wyrozumiałość. Kochanie, gdyby te trzy rzeczy można było porcjować i sprzedawać, zostałabyś najbogatszą kobietą świata.
Jakubowi – za dwudziestoczterogodzinne pogotowie informatyczne.
Oliwii Grambs – za nieustanne dziamganie, zawracanie głowy i za to, że nawet jak już kompletnie nikogo nie było, to ona była. Dziękuję, Szkrabie!
Marii Szymczak, Pawłowi Jezierskiemu, Robertowi Dulembie, Maćkowi Głowackiemu, Darkowi Ulfigowi, Sławkowi Niznerowi, Mariuszowi Klimkiewiczowi, Michałowi Misztalowi, Jackowi Klossowi, Andrzejowi Przeszłowskiemu i innym moim ulubionym fejsbukowym znajomym. Dziękuję Wam za pamięć, za słowa wsparcia, niekończące się pogaduchy, za przysyłane linki, filmiki i memy. Wiedzcie, że nie ma niczego bardziej otrzeźwiającego niż niespodziewany sygnał powiadomienia z komunikatora.
Tomkowi Koskowi – najlepszemu artylerzyście wśród stalkerów. Bez Twojej pomocy nie wystrzeliłbym z tego ISU-152, mowy nie ma.
COPYRIGHT © BY Sławomir Nieściur COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2019
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-351-6
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE Ivan Khivrenko Aleksandrovich
PROJEKT OKŁADKI Dark Crayon, black gear Paweł Zaręba
ILUSTRACJE black gear Paweł Zaręba
REDAKCJA Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska
KOREKTA Magdalena Byrska, Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka