Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Unia Zjednoczonych Organizacji układu Epsilon Eridani zaczyna chwiać się w posadach.
Związek Orbitalny niespodziewanie ogłasza secesję, Autonomia Sigil rozpoczyna skomplikowaną rozgrywkę polityczną, mającą na cele wzmocnienie swojej pozycji w układzie, nad jedynym zdatnym do życia skrawkiem planety AEgir zawisa widmo przeludnienia – tysiące przebywających w enklawach rehabilitacyjnych rezydentów, pochodzących ze zniszczonych przez skuński okręt habitatów, nie mają dokąd wracać.
W przestrzeni międzyplanetarnej sprawy również przedstawiają się nie najlepiej.
Osłabiona utarczkami w Układzie Słonecznym, w tym utratą największego krążownika, flota admirała Krawczenki pospiesznie uzupełnia braki w ludziach i sprzęcie.
Wysłane na zniszczony w wyniku kolizji Oumuamua ekipy wydobywcze zostają znienacka zaatakowane przez maszyny obcych. Rychło okazuje się, że gdzieś w trzewiach wraku wciąż tli się iskierka obcej świadomości, wrogiej i zdeterminowanej. Ze znajdującego się poza zewnętrznymi rubieżami układu pola asteroid w asyście dziesiątek kamiennych okrętów wojennych wyłania się wezwany przez nią legendarny habitat bojowy, Gniazdo, i wraz ze swoją morderczą eskortą rusza w kierunku ludzkich siedzib.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2020 by Sławomir Nieściur
All rights reserved
Copyright © by Drageus Publishing House Sp. z o.o.
Warszawa 2020
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-66375-30-7
ISBN MOBI: 978-83-66375-31-4
Transportowiec HF-14
Wysoka orbita Sigila
– Poruczniku, słyszy mnie pan? – rozległ się w słuchawkach głos komandora Luposa. Pytanie padło tak niespodziewanie, że Moss podskoczył jak oparzony, uderzając czubkiem hełmu w niskie sklepienie ładowni. Gdyby ta sekcja transportowca nie była oddzielona od reszty pomieszczeń grubą, pokrytą kompozytem warstwą ołowiu, dźwięk uderzenia dotarłby chyba aż do kabiny pilotów.
– Słyszę – potwierdził, oblizując zęby czubkiem języka. W ustach czuł charakterystyczny, słonawy posmak krwi. Spojrzał do góry. Na metalowej płycie sklepienia widniało pojedyncze wgniecenie. Drugie, nieco mniejsze wymacał na swoim hełmie. – Udało mi się przedostać na pokład transportowca.
– Sytuacja? – spytał rzeczowo komandor.
– Ochroniarze wyeliminowani, naukowiec pojmany – odrzekł Moss, przenosząc wzrok na skuloną w kącie ładowni postać w kombinezonie bojowym.
– Co to za jeden?
– Kobieta. Sądząc po emblematach, członek personelu stacji. Jeszcze nie miałem okazji z nią porozmawiać – wyjaśnił Moss.
Podszedł do unieruchomionej postaci w kombinezonie, przyklęknął na jedno kolano i ostrożnie, wierzchem rękawicy starł szron z osłony hełmu. Zza warstwy pancernego szkła spojrzały nań z nienawiścią czarne, błyszczące oczy, okolone długimi rzęsami.
– Jest ranna?
– Tylko poturbowana. Przyjęła kilka podkalibrowych. Straciła wspomaganie pancerza i większość podsystemów, w tym komunikacyjny.
– Przynajmniej nie zaalarmuje załogi – skonkludował Lupos. – A ci ochroniarze?
– Nie żyją.
– Będziemy się z tego gęsto tłumaczyć, poruczniku. Bardzo gęsto.
– Niekoniecznie, panie komandorze. Mam zapisy z systemu wizyjnego pancerza. Ci ludzie nielegalnie wkroczyli na teren placówki wojskowej, a przy próbie zatrzymania stawili zbrojny opór. To raczej Autonomia będzie się tłumaczyć przed nami – powiedział Moss i obejrzał się za siebie.
Przeniesiona ze stacji medycznej komora kriogeniczna spoczywała pośrodku ładowni, przymocowana do podłogi za pomocą przyssawek magnetycznych i grubych, parcianych pasów. Niektóre klamry wciąż jeszcze były niedopięte. W kilku miejscach, tam gdzie trafiły serie pocisków kinetycznych, z plecionki pozostały jedynie strzępiaste farfocle. Równie żałosny widok przedstawiały znajdujące się na wierzchu komory pojemniki z chłodziwem. Z ich podziurawionych ścianek wciąż ulatniały się białe smużki gazu.
Ślady zniszczeń widać było także na drzwiach blokujących dostęp w głąb transportowca. Laminat, którym została pokryta ich powierzchnia, znaczyły liczne plamy, wypalone wiązkami niskoenergetycznej plazmy. Tam zaś, gdzie uderzyły pociski kinetyczne, w metalu ziały parocentymetrowej średnicy szczerby o postrzępionych, błyszczących żywym metalem krawędziach. Z panelu sterowania zamkiem pozostał jedynie okopcony prostokąt, z którego sterczały końcówki nadpalonych przewodów.
Nieopodal framugi, w kałuży zamarzniętej krwi, leżał na plecach trup sigiliańskiego ochroniarza. Spod naderwanej impetem pocisków płyty osłaniającej lewy bark sterczała kość zgruchotanego obojczyka.
Zwłoki drugiego leżały pod ścianą. Tego Moss załatwił od razu na wejściu, dosłownie z marszu, pojedynczym strzałem w przesłonę hełmu, nim zaskoczony jego nagłym pojawieniem się w ładowni mężczyzna zdołał cokolwiek zrobić. Palce trupa wciąż zaciśnięte były na rękojeści miotacza plazmy.
– Za mniej więcej dwie godziny transportowiec osiągnie niską orbitę Sigila – powiedział Lupos. – Dopiero wtedy będzie można spróbować ustalić, gdzie zamierza wylądować.
– Udało się nawiązać kontakt z Autonomią?
– Częściowo. Ta cholerna ultima zmiotła po drodze praktycznie wszystkie orbitalne przekaźniki sygnału. Cała łączność odbywa się za pośrednictwem nadajników na powierzchni, te zaś nie obsługują wojskowych protokołów. Skutek jest taki, że ani my, ani Autonomia nie możemy w czasie rzeczywistym deszyfrować transmisji przychodzących. Wariactwo. – Ze słuchawek dobiegło ciężkie westchnienie. – No, ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że w końcu odebrali nasze komunikaty. Po wylądowaniu nie powinien pan mieć kłopotów z lokalną służbą bezpieczeństwa.
– Oby miał pan rację… – Moss również westchnął. – Bo jeśli ci dwaj byli funkcjonariuszami ich wywiadu centralnego, marny mój los.
– Proszę się nie martwić, poruczniku – odrzekł Lupos uspokajająco. – Na stacji mieli trzy nowiuteńkie szperacze. Kazałem upchnąć do nich drużynę szturmową. To będzie pańska eskorta na wypadek, gdyby ktoś na Sigilu za bardzo się jednak zirytował. Już za panem lecą. Co z Dresslerem?
– Trudno powiedzieć… – Moss wyprostował się i podszedł do komory. Umieszczone wzdłuż krawędzi urządzenia diody pulsowały rytmicznie, na wyświetlaczu przesuwała się z wolna zielonkawa, sinusoidalna linia. – Jest w kriostazie – powiedział, spoglądając przez oszronione wieko na nieruchomą, zanurzoną w zamrożonym roztworze sylwetkę mężczyzny.
– Skurwysyny! – zaklął Lupos z pasją. – Przecież to zakazane! Jeżeli coś mu się stanie, przeoram kinetykami cały ten ich cholerny księżyc razem z przyległościami!
Moss jeszcze raz przyjrzał się wskazaniom wyświetlacza. Poniżej falującej linii, tuż nad dolną krawędzią ekranu przesuwał się komunikat.
– Parametry życiowe… obiektu… w normie – odczytał Stanley. – Chyba nic mu nie jest…
– Chyba, chyba! – przedrzeźnił go dowódca. W jego głosie wciąż słychać było gniew. – W ośrodkach rehabilitacyjnych na AEgirze przebywa ze dwa tysiące takich, którzy mieli wszystko w normie! Dopóki ich nie odmrożono! Teraz zamiast mózgów mają rozmiękłą galaretę! Gdy tylko będzie taka możliwość, proszę rozkazać tej suce rozmrozić pułkownika! Może jeszcze nie jest za późno… – dokończył już nieco spokojniej.
– Zrobię, co w mojej mocy, panie komandorze – obiecał Moss.
– Mam nadzieję. Tymczasem proszę zabezpieczyć ładownię i siedzieć tam, dopóki transportowiec nie przyziemi. Wyjaśnimy sprawę na miejscu.
– Tak jest!
W słuchawkach zabrzęczał sygnał oznaczający zakończenie połączenia.
Rzuciwszy jeszcze raz okiem na wskazania aparatury kriogenicznej, Moss obszedł skrzynię dookoła i pozapinał resztę klamer. Przy okazji sprawdził też stan przyssawek magnetycznych. Wszystkie elektromagnesy były włączone.
Posłuszny zaleceniom Luposa, zablokował prowadzące do ładowni wloty kanałów technicznych. Na wypadek gdyby pilotom transportowca przyszło do głowy pozbyć się niewygodnego ładunku i niechcianego pasażera, pozrywał przewody zasilające mechanizm opuszczania tylnej rampy.
Zwłoki najemników, po uprzednim ich obszukaniu, wepchnął do znajdującej się pod podłogą ładowni wnęki serwisowej. Następnie usiadł obok komory kriogenicznej i oparty o nią plecami zabrał się do deszyfrowania informacji ze znalezionych przy trupach kart identyfikacyjnych. Od czasu do czasu rzucał okiem na siedzącą naprzeciwko kobietę, unieruchomioną w pozbawionym zasilania kombinezonie pancernym.
Z danych, które udało mu się ściągnąć, wynikało, że obaj mężczyźni zatrudnieni zostali przez spółkę parającą się eksploracją planetoid oraz doradztwem w zakresie pośrednictwa w obrocie licencjami górniczymi, w charakterze tymczasowych konsultantów do spraw bezpieczeństwa. Firma miała siedzibę na Sigilu. Nazwa przedsiębiorstwa – literki ATM i cyfra 3 – nic Mossowi nie mówiły. Przypuszczał jednak, że firma może być spółką córką utworzoną przez którąś z wielkich kompanii górniczych, zrzeszonych w ramach Autonomii Sigil. Od czasu podpisania ogólnoukładowego traktatu największe przedsiębiorstwa w układzie stworzyły dziesiątki takich podmiotów, by w ten sposób uwolnić część swoich przychodów spod morderczego, potrójnego systemu podatkowego, wprowadzonego przez traktaty zjednoczeniowe.
W miarę jak system dekodujący wbudowany w oprogramowanie operacyjne pancerza odczytywał kolejne informacje, Moss był coraz bardziej skonsternowany.
– Co tu jest, u licha, grane? – mruknął na widok wyświetlających się na przesłonie hełmu danych personalnych jednego z zabitych.
Według wskazań biometrycznych mężczyzna w chwili śmierci miał czterdzieści sześć lat biologicznych, zgodnie zaś z datą urodzenia – aż siedemdziesiąt dwa. Gdy Moss sprawdził dane drugiego, okazało się że w tym przypadku różnica pomiędzy wiekiem biologicznym a rzeczywistym jest jeszcze większa i wynosi równo czterdzieści lat.
Jeżeli zapisy były prawidłowe, istniały dwie możliwości: albo obaj najemnicy od co najmniej trzydziestu lat poddawali się regularnie kuracjom regeneracyjnym, albo przeleżeli kilka dekad w komorach kriogenicznych. Prześledziwszy wstecz ich ścieżki zawodowe, porucznik wykluczył pierwszą możliwość. Nie przemawiał za nią ani status społeczny mężczyzn, ani charakter wykonywanej pracy. Procedura kompleksowej odnowy biologicznej organizmu była zabiegiem nie tylko kosztownym, ale dostępnym jedynie dla ściśle określonych grup, nie licząc, rzecz jasna, armii.
Pozostawała więc tylko opcja druga. Od wielu lat słyszał powtarzane szeptem historie o porywanych przez Skunów górnikach, których ciała, uprzednio zamrożone, miały stanowić źródło pokarmu dla świeżo wyklutych osobników. To ostatnie, zdaniem Mossa, było wierutną bzdurą. Skunowie, choć zewnętrzną budową przypominali przerośnięte ziemskie wije, byli żyworodni, a ich młode od momentu narodzenia aż do osiągnięcia dojrzałości żywiły się wyłącznie specjalną wydzieliną, produkowaną przez gruczoły matek. Pod tym względem biologia Skunów była bardzo podobna do biologii ssaków. Dorosłe osobniki nie jadły w ogóle, przynajmniej w potocznym rozumieniu tego słowa. Niezbędne do życia substancje pobierały, kąpiąc się w roztworach odżywczych, za pośrednictwem pokrywających powierzchnię ich ciał organelli komórkowych.
Z kolei same uprowadzenia były niestety faktem. Doniesienia o zaginionych pracownikach rafinerii kosmicznych, załogach okrętów transportowych czy personelu pokładowym mobilnych instalacji badawczych od zawsze stanowiły nieodłączny, by nie rzec zwyczajowy element telewizyjnych programów informacyjnych i wszelkiego rodzaju biuletynów prasowych.
Moss schował identyfikatory do kieszonki w napierśniku i wyłączył moduł dekodera. Musiał niezwłocznie przesłuchać pojmaną kobietę. Aby to zrobić, potrzebował baterii, za pomocą której mógłby przywrócić do życia część systemów uszkodzonego pancerza.
Jeszcze raz obszedł dookoła komorę kriogeniczną, przyglądając się uważnie masywnej obudowie. Na jednej z bocznych ścianek zauważył sporych rozmiarów wybrzuszenie, zwieńczone metalową klapką, przytwierdzoną motylkowatymi wkrętami i oznaczoną symbolem przekreślonej błyskawicy.
Zdemontował ją i zajrzał do środka. Na wewnętrzny system zasilania urządzenia składały się dwa uniwersalne ogniwa elektryczne oraz niedużej mocy zestandaryzowana przetwornica prądu. Wskaźniki stanu baterii oscylowały w okolicy górnych wartości. Na korpusie przetwornicy znajdowało się gniazdo zasilania zewnętrznego, a pod nim – zwinięty w zgrabny kłębek i spięty trytytką – wisiał przewód zasilający.
Moss rozwinął go i podłączył do jednego z gniazd w ścianie ładowni, po czym ostrożnie, uważając, żeby nie uszkodzić pancernymi rękawicami cienkich jak nitki kabli przyłączeniowych, zdemontował jedno z ogniw.
Obszedł komorę po raz kolejny. Sygnalizatory na urządzeniu w dalszym ciągu pulsowały, wykres na wyświetlaczu kontrolnym przesuwał się powoli, miarowo falując.
Zastygły w skrystalizowanym żelu Dressler leżał z rękami złożonymi na piersiach, wyglądał jak mumia. Twarz pułkownika zakrywała maska aparatu oddechowego, oczy zasłaniały wielkie gogle. Na pokrytych purpurowymi plamami oparzeń dłoniach, czole i obciętych na jeża blond włosach skrzył się szron.
Patrząc na to zmaltretowane chorobą popromienną, wciśnięte w ściętą mrozem i zimną jak pustka kosmiczna substancję ciało, Moss poczuł ucisk w gardle. Nie powinni tutaj być. Ani pułkownik, ani on.
Przez jedną, na szczęście krótką, chwilę czuł nieprzeparte pragnienie, by zdjąć hełm, unieść pokrywę wnęki, pod którą leżały zwłoki ochroniarzy, i napluć na ich ścierwa, a potem opuścić rampę i wyrzucić w próżnię tę unieruchomioną sukę.
Zamiast tego zwiększył przepływ tlenu w kombinezonie, wciągnął potężny haust mieszanki powietrznej. Zakręciło mu się w głowie, przed oczyma zawirowały różnobarwne plamki. Po kilku chwilach objawy przetlenienia organizmu ustąpiły, a wraz z nimi zniknął gniew.
Ignorując pełne wrogości spojrzenia kobiety, zabrał się do prowizorycznej naprawy jej skafandra.
Jak się rychło okazało, przywrócenie zasilania nie było trudne. Osłaniające moduł energetyczny kombinezonu płytki z łatwością wyszły z mocowań, wtyki baterii, którą wymontował z komory, pasowały idealnie do gniazd, co zaś najważniejsze, bardzo szybko udało mu się zidentyfikować i odłączyć podzespół radionadajnika. Dzięki temu nie musiał się już obawiać, że jeniec zaalarmuje załogę transportowca.
Największym problemem okazało się ustalenie częstotliwości, na jakiej systemy komunikacyjne obu kombinezonów, jego i kobiety, mogłyby wymienić protokoły łącznościowe. Zakresów wykorzystywanych do komunikacji wewnętrznej było niemal tyle, ile wyprodukowanych zostało interkomów, dodatkowo użytkownicy tych urządzeń bardzo często modyfikowali je do własnych potrzeb.
Wypróbowanie najbardziej prawdopodobnych kombinacji zajęłoby mu masę czasu, a i to niekoniecznie dałoby wymierny efekt. Istniało też ryzyko, że ten konkretny interkom przestrojony został na jakąś nietypową częstotliwość, niezarejestrowaną w oficjalnych wykazach.
Postanowił skonsultować tę kwestię z Katią.
Ryzykując, że systemy nasłuchowe transportowca wykryją nie dość, że nieautoryzowaną, to jeszcze opatrzoną wojskową sygnaturą transmisję, wywołał „Rubież”. Po kilkunastu sekundach oczekiwania w słuchawkach rozbrzmiał dobrze mu znany głos kaprala Kulaka, szefa pionu łączności:
– UF-101, krążownik „Rubież”. Słucham.
– Tu porucznik Moss. Muszę pilnie porozmawiać z inżynier Sniegową.
– Kanał prywatny?
– Bez różnicy.
– Dam na prywatny. Proszę chwileczkę zaczekać, namierzę jej terminal.
Po kilkudziesięciu sekundach, w których trakcie Moss dla zabicia czasu przetestował parę przypadkowych częstotliwości, nadeszła odpowiedź z krążownika.
– Transmisja przekierowana – poinformował Kulak.
W słuchawkach kliknęło i Moss usłyszał pełen niepokoju głos Sniegowej:
– Znalazłeś pułkownika?
– Tak. Ci gnoje zamrozili go w komorze krio.
– Matko Ziemio… – jęknęła. – Po co?!
– Tego właśnie próbuję się dowiedzieć.
Moss kucnął przy schwytanej kobiecie i mocnym szarpnięciem rozprostował jej zgiętą w łokciu rękę. Trzasnęła osłona przegubu, z uszkodzonej rurki siłownika trysnął płyn hydrauliczny. Na ochraniającej przedramię płycie błysnęła srebrem prostokątna tabliczka znamionowa.
– Znasz się na systemach łączności wewnętrznej, prawda? – zapytał Sniegowej.
– Robiłam z tego specjalizację. Czemu pytasz?
– Mam tutaj jednego z tych delikwentów, których niedawno widzieliśmy na stacji. Tych najemników z Sigila. A właściwie to delikwentkę. Utknęła w kombinezonie opancerzonym, a ja nie znam częstotliwości jej komunikatora.
– Nie za bardzo rozumiem… – odrzekła niepewnie Sniegowa. – Kto niby…
– Później wyjaśnię – przerwał Moss. – Muszę z nią jak najszybciej porozmawiać, a mogę to zrobić tylko przez interkom!
– Ach… Łączność wewnętrzna… – Sniegowa umilkła. – Spróbuj na ogólnym kanale alarmowym – poradziła po namyśle. – Komunikatory wykrywają tę częstotliwość automatycznie.
– Odpada – stwierdził. – Transmisję alarmową odbiorą wszyscy w promieniu pięciu minut świetlnych, a ja nie chcę się ujawniać.
– W takim razie musisz podpiąć komunikator bezpośrednio do modułu odbiorczego w jej kombinezonie. Transmisja pójdzie przewodem, z pominięciem nadajnika radiowego.
– Jak to zrobić?
– Podaj mi model pancerza. Numer seryjny znajdziesz na tabliczce znamionowej.
Moss przyjrzał się uważnie wymazanej płynem aluminiowej płytce z wytłoczonymi symbolami.
– Ce… a… es… – odczytał – jedenaście siedemdziesiąt siedem.
– Poczekaj, sprawdzę schemat konstrukcyjny. – W słuchawkach rozbrzmiał przytłumiony dźwięk uruchamianego terminalu stacjonarnego. – Niezłe cacko. Ktoś tu dysponuje niemałymi funduszami. Multiprzewodzący, wzmocniony polimerami pancerz, modułowy system uzbrojenia i możliwość podłączenia ogniw fuzyjnych…
– Katiu! – zniecierpliwił się Moss.
– Przepraszam, ale… ale to jest naprawdę drogi, elitarny sprzęt. Uważaj na siebie, Stan. Ktoś, kogo stać, aby wyposażyć w to zwykłych agentów terenowych, musi być potężny.
Postanowił jak najszybciej zmienić temat.
– Jak mam to podłączyć?
– Na lewym panelu udowym, tuż nad uchwytem miotacza, masz port komunikatora. Standardowe gniazdo, zamontowane na rozwijanym, trzydziestocentymetrowym przewodzie. Znalazłeś?
Moss wyjął broń z kabury i odłożył ją na bok. W miejscu, gdzie rękojeść miotacza stykała się z płytką pancerza, wymacał niewielką klapkę, zabezpieczoną klamerką. Po jej otwarciu klapka uniosła się, odsłaniając panel i opisany przez Sniegową port.
– Tak – potwierdził.
– Teraz wyciągnij przewód – poinstruowała. – Tylko delikatnie, żeby nie urwać.
Posłusznie zastosował się do jej wskazówek.
– Zrobione – oznajmił po chwili, z wyczuciem ściskając czubkami opancerzonych palców małą, plastikową wtyczkę.
– Doskonale – pochwaliła. – Teraz będzie ta trudniejsza część.
– Czyli?
– Podepniesz się do modułu łączności w jej kombinezonie. Ponieważ tam również jest tylko port wyjściowy, będziesz musiał rozmontować obie wtyczki i połączyć kable bezpośrednio.
– Niby jak mam to zrobić? W tych grubych rękawicach? – jęknął, spoglądając na wtyczkę. Port miał rozmiary paznokcia.
– Innego sposobu nie ma – powiedziała stanowczo. – Chyba że masz gdzieś pod ręką odpowiednią przelotkę. Przypominam, że w rękawice wbudowane są mikromanipulatory, po dwa przy palcach wskazujących i jeden na prawym kciuku.
– No dobra, spróbuję. Najwyżej nic z tego nie wyjdzie – powiedział ponuro.
– Dasz radę. Ciesz się, że to nie światłowody, tylko zwykłe kable koncentryczne. Pod tym względem Autonomia nieprędko dorówna Związkowi – powiedziała z nutką dumy. – Moduł łączności jest pod lewym naramiennikiem. Będziesz musiał go oderwać.
– To akurat nie będzie trudne – odrzekł, spoglądając z niejaką satysfakcją na zdemolowany przegub łokciowy kombinezonu kobiety.
Zaparł się jedną ręką o jej hełm, wcisnął palce drugiej pod krawędź chroniącej bark płytki i z całej siły pociągnął do góry.
– Gotowe – oznajmił, odrzucając wyrwany z mocowań fragment pancerza. – Widzę panel. Wygląda identycznie jak mój.
– Bo to jest ten sam model – wyjaśniła Sniegowa. – Zdemontuj obie końcówki i połącz kable, tylko nie pomyl kolorów. Mają być takie same.
– A jeśli nie zadziała?
– Musi zadziałać.
– Rozumiem. – Ze zgrubienia na czubku palca rękawicy Mossa wysunął się cienki jak zapałka stalowy manipulator z rozpłaszczoną końcówką. – Biorę się do roboty. Możesz pozostać na linii?
– Nie ma sprawy, ale musisz się spieszyć. Za pół godziny rozpoczynam wachtę w maszynowni, a tam nie wolno korzystać z komunikatorów osobistych. Przełączam w tryb nasłuchu, w razie czego pytaj.
W słuchawkach kliknęło, po czym zapadła cisza, zakłócana od czasu do czasu stłumionymi trzaskami, świadczącymi o tym, że kanał łączności pozostaje otwarty.
Pomagając sobie szpikulcem manipulatora, Moss rozmontował obie wtyczki, a potem zabrał się do łączenia odsłoniętych końcówek przewodów.
– I jak? Udało się? – zapytała po kilku minutach Sniegowa, akurat w momencie, gdy przy pomocy manipulatora kciukowego zgrzewał ze sobą ostatnie dwa druciki.
– Zaraz się okaże – odparł, włączając interkom skafandra, by ustawić go na kanał alarmowy. Na wyświetlaczu hełmu pojawiły się dwa komunikaty: jeden o gotowości systemu do wyemitowania transmisji, drugi, pulsujący intensywną czerwienią, o konieczności zamknięcia łącza głównego.
– Musimy kończyć. Dziękuję, Katiu – powiedział.
– Powodzenia, Stan. – Rozłączyła się.
Żądanie wyłączenia głównego kanału łączności znikło z wyświetlacza, zastąpione przez wyświetloną na wysokości ust Mossa niewielką ikonkę, imitującą przycisk aktywatora transmisji alarmowej.
Nie namyślając się długo, musnął ją czubkiem języka.
Trawler naprawczy „Grot”
Układ planetarny Epsilon Eridani
– Prędkość przelotowa – zameldował operator. Pochylony nad konsolą wpatrywał się w wyświetlacze. – Cumy w porządku, zakotwiczone prawidłowo… Naprężenia w normie… Wciągarki sprawne… – odczytywał wyświetlane na ekranach komunikaty, odznaczając kolejno każdy z nich. – Proszę o zgodę na wyłączenie napędu konwencjonalnego – powiedział, gdy na głównym wyświetlaczu pojawiła się ogólna informacja o sprawności podsystemów okrętu.
– Udzielam zgody – odpowiedział kapitan Jack Karpinski.
Oklejone czujnikami sensorycznymi palce operatora poruszyły się nieznacznie.
– Napęd wyłączony – oznajmił i wyprostował się w fotelu. – System automatycznej korekty aktywny – dodał, wciskając duży, okrągły przycisk zlokalizowany pośrodku pulpitu.
Wraz z wyłączeniem turbin silników znikła powodowana rezonansem dysz wylotowych delikatna wibracja pokładu, ucichł też basowy pomruk pomp chłodzenia.
– Dobra robota – pochwalił Karpinski. Podobnie jak jeszcze przed chwilą podwładny, siedział zgarbiony nad pulpitem konsoli dowodzenia, analizując raporty nadchodzące z poszczególnych sekcji trawlera.
Operator skinął lekko głową i pomagając sobie zębami, metodycznie poodrywał z rąk plastry czujników, a potem zdjął z twarzy gogle wizyjne.
– Możemy mieć problem z paliwem – powiedział, spoglądając na ekran dużego, kilkudziesięciocalowego wyświetlacza zawieszonego na bocznej ścianie sterówki. – Drugie podejście do wraku kosztowało nas piętnaście procent zawartości zbiornika głównego i grubo ponad pięćdziesiąt rezerwowego.
Karpinski podążył za jego wzrokiem. Informację o stanie zbiorników system monitorujący okrętu wyświetlał tradycyjnie w formie wykresu kołowego. Widoczny na ekranie okrąg podzielony był na ćwiartki, z których już tylko dwie miały zieloną barwę.
– Na hamowanie wystarczy – stwierdził. – Zatankujemy w stoczni.
– Nie jestem pewien, czy wystarczy, kapitanie – skrzywił się operator. – Wrak jest naprawdę duży. To trochę tak, jakbyśmy wlekli za sobą wszystkie krążowniki floty jednocześnie.
– Cholera… – Karpinski pojął raptem, do czego zmierza kapral. Ocalały fragment Oumuamua wielokrotnie przewyższał masą i rozmiarami wszystko, co dotychczas brali na hol, z asteroidami włącznie. Spowolnienie takiej ilości skały i metalu do prędkości, przy której możliwe byłoby jej zakotwiczenie w stoczni, faktycznie wymagało ogromnej ilości materiału pędnego. – Ile nam zabraknie?
– Nie wiem, kapitanie, niespecjalnie znam się na technologii stosowanej w silnikach konwencjonalnych – Operator rozłożył bezradnie ręce. – Trzeba by zapytać Fehera, to jego działka.
Karpinski natychmiast chwycił za ramię interkomu. Drugą ręką pociągnął dźwignię zwalniającą blokadę osłon sterowni.
Wykonane z kompozytu stalowo-węglowego dziesięciocentymetrowej grubości płyty rozłożyły się na boki niczym płatki upiornego kwiatu, odsłaniając przezroczysty bąbel sterówki, złożony z fasetowych, sześciokątnych tafli pancernego szkła.
– Szef pionu technicznego w trybie pilnym proszony jest do małej sterowni! Powtarzam, w trybie pilnym! – rzucił kapitan do mikrofonu. – Jaka może być maksymalna prędkość dla przechwycenia tego draństwa? – spytał, spoglądając na sunący za okrętem wrak Oumuamua.
Zdeformowany, tu i ówdzie odarty z otuliny skalnej kolos leciał kilkaset metrów za rufą „Grota”, celując w dysze trawlera nadtopionymi, powyginanymi we wszystkie strony szynami odsłoniętych żebrowań, za których plątaniną ział czernią rozpruty kadłub wewnętrzny.
Z miejsca, w którym siedział Karpinski, skuński okręt przypominał rozłupany blok uzbrojonego betonu.
– Sto, sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, w zależności od mocy silników okrętu przechwytującego i wytrzymałości cum – wyjaśnił operator.
– Aż tak bardzo? – zdziwił się Karpinski. – My złapaliśmy go przy prawie dwóch tysiącach…
– Ciężko to nazwać przechwyceniem – uśmiechnął się operator. – Nadaliśmy mu jedynie dodatkowe przyspieszenie. Zresztą nawet wtedy różnica wyniosła raptem siedemdziesiąt na godzinę.
– Fakt – zgodził się Karpinski. – Łatwiej zmienić kurs, niż… – przerwał, słysząc syk otwierających się drzwi. Do sterowni wszedł główny inżynier.
– Laszlo Feher, do usług! – zaanonsował wesoło, po czym, nie czekając na pozwolenie przełożonego, z westchnieniem ulgi usiadł na jednym z bocznych siedzisk. – Uff… Jak dobrze… – westchnął z błogością, zakładając obute w ciężkie magnetyczne buciory nogi na biegnącą w poprzek sterowni barierkę.
Karpinski zmarszczył na ten widok brwi, ale powstrzymał się od komentarza. Zamiast tego wskazał dłonią boczny ekran.
– Będziemy mieć problem z wyhamowaniem – oznajmił bez ogródek.
Inżynier przez kilka długich chwil wpatrywał się w wyświetlacz.
– Aż tyle nam zeszło? – mruknął do siebie. Zdjął nogi z poręczy, wstał i podszedł bliżej ekranu. – Rezerwa też naruszona… Przepraszam – powiedział do operatora, po czym schylił się nad jego konsolą i wystukał coś szybko na wbudowanej w blat klawiaturze.
Wykres na ekranie zniknął, zastąpiony przez kolumny szybko przesuwających się cyfr. W miarę pojawiania się wyników obliczeń twarz Fehera pochmurniała coraz bardziej, a gdy w końcu wyświetlił się wynik końcowy, wielka, opatrzona minusem cyfra 10, inżynier skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego.
Zarówno Karpinski, jak i operator przyglądali mu się z zaniepokojonymi minami.
– Za mało? – zapytał ten pierwszy.
– Za mało – przytaknął Feher. – O równe dziesięć procent. – Ruchem podbródka wskazał wyświetlacz. – Konieczna będzie zmiana kursu i jak najszybsze zainicjowanie procedury hamowania.
– Przecież dopiero osiągnęliśmy przelotową! – zaprotestował operator. – Zmiana trajektorii, choćby o jeden stopień, przełoży się na wydłużenie czasu trwania misji.
– Niby czemu? – zainteresował się Feher.
– Bo przed nami krąży cała masa najprzeróżniejszych instalacji. Część z nich to wręcz zabytki. Nie mają modułów astrolokacyjnych, ani też odpowiednio silnych anten nadawczo-odbiorczych. Namierzenie, a potem ekstrapolacja trajektorii będą bardzo, ale to bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Poza tym znowu zaczniemy wytracać prędkość. Wyznaczenie nowego, bezpiecznego kursu wśród tego żelastwa zajmie mnóstwo czasu.
– Konkretnie ile? – spytał kapitan.
– Tydzień. Plus minus dwa dni.
– No i co z tego? – Feher wzruszył ramionami. – W harmonogramach misji uwzględniony jest trzydziestodniowy margines. Tydzień czy nawet dwa nie zrobią większej różnicy.
– Obawiam się, że jednak zrobią – powiedział Karpinski.
Z wnęki pod blatem wyjął spięty pojedynczym klipsem plik zafoliowanych dokumentów, a zeń kilka arkuszy zadrukowanych drobną czcionką.
– Pierwotne stany magazynowe – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenia podwładnych.
Rozłożył kartki przed sobą.
– Deflektory dysz pulsacyjnych, pręty uzwojeniowe generatorów osłon elektromagnetycznych, chłodziwo do głównego reaktora – wymieniał, wskazując palcem poszczególne pozycje na liście. – Kończą się nam zarówno prefabrykaty, jak i surowce do ich produkcji.
– Do stoczni dolecimy tak czy owak – powiedział Feher.
– Owszem, tylko co dalej? Na własne potrzeby nam wystarczy, ale przecież nie o to chodzi. „Grot” jest podstawowym zapleczem technicznym dla całego zgrupowania. – Karpinski pozbierał dokumenty. – Stocznia jako taka jest natomiast instalacją stricte rozbiórkową, pozbawioną zaplecza produkcyjnego i bazy surowcowo-materiałowej. Niczego tam nie pozyskamy.
– O surowce nie powinniśmy się martwić. W końcu dostarczymy do stoczni parę milionów ton najprzeróżniejszego dobra. – Feher wskazał kciukiem na okna, za którymi widać było zdeformowany wrak Oumuamua, podświetlony upiorną błękitną poświatą, padającą z wciąż jeszcze rozgrzanych dysz silników manewrowych trawlera.
– Pieprzenie – mruknął pod nosem operator.
– Kapralu! – zgromił go Karpinski. – Jeżeli ma pan jakieś uwagi, to proszę zgłosić je w regulaminowy sposób.
– Przepraszam, panie kapitanie. – Operator skłonił głowę, jego lekko zaróżowione oblicze pobladło, rumieńce utrzymały się jedynie tam, gdzie skórę odgniotły krawędzie gogli wizyjnych. – Niestety, kolega przyjmuje zbyt optymistyczne założenia. Nierealne, rzekłbym. Wszelkie obiekty przekazane cywilnym stoczniom rozbiórkowym z mocy prawa stają się własnością przedsiębiorstw, które zarządzają daną instalacją. Nie dotyczy to jedynie technologii o przeznaczeniu militarnym pod dowolną postacią. Kiedy oddamy Oumuamua, każdy kilogram pozyskanego zeń surowca będziemy musieli odkupić od właściciela stoczni, i to w cenie rynkowej. Pod warunkiem że w ogóle zechce nam cokolwiek sprzedać.
Karpinski zaklął, zapominając, że dosłownie przed chwilą sam skarcił podwładnego za używanie nieparlamentarnych wyrazów.
Przez następny kwadrans w sterówce panowała cisza. Operator powrócił do obserwacji przyrządów, Karpinski jeszcze raz wertował dokumenty, Feher zaś, z rękoma w kieszeniach wyświechtanego uniformu, patrzył na majaczący za rufą holownika wrak, wokół którego migotały na tle wszechobecnej czerni światełka pozycyjne orbiterów. Liny holownicze, z tej odległości wyglądające jak cienkie srebrne nici, nie były już napięte, lecz sfalowane, jako że wrak sunął jedynie siłą inercji.
– A gdyby tak pozyskać co nieco we własnym, że tak powiem, zakresie? – odezwał się nagle inżynier.
Podszedł bliżej szyby i starł grzbietem dłoni szron, którym zdążyła się już częściowo pokryć.
– Słucham? – Karpinski uniósł wzrok znad dokumentów i popatrzył nań z zaciekawieniem.
Feher odwrócił się od okna. Uśmiechał się zawadiacko.
– Mamy surowce, kapitanie. Dużo surowców. Całą górę! – oznajmił, wskazując dłonią za siebie.
– I tydzień na ich wydobycie. – Ponure do tej pory oblicze Karpinskiego rozjaśniło się, pionowa bruzda na czole znikła, tak samo jak zmarszczki przy kącikach ust.
– No właśnie! – przytaknął entuzjastycznie inżynier. – Przeskanujemy wrak spektrometrem, wyślemy roboty górnicze, transportowce i zanim dolecimy do stoczni, magazyny surowcowe będziemy mieć wypełnione pod korek.
– Hola, hola, nie tak szybko – zaoponował operator, unosząc zaczerwienioną od przylepców dłoń. – Zmiana kursu wiązać się będzie z koniecznością przepięcia cum i najprawdopodobniej uruchomienia silników korekcyjnych na bakburcie. Dopóki one będą pracować, zablokowane zostaną hangary jednostek pomocniczych.
Entuzjazm Fehera zgasł równie szybko, jak się pojawił.
– A mówiłem, żeby przenieść te wszystkie łajby do magazynów dziobowych… – powiedział, spoglądając z wyrzutem na Karpinskiego.
– Najpierw musimy mieć urobek. O jego transport będziemy się martwić później – stwierdził Karpinski, który najwidoczniej już podjął decyzję. – Proszę zorganizować ludzi i sprzęt – powiedział do inżyniera. – Ma pan w tym zakresie pełną swobodę. Osobiście poinformuję o tym porucznik Townsend – dodał, widząc grymas niezadowolenia na umorusanej twarzy mężczyzny.
Słysząc ostatnie słowa, Feher natychmiast się rozluźnił.
– Dziękuję, panie kapitanie. To znacznie przyspieszy sprawę – powiedział, ruszając w kierunku wyjścia.
– Bez wątpienia – zgodził się Karpinski.
– Czyli zmieniamy kurs? – upewnił się operator, sięgając pod pulpit, gdzie w metalowym pojemniku leżał stosik nierozpakowanych jeszcze przylepców sensorycznych.
– Zgadza się – skinął głową kapitan. – Proszę powiadomić główną sterownię. Niech wezwą wszystkich na stanowiska, trzeba jak najszybciej wytyczyć bezpieczną trajektorię.
– Tak jest.
Zaszeleściła rozrywana folia, na pulpit nawigacyjny wysypały się okrągłe, samoprzylepne czujniki, które po kilku chwilach znalazły się na grzbietach dłoni i czubkach palców operatora. Przez doczepione do nich nitki światłowodów pomknęły błękitne iskierki wyładowań neuronalnych, a w ślad za nimi pierwsze pozawerbalne komendy.
Niedługo później na ekranach przy stanowisku kapitańskim pojawiły się żądania autoryzacji poleceń otrzymanych przez poszczególne sekcje operacyjne trawlera. Karpinski przeleciał wzrokiem listę wysłanych rozkazów, po czym, przyłożywszy do skroni pojedynczy sensor, zatwierdził ją, recytując w myślach swój kod personalny.
Skopiowana od obcych technika komunikacji neurosensorycznej jak zwykle nie zawiodła i już po chwili zlokalizowana na dziobie okrętu kopuła głównej sterowni rozbłysła aktywowanymi soczewkami lidarów dalekiego zasięgu, skanującymi przestrzeń skoncentrowanymi wiązkami fotonów.
W czasie gdy operator na nowo mościł się wśród plątaniny światłowodów i nakładał na głowę gogle wizyjne, Karpinski wygramolił się zza pulpitu, podszedł do tafli okna i podobnie jak wcześniej Feher popatrzył na zwalisty kształt wraku Oumuamua, sunący za trawlerem.
Widok był niesamowity. Kilkusetmetrowej wysokości ściana potrzaskanej skały, z której wystawały metalowe wręgi, piętrzyła się nad „Grotem” niczym monstrualna góra lodowa nad rybackim kutrem. A przecież trawler też był wielkim okrętem, wielokroć przewyższającym tonażem najcięższe krążowniki floty. W jego kanciastym kadłubie, przypominającym kształtem wielki, nieco spłaszczony sześcian pokryty gruzłami nadbudówek i najprzeróżniejszych stalowych konstrukcji, kryły się hale fabryczne, rafinerie, a nawet piece hutnicze, gdzie na bieżąco przerabiano i przetapiano zarówno odzyskane, jak i pozyskane surowce mineralne. W największej z nadbudówek, będącej w istocie długą wiatą, otoczoną ze wszystkich stron gęstą, drucianą siatką, piętrzył się stos osmalonego, pogiętego i nadtopionego żelastwa – były to resztki zniszczonych przez Oumuamua układowych instalacji, zebrane po drodze przez bezzałogowe jednostki oczyszczające, które przeczesywały przestrzeń w promieniu kilkudziesięciu sekund świetlnych od okrętu w poszukiwaniu nadających się do wykorzystania materiałów.
Na oczach Karpinskiego do nadbudówki przycumowała jedna z takich jednostek – kanciasty dron, wyposażony w magnetyczną platformę nośną.
Z tej odległości trudno było dostrzec, jaką konkretnie zdobycz przywiózł robot, ale sądząc po obłym, najeżonym długimi wypustkami kształcie, jakąś uszkodzoną bądź wyłączoną z użytkowania boję astrolokacyjną.
Pochwycony przez wygenerowane lokalnie pole grawitacyjne, kawał złomu odkleił się od platformy i spadł na stos zgromadzonego żelastwa, powiększając tym samym zapasy surowców o kolejne kilkaset kilogramów.
Po zrzuceniu ładunku dron natychmiast odskoczył w mrok, pozostawiając za sobą bliźniacze smugi zjonizowanego gazu.
Gdzieś z boku, po lewej stronie kadłuba, błysnęło jaskrawe światło, zaraz po tym przestrzeń przed okrętem rozjarzyła się zielonkawą poświatą aktywowanych przez systemy okrętu przednich osłon elektromagnetycznych. Nieliczne, rozmieszczone wśród infrastruktury na kadłubie wieżyczki strzelnicze obróciły smukłe lufy w kierunku dziobu i plunęły w przestrzeń wiązkami plazmy.
Karpinski przeszedł na drugą stronę sterówki i spojrzał w kierunku, gdzie pomknęły porcje niszczycielskiej energii.
– Co tym razem? – rzucił przez ramię do operatora.
– Jakiś gruz. Sporo tego w okolicy – wyjaśnił zapytany. – Straciliśmy już trzy drony. Mikrometeoryty.
– Podnieść osłony sterowni – zarządził Karpinski. – Drony do hangarów. Nie ma sensu ryzykować kolejnych maszyn dla paru ton śmiecia. Przydadzą się na miejscu, gdy zaczniemy prace na wraku.
– Zwiadowcze też mam odwołać?
– Tak. Do rozpoznania wystarczą lidary.
Kapitan wrócił na swój fotel i popatrzył na główny wyświetlacz. Na terminal dowodzenia napływały już meldunki o wdrożeniu procedur związanych ze zmianą kursu i raporty z sekcji produkcyjnych. Na jednym z bocznych ekranów pojawił się obraz z kamer zlokalizowanych nad jeszcze otwartymi wrotami hangaru jednostek pomocniczych. W oświetlonej rzęsiście hali krzątali się gorączkowo odziani w skafandry próżniowe technicy, przygotowujący w najwyższym pośpiechu platformy dla powracających dronów.
Nieopodal hangaru rozgrzewał silniki przycumowany bezpośrednio do burty mały, osobowy transportowiec. Miała nim polecieć brygada robocza, której zadaniem było wyczepienie lin holujących oraz wyznaczenie miejsc pod wstrzelenie nowych kotew.
Na konsolecie zapaliła się dioda transmisji przychodzącej, sekundę później na wyświetlaczu pojawiła się siedząca na tle przeszklonej ścianki głównej sterowni porucznik Joana Townsend, pierwsza oficer. Na jej ziemistej, pomarszczonej twarzy malowała się furia.
– Dlaczego moje drony zostały odwołane? – wycedziła, niemal nie poruszając ustami. Oczy miała zwężone w szparki, jeden z policzków drgał, szarpany nerwowym tikiem.
– Lecimy przez rejon o podwyższonym ryzyku kolizyjnym – odpowiedział spokojnie kapitan.
– Bzdura! – prychnęła.
– Poruczniku, proszę się nie zapominać! – przywołał ją do porządku. Choć starał się tego nie okazywać, miał już serdecznie dość jej humorów. – Utrata trzech maszyn jest tego wystarczającym dowodem.
– W promieniu dwóch minut świetlnych od naszej aktualnej pozycji roboty zwiadowcze zlokalizowały około trzydziestu nieaktywnych instalacji. Cztery z nich to najprawdopodobniej stacje tranzytowe, jeszcze z początków kolonizacji. Doskonale pan wie, ile wartościowych komponentów można odzyskać z takich konstrukcji. Trzy roboty to naprawdę niewielka cena. Jeden kompletny moduł takiej instalacji jest więcej wart niż eskadra dronów – wyjaśniła spokojniejszym tonem.
– Zdaję sobie z tego sprawę, pani porucznik – odparł ugodowo. W sumie miała rację.
Powłoki i konstrukcje nośne stacji tranzytowych odlewano niegdyś z odzyskanych ze zniszczonych skuńskich okrętów metali z grupy lantanowców, niezwykle trudnych do wyodrębnienia w stanie czystym, a z ekonomicznego punktu widzenia o wiele cenniejszych niż złoto.
– Obiecuję pani, że po zakończeniu operacji holowniczej wyślę w ten rejon nasz największy transportowiec, żeby zebrał cały ten szrot. W tej chwili jednak drony są potrzebne gdzie indziej.
– Ma pan na myśli nielegalną operację eksploatacji Oumuamua? – spytała z przekąsem.
„Matko Ziemio” – jęknął w duchu. Gdyby stanął teraz przed nim człowiek, który jako pierwszy wpadł na pomysł warunkowania lojalnościowego wszystkich dorosłych członków swojej organizacji, udusiłby drania gołymi rękami.
– Nielegalna to zbyt mocne określenie – odrzekł. – Po prostu nieautoryzowana przez dowództwo.
– Czyli nielegalna. Do eksploracji obiektów tego typu wymagana jest asygnata Prezydium Rady Zjednoczonych Organizacji. Autoryzacja dowódcy zgrupowania to tylko formalność.
– Pani porucznik, sytuacja, w której się znaleźliśmy, wymaga podjęcia natychmiastowych działań, mających na celu zapobieżenie grożącemu nam niebezpieczeństwu – odpowiedział, nadając swoim słowom możliwie najbardziej oficjalny ton. – W zasadzie, jako głównodowodzący tym okrętem, powinienem zarządzić stan gotowości bojowej.
Teatralnym gestem pomasował się po szczęce, udając, że się nad tym poważnie zastanawia. Zdawał sobie sprawę, że jako pierwsza oficer Townsend gotowa jest wystosować oficjalny protest i przesłać go prywatnym kanałem do Prezydium Rady. Już raz tak postąpiła i omal nie stracił wtedy dowództwa. Z tarapatów uratowała go dopiero bezpośrednia i stanowcza interwencja admirała Krawczenki.
– To byłoby bardzo rozsądne posunięcie. – Skinęła głową. – Usankcjonowałoby wszystkie pańskie bezprawne działania – dodała z powagą, a on po raz kolejny podziękował w duchu losowi, że pozwolił mu się urodzić na AEgirze, nie zaś w którymś z orbitujących wokół niego habitatów. Gdyby stało się inaczej, wygłaszałby teraz, tak jak ta podstarzała kobieta, wpojone w toku warunkowania drewniane kwestie, niemające nic wspólnego z rzeczywistością czy choćby zwykłym zdrowym rozsądkiem.
Współpraca z ludźmi pokroju Townsend była zdaniem Karpinskiego swoistą sztuką walki, starciem dwóch osobowości, z których jedna parła przed siebie zakuta w grubą, pancerną zbroję, rąbiąc na oślep mieczem biurokracji, druga zaś, aby ją pokonać, musiała nieustannie robić uniki i szukać szczelin w pancerzu, w które mogłaby wrazić sztylet zdrowego rozsądku lub szpikulec zatruty kroplą kombinatorstwa.
Pół biedy, jeżeli uwarunkowana osobowość zachowała odrobinę wrodzonego sprytu – wtedy potrafiła być zarówno skuteczna, jak i elastyczna w realizacji założonych celów. Najlepszym tego przykładem był właśnie admirał Krawczenko. Ten twardy jak skała potomek imigrantów z Układu Słonecznego w sytuacjach, kiedy uwarunkowanie nie pozwalało mu działać wbrew regulaminom, cedował proces decyzyjny na swojego bezpośredniego zastępcę. Do pełnienia obowiązków wracał dopiero wówczas, gdy ustawały okoliczności wywołujące konflikt mentalny, spowodowany warunkowaniem.
– Zrobię to – powiedział. – Ale jeszcze nie teraz – zastrzegł. – Wdrożenie procedur alarmowych poważnie zakłóci realizację prowadzonych aktualnie działań – dodał szybko, widząc, że Townsend znowu marszczy groźnie brwi.
– Kiedy odzyskam dostęp do swoich maszyn?
– Gdy znajdziemy się w pobliżu stoczni. Wtedy zakończymy wydobycie.
– Czyli kiedy?
– Kapralu? – Karpinski obejrzał się w stronę operatora.
– Siedem, może osiem dni, być może dłużej, jeśli na kursie pojawi się coś, czego nie wykryją lidary dalekiego zasięgu – odpowiedział półgłosem operator, nie odrywając wzroku od przyrządów.
– Tydzień – powiedział do mikrofonu.
Townsend aż się zatrzęsła.
– Tydzień?! Zamierzacie zablokować na siedem dni praktycznie cały mój park maszynowy? – wycedziła, pochylając się w stronę obiektywu kamery.
„To nie jest twój park, durna babo!” – miał ochotę wrzasnąć Karpinski, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Uczynił to z dwóch powodów. Pierwszym z nich było ryzyko, że urażona Townsend wysmaży ten cholerny raport, drugim zaś fakt, że zasadniczo miała rację.
Znał harmonogramy robocze prawie wszystkich sekcji okrętu, włącznie ze składem osobowym przydzielonych do poszczególnych zadań ekip technicznych, ponieważ sam je opracował, zanim zgrupowanie floty, w której skład wchodził jego trawler, wyruszyło na misję.
Zadania pierwszych oficerów na jednostkach wsparcia technicznego diametralnie różniły się od zakresu obowiązków ich odpowiedników na okrętach bojowych i sprowadzały się przede wszystkim do ścisłego nadzoru nad zasobami sprzętowymi, bazą materiałową oraz częściowo nad sekcjami produkcyjnymi. Na tym ostatnim odcinku największe prerogatywy posiadali główni inżynierowie. Dowództwo nad garnizonami pokładowymi i uzbrojeniem jednostek pomocniczych sprawowali tylko kapitanowie i była to ich wyłączna domena, której nie mogli scedować na nikogo innego. W przypadku gdyby dowódca okrętu wsparcia z jakichś powodów nie był w stanie kierować operacją o charakterze militarnym, głównodowodzący zgrupowaniem wyznaczał na jego miejsce jednego ze swoich oficerów liniowych.
– Pani porucznik, jeżeli jak najszybciej nie zapełnimy magazynów surowcami, pani maszyny będą stały bezczynnie nie tylko przez nadchodzący tydzień, ale do końca misji – powiedział z naciskiem. – O harmonogramach będzie można zapomnieć – dodał.
Do Townsend chyba również dotarła ta brutalna prawda, bo zgarbiła się w fotelu, jakby nagle przybyło jej minimum trzydzieści lat biologicznych.
Pytanie, które zadała, było dla niej tak nietypowe, że Karpinski w pierwszej chwili pomyślał, że się przesłyszał.
– Mogę w czymś pomóc? – spytała, uciekając spojrzeniem w bok.
Zaskoczony kapitan milczał przez jakiś czas, zbierając myśli. Jej dossier było dosyć krótkie i zawierało jedynie kilka podpunktów: ukończone z wyróżnieniem studia na Akademii Technicznej Związku Orbitalnego, trzyletni kurs dla kadetów floty, połączony ze służbą na krążowniku liniowym, gdzie zdobyła swe oficerskie szlify, praca w charakterze dowódcy garnizonu ochraniającego jedną z rafinerii na Sigilu, znacjonalizowaną przez Zjednoczone Organizacje, skąd następnie decyzją samego admirała Krawczenki została przeniesiona na „Grota”, gdzie objęła stanowisko pierwszego oficera.
– O ile dobrze pamiętam, swego czasu dowodziła pani kompanią piechoty – powiedział.
– Zgadza się – potwierdziła. – Trzecia kompania piechoty zmotoryzowanej. Korpus Obrony Planetarnej – sprecyzowała, podnosząc wzrok na obiektyw.
– Sigil?
– Tak. Autonomia miała wtedy problem ze wzmożoną aktywnością skuńskich sond gruntowych – wyjaśniła, zanim zdążył zadać kolejne pytanie. – Została ich cała masa po zniszczeniu tego Gniazda na biegunie. Zapewne pamięta pan tę, pożal się Boże, kontrofensywę, gdy Skunksy niemal zajęły siedzibę Rady Autonomii? – Po raz pierwszy od początku rozmowy na twarzy Townsend pojawił się lekki uśmieszek. – Gdyby nie moi ludzie, siedzieliby tam chyba do dziś – zakończyła z dumą.
– Pamiętam bardzo dobrze. Rannych było tylu, że trzeba było zaadaptować „Grota” na tymczasowy lazaret – odrzekł.
W przeciwieństwie do niej nie było mu do śmiechu. Zalane krwią podłogi, cuchnące wydzielinami korytarze, jęki cierpiących ludzi i ostry zapach antyseptyków, to wszystko do tej pory wracało w koszmarach, choć od wydarzeń minęło już niemal osiem lat.
Townsend spoważniała.
– Bywa i tak – powiedziała ze smutkiem. – Wojna nie wybacza błędów – westchnęła, a Karpinski pojął nagle, że rozmawia nie tylko z warunkowanym, trzymającym się kurczowo procedur człowiekiem, ale przede wszystkim z weteranem wojennym, jedną z nielicznych znanych mu osób, które zmuszone były stanąć oko w oko z obcymi, by walczyć o życie.
Wyprostował się w fotelu, strzepnął z uniformu nieistniejący pyłek.
– Porucznik Townsend – powiedział oficjalnym tonem, wciskając jednocześnie przycisk aktywacji pokładowego rejestratora komend – obejmie pani dowództwo nad oddziałami desantowymi, których zadaniem będzie zapewnienie bezpieczeństwa ekipom wydobywczym na wraku Oumuamua. Szczegółowe wytyczne zostaną przesłane na pani terminal osobisty po zakończeniu manewru zmiany kursu. Informacje dotyczące stanu osobowego i uzbrojenia udostępni pani kwatermistrz. Czy to jasne?
– Tak jest, panie kapitanie. Natychmiast rozpocznę przygotowania.
– Doskonale. – Skinął głową. – Proszę mnie na bieżąco informować o postępach.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22