Shadow Raptors. Tom 4. Blokada - Sławomir Nieściur - ebook + audiobook

Shadow Raptors. Tom 4. Blokada ebook i audiobook

Sławomir Nieściur

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powiadają, że w życiu nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. 

Mieszkańcy układu Epsilon Eridani po raz kolejny przekonują się o prawdziwości tych słów.

Gniazdo – wielki habitat bojowy Skunów – wraz z towarzyszącą mu flotą kamiennych okrętów bez przeszkód dociera w pobliże planety AEgir i jej księżyca, gdzie zajmuje pozycję do ataku na umocnienia orbitalne. 

Zagrożenie nadciąga jednak nie tylko z wysokiej orbity.

W stronę planety wciąż dryfuje wrak Oumuamua, w którego zniszczonej sterowni dwie istoty, organiczna i wirtualna, wspólnie opracowują okrutny plan eksterminacji swych ciemiężycieli. 

Zdestabilizowana politycznie, odcięta od głównych źródeł zaopatrzenia i coraz słabsza militarnie ludzka kolonia z ponurą determinacją przygotowuje się do decydującego starcia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 54 min

Lektor: Slawomir Niesciur
Oceny
4,4 (329 ocen)
171
109
44
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rrusiecki

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie najlepsza część cyklu. Dotychczas pojawiały się tylko kolejne pytania i wątpliwości. Teraz w końcu zaczynają się pojawiać odpowiedzi. Mamy okazję spojrzeć na sytuację z perspektywy Skunów oraz mieszkańców Układu Słonecznego, którzy nie są bezpośrednią stroną konfliktu. To, w połączeniu ze wspomnieniami głównych bohaterów o czasach sprzed akcji książki pozwala w końcu zrozumieć, jakim cudem ludziom udało się w ogóle skolonizować nowe światy zajęte przez bardziej rozwiniętą technologicznie rasę. Pojawiają się też nowe wątki wynikające z podziału kolonistów na kilka organizacji. Szkoda tylko, że głównych ludzkich bohaterów nadal poznajemy tylko od „służbowej” strony, tak jakby nie mieli w ogóle życia prywatnego. Skoro jednak pod innymi względami historia staje się coraz lepsza, to może i ten brak zostanie w kolejnych częściach wyeliminowany.
10
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Rozkręca się
00
Kozia22

Nie oderwiesz się od lektury

zajebista
00

Popularność




Copyright © 2020 by Sławomir Nieściur

All rights reserved

Copyright © by Drageus Publishing House Sp. z o.o.

Warszawa 2020

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-66375-45-1

ISBN MOBI: 978-83-66375-46-8

1.

Okręt patrolowy QR-1

Sektor szósty

Dysk rozproszony układu Epsilon Eridani

– Montaż zespołów napędowych numer jeden i numer dwa ukończony – zaraportowała pokładowa SI. – Rezerwowy moduł namierzania lidarowego sprawny.

– Przyjąłem – odpowiedział mimowolnie Curvey, zaraz jednak zreflektował się i odznaczył kliknięciem elektroniczną wersję komunikatu, która wyświetliła się na ekranie konsoli sterowania.

Od czterdziestu ośmiu godzin patrolowiec orbitował wokół wielkiej planetoidy, ukryty przed omiatającymi obrzeża gruzowiska wiązkami namierzającymi skuńskich ultim, patrolujących ten kwadrant przestrzeni.

– Automat naprawczy gotowy do odcumowania – zabrzmiał z głośników kolejny meldunek. Tym razem ekran wyświet­lacza pozostał ciemny.

– Dezaktywuj automat naprawczy – polecił Curvey. Dopóki w pobliżu kręciły się wrogie myśliwce, wolał zachować maksymalną ostrożność.

– Automat naprawczy dezaktywowany.

– Wyświetl aktualne pozycje jednostek wroga.

– Aktualizacja współrzędnych niemożliwa. Brak odczytów z czujników pasywnych.

– Szlag by to! – Curvey miał ochotę z całej siły palnąć się dłonią w czoło.

Przed zamocowaniem obu silników maszyna naprawcza zmuszona była zdemontować znajdujący się tuż za ich leżami moduł namierzania pasywnego. Aby go ponownie podłączyć, automat musiałby odcumować od patrolowca i zakot­wiczyć w połowie długości kadłuba. Decydując się na przeprowadzenie naprawy na orbicie planetoidy, kompletnie o tym zapomniał, a teraz nie dość, że nie mógł aktywować systemu namierzania, by przeskanować najbliższą okolicę dopiero co naprawionym lidarem, to jeszcze w idiotyczny sposób pozbawił się możliwości prowadzenia biernego nasłuchu.

– Szlag! Szlag! Szlag! – zaklął, waląc pięścią w podłokietnik fotela.

– Polecenie niezrozumiałe – oznajmiła SI.

– Wyświetl ostatnie dostępne współrzędne wrogich jednostek – warknął do mikrofonu.

Na ekranie pojawiła się mozaika różnokolorowych świetlnych punktów, z których kilkanaście obwiedzionych było jaskrawoczerwonymi, pulsującymi rytmicznie obwódkami.

– Ekstrapoluj współrzędne wrogich jednostek. Współczynnik ekstrapolacji… – Curvey popatrzył w róg ekranu, gdzie pokazane były wartości czasowe, a następnie przeniósł wzrok na wyświet­lacz chronometru pokładowego. – Plus osiemnaście godzin – dokończył.

– Ekstrapolacja w toku – poinformowała SI. – Ekstrapolacja zakończona – dodała po kilku sekundach.

Podświetlone na czerwono punkciki zamigotały i zmieniły swoje położenie, część przemieściła się bliżej dolnej krawędzi ekranu, część przesunęła w prawo. Cztery lub pięć po prostu znikło. Curvey domyślił się, że okręty, które symbolizowały, najprawdopodobniej wleciały w anomalię, by dołączyć do wielkiej floty, która wdarła się tamtędy do sektora pierwszego.

Przez następnych kilka minut wpatrywał się w wyświet­lacz, zastanawiając się, co dalej. Penetrowanie gruzowiska w poszukiwaniu wroga, w sytuacji, gdy ten już je opuścił, byłoby totalnym nonsensem. Z drugiej jednak strony wciąż nie wiadomo było, co z ekspedycją górniczą. Skoro wielkie masowce znikły gdzieś w tym kwadrancie, to musiały być właśnie tam, pośród obracającego się majestatycznie w przestrzeni skalnego rumowiska. Jednego był prawie pewien – konwój nie został zniszczony, ani też przechwycony przez Skunów. Gdyby było inaczej, czujniki patrolowca już dawno wychwyciłyby sygnały astrolokacyjne pochodzące z czarnych skrzynek wraków lub wyemitowane przez moduły alarmowe, działające niezależnie od przejętych przez obce oprogramowanie systemów głównych, jako że w kosmosie zazwyczaj nic nie działo się znienacka ani natychmiast.

Po krótkim zastanowieniu postanowił zaryzykować i wznowić poszukiwania.

– Komputer, aktywuj automat naprawczy. Polecenie: instalacja modułu namierzania pasywnego. Po zakończeniu instalacji wyczepienie automatu naprawczego, a następnie aktywacja napędu pomocniczego. Zastrzeżenie: aktywacja silników numer jeden i dwa ma być poprzedzona testem sprawności – powiedział, starannie wymawiając każde słowo.

– Wykonuję – odpowiedziała krótko SI.

Na konsoli sterowania zapaliła się lampka sygnalizująca otwarcie przedziału amunicyjnego, w którym na czas naprawy umieszczony został zdemontowany moduł. Curvey przesiadł się na fotel drugiego pilota, by przez boczny wizjer obserwować działania maszyny naprawczej.

O tym, że automat pracuje, świadczyła błękitna poświata jaśniejąca nad boczną płetwą okrętu. Choć samej maszyny nie było widać, gdyż przesłaniało ją skrzydło wrót komory amunicyjnej, dostrzegał jej odbicie na powierzchni świeżo położonych płyt poszycia.

Manipulatory robota poruszały się miarowo, odrywając piankę zabezpieczającą moduł i jego spiczaste, delikatne anteny. Korpus automatu – plątanina skomplikowanych przekładni, mechanizmów obrotowych, rur hydraulicznych i przewodów, z grubsza tylko osłonięta płytami pancerza – jarzył się niczym upiorna choinka dziesiątkami migoczących w różnym tempie diod, czujników zbliżeniowych i wiązek skanerów. Silniczki manewrowe robota, niewielkie cylindry zakończone rozszerzonymi lejkowato wylotami dysz, raz po raz pykały gazem, utrzymując automat w stałej pozycji względem patrolowca.

Gdy robot uporał się z otuliną modułu i przeszedł do czynności montażowych, Curvey wrócił na swój fotel i przeprowadził diagnostykę pozostałych systemów okrętu. Z wyjątkiem systemu chłodzenia reaktora wszystkie działały bez zarzutu.

– Moduł namierzania pasywnego aktywny. Automat naprawczy wyczepiony – zameldowała SI. – Rozpoczynam testy silników numer jeden i numer dwa.

Chwilę później kadłub patrolowca zawibrował, a zza ściany za plecami Curveya dobiegły wytłumione nieco przez okładzinę trzaski, potem zaś przeciągły, jękliwy dźwięk, przypominający odgłos wydawany przez potrząsany gwałtownie arkusz cienkiej blachy. Po kilku sekundach hałasy ucichły.

– Komputer, wstrzymaj aktywację napędu pomocniczego!

– Procedura aktywacji napędu pomocniczego przerwana.

Curvey zerwał się z fotela, pospiesznie nałożył hełm, uszczelnił kombinezon i pełen najgorszych przeczuć otworzył drzwi kokpitu. Ku jego zdumieniu ani w korytarzyku wiodącym do mesy, ani w samej mesie nie widać było śladów uszkodzeń. Pobieżne oględziny odtworzonych przez maszynę naprawczą podłogi i ścian również nie wykazały niczego niepokojącego. Tytanowe płyty przymocowane do wręg kadłuba grubymi jak kciuk nitami ściśle przylegały do siebie, brak było odkształceń i szczelin w spojeniach.

Zawieszony obok grodzi oddzielającej mesę od ładowni oraz znajdującej się nad nią komory amunicyjnej wyświet­lacz klimatyzatora pokazywał normalne, bezpieczne wartości temperatury i ciśnienia.

Spokojniejszy, choć wciąż czujny Curvey wrócił do kokpitu.

– Przeprowadź diagnostykę konstrukcji nośnej – polecił SI, choć zdawał sobie sprawę, że systemowy raport będzie niepełny: oplatająca kadłub patrolowca niczym pajęczy kokon sieć mikroczujników została w wielu miejscach podziurawiona, a tam gdzie automat naprawczy załatał ubytki w poszyciu, czujników nie było w ogóle.

– Diagnoza w toku.

Czekając na wyniki, odświeżył obraz na wyświet­laczu. Według pomiarów dokonanych przez sensory pasywne niemal wszystkie myśliwce Skunów opuściły kwadrant. Przedpole anomalii patrolowały już tylko dwa, unoszące się na jej przeciwległych krańcach.

„Dobra nasza” – pomyślał Curvey. Skoro w najbliższej okolicy nie było już wrogich jednostek, mógł spokojnie okrążyć gruzowisko i potem niezauważony wejść w płaszczyznę nieciągłości od drugiej strony.

Uruchomił radionadajnik i rejestrator głosu. Dopóki patrolowiec znajdował się między planetoidą a Fałdą, istniała duża szansa, że Curveyowi uda się nawiązać łączność z resztą eskadry, przyczajoną gdzieś tuż przy krawędzi anomalii i niewidoczną dla czyhających nieopodal myśliwców wroga z powodu silnego promieniowania z głębi układu.

– QR-1 do QR-2. Odezwijcie się. Odbiór – powiedział do mikrofonu, po czym zapętlił nagranie i rozpoczął transmisję.

– Diagnoza ukończona – oznajmiła SI. – Brak uszkodzeń poszycia. Kadłub hermetyczny, wręgi nienaruszone. Współczynniki oporu mechanicznego rusztowań napędu pomocniczego w normie.

Na ekranie pomocniczym wyświetliła się kolumna cyfr i liter, która po kilku sekundach zamieniła się w wizualizację graficzną patrolowca z naniesionymi na nią wartościami.

Tak jak się obawiał Curvey, na schemacie brakowało danych dotyczących środkowej części kadłuba i komory napędu głównego, czyli miejsc, w których automat naprawczy zrekonstruował praktycznie od zera poszycie wewnętrzne i pancerz.

Jeśli w którymś miejscu jakiś element konstrukcyjny nie wytrzymał naprężeń, to z pewnością tam.

– QR-2 do QR-1, zgłaszam się. Odbiór – zatrzeszczał nagle w głośniku głos porucznik Trockiej. – QR-2 do QR-1, zgłaszam się. Dobrze pana znowu usłyszeć, majorze. Odbiór.

– Ja również się cieszę, pani porucznik. Aktualnie orbituję wokół planetoidy na przedpolu gruzowiska. Mamy… – Zerknął na wskazania przyrządów. Okręt był mniej więcej na wysokości równika planetoidy. – Mamy dziesięć minut, zanim ponownie stracę łączność. Proszę raportować.

– Eskadra na pozycji. Żadnych strat.

– Skunowie?

– Na ekranach mamy siedem okrętów wroga. Dwa myśliwce klasy Ultima i pięć klasy Thermal. Główne siły weszły w obszar nieciągłości.

– Sytuacja w sektorze pierwszym?

– Wróg leci w stronę Sigila i planety. Rozdzielił siły.

– Co z flotą?

– Podąża na odsiecz. Aktualnie zbliża się do granicy sektora. W sektorze pierwszym najprawdopodobniej znajduje się zespół uderzeniowy komandora Luposa.

– Żadnych rozkazów od dowództwa?

– Żadnych, panie majorze. Co robimy?

– Cholera jasna! – zaklął, ale zaraz się opanował. – Kontynuujemy misję poszukiwawczą – zdecydował, podnosząc wzrok na przedni wizjer, za którym przesuwała się powoli zryta kraterami powierzchnia planetoidy.

– Poszukiwawczą? – Pomimo słabej jakości połączenia w głosie Trockiej bez trudu można było usłyszeć zdziwienie. – Mieliśmy tylko przeprowadzić zwiad…

– I przeprowadziliśmy – stwierdził z całą stanowczością, na jaką mógł się zdobyć. Ponieważ od momentu przejścia przez anomalię to właśnie Trocka faktycznie dowodziła eskadrą, zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili może ona, z uwagi na zaistniałe okoliczności, legalnie przejąć dowództwo i podjąć decyzję o zakończeniu misji. – A skoro już tutaj jesteśmy, możemy rozejrzeć się za tą nieszczęsną ekspedycją. Te okręty muszą być gdzieś w okolicy.

– Nie namierzymy ich, tkwiąc na pozycjach, panie majorze – odrzekła po namyśle Trocka. – Skuńska flota w dalszym ciągu emituje potężne strumienie elektromagnetyczne, we wszystkich dosłownie kierunkach. Część tego szumu dociera do nas przez anomalię i uniemożliwia dokonanie pomiarów.

Tym razem zastanowił się Curvey. Do wejścia w cień planetoidy pozostały raptem trzy minuty, a ponieważ, tak jak wszystko w tym rejonie, przemieszczała się ona z ogromną prędkością po ciasnej orbicie wokół gruzowiska, nawiązanie kolejnego połączenia z eskadrą mog­ło okazać się bardzo trudne albo wręcz niemożliwe. Musiał szybko działać.

– Jest pani w stanie określić moją aktualną pozycję? – zapytał.

– Zrobiłam to od razu po odebraniu transmisji. Pański okręt jest na skraju kwadrantu czwartego i przemieszcza się wraz z planetoidą w kierunku jego dolnej ćwiartki. Za mniej więcej godzinę znajdzie się za horyzontem gruzowiska.

– Ile potrwa okrążenie?

– Cztery i pół godziny.

Curvey znowu popatrzył w przedni wizjer. Zza krzywizny planetoidy wyłaniał się powoli nieregularny dysk ogromnego pola asteroid, spowity fioletowo-zielonym woalem promieniowania jonizującego.

– To się nawet dobrze składa – doszedł do wniosku. – Podczas dryfu spróbuję przeskanować drugi i trzeci kwadrant. Jako punkt zborny wyznaczam tę właśnie planetoidę w jej aktualnym położeniu. Po zebraniu się przyziemimy i zdecydujemy, co dalej. Zrozumiano?

– Tak jest, panie majorze – potwierdziła Trocka.

– Do zobaczenia za kilka godzin – powiedział i wyłączył radionadajnik. – Komputer! – wywołał pokładową SI, używając oficjalnej komendy, zgodnej z protokołem komunikacji wewnętrznej.

– Słucham.

– Oblicz trajektorię planetoidy, nad którą orbitujemy, a następnie przygotuj harmonogram skanu przestrzennego. Obiekt: gruzowisko, zakres: skan lidarowy oraz namierzanie radiowe. Rozpoczęcie: plus trzydzieści minut. Interwał: sześćdziesiąt sekund. Wykonaj.

– Trajektoria ustalona. Harmonogram ustalony – odpowiedziała prawie natychmiast SI. – Inicjacja procedury skanowania: plus dwadzieścia dziewięć minut i pięćdziesiąt jeden sekund.

– Dziękuję. – Curvey był pod wrażeniem zdolności percepcyjnych maszyny. Komunikacja werbalna z inteligencją stopnia trzeciego, a do tej właśnie kategorii zaliczała się wbudowana w obwody patrolowca SI, nie należała do rzeczy prostych i niekiedy wymagała od użytkownika nie tylko ogromnej cierpliwości, ale też i nielichej intuicji. Jemu chyba nie brakowało ani jednego, ani drugiego, bo jak do tej pory SI wykonywała polecenia co najmniej poprawnie.

Przypomniał sobie o niepokojących dźwiękach, które usłyszał podczas testów zespołu napędowego. Musiał to zbadać dokładniej, dopóki jeszcze patrolowiec orbitował swobodnie i nie był poddawany przeciążeniom.

Z przytroczonym do pasa pojemnikiem z narzędziami oraz wyposażony w naręczny migomat spawalniczy, Curvey wsunął się do komory amunicyjnej. Właśnie tam znajdował się prowadzący bezpośrednio na zewnątrz kanał techniczny. Przeciskając się między podajnikami, major przeliczył przy okazji kasety z amunicją kinetyczną, a następnie, przy pomocy specjalnego miernika, sprawdził stan przewodów doprowadzających sprężony gaz do dziobowej wieżyczki plazmowej oraz szczelność zbiornika, w którym był zmagazynowany. Choć rurki wyglądały na lekko skorodowane, a na zbiorniku srebrzyła się paskudna rysa, miernik nie wykazał żadnych nieszczelności.

Pierwszym, co rzuciło się Curveyowi w oczy, gdy już znalazł się na zewnątrz i przypięty linką bezpieczeństwa zawisł nad boczną płetwą, była odkształcona, częściowo oderwana od kadłuba płyta, łącząca podstawę płetwy z kadłubem. Spod naderwanej blachy wyzierały pręty nośne, wzdłuż których wiły się spiralnie wiązki kabli elektrycznych i przewody doprowadzające paliwo do silnika pomocniczego numer jeden. Identyczną usterkę Curvey wypatrzył po drugiej stronie kadłuba, tam gdzie osadzony był silnik numer dwa.

Widząc rozmiary zniszczeń, westchnął tak głęboko, że zaparował wizjer hełmu. Pozbycie się automatu naprawczego było poważnym błędem. Choć stanowiąca szkielet płetwy kratownica trzymała się mocno i nic nie wskazywało na to, by praca silników w jakikolwiek sposób mogła zmienić ten stan rzeczy, pozbawione osłony kable i przewody mogły w każdej chwili ulec uszkodzeniu.

Przez kilka minut szarpał jedną z płyt, próbując ją docisnąć do kadłuba. Bez skutku. Półcentymetrowej grubości stop nie dał się przygiąć nawet o milimetr, za to major zużył niemal trzy czwarte zapasu mieszanki oddechowej.

– Komputer! – wywołał SI przez interkom hełmu.

– Słucham – zabrzmiało z umieszczonego nad czołem miniaturowego głośniczka.

– Czy jesteś w stanie nawiązać łączność z automatem naprawczym?

– Tak. Automat naprawczy wciąż znajduje się w zasięgu nadajników kierunkowych.

– Zawróć automat naprawczy i zacumuj go przy sekcji bagażowej – polecił. – Po zadokowaniu nakaż, by przeskanował silniki pomocnicze numer jeden i dwa. W przypadku stwierdzenia uszkodzeń poszycia niech je natychmiast usunie – powiedział, starając się wyrażać maksymalnie precyzyjnie i jasno. – Czy zrozumiałeś moje polecenie? – spytał na wszelki wypadek.

– Polecenie przyjęte – oznajmiła SI. – Realizacja w toku.

Gdzieś w oddali, nieco powyżej krzywizny planetoidy rozbłysły bliźniacze pomarańczowożółte światełka, po czym, zatoczywszy zgrabną pętlę na tle gruzowiska, ruszyły w kierunku patrolowca, powiększając się z każdą sekundą.

Widząc, jak szybko zbliża się wezwany przez SI automat, Curvey wrócił w pobliże włazu i przycupnął za jego klapą, by nie oberwać strumieniami rozżarzonego gazu, który lada chwila mogły wypluć dysze hamujące nadlatującej maszyny.

Dwie minuty później automat naprawczy zrównał się z patrolowcem, po czym, kołysząc się w modulowanej na bieżąco przez system naprowadzania wiązce grawitonów i używając naprzemiennie maleńkich dysz korekcyjnych, osiadł delikatnie na kadłubie okrętu, tuż obok uszkodzonych płatów poszycia.

– Automat naprawczy na pozycji – poinformowała SI.

Robot tymczasem omiótł kilkakrotnie promieniem skanera kadłub oraz płetwy boczne i po zidentyfikowaniu uszkodzonych elementów natychmiast zabrał się do ich naprawy.

Upewniwszy się, że maszyna robi dokładnie to, po co została wezwana, Curvey wczołgał się z powrotem do komory amunicyjnej i zatrzasnął za sobą właz.

– Po zakończeniu napraw zadokuj automat naprawczy we wnęce rufowej – nakazał SI po powrocie do kokpitu. Wyczerpany klapnął na fotel operatora.

– Polecenie przyjęte.

2.

Krążownik „Rubież”

Układ planetarny Epsilon Eridani

„Cholerne déjà vu” – właśnie taka była pierwsza myśl Iana po tym, jak ocknął się w komorze medkomu, od stóp do głów okryty folią termiczną, pod paskudnie wyglądającym ramieniem manipulatora robota medycznego, najeżonego igłami iniektorów. Odepchnął je od siebie i ignorując piski alarmów dobiegające z trzewi aparatury, uwolnił się z oklejających ciało czujników biometrycznych, po czym nagi podszedł do panelu komunikacyjnego i od razu wdusił przycisk łączności.

– Słucham? – rozległ się z głośniczka medkomu ochrypły głos.

– Dressler – przedstawił się krótko Ian, próbując nie szczękać przy tym zębami. Było mu potwornie zimno. – Dajcie mi ubranie i podkręćcie termostat. Ziąb tutaj jak zamrażarce.

– Pułkowniku, jest pan w trakcie terapii! Proszę natychmiast wrócić do komory regeneracyjnej!

Ian zadarł głowę i popatrzył na umieszczony pod sufitem główny wyświet­lacz urządzenia medycznego. Po ekranie przesuwało się powoli kilkanaście równoległych, idealnie prostych linii, nad którymi jarzyły się czerwienią cztery duże wykrzykniki oraz nieco mniejszy, zielony napis: „Postęp 95%”.

Sięgnął za plecy i delikatnie pomacał się po łopatce. Czując pod palcami chropowatą, twardawą strukturę, odetchnął z ulgą. Wszczep grzbietowy wydawał się nienaruszony. Przejechał językiem po zębach. Były wszystkie, co do jednego, idealnie równe, gładkie i bez ubytków.

– Terapia dobiegła końca – skłamał do mikrofonu. – Proszę dostarczyć mi jakąś odzież – dodał z naciskiem, gładząc się jednocześnie po głowie. Włosy również odrosły i miały już dobry centymetr długości.

– Ale…

– Proszę to zrobić natychmiast, zrozumiano?! – wark­nął i nie czekając na odpowiedź, wyłączył komunikator. Trzęsąc się jak osika, podniósł folię termiczną, owinął się nią szczelnie i przysiadł na krawędzi komory regeneracyjnej.

Parę minut później drzwi ambulatorium odjechały na bok z cichym sykiem, a w progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna w kitlu lekarskim.

– Proszę. – Wręczył Ianowi złożony w zgrabną kostkę stalowoszary uniform roboczy i podszedł do panelu sterowania automatem medycznym. – Nie powinien pan jeszcze wychodzić – stwierdził ponuro, spoglądając na wskazania wyświet­laczy.

– Wystarczy – odrzekł krótko Ian. Strzepnięciem rozprostował uniform i zaczął go zakładać. – Co z butami?

– W schowku, na dole. – Mężczyzna, nie odwracając się od konsoli, wskazał za siebie, w kierunku małych wnęk pod skrzynią komory regeneracyjnej. – Będę musiał sporządzić raport o samowolnym przerwaniu terapii – dodał po chwili. – Inaczej to na mnie spadnie odpowiedzialność za ewentualne komplikacje zdrowotne.

– Żaden problem. – Ian wzruszył ramionami. – Proszę robić, co do pana należy, panie… – zawahał się, nie widząc plakietki z nazwiskiem i stopniem służbowym na fartuchu medyka.

– Sierżant Karel Dvorzak, zastępca głównego lekarza pokładowego, oddelegowany z masowca „Dewastator” – przedstawił się mężczyzna. Odwrócił się od konsoli i zasalutował.

– Skąd oddelegowany? – Ian zamrugał, próbując przypomnieć sobie, która z jednostek floty układowej nosi tak złowieszczo brzmiące miano.

– Z masowca „Dewastator”.

– Co to za jednostka?

– Flagowy okręt Związku Orbitalnego – wyjaśnił Dvorzak. – Zarekwirowany niedawno przez flotę układową. Część jego obsady otrzymała nowe przydziały. Mnie i mój personel oddelegowano na „Rubież”.

– Masowiec okrętem flagowym? – Ian pokręcił głową z niedowierzaniem. – I po co w ogóle Związkowi okręt flagowy? Organizuje własną flotę? – Nie przestając kręcić głową, wyjął ze schowka owinięte w przezroczystą folię buty magnetyczne i wsunął w nie stopy. Automatyczne klamry cholewek zacisnęły się z cichym kliknięciem, na noskach rozbłysły diody sygnalizujące działanie elektromagnesów w podeszwach.

– Właśnie tak, panie pułkowniku – odrzekł lekarz. – Paręnaście dni temu Związek wypowiedział traktaty zjednoczeniowe i ogłosił secesję.

– Słucham?! – Ian postąpił krok do przodu i stanął twarzą w twarz z rozmówcą. Byli dokładnie tego samego wzrostu, więc patrzył mu prosto w oczy.

– Związek ogłosił secesję – powtórzył Dvorzak, odwzajemniając spojrzenie. – I proszę mnie nie pytać, czym się kierował, bo nie wiem. Nie było plebiscytu, nie było konsultacji społecznych, żadnych wcześniejszych komunikatów, czy choćby zapowiedzi.

– Nie wierzę – skwitował Ian. – Po prostu nie wierzę. – Znowu przysiadł na krawędzi komory i skostniałymi z zimna palcami zaczął niezdarnie manipulować przy zapięciu bluzy uniformu.

Widząc jego wysiłki, Dvorzak podszedł bliżej i pomógł mu dopiąć główny suwak.

– Dziękuję – powiedział Ian. Wstał i podszedł do drzwi. – Wracam na kwaterę – oznajmił. – Proszę wysłać na mój terminal osobisty dokumentację kuracji oraz najświeższy biuletyn informacyjny. Kod dostępu siedem trzy zero sześć dwa pięć – rzucił przez ramię i wyszedł na korytarz.

Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy po wejściu do holu wind, była płonąca wściekle błękitnym światłem lampa pokładowego sygnalizatora prędkości. Niebieska poświata oznaczała, że krążownik leci z maksymalną, sięgającą sześciu tysięcznych świetlnej prędkością. Zaciekawiony tym faktem Ian aktywował ścienny panel informacyjny i przejrzał listę aktualnych rozkazów, wydanych poszczególnym sekcjom przez dowództwo okrętu. Niestety, poza długą litanią standardowych komend dotyczących sposobu zachowania się podczas przelotu bojowego nie znalazł żadnych konkretów. Z drugiej strony, już sam fakt, że krążownik leci tak szybko, wydał mu się trochę niepokojący. Wyczulony w trakcie wieloletniej służby żołnierski instynkt ostrzegał go teraz delikatnym mrowieniem z tyłu głowy. Coś się działo – coś bardzo niedobrego.

Wygasił ekran i przywołał windę. Gdy stalowa, okolona metalową barierką platforma przy akompaniamencie syku pneumatyki osiadła miękko tuż przed nim, natychmiast wskoczył na podest i wdusił przycisk z napisem „kwatery oficerskie”. Paręnaście sekund później truchtał szerokim korytarzem w stronę kwatery, ignorując badawcze spojrzenia mijających go członków załogi, którzy w odróżnieniu od niego ubrani byli w regulaminowe uniformy.

***

– Jak to wyszedł?! – Zaskoczony Lupos obrócił się z fotelem w stronę konsoli porucznika Mossa. – Przecież jeszcze wczoraj meldowali, że leży nieprzytomny i nie wiadomo, czy się w ogóle obudzi! A dzisiaj słyszę, że nagle ożył, ot, tak sobie wyszedł z medkomu, w dodatku potem poszedł na kwaterę?

– Zgadza się, panie komandorze – potwierdził oficer. – Przed chwilą otrzymałem raport od doktora Dvorzaka, w którym donosi, że pułkownik odzyskał przytomność, odłączył aparaturę i o własnych siłach udał się do swojej kabiny.

– Chwileczkę, poruczniku Moss… Jedną chwileczkę… – Lupos odetchnął głęboko raz i drugi, po czym ściągnął z głowy gogle wizyjne i potarł opuszkami nasadę nosa. – Dvorzak? Co to za jeden, do cholery?

– Nasz nowy lekarz pokładowy. Został przydzielony wraz z zespołem w ramach wsparcia – wyjaśnił cierpliwie porucznik.

– Ach, ten… Na śmierć zapomniałem o tych naukowcach. – Lupos westchnął ciężko. – No więc, co z nim?

– Z pułkownikiem Dresslerem? Chyba wszystko w porządku – odpowiedział Moss, pochylając się w kierunku jednego z wyświet­laczy. – Zaktualizował swój status w rejestrze pokładowym, podłączył się do sieci komunikacyjnej oraz pobrał z kwatermistrzostwa nowy sort mundurowy – wyliczył.

– W takim razie proszę wezwać go na mostek.

Moss uruchomił moduł pokładowego interkomu i przeanalizował wykaz aktywnych częstotliwości.

– Ma wyłączony komunikator – oznajmił.

– Znowu to samo… – skrzywił się Lupos. – W takim razie niech ktoś go tutaj przyprowadzi.

– Ja pójdę – zaproponowała inżynier Sniegowa. Wysunęła się zwinnie zza blatu konsoli nawigacyjnej i nie czekając na zgodę dowódcy, szybkim krokiem opuściła mostek.

– Panie komandorze, obce echa w kwadrantach trzecim i czwartym – odezwał się z kokonu sensorycznego kanonier, ledwie opuściły się za nią drzwi.

– Liczebność? – Lupos ponownie założył gogle i odwrócił się do konsolety. Oklejone czujnikami neurosensorycznymi dłonie położył na wmontowanych w pulpit płytkach przekaźników sygnału i delikatnie pogładził je opuszkami palców.

Ciemne dotychczas ekrany rozjaśniły się z wolna, po chwili zaś pokryły mozaiką białych, pulsujących rytmicznie punkcików.

– Dwa tuziny większych i kilkaset mniejszych.

– A konkretniej?

– Dwadzieścia cztery krążowniki i trzysta dwadzieścia osiem lekkich jednostek, najprawdopodobniej myśliwców – odpowiedział kanonier po jakichś dziesięciu sekundach, podczas których niczym czarodziej wodził w powietrzu okablowanymi dłońmi. – Przesyłam na pański terminal.

Kropeczki na wyświet­laczach przy stanowisku dowodzenia zmieniły kolor na jaskrawopurpurowy, po czym zbiły się w dwie sferyczne formacje: większą, przemieszczającą się w kierunku błękitnej plamki symbolizującej AEgira, i mniejszą, lecącą w stronę księżyca Sigil, zwizualizowanego przez system namierzania w postaci plamki zielonej. Identyczna grafika wyświet­liła się Luposowi w goglach, będących w istocie pomniejszoną wersją klasycznego HUD.

– Jest coś jeszcze, komandorze – powiedział kanonier. Podniósł się do pozycji siedzącej i sięgnął do umocowanej nieopodal swojej kołyski klawiatury dotykowej. Obraz na jednym z ekranów wyostrzył się i nieco przesunął. Tuż przy jego krawędzi coś zamigotało na fioletowo, by zaraz zniknąć.

– Cóż to? – spytał Lupos, odwracając głowę, jakby próbował dogonić wzrokiem uciekający znacznik.

– Trudno w tej chwili powiedzieć – odrzekł operator. – Leci znacznie wolniej od reszty i ma włączone osłony magnetyczne. Poza tym emituje we wszystkich kierunkach gigantyczne ilości szumu elektronicznego.

– To musi być Gniazdo, panie komandorze – oznajmił Moss, który już wcześniej wstał z fotela i teraz z zadartą głową stał po drugiej stronie podwyższenia artylerzysty, obserwując zawieszone nad stanowiskiem monitory. – Proszę powiększyć do maksimum i przesunąć w prawo – polecił, wskakując na podest i stając przed ekranem, na którym chwilę wcześniej pojawił się tajemniczy symbol.

Kanonier znowu musnął palcami klawiaturę. Tym razem fioletowa kropka pojawiła się znacznie bliżej środka ekranu i już tam pozostała.

– Dystans pomiędzy nimi? – spytał Moss, cofając się aż do barierki okalającej podest artyleryjski, aby widzieć jednocześnie ekrany na stanowisku dowodzenia.

– Między Gniazdem a krążownikami?

– Tak.

– Dwa i pół miliona kilometrów od większej formacji i niecałe dwa od mniejszej – odpowiedział kanonier. – Cały czas rośnie – dodał po chwili.

– Krążowniki przyspieszają? – spytał Moss. Przenosił wzrok z ekranu na ekran, notując coś szybko na terminalu osobistym.

– To Gniazdo zwalnia, panie poruczniku. Prędkość formacji jest stała. Cztery tysięczne świetlnej. Jeśli nie ulegnie zmianie, za dwie doby uniwersalne będą mieć w zasięgu strzału oba globy.

Lupos ściągnął z głowy gogle i również wszedł na podest.

– Jaka jest aktualna pozycja floty?

– Pół jednostki astronomicznej od granicy sektora, panie komandorze. Nie zdążą przeciąć im drogi.

– Szlag by to! – skwitował Lupos. – Kapralu, połączcie mnie z przewodniczącym Hutchinsonem! – zawołał do szefa sekcji radiowej, po czym zeskoczył z podwyższenia i szybko wrócił na swój fotel.

Czekając na rozpoczęcie transmisji, przywołał Mossa.

– Widział pan kiedyś taki manewr? – spytał półgłosem, stukając jednocześnie palcem w jeden z wyświet­laczy, po którym przesuwała się powoli sferyczna formacja, złożona z mrowia różnokolorowych znaczników. Naprzeciwko niej pulsowała rytmicznie cienka, łukowato wygięta linia, oznaczająca maksymalny perymetr wysokoorbitalnych instalacji obronnych AEgira. Na drugim ekranie sytuacja wyglądała prawie identycznie, z taką tylko różnicą, że wrogich znaczników było mniej.

Moss skinął głową.

– Wygląda znajomo. W podobny sposób odcięli nam kiedyś dostęp do Fałdy. Część ich myśliwców związała walką eskortę stacji przeładunkowych, część zaczęła ostrzeliwać same stacje, tymczasem zaś na podejściu do Fałdy, przez nikogo nie niepokojone, zajęły pozycje dwa Oumuamua i zaczęły grzać do wszystkiego, co znalazło się na przedpolu anomalii – powiedział.

– No właśnie… – westchnął Lupos. – Obawiam się, że teraz tak samo zamierzają rozmontować obronę orbitalną tak, żeby spokojnie ulokować Gniazdo pomiędzy Sigilem i AEgirem. A przy okazji odetną flotę od naziemnych baz zaopatrzeniowych. Dwie pieczenie na jednym ogniu.

– Panie komandorze, przewodniczący Hutchinson na linii – zakomunikował kapral Kulak. – Przekierowałem transmisję na pański nowy modem – dodał, wskazując elektronicznym rysikiem stojący przy fotelu dowódcy przenośny moduł łączności, prowizorycznie podłączony do konsoli.

Lupos natychmiast sięgnął po leżące na urządzeniu słuchawki z mikrofonem i nałożył je, mierzwiąc drucianym kabłąkiem i tak już rozczochraną białą czuprynę. Jednocześnie skinął na Mossa, by ten aktywował swoje urządzenie.

– Mówi komandor Lupos, dowódca krążownika „Rubież”. Zespół wydzielony UF-101 – przedstawił się zgodnie z oficjalną nomenklaturą. – Zdaje się, że macie tam u siebie kolejny kłopot?

W słuchawkach zahuczał tubalny śmiech Hutchinsona.

– Ależ skąd, komandorze – odparł wesoło przewodniczący Autonomii Sigil. – Ta żenująca secesja nigdy nie dojdzie do skutku. Jeśli chodzi o mnie…

– Nie miałem na myśli secesji – przerwał mu Lupos. – Chodzi mi o flotę inwazyjną Skunów.

W słuchawkach najpierw rozległo się stłumione chrząknięcie, a potem na kilkanaście długich sekund zapadła cisza, przerywana niekiedy trzaskami interferencji.

– Są w układzie? – odezwał się w końcu Hutchinson.

– Dwa zgrupowania krążowników, do tego stacja bojowa plus całe mnóstwo myśliwców eskorty – odpowiedział Lupos. – Jedno ze zgrupowań, złożone z siedmiu Oumuamua i dziewięćdziesięciu sześciu myśliwców, idzie prosto na wasze instalacje. Drugie, o wiele liczniejsze, zmierza w kierunku planety.

– Jakie, kurwa, instalacje? – żachnął się Hutchinson. – Po ostatnim przelocie tych cholernych ultim na wysokiej orbicie zostało nam raptem kilka platform artyleryjskich i trochę młotów. Tych ostatnich nawet nie możemy aktywować, bo ci dranie zdmuchnęli przy okazji przekaźniki dalekiego zasięgu! To, że możemy teraz rozmawiać, komandorze, zawdzięczamy tylko i wyłącznie orbiterom, których pan użyczył – dodał już nieco spokojniej.

– Iloma okrętami bojowymi pan dysponuje? – spytał rzeczowo Lupos.

– Bo ja wiem? Siły naziemne zapewne mają jeszcze na stanie jakieś transportowce, być może nawet kilka fregat rakietowych… – zastanowił się Hutchinson. – W razie konieczności można by ewentualnie zarekwirować cywilne eskortowce. Kompanie wydobywcze mają też po kilka kanonierek. Nie jest to do końca legalne, ale dopóki nic złego się dzieje, przymykamy na nie oko.

– Sugeruję, żeby jak najszybciej zebrał pan te jednostki i posłał je na wysoką orbitę. Istnieje szansa, że napotkawszy zorganizowany opór, Skunowie poprzestaną na samej blokadzie.

– A może mi pan powiedzieć, co właściwie zamierza zrobić w tej sprawie nasza dzielna flota układowa? – W głosie przewodniczącego pojawiło się coś na kształt irytacji.

– O to proszę pytać admirała Krawczenki – odrzekł Lupos. – Z tego, co wiem, zasiadł niedawno w Radzie Zjednoczenia, z ramienia Związku, rzecz jasna.

– Czysto teoretycznie – westchnął Hutchinson.

– Wiem tylko, że flota leci w kierunku planety. Prawdopodobnie spróbuje ostrzelać Skunów z marszu, jeszcze na przelotowej, o ile rzecz jasna nie zdążą oni do tego czasu opanować orbity parkingowej AEgira.

– Nie rozumiem?

– Jeśli okręty Skunów ustawią się na niskiej orbicie, nie będziemy mogli ostrzelać ich ani amunicją kinetyczną, ani rakietami. AEgir ma zbyt rzadką atmosferę i wszystkie niecelne salwy uderzą w jego powierzchnię.

– Sigil w ogóle nie ma atmosfery – stwierdził Hutchinson.

– No właśnie, panie przewodniczący, no właśnie – tym razem westchnął Lupos. – Dlatego musicie zrobić wszystko, co w waszej mocy, aby Skunowie nie zajęli niskiej orbity do czasu przybycia naszych głównych sił.

– Pan chyba oszalał, komandorze. Przecież ta garstka okrętów, którą dysponujemy, nawet ich nie spowolni. Wie pan, co zrobię? Zarządzę ewakuację! Tak, tak, dobrze pan słyszał. Kolejną ewakuację. Do tego transportowce nadadzą się wręcz idealnie.

– I gdzie uciekniecie? – zainteresował się uprzejmie Lupos. – Na AEgira? A może na habitaty Związku? – Nie mógł powstrzymać się od złośliwości. – Gdyby pan zapomniał, panie przewodniczący, to Związkowi trochę ich ostatnio ubyło. Proszę mieć na uwadze, że enklawy na AEgirze też nie świecą pustkami.

– To już nie pańskie zmartwienie – odciął się Hu­tchinson.

– A może Fałdą? Do Układu Słonecznego? – kontynuował Lupos. – Tamtejsze władze z otwartymi ramionami przyjmą chmarę zmutowanych, nafaszerowanych skuńskim DNA uchodźców.

– Słucham?! – dobiegło ze słuchawek. – Co pan powiedział?!

– Nie wiem, czy pana o tym poinformowano, ale siepacze Autonomii uprowadzili niedawno dowódcę mojej eskorty, pułkownika Iana Dresslera. Mówi coś panu to nazwisko?

– Nie!

– Doprawdy? Nigdy nie słyszał pan o kompanii DELDRESS, panie przewodniczący? Pułkownik Ian Dressler jest synem jej prezesa.

– O kurwa! – sapnął Hutchinson. W słuchawkach zabrzmiało to tak, jakby w membranę mikrofonu uderzył podmuch wiatru.

– Tak, to bardzo dobry komentarz w tej sytuacji. – Lupos uśmiechnął się pod wąsem. Kątem oka zauważył, że uśmiecha się także Moss, który przysłuchiwał się rozmowie, wykorzystując maleńką membranę akustyczną podłączoną do rejestratora danych. – Jeśli to pana pocieszy, udało się nam odbić pułkownika z rąk porywaczy. Przy okazji zdobyliśmy mnóstwo ciekawych informacji na temat osób, które stały za zorganizowaniem tej akcji.

– Komandorze, przysięgam panu, o niczym nie wiedziałem! Służby wewnętrzne to nie moja kompetencja – odpowiedział szybko Hutchinson. Zdaniem Luposa, zbyt szybko.

– W takim razie proponuję, żeby się pan dobrze przyjrzał tej sprawie. To, co wyczyniają placówki badawcze Autonomii, zaczyna być bardzo niepokojące.

– O czym pan mówi?

– Zupełnie przypadkowo w naszym posiadaniu znalazła się kompletna zawartość baz danych kilku placówek naukowych Autonomii. Jestem przekonany, że Radę Zjednoczenia i szefów zunifikowanych służb bardzo zainteresuje fakt, że od prawie dziesięciu lat pod płaszczykiem terapii eksperymentalnych wdrażany jest u was projekt udoskonalania ludzkiego genomu. Nie muszę chyba mówić, jakimi metodami próbuje się to osiągnąć, prawda?

– Powtórzę po raz ostatni, że nie mam absolutnie żadnej wiedzy na ten temat – odpowiedział twardo Hutchinson, który najwidoczniej zdążył już opanować początkowe zaskoczenie. – Odnośnie do danych, które przechwyciliście, będę zmuszony wystąpić oficjalnie, by zostały zarchiwizowane i zwrócone nam w stanie nienaruszonym, a ich kopie usunięte z waszych serwerów.

– Nie wątpię – mruknął Lupos.

Gestem dłoni przywołał Mossa, wskazując mu metalowe siedzisko przymocowane do barierki okalającej konsolę dowodzenia. Oficer poderwał się z fotela i przycupnął obok dowódcy, sprawdzając, czy przyssawka słuchawki trzyma się mocno za uchem.

Komandor odsunął od ust mikrofon i zamknął go w dłoni.

– Proszę sporządzić kopie zapasowe i umieścić je na jakimś odizolowanym dysku, najlepiej przenośnym – powiedział szeptem do Mossa. – Opatrzyli je klauzulami tajności?

Moss skinął głową.

– Protokół utajnienia szóstego stopnia. Najwyższy z możliwych – odpowiedział równie cicho.

– Jakim cudem udało się je wyciągnąć z ich serwerów?

– Nie znam szczegółów, panie komandorze – odrzekł oficer. – To Oli je pobrał i zdekodował. Dla niego to chyba żaden problem. Obchodzi wszelkie zabezpieczenia, kiedy chce i jak chce.

Lupos zmarszczył brwi.

– Nie podoba mi się to – stwierdził. – W naszym banku pamięci też się tak swobodnie porusza?

– Myślę, że tak.

– Trzeba będzie się przyjrzeć jego poczynaniom. Nie może być tak, że zewnętrzna SI grzebie nam w bankach pamięci. Jeśli, odpukać, przechwycą go Skunowie, uzyskają dostęp do wszystkich naszych zasobów informatycznych.

– Omówię tę kwestię z inżynier Sniegową – zaproponował Moss.

– Dobry pomysł, poruczniku. Kto jak kto, ale ona jest w tych sprawach naprawdę niezła.

– Komandorze Lupos, słyszy mnie pan? – dobiegło nagle ze słuchawek.

Obaj wyprostowali się i odruchowo sięgnęli do słuchawek, by poprawić odbiór.

– Przepraszam, panie przewodniczący, zresetował się konwerter i musiałem zawiesić transmisję – skłamał Lupos. – Wracając do tematu, zabezpieczymy te dane i zwrócimy je Autonomii. W stosownym, rzecz jasna, czasie.

– Z całym szacunkiem, komandorze, ale to nie pan będzie decydował o terminach.

– To się jeszcze okaże, panie przewodniczący – odparował Lupos. Mrugnął porozumiewawczo do Mossa, wskazując jednocześnie cylindryczny, wykonany z grubego metalu pojemnik, stojący obok jednej z podpórek blatu konsoli.

Oficer wziął zasobnik, zręcznymi ruchami odkręcił gwintowaną pokrywkę i wyjął ze środka owinięty folią antyradiacyjną rulonik grafenowych dysków. Sprawdził stan opakowania, wsunął nośniki do obszernej kieszeni na udzie, zasalutował i żwawym krokiem opuścił mostek.

– Na razie radzę skupić się na kwestii wzmocnienia obrony orbitalnej – kontynuował Lupos. – „Rubież” ma zbyt małą eskortę, aby nawiązać walkę z tak liczną formacją.

– Pomożecie nam?! – W głosie Hutchinsona zabrzmiały zdumienie i radość.

– Oczywiście, przecież po to lecimy – odrzekł Lupos.

– Nie można było tak od razu?

– Wydawało mi się oczywiste, iż jest pan tego świadom.

– Nie byłem.

– Panie przewodniczący, własnoręcznie parafował pan aneks do traktatu, na mocy którego dowództwo floty zostało uprawnione do powoływania zespołów uderzeniowych Shadow Raptors, stanowiących wsparcie dla sił wojskowych poszczególnych organizacji wchodzących w skład Zjednoczenia – przypomniał Lupos, posiłkując się wyświetlonym na jednym z pomniejszych ekranów tekstem. – Krążownik „Rubież” i towarzyszące mu okręty eskorty stanowią właśnie taką formację.

– Kiedy dotrzecie na pozycję?

– Cztery godziny przed wejściem wroga w perymetr systemu namierzania instalacji orbitalnych.

– Dobrze, wydam stosowne polecenia służbom – ustąpił Hutchinson. – Zarządzę też ewakuację.

– Ostrożności nigdy za wiele – zgodził się Lupos.

***

– Jak się pan teraz czuje? – zapytała z troską Sniegowa.

Oparta ramieniem o framugę drzwi kabiny obserwowała, jak Dressler krząta się po kwaterze, zbierając porozrzucane wszędzie tubki, buteleczki i opakowania z lekami, których całe mnóstwo wysypało się ze ściennych szafek podczas jakiegoś gwałtownego manewru krążownika.

– Jako tako – odpowiedział Dressler. Zatrzymał się przed zamontowaną przy łóżku konsolą, odłączył od niej terminal osobisty, zwinął go w rulonik i schował do kieszeni. – Gdyby nie to cholerne zimno, byłoby całkiem w porządku. – Uniósł rozcapierzoną dłoń i zademonstrował pobielałe końce palców.

– Słabe krążenie – orzekła fachowo.

– Zgadza się – westchnął ciężko, pocierając dłonią o szorstką tkaninę uniformu polowego.

– Z czasem przejdzie – pocieszyła go. Weszła do kabiny i przysiadła na brzeżku kanapy. – Miałam podobne objawy.

– Była pani w kriostazie? – Odwrócił się od konsoli i popatrzył na nią podejrzliwie.

– Niestety – odparła, wzdrygając się lekko. – I to znacznie dłużej niż pan.

– Dłużej?

– Trzydzieści lat standardowych.

– Jak to? – zapytał osłupiały.

– Miało być tylko trzy lata, w kontrolowanych warunkach. Taki eksperyment. Młoda i głupia zgłosiłam się na ochotnika. Przez durną literówkę w dokumentacji z trzech lat zrobiło się trzydzieści – wyjaśniła, patrząc mu prosto w oczy. – Biologicznie jestem niewiele młodsza od pana.

– Matko Ziemio… – Dressler pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jak to w ogóle możliwe?

– Takie były czasy. – Wzruszyła ramionami. – Placówki badawcze robiły, co chciały i jak chciały, nikt nie zaprzątał sobie głowy wymysłami biurokratów, a w razie jakichś komplikacji sprawę utajniano, uciszano świadków, a ewentualnym poszkodowanym wypłacano rekompensaty. Do zdrowia dochodziłam przez dwa lata. Terapia regeneracyjna, przeszczepy, wszczepy, bo pomimo tych wszystkich cuda-wianków technologicznych, kriostaza totalnie zdemolowała mi nie tylko organy wewnętrzne, ale też cały układ krwionośny i limfatyczny. To właśnie mój przypadek przyczynił się do wprowadzenia ogólnoukładowego zakazu stosowania tej metody podczas lotów dalekiego zasięgu. Byłam doskonałym materiałem porównawczym.

– Nie dziwię się – stwierdził Dressler.

Przymknął oczy i oparł się o ścianę. Przez kilka sekund stał nieruchomo, drżąc na całym ciele. Widząc to, Sniegowa podeszła do klimatyzatora i podkręciła ogrzewanie kabiny do maksimum.

– To nic nie da – wykrztusił Dressler, szczękając zębami. – Trzęsie mnie od środka.

– Znam to uczucie. – Uśmiechnęła się lekko. – Uszkodzony ośrodek termoregulacji. Za szybko wyszedł pan z komory medkomu, pułkowniku.

– Bez… przesady… Zostało tylko parę procent – wystękał. Obejmował się rękoma tak mocno, że trzeszczały szwy uniformu.

– Iniekcje neuralne to ostatnie stadium klasycznej terapii regeneracyjnej. Chodzi o to, żeby pacjent nie odczuwał zbyt wielu bodźców na jej wcześniejszych etapach. Ból byłby nie do zniesienia. Nikt tego panu nie wyjaśnił?

– Szczerze mówiąc, nie pytałem… – powiedział słabym głosem. Dreszcze chyba powoli ustępowały, bo trząsł się jakby mniej. – Mam się znowu położyć w komorze? – jęknął.

– Za późno. Połączenia synaptyczne zostały już częściowo odtworzone, z pozostałą częścią organizm będzie musiał się uporać samodzielnie. Ataki będzie miał pan jeszcze przez tydzień lub dwa, ale za każdym razem coraz mniej intensywne.

– Skąd pani to wszystko wie?

– Przecież mówię, że przez to przechodziłam. – Otworzyła klapkę wnęki podajnika i wyjęła z niej kubek z parującą zawartością. – Koktajl wzmacniający. Stymulanty i odżywka. Proszę wypić – powiedziała, podając mu naczynie.

Blady jak ściana Dressler wziął kubek i wysiorbał zawartość drobnymi łyczkami. Nim skończył pić, na jego policzki wróciły rumieńce.

– Paskudztwo. – Skrzywił się i otarł usta. – Ale działa – dodał, wzdrygając się gwałtownie.

– W takim razie chodźmy na mostek – zaproponowała. – I niech pan w końcu aktywuje komunikator, bo komandor się wścieknie. – Spojrzała wymownie na maleńkie urządzenie, przyczepione do klapy uniformu Dresslera.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24