Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Bohaterami opowiadań Petera Markusa są przede wszystkim dwaj bracia mieszkający w zakurzonym miasteczku nad błotnistą rzeką. Łowią ryby. I niewiele więcej. Ale Markus z tego fabularnego minimum buduje opowieść w taki sposób, jak nie robił tego nikt przed nim. Autor nieustannie przearanżowuje scenerię, korzystając z tych samych elementów: rzeka, dom, podwórko, ryby. Jednak wciąż poznajemy jakby inne wersje historii – powtarzające się zdarzenia zyskują nowy wymiar, bo pojawiają się nowe informacje, które wpływają na bieg zdarzeń i nastrój opowieści. Język tej prozy sprawia, że nie tylko widzimy błotnistą rzekę i braci łowiących w niej ryby – dzięki ograniczonemu słownictwu, licznym powtórzeniom i uwodzicielsko splątanym zdaniom brodzimy z braćmi w rzece, rzece opowieści.
***
Nie wiem, jak to możliwe, ale kolejny tom prozy Petera Markusa podoba mi się jeszcze bardziej niż poprzedni, również wydany przez Ha!art, czyli Bob albo mężczyzna na łodzi. Kto poznał tamten świat, popłynie i tym razem, przez błoto i rzeczny muł, śledzony oczyma martwych ryb i księżyca. Kto nie poznał, niech da się zaprosić do tej rzeczywistości, w której jest więcej wody niż nieba, chłopięce zabawy trwają przez stulecia, a rzecznemu bogu można odgryźć łeb. To proza rozgrywająca się w obrazach i języku - mantrującym o rybach i rzece, Braciach i rodzicach, nazywającym rzeczy tak, jakby dotąd nie były nazwane. Eksperymentalną, poetycką w swoim duchu prozę Markusa ponownie otrzymujemy w znakomitym przekładzie Piotra Siweckiego, który pozwala temu tekstowi błyszczeć także w polszczyźnie.
Joanna Wilengowska
"Dobrze, bracie" to nie tylko książka. To błotnisty sen, który wciąga i nie pozwala się obudzić. Czy to bajka? Czy to horror? Nie wiem, ale wciąż czuję zapach rzeki i słyszę śpiew ryb.
Paweł Biegajski, Melancholia Codzienności
***
Fascynujące, z jak niewielu słów można ułożyć tak fascynującą opowieść. Jakie bogactwo można uskładać z samych drobniaków. Jak głęboki obraz ludzi i świata można stworzyć bez ani jednego słowa psychologizującej paplaniny. (Powinienem napisać tak: to jest dobra książka, dobrego amerykańskiego pisarza i dobrze ją przeczytać, ale nie potrafię się aż tak przypilnować, jak Markus).
Adam Kaczanowski
***
Oto teksty, które pozwalają mi zadać po raz kolejny pytanie o sens pisania. To jedno najważniejsze: a ty, jak to powiesz? Ale to nie wszystko: te opowiadania są jak płyta, do której lubię wracać. Tak po prostu. Bo jest w nich kojący i niepokojący szum. Bo jest w nich rzeka, do której mogę wejść wiele razy. Te teksty potrafią kiwać ze zrozumieniem głową i grozić ostrzegawczo palcem… Ktoś powie, że są bardziej przystępne od tekstów Gertrudy Stein, ale to nie tak, że te teksty są przystępne. Mamy kilka wersji tej samej opowieści, a właściwie to jej fragmentów – to może męczyć, bo nie ma pewności czy opowieść ma koniec. Ale ta niepewność może zamienić się w radość z tego powodu, że nie ma końca opowieści.
Piotr Siwecki, tłumacz
***
Peter Markus – urodzony w 1966 roku amerykański pisarz i wykładowca w programie InsideOut Literary Arts Project. Autor powieści Bob, Or Man on Boat (2008), kilku tomów opowiadań (Good Brother, The Singing Fish, We Make Mud, The Fish and the Not Fish) oraz tomu wierszy When Our Fathers Return to Us as Birds (2021). W 2022 roku Wydawnictwo Ha!art opublikowało jego powieść Bob albo mężczyzna na łodzi w tłumaczeniu Piotra Siweckiego. Mieszka w Trenton na przedmieściach Detroit.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA PRZEKŁADÓW prowadzona przez Aleksandrę Małecką i Piotra Mareckiego
· Napitki & literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich, pod redakcją Barbary Kalli i Bożeny Czarneckiej, przełożyły Barbara Kalla, Bożena Czarnecka i Ewa Dynarowicz
· Ambrose Bierce, Diabli dykcjonarz, przełożył Mateusz Kopacz
· Anthony Joseph, Afrykańskie korzenie UFO, przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!
· Robert Burton, Anatomia melancholii, wybrał i przełożył Michał Tabaczyński
· Jean Ray, Malpertuis, przełożył Jakub Polaszczyk
· Niña Weijers, Konsekwencje, przełożyła Jadwiga Jędryas
· Ishmael Reed, Mambo dżambo, przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!
· Katarína Kucbelová, Czepiec, przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska
· Peter Markus, Bob albo mężczyzna na łodzi, przełożył Piotr Siwecki
· Antologia opowiadań. Ruska klasyka, zestawił i przełożył Daniel Majling, przepisała Weronika Gogola
· Kathy Acker, Krew i flaki w szkole średniej, przełożył Andrzej Wojtasik
· Judith Schalansky, Spis paru strat, przełożył Kamil Idzikowski
· Łeś Bełej, Plan naprawy Ukrainy, przełożyli Aleksandra Brzuzy, Maciej Piotrowski, Ziemowit Szczerek
· Nicol Hochholczerová, Tego pokoju nie da się zjeść, przełożył Rafał Bukowicz
· Barbora Hrínová, Jednorożce, przełożyła Olga Stawińska
· Iceberg Slim, Alfons. Historia mojego życia, przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!
· Sergiej Sergiejewicz Sajgon, Brud [*khaki], przełożyła Aleksandra Brzuzy
· Katja Gorečan, Książeczka macierzyńska, przełożył Miłosz Biedrzycki
· Joost de Vries, Republika, przełożył Jan Pędziński
· Harry Josephine Giles, Port hwjezdny Topjo, przełożył Krzysztof Bartnicki
· Judith Schalansky, Szyja żyrafy, przełożył Kamil Idzikowski
· Peter Markus, Dobrze, bracie, przełożył Piotr Siwecki
KOLEJNE KSIĄŻKI W SERII
· Ivan Međeši, Jedzenie, przełożyły Olga Stawińska i Magdalena Bystrzak
· Kathy Acker, Imperium postradanych zmysłów, przełożył Patrick Leftwich
· Miroslava Kuľkova, Hotel Balkan, przełożył Rafał Bukowicz
Dobrze, bracie
Dobrze, bracie
Ryby, złowione przez nas w tej brudnej rzece, która płynie przez to brudne, nadrzeczne miasto, zwykliśmy zabierać ze sobą, odcinać ich wciąż błyszczące, pokryte srebrną łuską głowy i przybijać je gwoździami do impregnowanego kreozotem słupa na tyłach naszego podwórka za domem. Wbijaliśmy młotkiem gwoździe w te głowy o zimnych, wodnistych oczach, tworząc w ten sposób nasz wędkarski zakątek, jak zwykliśmy nazywać to miejsce na podwórku za domem. Łowiliśmy ryby i przybijaliśmy rybie głowy do słupa aż do dnia, kiedy to nasz ojciec po powrocie z pracy oznajmił, że wyjeżdżamy. Kiedy powiedział nam, że wyjeżdżamy, mówił poważnie. Wyjeżdżamy na dobre. Opuszczamy naszą brudną rzekę, nasze brudne miasto. Mój brat i ja – my nie chcieliśmy wyjeżdżać. Nie chcieliśmy opuszczać ani tego miasta, ani tej rzeki, ani tego telefonicznego słupa, do którego przybijaliśmy rybie głowy. Nie chcieliśmy opuszczać tego miejsca na tyłach naszego podwórka, które my obaj, my, bracia, zamieniliśmy w nasz wędkarski zakątek tuż za drewnianą szopą, gdzie nasz ojciec trzymał swoje młotki, piły, do połowy opróżnione butelki whiskey i pudełka po cygarach, wypełnione zardzewiałymi, pogiętymi gwoździami, nakrętkami, śrubami i wkrętami.
W nocy z okna naszej sypialni mój brat i ja mogliśmy wyglądać i patrzeć w te rybie oczy o marmurowym spojrzeniu, które zezowały z obu stron odciętych rybich głów. Największe z wielkowargich ryb wyglądały tak, jakby mogły wychylić się z wody i ugryźć rękę zwisającą z łodzi. Każdej z rybich głów daliśmy imię. Było tych rybich głów dokładnie sto pięćdziesiąt i każda miała swoje imię. Żadnej z głów nie nazwaliśmy Jimmy albo John. Jimmy i John to były mojego Brata i moje prawdziwe imiona. Siebie nazywaliśmy Braćmi.
Nasz ojciec nazywał nas, braci, Synami. Kiedy nasz ojciec wołał Synu, obaj z bratem odwracaliśmy ku niemu głowy. Obaj wiedzieliśmy, że przez tę rzekę przechodzimy razem.
Nasza matka obu nas nazywała swoimi brudnymi, małymi chłopcami. My, chłopcy – jak lubiła mówić nasza matka – jesteśmy dokładnie tacy jak ojciec. Niezbyt lubiliśmy, kiedy nasza matka kazała nam, braciom, zmywać błoto z naszych butów. Lubiliśmy błoto i te brudne zapachy rzeki – zapach ryb i robaków. Nie lubiliśmy, kiedy nasza matka zmuszała nas, byśmy zmyli z rąk te rybie zapachy rzeki. Lubiliśmy, jak srebrne, rybie łuski błyszczały przyklejone do naszych rąk. W nocy lubiliśmy wystawiać je ku księżycowemu światłu przez okno w sypialni. Wyglądało to tak, jakby nasze ręce były umaczane w gwiazdach.
Ale nasz ojciec i nasza matka, oboje, mieli dość życia w tym mieście, przez które płynie brudna rzeka – byli zmęczeni tym wiatrem od rzeki, który zawsze zalatywał rybą. Nasza matka powiedziała, że chce gdzieś wyjechać. Mówiła, że chce wyjechać dokądkolwiek, a dokądkolwiek znaczyło na zachód stąd. Na zachód, ale dokąd? – dopytywał się nasz ojciec. A matka mówiła: Na zachód od tej błotnistej wody. Gdzieś, mówiła matka, gdzie nie ma tyle błota i pordzewiałego żelastwa. Gdzieś, gdzie jest więcej nieba, które chciała nam pokazać. Niebo istnieje, mówiła nasza matka. Istnieje niebo bez fabrycznych kominów i dymu. Nie mogliśmy wyobrazić sobie nieba innego niż niebo na tyłach naszego podwórka. Nie chcieliśmy wyobrazić sobie miasta bez brudnej rzeki, ku której moglibyśmy biec, by łowić ryby. My, bracia, nie chcieliśmy uciekać ani wyprowadzać się stąd, gdzie dym, gdzie woda i błoto.
Nie wiedzieliśmy, co będziemy robić ani jak żyć bez tych ryb.
Rybie głowy patrzyły na nas otwartymi oczyma, patrzyły otwartymi pyskami i było tak, jakby śpiewały dla nas, Braci. Wyszliśmy na podwórko przez okno naszej sypialni.
Tylko księżyc i gwiazdy widziały, jak idziemy do szopy ojca, jak wyciągamy pudełka z pordzewiałymi, pogiętymi gwoździami. Każdy z nas wziął pełną garść gwoździ i młotek, a potem poszliśmy do naszego wędkarskiego zakątka. Bracie, powiedziałem do Brata, ty pierwszy.
Daj mi rękę, powiedziałem. Przyciśnij rękę do słupa.
Brat zrobił, jak mu powiedziałem.
Byliśmy braćmi. Jeden był głosem drugiego.
To może zakłuć, ostrzegłem, uniosłem młotek i wbiłem zardzewiały gwóźdź w dłoń mojego Brata.
Brat nawet nie drgnął, nie cofnął się ani też nie wydał ze swych chłopięcych ust odgłosu krzyczącego brata.
Dobrze, Bracie, powiedziałem.
Wbijałem kolejny gwóźdź w drugą dłoń Brata, kiedy nasz ojciec wyszedł na podwórko.
Synu – zawołał nasz ojciec.
My, synowie naszego ojca, słysząc jego głos, odwróciliśmy ku niemu głowy. Czekaliśmy na to, co jeszcze chce nam powiedzieć.
To było kilka długich sekund. Niebo nad rzeką – w miejscu, gdzie huta żelaza stała jak wrak statku – było ciemne i ciche. Gdzieś tam, byłem tego pewien, świeciło słońce.
Chłopcy, pamiętajcie, żeby posprzątać po sobie, zanim wrócicie – powiedział nasz ojciec.
Ojciec odwrócił się.
My, bracia, spojrzeliśmy na siebie.
Podniosłem młotek.
Wbiłem kolejny zardzewiały gwóźdź.