Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dobrze się myśli literaturą” to zbiór esejów o praktykowaniu wiary w literaturę, rozumianą jako konieczność mówiącego człowieka. Ryszard Koziołek przekonuje, że ilekroć próbujemy coś wyjaśnić, porozumieć się z innym lub wyrazić własne emocje, jesteśmy skazani na literaturę. Czynimy to również bez lektury, ale – jak przekonuje autor – czytanie ulepsza nasze myślenie i mowę.
W myśleniu literaturą autor sięga do twórczości klasyków – jak Prus, Kraszewski, Sienkiewicz, Przybyszewska czy Mrożek – oraz pisarzy współczesnych – Springera, Stasiuka, Pilcha czy Karpowicza. Życiorysy są dla niego równie ważne, jak fikcje, jeśli tylko pozwalają myśli ruszyć z miejsca i ćwiczyć się w wyrażaniu i opowiadaniu świata.
Eseje Ryszarda Koziołka to także głos w sprawie przywrócenia literaturze należnego jej miejsca, które ostatnimi czasy osłabiły media wizualne. Autor udowadnia, że dla człowieka nie ma lepszego programu symulacyjnego do trenowania wyobraźni, mowy i myślenia niż literatura.
„Nie mam żadnych wątpliwości: nikt nie czyta dziś w Polsce literatury tak wnikliwie i tak namiętnie jak Ryszard Koziołek. Prowokujący erudyta, zadziorny eseista, zaskakujący intelektualista. Pisze, jak mało kto. Trochę przesadza z tym pozytywizmem, ale "nobody’s perfect"."
Michał Paweł Markowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Ryszard Koziołek
Dobrze się myśli literaturą
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Fajne Chłopaki
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Ryszard Koziołek, 2015
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl
Publikacja dofinansowana przez Uniwersytet Śląski w Katowicach
ISBN 978-83-8049-230-1
Mam skłonność do przyznawania literaturze rangi najważniejszego składnika kultury. Nic w tym dziwnego, w moim fachu to zawodowa powinność, niczym wiara dla księdza. Nie wystarcza mi jednak wypełnianie misji, która łączy się z moją profesją. Jestem notorycznym poszukiwaczem dowodów, że literatura to konieczność mówiącego człowieka, który w trosce o biologiczny i społeczny byt musi ulepszać swoją mowę, czyli czytać oraz tworzyć metafory i opowieści.
Utopia powszechnego czytania się nie ziści. Na szczęście, gdyż życie z literaturą doprowadzone do stadium, w którym to literatura zaczyna być najważniejsza albo zaczyna dominować nad życiem, prowadzi zwykle do katastrofy. Jedna z wielkich lekcji literatury mówi, że w kryzysowym momencie zaczytania, w paroksyzmie pomieszania życia i literatury, ta ostatnia, jeśli jest prawdziwie wielka, musi odepchnąć czytelnika od siebie ku życiu, nawet za cenę bolesnej deziluzji. Wybitne książki mają w sobie taki ukryty mechanizm samozniszczenia, wewnętrzną krytykę własnej siły i atrakcyjności. Uczymy się tego z pierwszą i każdą kolejną lekturą dziejów Don Kichota czy Emmy Bovary.
Prawa do zmyślania nabywa się wraz z dojrzałością, a trenujemy tę wolność konfabulacji dzięki obcowaniu z fikcją, zwłaszcza tą do złudzenia przypominającą rzeczywistość. Chodzi nie tylko o zdolność demaskowania fikcji jako fikcji, ale także o odkrycie nierozerwalnego powiązania literatury z rzeczywistością za sprawą języka właśnie. Wtedy dopiero można odepchnąć literaturę i powiedzieć, jak Miłosz, że ważne jest mięso skwierczące na grillu i wino, i ciemna słodycz kobiecego ciała. To żaden spóźniony hedonizm intelektualisty, który – jak Cyryl u Oskara Wilde’a w Zaniku kłamstwa – doradza przyjacielowi:
Vivianie drogi, nie zamykajże się na cały dzień w bibliotece. Takie cudne popołudnie. Powietrze wprost rozkoszne. Las zasnuł się mgłą purpurową, niby śliwa dojrzała pyłkiem wonnym. Chodźmy się wyciągnąć na trawie, palić papierosy i rozkoszować naturą.
Literatura nauczyła nas pragnąć czegoś „innego”, wychodzić poza krąg codziennych przyzwyczajeń, poza rytuał wyznaczany bądź przez konwencję życia wspólnoty, bądź po prostu przez potrzeby ciała, które każe nam jeść, spać i tak dalej. Romantycy eksponowali tę funkcję literatury, definiując człowieka jako jedyną istotę, która chce być kimś innym, niż jest. Za tę niezgodę na własną kondycję gatunkową, społeczną, historyczną odpowiedzialna jest literatura jako nauczycielka pragnienia odmiany życia, nawet dobrego. Lektura zasiewa w nas coś, czego w nas nie ma, z czym się nie rodzimy, czego nawet nie przejmujemy przez zwyczaje życia rodzinnego (w domu może nie być książek), i nagle rodzi się czytelnik. Nie jest to istota odwrócona od rzeczywistości ku literom, ale ktoś, kto dzięki czytaniu nadaje życiu intensywność, przestaje traktować życie jako coś zwykłego, co się mu po prostu przydarza, jak każdej żyjącej istocie.
Myślę zatem o ekstatycznym raczej niż o antagonistycznym związku słów i rzeczy. Ciastko zamoczone w herbacie może być smaczne, ale dzięki Proustowi wiemy, że jest ważne, bo nie jest już tym samym ciastkiem, które zjadamy codziennie. Inaczej mówiąc: literatura uczy nas nie przegapiać świata, nie pozwalać mu uchodzić naszej uwadze i znikać w procesie niszczącego przemijania; jak pisze Hölderlin w Empedoklesie: „Szukasz życia, szukasz, i płynie, i płonie”.
Inaczej niż nauka, literatura nie chce od nas chłodu poznania, ale też nie wymaga czystej żarliwości. Dobra lektura powinna być emocjonalna, taki jest nietajony cel, ale też ciemna strona opowieści. Za Bataille’em powiedziałbym, że to jest „nieprawa część” literatury, kiedy ta odwołuje się do ciemnych emocji czytelnika, wzbudza je lub ożywia. Czytając Lalkę, myślałem: „Dlaczego ta idiotka nie kocha Wokulskiego?”. To jest głupia myśl – efekt emocji, które powstają w trakcie lektury. Przecież nie ma wielu powodów, dla których ta młoda, piękna i inteligentna kobieta miałaby kochać mruka, aroganta, pyszałka, przechodzonego wdowca. Jeszcze gorzej z Sienkiewiczem. Czytam i cieszę się, że Podbipięta lub Wołodyjowski zabili tylu Kozaków, Tatarów czy Rusinów. Takie emocje, które wywołuje literatura, są fatalne, niedobre, upokarzają mój rozum, a zarazem nie ma bez nich fortunnej lektury.
Podobne doświadczenie prowadzi do podważenia truizmu dydaktycznego, że czytanie jest w oczywisty sposób dobre. To, co się dzieje z nami w trakcie czytania, wcale nie zawsze jest dobre! W lekturze bywamy sadystami, szowinistami, wydajemy niesprawiedliwe sądy, stajemy się stronnikami zbrodniarzy, ponieważ literatura właśnie to, między innymi, chce z nami robić – wydobyć naszą emocjonalność. Jeśli jest wielka, na tym się nie skończy – będzie nas skłaniać także do zrozumienia, co się z nami działo. Po czytaniu powinno nastąpić częściowe wyzwolenie się spod władzy emocjonalnej, jaką ma nad nami tekst. Inaczej mówiąc: obrazem dobrego czytelnika jest nie przeżuwająca krowa, jak chciał Nietzsche, ale latająca ryba. Podczas lektury zanurza się w afektywnych wyobrażeniach, aby co jakiś czas wynurzyć się z nich i spojrzeć krytycznie na własne oczarowanie.
Emocje powstają w nas bez naszej woli. Dzięki literaturze możemy się im przyglądać bezpiecznie, doświadczać ich, studiować, jak pod wpływem języka rodzi się wzruszenie czy strach. To niezwykle zagadkowa rzecz, zwłaszcza dla zawodowego badacza literatury, który choć tyle wie o mechanizmach retorycznych stojących za powstawaniem określonych uczuć, zarazem sam tym uczuciom podlega. To wiedza bez konsekwencji; krytycyzm, który pozostawia nas w dalszym ciągu w pewnym sensie niewinnymi. Nadal będę się bał horrorów, nawet jeśli na wszystkie strony prześwietlę reguły gatunkowe rządzące tymi opowieściami.
Nie wyobrażam sobie jednak, by ktoś mógł zostać zawodowym badaczem literatury, jeśli nie przywiodła go do tego namiętność czytania. Szczęśliwie, zwykle nie chce się z tego leczyć. W ogóle zresztą nie należy tego rozpatrywać w kategoriach przypadłości do leczenia, choć namiętność czytania przyjmuje czasem postać chorobliwą. Na rysunku Andrzeja Mleczki profesor Henryk Markiewicz stoi na stosie książek i zakłada sobie pętlę na szyję. Żona wchodzi i pyta: „Henryku, czy to znaczy, że przeczytałeś już wszystko?”. Cała nauka o literaturze, jeśli jest uprawiana rzetelnie i namiętnie, służy uprawomocnieniu własnych emocji. Badacze literatury zawsze mówią o swoich namiętnościach, ale ujmują je w postać dyskursu naukowego, legitymizując w ten sposób emocjonalny składnik najbardziej krytycznej lektury.
Krytyka lekturowego odurzenia nie oznacza wyzwolenia od wpływu literatury. Nie ma alternatywy, gdyż przypadek języka zwany „literaturą” jest najdoskonalszą formą rzeczywistości językowej wytwarzanej przez ludzi. Metafora i narracja są w powszechnym użyciu także u tych, którzy nie przeczytali żadnej książki. Nawet milczenie jest w istocie cichym czytaniem własnych myśli. Jeśli chcemy mówić lepiej, trzeba czytać lub poddać się nauczaniu tych, co czytają. Inaczej zostanie nam w ustach bezradny, mimowolnie komiczny słownik emigranta lub kikut mowy zdegradowanej do stu czterdziestu znaków plus n razy k…wa.
Mamy tylko literaturę, by doskonalić myślenie, czyli świadome nazywanie i porozumiewanie się. Nie jest to moja literatura, to znaczy, nie ja ją napisałem, a mimo to jej słowa wydają mi się bardziej adekwatne niż moje własne. Oto właśnie jeden z cudów literatury: pisarz sprzed czterystu lat nie pisał dla mnie, nic o mnie nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Ja czytam jego słowa po czterech wiekach i traktuję je tak, jakby były napisane wyłącznie dla mnie.
Nie wiem, jak to działa – ów fenomen spotkania jednostkowego z powszechnym. Przecież największe książki napisane są językiem idiomatycznym, specyficznym, osobnym. Czytamy kawałek Gombrowicza, Sienkiewicza czy Prusa i od razu widzimy oryginalność ich języków i tematów. Ale wbrew swojej egoistycznej wyjątkowości arcydzieła udzielają się także mnie, mojemu doświadczeniu, i to tak hojnie, że mam poczucie, jakby zostały napisane dla mnie i o mnie. Nie chodzi bynajmniej o prostą identyfikację. Kiedy myślę o książkach, które zrobiły ze mnie czytelnika, okazuje się, że nie tworzą wcale wspólnego zbioru.
Jedną z nich odkryłem na strychu. Nie miała okładki ani kart tytułowych, miała od razu treść. I to była książka, którą czytałem wiele razy. Można powiedzieć, że to jedna z książek, które przeczytałem najwięcej razy w życiu, nie licząc lektur zawodowych. I przy tym nie wiedziałem, co czytam. Nie wiedziałem przez dwadzieścia lat. Lekturę porzuciłem w wieku mniej więcej nastoletnim, ale miałem ją w głowie, do dzisiaj zostały mi sceny i frazy. I dopiero po jakichś dwudziestu latach dowiedziałem się, co to za książka. Nie była specjalnie wyjątkowa, można powiedzieć, że czytałem ją wtedy głównie przez wzgląd na sceny erotyczne. Okazało się, że to Układ Elii Kazana. Wówczas nie było dla mnie ważne, kto ją napisał – nie widziałem słów, ale obrazy i historię. Słowa jako temat literatury zobaczyłem później, a przecież dopiero świadomość, że książki są „napisane”, czyni z nas czytelników.
Pismo literatury poczułem ostro i wyraźnie dzięki Cortázarowi. Gra w klasy, którą przeczytałem jako nastolatek, sprawiała, że chciało się być jej bohaterem, czyli chciało się żyć jak ci argentyńscy emigranci w Paryżu. Ale jeszcze bardziej chciało się mieć w głowie to, co mieli oni. Gra w klasy jest przede wszystkim grą w kulturę – w teksty, w muzykę, w malarstwo, filozofię, we wszystko, co Gombrowicz obśmiewał, mówiąc o argentyńskim kompleksie Zachodu. My w PRL-u też go mieliśmy, tyle że inaczej się manifestował. Bohaterowie Cortázara, którzy byli prowincjuszami, przybywali do Paryża i chłonęli kulturę z apetytem dzikich konkwistadorów. Wszystko było przemieszane, wszystko siebie warte, ale była w tym jakaś autentyczność i bezkrytyczna spontaniczność, które szalenie mi się podobały. Nie znalazłem tam postawy „na klęczkach”, choć było sporo ekstatycznej adoracji. Bohaterowie Cortázara palili grube papierosy bez filtra, pili tanie wino, wszystko było takie, jak trzeba. To rzecz jasna banalne i dość oczywiste fantazje młodego prowincjusza. W Grze w klasy było jednak coś jeszcze, coś, czego doświadczyłem wtedy pierwszy raz – tekst jako fascynująca gra językiem i w język, która może być udziałem czytelnika, a nie tylko pisarza.
Równie wpływowe jak Gra w klasy mogą się okazać książki niewinne. Czystej radości dostarczyła mi dziwna książeczka, właściwie dla dzieci, którą przeczytałem dosyć późno, niejakiego Erica Knighta, autora słynnej Lassie, wróć!Lassie nigdy mnie nie bawiła, pokochałem za to jego dziwną opowieść pod tytułem Sam Small lata znowu. Niezwykłe przygody latającego Jorkszyrczyka. To historia o grubym mieszkańcu Yorkshire, zupełnie zwyczajnym – melonik, laseczka – który nagle przekonuje się, że potrafi latać. Ale to nie magia, niczego nie zażył, nie lewituje. Po prostu umie latać. Czytając, tak głęboko uczestniczyłem w doświadczeniu bohatera, że nieomal chciałem je powtórzyć w rzeczywistości.
I wreszcie – książki dały mi prawo do publicznego smutku i wzruszenia.
Płakało się przy O psie, który jeździłkoleją, przy Aleksandrze Dumas, przy Winnetou. Straszliwie przy Ostatnim Mohikaninie. Ważniejszy okazał się trening w smutku, który nie dotyczy wydarzenia, ale zwykłego biegu rzeczy. Książką wzruszającą, taką, w której wzruszenie nie wiąże się wyłącznie ze scenami śmierci, a która mimo swojej pogody i ciepła dostarcza mi permanentnego wzruszenia, jest Śmierć pięknych saren Oty Pavla.
Te przykłady wybrane nieco na chybił trafił uświadomiły mi, że gdy czytam, mojemu poczuciu adekwatności towarzyszy odkrywanie różnicy – tego, co we mnie inne od napisanego. Dopiero dzięki już przeczytanemu mogę zdać sobie sprawę z niewypowiedzianej resztki, którą jestem. Inaczej mówiąc, w przeciwieństwie do książki moje życie jest nie-do-przeczytania. Świadomość nieopisanej „reszty” czyni ze mnie czytelnika kolejnej i kolejnej książki. To nie głód konsumpcji, ale pragnienie powtórzenia odczucia sensowności, spełnionej opowieści, wypowiedzenia wypowiedzi niemal idealnej.
To nieukojone pragnienie przejęcia ukochanej książki tylko dla siebie dobrze ilustruje przypowieść Kafki Wiadomość od cesarza. Oto umierający cesarz w ostatniej chwili, tuż przed śmiercią, wzywa do siebie posłańca i szepcze mu „wiadomość skierowaną do ciebie” – mówi Kafka – „do ciebie”, czyli do mnie, do pani, do pana, do każdego, kto czyta to opowiadanie. Cesarz szepcze posłańcowi tę wiadomość „tylko dla ciebie”, a żeby mieć pewność, że został dobrze zrozumiany, każe ją sobie powtórzyć. Posłaniec szepcze mu do ucha, cesarz kiwa głową, że jest w porządku, i wysyła posłańca z tą wieścią w świat. Zaczyna się podróż opisana przez Kafkę w tych jego spiralnych, pleonastycznych zdaniach, sugerujących postępowanie akcji, ale w gruncie rzeczy spiralnie zacieśniających ją do punktu, z którego nie sposób się wydostać. Posłaniec rusza. Najpierw przedziera się przez tłumy zebrane z okazji śmierci cesarza, potem próbuje opuścić pałac. I tu już zaczyna się owo zwątpienie, o którym mówi Kafka, bo mimo że posłaniec jest silny, mimo że odpycha ciżbę ramionami, a na piersiach ma emblemat słońca, władzy cesarskiej, to jednak nigdy do ciebie nie dotrze. Bo – dobija nas Kafka – nawet gdyby opuścił pałac, ma jeszcze do pokonania labirynt miasta pełnego mętów. I nigdy, nigdy, nie dotrze do ciebie z wiadomością, ale ty – i tu jest puenta – siadasz o zmierzchu w oknie i roisz o tej chwili, w której wiadomość nadejdzie.
Ambiwalencja naiwności i sceptycyzmu, fatalizmu i nadziei odpowiada sprzecznemu doświadczeniu czytelnika: mimo dystansu historycznego, kulturowego, jakiegokolwiek innego słowa umarłego pisarza docierają do mnie. Wstrząs adekwatności dowodzi wbrew logice, że utwór został napisany właśnie dla mnie.
Nie chciałbym jednak, aby literatura była miarą życia. Niby marudzę, dlaczego życie nie przypomina lepszej literatury, ale zaraz zaczynam się wahać, czy rzeczywiście bym tego chciał. No bo kto miałby ochotę żyć jak Raskolnikow, Gustaw, Wokulski? Ani jako opowieść, ani jako język literatura nie nadaje się do naśladowania, co najwyżej do cytowania. Nie mówiąc nawet o Dziadach – kiedy czytamy dialogi w powieściach realistycznych, na przykład w Lalce, widzimy, jak bardzo są teatralne, retoryczne. Nie inaczej jest z wybitną literaturą współczesną. Mówić językiem Masłowskiej? On niby jest zrobiony z kawałków żywej mowy, rozmaitych socjolektów, ale przecież nigdzie poza pisarstwem nie znajdziemy go w całości. Jest cudem idiomatyczności.
Wielkie dzieło jest zawsze skandalem, wyrwą w historii. Stoi za tym skandal talentu, a więc pewnej dyspozycji, którą nazywamy geniuszem, choć w istocie nie potrafimy powiedzieć, czym ona jest. Największym wyzwaniem dla historyka literatury jest arcydzieło, ponieważ nie wiadomo, jak wyjaśnić jego historyczną konieczność, której nic nie zapowiada. Skąd się wziął Kochanowski? Niewytłumaczalny eksces, bo przecież w polszczyźnie nie było wówczas nic podobnego do tego, co znajdujemy w Trenach czy w Psałterzu… To jest właśnie skandal arcydzieła – przychodzi gotowe i od razu funduje nowy język.
Deklarując pożytki literatury dla życia i myślenia, widzę je w nagłej estetyzacji sensu. To epifania czytania, kiedy – dzięki formie literackiej – pojedyncze życie, w swoim rozproszeniu i przypadkowości, zyskuje pojmowalny i podziwiany kształt oraz znaczenie. Nie tylko literatura dostarcza nam sensu, jest przecież siostrą wielkich dyskursów sensu na czele z religią i historią. Tylko ona dowodzi jednak, że wszystko jest godne znaczenia, czyli że wszystko zasługuje na łaskę nazwania: pojedynczy człowiek, zwierzę, rzecz, to, co im się przydarza. Żaden inny dyskurs sensu nie jest zainteresowany kompletnością pojedynczego istnienia, zwłaszcza tego bez znaczenia w historii. Literatura jako jedyna próbuje się z tym borykać.
Czytanie nie jest kolektywne. Czytamy w pojedynkę, niedostępni dla tropicieli skrywanych przyjemności. Kiedy jednak inny czytelnik wyzna nam swoje przeżycie lektury, powstaje sugestia, że choć oddzieleni, uczestniczyliśmy we wspólnej intymnej przygodzie o wciąż zagadkowej treści. Nie wiem do końca, czy inny, czytając tekst, miał podobne przeżycia i myśli co ja, ale odtąd pozostajemy w intrygującej relacji, która jest fundamentem wspólnoty czytających. Mamy liczne świadectwa swoistego braterstwa czy przyjaźni, które powstają wokół książki. Ważniejsze jednak, że tworzy się w ten sposób nasycony emocjami i refleksjami słownik, za pomocą którego mogę powiedzieć i pomyśleć więcej i który dzielę z innymi czytającymi. Podczas lektury przestaję myśleć o sobie, mam na to czas, a po jej skończeniu mam powód i narzędzia, aby rozmawiać z innym czytelnikiem.
Literatury należy używać, w ostateczności nawet do podparcia szafy z książkami, której złamała się noga. Dawno temu, jako pretensjonalny nastoletni inteligent, poszedłem na plażę w Łebie z Idiotą Dostojewskiego. Przechodząca dziewczyna chciała odczytać tytuł z okładki i wpadła do dziury wykopanej w piasku przez dzieci. Potem zobaczyłem Polowanie na muchy Andrzeja Wajdy i słynną scenę, w której Małgorzata Braunek trzyma w ręce Antropologię strukturalną Lévi-Straussa. Jeszcze później znalazłem duchową siostrę w bohaterce Nieznośnej lekkości bytu. Teresa, chcąc wywrzeć wrażenie na Tomaszu, przychodzi na spotkanie z Anną Kareniną.
W każdym przypadku książka była znakiem ukrytej wspólnoty lub intymnego powinowactwa. Dopóki będzie istniała wspólnota, która mówi, dopóty będzie to znaczyło, że literatura jest nam potrzebna. Jeśli nie, wówczas przejdzie we władanie historyków literatury i tyle, i to będzie jej koniec. Ten lęk wraca: że wspólnota, która się wyłania ze statystyk czytelnictwa, być może w ogóle nie będzie potrzebowała literatury, żeby się samorozumieć i żeby jej członkowie mogli ze sobą dyskutować.
Mediacyjna funkcja literatury jest dziś rzadziej podnoszona, a wydaje mi się jej najważniejszą funkcją społeczną. Osłabienie pozycji literatury jako dostarczycielki języka, tradycji, form symbolicznych, za pomocą których jednostki rozpoznają się jako członkowie wspólnoty, nie spowodowało, że w to opuszczone przez literaturę miejsce wszedł na przykład film.
Przez pewien czas wydawało się, że miejsce literatury zajęła kultura obrazu – jako sposób pokazywania świata i opowiadania o nim. W latach dziewięćdziesiątych tak myślałem. Wydawało mi się wtedy, że z czytaniem będzie jak z muzyką barokową, która choć nadal grana, straciła wartość rozwojową. Nie komponuje się już przecież kantat barokowych, choć nadal się je wykonuje. Uznałem wtedy, że w przyszłości czytelnicy książek będą stanowić grupę maniaków, hobbystów, jakieś pięć procent społeczeństwa.
Dziś znów uważam, że nic nie zastąpiło literatury i nic nie jest w stanie jej zastąpić. Ludzie mogą nie czytać, tylko że są wtedy pozbawieni pewnej dyspozycji intelektualnej, której nie sposób nabyć inaczej. Nieczytającym zanika pewien organ. Nie chodzi o to, że jakieś treści są niemożliwe do opowiedzenia w innym medium. Mamy przecież znakomite seriale, kino, komiks. Ale ten rodzaj organizowania świata za sprawą narracji i metafory, sensownego przedstawienia sobie zdarzeń i przeżyć, którego dokonujemy, czytając, jest niemożliwy do powtórzenia inaczej niż w języku. Tylko że zdążyliśmy o tym zapomnieć.
W listopadzie 2012 roku minęła setna rocznica publikacji pierwszej części W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta: W stronę Swanna. Szturchnięty tym jubileuszem jąłem podczytywać rozmaite fragmenty cyklu. Niewiele brakowało, a porzuciłbym wszelkie zajęcia i obowiązki, aby oddać się LEKTURZE. Ocalił mnie nagły, zimny impuls świadomości, który przyszedł wraz z pytaniem, jakie narrator zadaje panu Legrandin: „Czy pan zna, proszę pana, księżnę… księstwo de Guermantes?”. Zanim padnie odpowiedź: „Nie, nie znam”, Proust daje nam olśniewające, obszerne mikrostudium fizjologii zakłopotania, którego terytorium stanowią: ciemny punkcik źrenic, obwódka powiek i fałd ust. „Mógłbym – pomyślałem – podobnie studiować twarze uczniów i studentów, gdybym zmienił nazwisko »Guermantes« na »Orzeszkowa«”. A jednak nie mógłbym, bo nieznajomość Orzeszkowej nie powoduje już zakłopotania. Podobnie jak nieznajomość Prousta.
Proust jest symbolicznym liderem stopniowego milknięcia i znikania ogromnych obszarów języka literackiego, nieaktywizowanych przez tradycję literacką, czyli przez wspólnotę czytających, której tylko nieliczni przedstawiciele czują z tego powodu dyskomfort, zakłopotanie, osamotnienie, gorycz lub gniew. Statystyki czytelnictwa lekko drgnęły i być może będą lepsze, ale nie zmieni to postępującego rozpadu wspólnoty czytających, których łączy zobowiązanie do przeczytania tych samych książek.
Przeprowadzam od paru lat w różnych grupach studentów niewinny eksperyment o nazwie (nomen omen) „Sodoma i Gomora”. Zakładam się z nimi mianowicie, o co tylko zechcą, że nie znajdziemy dziesięciu znanych nam wspólnie powieści, które przeczytaliśmy naprawdę, od początku do końca, i których fabułę oraz głównych bohaterów pamiętamy[1]. Jak dotąd ani razu nie przegrałem.
Nie oznacza to wcale, że otaczają nas wyłącznie lekturowi barbarzyńcy. Wielu studentów biorących udział w zabawie czyta dużo, a jednak nie jest to lektura wspólna. Zindywidualizowana, monadyczna i nomadyczna lektura nie poddaje się dydaktycznemu zagospodarowaniu, nie sposób o niej rozmawiać; zamiast otwierać na dialog, alienuje. W duszy nauczyciela, który stoi przed wyborem między lekturowym analfabetyzmem a kapryśnym rozproszeniem, rodzi się pokusa dydaktycznego faszyzmu. Jedną z jej możliwych wizualizacji niech będzie wspomnienie pewnego nauczyciela literatury angielskiej, o którym przeczytałem w gazecie, a który tak zaczynał swoją pierwszą lekcję w nowej klasie:
Czekaliśmy w milczeniu, kiedy zajmował miejsce za biurkiem odpalając kolejnego papierosa i spoglądał na nas zza ciemnych okularów. Wreszcie wstał, wziął świeży kawałek kredy, wspiął się na krzesło i nad tablicą, na ścianie nakreślił poziomą linię. „To – rzekł po teatralnej pauzie – jest Milton”. Pozwolił ręce opaść kilka cali w dół, narysował drugą linię i powiedział: „To jest Szekspir”. Kolejną linię zrobił już na tablicy: „To jest Mahler”. I jeszcze jedną poniżej: „Tu jest Browning”. Następnie zaciągnął się głęboko papierosem, upuścił kredę na podłogę i rozgniótł ją obcasem czarnego mokasyna. „A to, panowie – powiedział – jesteście wy”.
Może tak jest lepiej? Bez hipokryzji negocjowania kanonu, który ostatecznie musi być arbitralny arbitralnością dominacji kultury narodowej? Czyż każda instytucja literatury nie kończy ostatecznie na jawnym lub skrywanym argumencie: „Jest tak, bo ja tak mówię”?
Nie przeczę, że przeszłość literatury to dla wielu ludzi coraz bardziej obcy kraj. Nie martwię się tym jednak nadmiernie. Kolejni młodzi pisarze, twórcy teatralni i filmowi udowadniają, że kultura to ciągły recykling „szkolnych” tekstów, a te naprawdę wielkie książki to silne osobniki, które uporczywie replikują swoje treści i formy w sposób jawny bądź utajony. Każdy, także nieczytający w ogóle, jest zainfekowany i otoczony chmurą literatury. Literatura jest wszędzie, choć nie są to książki. Permanentny kontakt z literaturą dokonuje się dziś poprzez serial telewizyjny, film, piosenkę popularną i piśmiennictwo internetowe. Uprawiamy i czytamy epistolografię mailową, dramaturgię czatu, blogi konfesyjne i wiele innych gatunków, o których nie śniło się filologom. Dzięki praktykom oglądania, słuchania i pisania powstają dziś podstawowe kompetencje czytelnicze i pisarskie dzieci i młodzieży, a nade wszystko nawyk rozumienia oraz używania narracji i metafory. Niestety dla nas, filologów, czytanie książek nie jest już naturalną konsekwencją alfabetyzacji, ale sztuką, której trzeba uczyć. Są chwile, kiedy mnie to przygnębia, ale również takie, gdy mnie to upaja, bo dzięki demokratycznej technologii replikującej słowa i obrazy mam do czynienia z populacją młodych ludzi wypełnionych po brzegi historiami i przedziwnymi użyciami języka. Wspólnota czytających nie powstaje dziś za sprawą tych samych przeczytanych książek, ale na skutek przekonania, że literaturą myśli się i mówi lepiej niż innymi dyskursami.
„Mowa jest snem języka, a pismo jego jawą” – napisał Janusz Sławiński. Oznacza to, że najwspanialsze książki nigdy nie zostały napisane. Podobnie rzecz ma się z komentowaniem literatury. Lektura jest snem, objaśnianie przykrą jawą, która na próżno usiłuje spłacić dług czytania. Zebrane w książce komentarze łączy podwójna obsesja: zdania sprawy z podwójnego życia literaturoznawcy, który jest naraz czytelnikiem i komentatorem swojej lektury, oraz zebrania dowodów na niezbędność literatury dla myślenia.
Henrykowi Markiewiczowi
(16.11.1922 – 31.10.2013)
– który wiedział, co Lalka ma w środku
Nie idźmy na łatwiznę, sięgając pospiesznie po miłość czy przyjaźń. Filozof Michael J. Sandel stara się bardziej. Autor bestsellera What Money Can’t Buy. The Moral Limits of Markets (2012, polskie wydanie: Czego nie można kupić za pieniądze, z przedmową Krzysztofa Michalskiego) udowadnia, że możemy kupić wszystko, a jednak ani zwolennicy czystej ekonomii, ani orędownicy ekonomicznej nietykalności pewnych dóbr nie będą mieli po tej książce łatwiej. Książka Sandela, zwanego filozofem oburzonych, jest nie do przecenienia dla tych, którzy z niedowierzaniem przecierają oczy, widząc, że kryzys, w jaki wpędziły nas instytucje finansowe stymulujące chciwość (zarówno państw, jak i obywateli), wcale nie osłabił autorytetu ekonomii. Sugestywne, często porażające przykłady na powszechną niemal ekonomizację wszystkiego ugruntowują w czytelniku poczucie, że postrzeganie całokształtu życia w kategoriach zysku i straty stało się drogą bez wyjścia. Jest tak, odkąd ekonomia przestała się zajmować swym tradycyjnym przedmiotem, czyli produkcją, dystrybucją i konsumpcją dóbr, a zaczęła badać wpływ bodźców ekonomicznych na całokształt ludzkich zachowań, nawet takich jak prokreacja, uczenie się, praktyki religijne, troska o zdrowie czy o środowisko naturalne.
Wystarczy posłuchać, z jaką łatwością rezygnuje się w dyskusji o wykształceniu z języka wartości innych niż ekonomiczne; jak chętnie powtarza się idiotyzmy o uniwersytetach jako fabrykach. Co sprawiło, że wyśmiewane wcześniej pytania uczniów: „A po co mi układy równań?” lub „Na co przyda mi się w życiu czytanie Dziadów?”, uzasadniają dziś programy kształcenia od szkoły podstawowej po studia wyższe? Dlaczego nie dochodzi do ostrego i konstruktywnego konfliktu wartości, w którym ekonomizacji wykształcenia w sposób zdecydowany przeciwstawiano by takie wartości, jak bezinteresowna aktywność poznawcza, poszukiwanie prawdy, doskonałość badań i kształcenia, kultywowanie cnót obywatelskich, współtworzenie społeczeństwa wiedzy?
Nie chodzi tylko o uniwersytet. Ekonomia rządzi w sferach życia długo uznawanych za nieekonomiczne lub takie, w których materialna efektywność działania była tylko jednym ze składników ogólnych korzyści czerpanych z wykształcenia, leczenia, wolontariatu czy praktyk religijnych. Na czym się zatem oprzeć, chcąc oddzielić dobra, którymi można handlować, od tych, które powinny być rozpatrywane w kategoriach nieekonomicznych – moralnych, filozoficznych, obywatelskich? Nie ma szans na zadekretowanie takiego katalogu, jednak tym, co Sandel uważa za zgubne dla relacji społecznych, jest brak debaty na ten temat. Skutkiem jest nieobecność silnego języka, który rzuciłby wyzwanie ekonomii jako triumfującej woli i przedstawieniu świata zachodniego.
Jeśli bez oporu zgodzimy się, że za pomocą ekonomii możemy opisać i określić wartość potrzeb i dóbr nieekonomicznych, to znaczy, że uznajemy pojęcia i narracje ekonomiczne za cywilizacyjny metajęzyk. Sandel przekonuje, że to się już stało. Dziś ekonomia nie jest nauką o zasadach wymiany towarów i usług na pieniądze; stała się hiperdyscypliną, naddyskursem, światopoglądem niemal bezalternatywnym, który wyznajemy lub któremu się poddajemy, chcąc wyjaśnić relacje międzyludzkie oraz związki człowieka z naturą. Inaczej mówiąc, by sobie i innym objaśnić sens doczesnego życia, sięgamy, świadomie lub mimowolnie, po argumenty z tabeli zysk/strata.
Siłą książki Sandela są setne przykłady ilustrujące dynamikę procesu ekonomizacji wszystkiego.
W niektórych amerykańskich szkołach wdrożono program ekonomicznej motywacji do nauki. Za dobre stopnie lub zdane testy uczniowie otrzymują wynagrodzenie pieniężne. Przykłady z wybranych szkół: Dallas – dwa dolary za przeczytaną książkę, Chicago – pięćdziesiąt dolarów za szóstkę z danego przedmiotu, Nowy Jork – dwieście pięćdziesiąt dolarów za zaliczony rok szkolny. Na pozór nic w tym dziwnego, w końcu szkoły i uczelnie przyznają stypendia za dobre wyniki. A jednak wyczuwamy jakąś niepokojącą różnicę. Nauka staje się produktem, a nie celem. Z drugiej strony w dzielnicach, gdzie edukacja i wartości intelektualne nie cieszą się uznaniem, gotówka za wyniki budzi szacunek dla pracowitych uczniów. Co będzie, kiedy szkoła się skończy i ustanie dopływ gotówki? Czy pragmatyzm zmieni się w nawyk?
Imponuje w każdym razie silne przekonanie o wartości lektury. Jak twierdził John Stuart Mill, „wszystko zostałoby osiągnięte, gdyby całą ludzkość nauczyć czytać”. Minęło sto pięćdziesiąt lat i marzenie Milla się spełnia. Niebawem dziewięćdziesiąt pięć procent żyjących posiądzie umiejętność czytania. Teraz jasno widać, że z punktu widzenia utylitarysty płacenie uczniowi za przeczytane książki motywuje go do efektywniejszego udziału w rynkowej grze. Czy zatem chcemy, aby legalne i przejrzyste mechanizmy rynku regulowały nie tylko gospodarkę, ale także większość zachowań społecznych? Gdzie w sferze społecznej należy umieścić refugium dla wartości nieekonomicznych, miejsce wolne od nacisku pieniądza?
A jeżeli – powiadają rzecznicy ekonomizacji życia społecznego – te same pożądane skutki (wzrost czytelnictwa, ale również: troskę o pacjenta, autentyczną aktywność religijną i tak dalej) możemy uzyskać, stosując stymulację ekonomiczną, jeśli nadzieja zysku skłoni nas do dbania o zdrowie, schudnięcia, rzucenia palenia – w czym problem?
Mieszkańcy małej wioski Wolfenschiessen w Szwajcarii mieli podjąć decyzję w sprawie składowania na terenie ich gminy odpadów radioaktywnych. Plan rządu został zaakceptowany niewielką większością głosów. Argumentem decydującym było poświęcenie obywatelskie dla dobra nie tylko własnej wspólnoty, ale wszystkich Szwajcarów korzystających z energii jądrowej. Przy tej okazji dwóch ekonomistów w ramach badań zadało to samo pytanie, tyle że proponując mieszkańcom rekompensatę w wysokości niecałych dziewięciu tysięcy dolarów rocznie. Akceptacja dla projektu spadła wówczas z pięćdziesięciu jeden do dwudziestu pięciu procent. Okazuje się, że stymulacja ekonomiczna może przynieść skutki odwrotne do zamierzonych. Sandel, opierając się na innych tego typu przykładach, twierdzi, że społeczności lokalne chętniej przyjmują rekompensatę w postaci inwestycji publicznych niż żywej gotówki.
Bezpośrednie wynagradzanie aktywności obywatelskiej to po prostu łapówkarstwo, które sprawia, że czynimy rzeczy właściwe z nagannych powodów. Płacąc dzieciom za czytanie czy za mówienie „proszę” lub „dziękuję”, korumpujemy potencjalną radość czytania lub naturalne wrastanie w kulturę uprzejmości. Altruizm, hojność, solidarność, zaangażowanie społeczne, empatia to nie dyspozycje, które można w człowieku pobudzić, motywując go ekonomicznie. To raczej – jak twierdzi Martha Nussbaum – etyczna i obywatelska muskulatura, która rośnie na skutek systematycznych ćwiczeń. Państwo nie może budować tylko stadionów i „orlików”, ale także takie siłownie, na których można „przypakować” etycznie i obywatelsko.
Mniej więcej do połowy XIX wieku nie zawierano ubezpieczeń na życie, wychodząc z założenia, że ludzkie istnienie nie może być przedmiotem transakcji. Zmiany nastąpiły wraz z rozwojem handlu, zwłaszcza żeglugi. Wtedy zaczęto inwestować w ubezpieczenia statków, towarów i załogi nie tylko w celu zabezpieczenia ulokowanych kapitałów, ale także licząc na zyski w przypadku katastrofy, czyli inwestując w śmierć. Dziś jest to jedna z najbardziej powszechnych form zarabiania. Na początku nowego tysiąclecia wielkie banki i fundusze wydały miliardy, wykupując ubezpieczenia na życie zamożnych starszych ludzi.
W amerykańskim biznesie ubezpieczeniowym szczególnie dynamicznie rozwinęła się kontrowersyjna usługa nieoficjalnie nazywana „inwestycją w wiatyk”. Łaciński rodowód słowa „wiatyk” oznacza środki potrzebne na odbycie podróży. W tym przypadku owa podróż to śmierć. Jak się w nią inwestuje? Otóż wyobraźmy sobie osobę chorą na szczególnie złośliwy nowotwór lub na AIDS, która ma ubezpieczenie na życie warte sto tysięcy dolarów. Inwestor odkupuje polisę chorego, wypłacając mu połowę tej sumy, a po jego śmierci odbiera od ubezpieczyciela całość. Niby wszystko w porządku, bo chory ma na leki i opiekę. Problem moralny polega jednak na tym, że inwestor jest beneficjentem jak najszybszej śmierci ubezpieczonego. Korzyść ekonomiczna rujnuje współczucie i troskę o zdrowie i życie bliźniego. Sandel podaje przykład Warrena Chisuma, konserwatywnego prawnika z Teksasu, zawziętego przeciwnika programów społecznych wspierających chorych na AIDS, zwolennika karania homoseksualistów, który przyznał z dumą, że zainwestował dwieście tysięcy dolarów w zakup polis sześciu ofiar AIDS.
Ze złośliwą satysfakcją przeczytałem u Sandela historię dziewięćdziesięciodwulatka, który naciągnął kilka chciwych towarzystw ubezpieczeniowych na polisy o ogólnej wartości stu dwudziestu milionów dolarów, po czym sprzedał je spekulantom.
Wbrew faktom i deklarowanym przekonaniom nie godzimy się jednak na urynkowienie wszystkiego. Sandel przypomina, że wyłączyliśmy z legalnego rynku handel dziećmi i głosami wyborczymi. W imię jakich wartości zakazujemy procederu, który mógłby nie różnić się niczym od adopcji? Być może norma, którą się kierujemy – choć niewymierna i trudna do zobiektywizowania – jest ważniejsza dla funkcjonowania społeczeństwa niż chłodny rachunek. Ciągle pozostaje w mocy idea „dobrego życia”, niemożliwa do zrealizowania za pomocą środków ekonomicznych.
Niedawny wyrok Sądu Apelacyjnego w Białymstoku w sprawie rodziny, która zamierzała kupić nowo narodzone dziecko od rumuńskiej matki, był wyjątkowo łagodny, jako że sąd nie dopatrzył się w tej próbie zamiaru skrzywdzenia dziecka. Prokuratura, nie kwestionując dobrych intencji oskarżonych, zwróciła jednak uwagę, że sprowadzenie dziecka do roli obiektu w transakcji handlowej narusza jego godność.
„Pierwszy przybyły jest obsługiwany jako pierwszy” – oto egalitarna zasada kolejki. Są takie miejsca, gdzie nieważne, kim jesteś, swoje musisz odstać. Dla Sandela nasz stosunek do stania w kolejce jest jednym z mierników postawy obywatelskiej. Uczymy dzieci, aby nie wpychały się przed innych, gdy stoją w kolejce do odprawy na lotnisku, do aquaparku, do wagonika na Kasprowy. Jeśli próbujesz ominąć kolejkę, łamiesz prawo lub przynajmniej zasady dobrego wychowania. Stoisz od piątej rano w kolejce do internisty, aby dostać skierowanie do kardiologa za pół roku? Jeśli tak, jesteś lepszym człowiekiem i obywatelem niż ten, kto płaci i przychodzi do tego samego lekarza na określoną godzinę, a na konsultację specjalistyczną lub zabieg w publicznym szpitalu czeka tylko kilka dni. Okazuje się, że rynek nie sprzyja naszym praktykom wychowawczym, a ekonomia obiecuje zbawienie od tego rodzaju wyrzutów sumienia.
Nikt nie lubi kolejek, a my, Polacy, mamy historyczne doświadczenia i niebywałe umiejętności w ich omijaniu. Tak zwani stacze, którzy w PRL-u zastępowali pracujących Polaków w wysiłkach zdobycia reglamentowanych dóbr, odrodzili się w dzisiejszej Ameryce jako legalni pracownicy wyspecjalizowanych firm. Mogą dla nas wystać bilety na darmowe spektakle w Central Parku, a dla lobbystów wystarać się o miejsca w Kongresie. My sami, za dodatkową opłatą, możemy wykupić krótką odprawę na lotnisku lub szybkie wejście do parku rozrywki. Za podwójną cenę pojedziemy bez czekania na galerię widokową Empire State Building, gdzie pragnie się dostać kilka milionów ludzi rocznie. A kolejki do kolejki na Kasprowy Wierch możemy uniknąć, dopłacając dziesięć złotych do biletu. „Rezerwując bilet w sklepie on-line, klient wchodzi na ustaloną godzinę – bez kolejki”.
Dziesięć lat temu wuj pouczał mnie, jak się poruszać po autostradach w Kalifornii. „Nie waż się używać fast lane, jeśli jedziesz sam, bo to pas dla kierowców z pasażerami”. Pomysłodawcy chcieli w ten sposób zmniejszyć tłok na drogach, skłaniając Amerykanów do podróżowania razem do pracy czy szkoły. Co sprytniejsi kierowcy używali manekinów, aby bez mandatu ominąć poranne korki. Szybko jednak wprowadzono możliwość korzystania z szybkiego pasa przez kierowcę, który podróżował bez pasażera, ale za dodatkową opłatą. Spotkały się dwie normy: obywatelska i ekonomiczna, które uregulowały zasady omijania kolejki. Nie trzeba przekonywać, że ta druga rujnuje społeczny wymiar koncepcji inżynierów ruchu.
Na tych przykładach, i dziesiątkach innych, Sandel pokazuje, że gotowość do płacenia za pewne dobra nie odzwierciedla wcale tego, jak bardzo ich pragniemy ani jak duże pożytki czerpiemy z ich nabycia. Rynek weryfikuje naszą zdolność nabywczą, a nie pragnienie czy potrzebę. Ignoruje tych, którzy starają się zobaczyć spektakl Szekspira lub mecz Red Sox, ale nie stać ich na bilety. Co istotnego tracimy, pozwalając za pieniądze omijać kolejkę? Otóż, wiarę w równy dostęp do dóbr publicznych. Wydarzenie publiczne zmienia się w biznes; to tak, jakby pokaz sztucznych ogni 4 lipca albo błogosławieństwo na placu Świętego Piotra stały się płatne.
Cóż, dawniej trzeba było odstać swoje po autograf gwiazdy koszykówki czy baseballu. Tymczasem w 1992 roku Mike Mantle, zapolowy New York Yankees, podpisał za opłatą dwadzieścia tysięcy piłek i zarobił prawie trzy miliony dolarów, więcej niż w całej karierze baseballisty.
Kiedy na koszulkach Barcelony pojawił się napis „Qatar Foundation”, wielu jęknęło: „Ostatnia świętość skalana”. Amerykanie przeżyli to wielokrotnie, zwłaszcza gdy zmieniały się nazwy stadionów, tych „katedr naszej świeckiej religii”, jak mówi o nich Sandel. Z Tiger Stadium zrobił się Comerica Park, z Mile High Stadium – Invesco Field. To nie zniszczyło gry, ale pomniejszyło jej symboliczny wymiar.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] Jest to wariant gry w upokorzenie opisanej przez Davida Lodge’a w powieści Zamiana. Wygrywał ten, kto przyznał się do nieznajomości najbardziej znanej książki. Bliski zwycięstwa był dziekan anglistyki, który nie czytał Miltona, ale pokonał go jeden z wykładowców nieznający Hamleta.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected],[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033, Kraków
tel. +48 12 432 08 52; [email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie I