Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co skrywa sielska dolina?
Kiedy pewnego dnia Hania dowiaduje się, że ojciec zniknął z domu, przeżywa wstrząs. Niedługo potem przychodzi list, w którym ojciec prosi o przebaczenie i obiecuje, że za jakiś czas się odezwie. Po kilku latach Hania odbiera od niego telefon. Okazuje się, że ojciec mieszka w beskidzkiej wiosce i zaprasza córkę do siebie.
Pomimo wątpliwości kobieta ostatecznie przyjeżdża do malowniczej Świątkowej Małej w Beskidzie Niskim, nie mając pojęcia, jakie zagadki i tajemnice na nią czekają.
W czasie pobytu na wsi poznaje jej mieszkańców oraz zaprzyjaźnia się z dwójką turystów: Joanną - miłośniczką cerkwi, i Jonem, rowerzystą z Belgii.
Sielankową, letnią atmosferę beskidzkich wakacji psuje tajemnicze zniknięcie Joanny. Kilka dni później miejscowe dzieciaki natrafiają w lesie na plecaczek Joanny, a niedługo potem zostają odnalezione jej zwłoki…
Piękna, skłaniająca do refleksji opowieść pokazująca, że zło może być szansą na dobrą zmianę w życiu. Polecam! Górowianka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Copyright © Beata Zdziarska
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Anna Rajwa
Projekt okładki
Iza Szewczyk
Skład i łamanie
Maciej Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2022
eISBN 978-83-67295-33-8
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Na album trafiłam przypadkiem. Wpadł mi w ręce, kiedy podczas przeprowadzki do nowego mieszkania opróżniałam zawartość szuflad w przedpokoju. Jasnoniebieski, z pomarańczowymi kropkami. Wiedziałam, co w sobie kryje. W jednej chwili poczułam mocniejsze uderzenia serca. Kusiło mnie, żeby go otworzyć i wrócić do tamtej odległej historii, chociaż tak naprawdę… tak naprawdę wcale nie chciałam jej odgrzebywać.
Był późny wieczór. Zrobiłam mocną herbatę i usadowiłam się wygodnie w zagłębieniu pluszowego fotela. Miękki, puchaty pled przyjemnie otulił moje nogi. Zaczęłam przerzucać strony z fotkami. Czasem zatrzymywałam wzrok na dłużej, niczym w stop-klatce, pozwalając oczom odtworzyć przeszłość. Momentami odnosiłam wrażenie, że to wszystko nigdy się nie zdarzyło. Gdyby nie zdjęcia, pomyślałabym, że tamci ludzie i tragiczne wydarzenia w Beskidzie Niskim sprzed dwunastu lat są tylko wykwitem rozbuchanej wyobraźni lub upiornej sennej fantazji.
Czułam, jak wracają emocje. Cofnęłam się w czasie, odkurzając wydarzenie po wydarzeniu, cierpliwie i ostrożnie, zupełnie jakbym błądziła w ciemności, szukając po omacku drogi wyjścia. Jeden fragment wspomnień prowadził do następnego. Postanowiłam oddać im głos.
Moja nieżyjąca już babcia często powtarzała, że przeszłość lubi do nas powracać w momentach zupełnie niespodziewanych, kiedy wydaje nam się, że pozamykaliśmy na cztery spusty drzwi tego, co już było, i jesteśmy pewni, że nic nam nie grozi. Wtedy właśnie staje w progu jak nieproszony gość, z którym za bardzo nie wiadomo, co zrobić. Kurtuazyjnie wpuścić do środka i porozmawiać, czy po prostu wypchnąć i starannie przekręcić klucz w zamku na wypadek, gdyby zechciał zjawić się ponownie? Właściwie nigdy specjalnie nie brałam sobie tych babcinych stwierdzeń do serca, po prostu nie miałam ku temu powodów. Jednak pewnego dnia na własnej skórze doświadczyłam prawdziwości jej słów. Tak, moja babcia miała całkowitą rację.
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, wszystko zaczęło się od pogrzebu Marty. Śmierć dawnej koleżanki ze szkoły średniej, z którą odrabiałam prace domowe i od której czasem ściągałam na sprawdzianach, była dla mnie szokiem. Początkowo nie dowierzałam, ale kiedy ujrzałam ją martwą w trumnie… Wlepiłam wzrok w tabliczkę. Imię, nazwisko, data urodzin, data śmierci. Byłyśmy rówieśniczkami. Trzydzieści dwa lata. To nie jest wiek na umieranie. Martę pokonał wyjątkowo złośliwy nowotwór. Przy dźwiękach pieśni pogrzebowej grabarze spuszczali trumnę w czeluście grobu. Wtedy właśnie zadzwonił mój telefon. Wyjęłam go z torebki, zerknęłam na nieznajomy numer, który wyświetlił się na ekranie, i szybko wyciszyłam aparat. Właściwie na tym mogło się zakończyć, bo chwilę potem sprawa nieodebranego połączenia zupełnie wyleciała mi z głowy, jednak późnym popołudniem komórka zabrzęczała ponownie.
– Halo?
– Hania? – odezwał się męski głos.
– Tak. A kto mówi? – Głos wydawał mi się doskonale znany, ale… Nie, to niemożliwe.
– Nie poznajesz mnie? To ja, tata.
Z wrażenia usiadłam na pobliskiej ławce. A jednak to on. Wlepiłam nieprzytomny wzrok w stadko wróbli, które pławiło się w resztkach kałuży. To nie mogła być prawda. Pulsowało mi w skroniach. Zagryzłam wargi niemal do krwi.
– Halo, córeczko, jesteś tam?
– Tak, jestem… tato. – To ostatnie słowo z trudem przeszło mi przez gardło.
Odtwarzałam obrazy z przeszłości.
Ojciec odezwał się po ośmiu latach i czterech miesiącach milczenia. Zniknął z mojego życia nagle, bez słowa. W tamtym czasie kończyłam studia i dostałam całkiem niezłą pracę w korporacji. Pierwsze własne zarobione pieniądze pomogły mi podjąć decyzję o dorosłym życiu. Wyprowadziłam się z domu i razem z koleżanką z roku wynajęłyśmy mieszkanie. Do rodziców wpadałam kilka razy w tygodniu. Matka ciągle siedziała sama, a kiedy pytałam o ojca, tłumaczyła, że spiętrzyły mu się dodatkowe obowiązki w pracy i musiał zostawać po godzinach. Zaczęło mnie to zastanawiać. Elementy tej składanki nie pasowały do siebie. Coś tu wyraźnie nie grało. Wreszcie pewnego dnia przycisnęłam matkę do muru.
– Co się dzieje z ojcem? Od ponad miesiąca nie widziałam go w domu.
– Mówiłam ci już, że ma trudny okres w firmie. Sporo nowych…
– Przestań! – przerwałam jej w pół zdania. – Chyba nie sądzisz, że w to wierzę. Jego telefon milczy, ty chodzisz spięta. I ten nienaturalny uśmiech. Naprawdę uważasz, że jestem tak dziecinnie naiwna, że nie dostrzegam twojego dziwnego zachowania?
Spuściła wzrok i skubiąc skórki przy paznokciach, odparła cichym głosem:
– No dobrze, powiem ci. Ojciec wyjechał.
– Jak to „wyjechał”? Gdzie wyjechał?
– Daleko. Nie pytaj więcej. – Spojrzała na mnie poważnie.
– Wyjechał daleko? Tak bez pożegnania? Nie rozumiem.
Ściągnęła usta w kreskę.
– Nie chciał cię denerwować.
Zaniepokoiłam się na dobre. Zaczerpnęłam duży haust powietrza, żeby uspokoić przyspieszone bicie serca.
– Mamo, co ty przede mną ukrywasz? Chyba zapomniałaś, że nie jestem już małą dziewczynką. Powiedz wreszcie prawdę. Co się stało?
Westchnęła.
– Widzisz, to wszystko wyglądało inaczej, niż myślałaś. Twój ojciec… Tak, twój ojciec od jakiegoś już czasu prowadził podwójne życie. Wiecznie zajęty, wiecznie w pracy… Pamiętasz? Tyle że to nie praca tak go absorbowała. – Zrobiła pauzę, a chwilę później wyrzuciła rozedrganym głosem: – Ojciec kogoś miał.
– Chcesz powiedzieć, że… miał kobietę? Że cię zdradzał? – wydukałam, czując, jak z wrażenia uginają się pode mną nogi.
– Tak. Dowiedziałam się o tym przez przypadek. Nie chciałam ci nic mówić, bo i po co? Bardzo bolało. I dalej boli.
Zakręciło mi się w głowie.
– Nie mogę uwierzyć.
– To właśnie twój prawdziwy ojciec – powiedziała, odgarniając z policzków niesforne kosmyki włosów.
– Od dawna podejrzewałam, że wasze małżeństwo nie należy do zbytnio udanych, ale nigdy nie przypuszczałam, że do tego stopnia. Nie sądziłam, że… że zdobędzie się na taki krok.
– A więc sama go osądź.
Długo milczałam, usiłując uporządkować myśli. Mój ojciec, który zawsze był dla mnie uosobieniem prawdziwego mężczyzny, zachował się jak zwyczajny tchórz, jak mały niedojrzały chłopiec, który boi się stanąć w prawdzie przed własną rodziną.
– Wiesz, dokąd wyjechał? – zapytałam.
Matka zmarszczyła brwi.
– Nie. Zerwał kontakt. Zostawił nam pieniądze. Dobre i to, prawda?
Zrezygnowana, skinęłam głową.
Pewnego dnia przyszedł list. Na kopercie nie było adresu nadawcy, jedynie z pieczątki wywnioskowałam, że został wysłany z Warszawy. Ojciec wyjaśniał, że pogmatwało mu się życie i strasznie się zaplątał. Bardzo przepraszał. Za wszystko. Za to, że nie był dobrym ojcem i że zniknął tak niespodziewanie. Że rzadko bywał w domu, że więcej czasu spędzał w pracy niż z rodziną. Wiele rzeczy nie poszło po jego myśli, ale zawsze pragnął zapewnić nam byt. Chciał, byśmy mogli żyć jak ludzie. Na poziomie. Na końcu wiadomości obiecał, że się odezwie, jak wyprostuje ścieżki.
Wyprostuje ścieżki, powtórzyłam w duchu kilka razy. Spontanicznie skojarzyłam to ostatnie zdanie ze słowami Jana Chrzciciela, który także wspominał o prostowaniu ścieżek. Złożyłam list we czworo i wrzuciłam do szuflady. Nigdy więcej do niego nie sięgałam, nie miałam takiej potrzeby. Znałam treść na pamięć. Początkowo cierpliwie czekałam. Może przyjedzie albo chociaż zadzwoni? Spotkamy się, porozmawiamy. Jak ojciec z córką. Później przyszło zwątpienie. Żal przemieszany ze złością. Byłam wściekła, że mnie bezczelnie oszukał, zawiódł moje nadzieje. Pragnęłam zapomnieć, wymazać z pamięci, tak jakby nigdy nie istniał, tyle że szybko uświadomiłam sobie irracjonalność własnego myślenia. No bo jak zapomnieć o kimś, kto zajmował ważne miejsce w moim życiu i kogo znało się od pierwszych dziecięcych chwil? Z upływem czasu zdołałam jednak wyciszyć rozedrgane emocje i osiągnąć jako taką równowagę.
Teraz, po ponad ośmiu latach, za sprawą jednego telefonu wróciły wspomnienia. Wszystko odżyło.
– Haneczko, cieszę się, że nie zmieniłaś numeru telefonu. Tyle czasu minęło… Chciałbym się z tobą zobaczyć.
Wzięłam głęboki oddech.
– Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć.
– Zdaję sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Ale proszę, daj mi szansę. – Zapadło między nami krępujące milczenie. – Spotkajmy się. Gdziekolwiek i kiedykolwiek. Może być w Gdańsku, może być w dowolnym miejscu, które wybierzesz.
– Gdzie ty w ogóle jesteś?
– Mieszkam na południu Polski, w Beskidzie Niskim. Możesz do mnie przyjechać, jeśli tylko zechcesz. Odpoczniesz od miejskiego zgiełku, no i będzie okazja, żeby wreszcie wszystko wyjaśnić.
Chciałam powiedzieć, że niepotrzebnie zadaje sobie trud, bo i tak go nie odwiedzę, ale coś nas niespodziewanie rozłączyło. Pół godziny potem przyszła wiadomość: „Haniu, przepraszam, ale straciłem zasięg. Zadzwonię do ciebie w tygodniu. Przemyśl to, co powiedziałem. Zerknij też na mapę i znajdź Świątkową Małą. Tam właśnie mieszkam”.
„Świątkowa Mała w Beskidzie Niskim”, powtórzyłam półgłosem. Gdzie to u licha jest?
Kilka dni później dyrektor Instytutu Kultury, w którym pracowałam, poprosił mnie na rozmowę. Stanęłam nieśmiało w progu gabinetu.
– Proszę usiąść, pani Haniu. – Mężczyzna wskazał ręką krzesło naprzeciwko biurka. Przez dobrą chwilę tkwiliśmy w zupełnej ciszy, która szczelnie wypełniła niewielkie pomieszczenie. Potem odchrząknął znacząco, zaplótł dłonie i mocno je zacisnął, aż kłykcie przybrały kredowy kolor. – Bardzo mi przykro. – Westchnął głęboko. – Nie mogę przedłużyć z panią umowy.
– Słucham? – zapytałam z niedowierzaniem. Podpisanie nowej umowy wydawało mi się zwyczajną formalnością, ani przez chwilę nie dopuszczałam myśli, że może stać się inaczej.
Mężczyzna wykonywał dziwne ruchy głową, uciekając wzrokiem od mojej twarzy.
– Dlaczego, panie dyrektorze?
Przełknął głośno ślinę i spłonął rumieńcem jak przyłapany na gorącym uczynku dzieciak.
– Dlaczego? – powtórzyłam. – Przecież twierdził pan, że jestem dobrym pracownikiem, że moje artykuły o kulturze mieszkańców Żuław przerosły pana oczekiwania.
– W istocie to prawda. – Nerwowym ruchem wsunął okulary głębiej na nos, od niechcenia zerkając w moim kierunku. – Była pani, to znaczy jest pani – poprawił się – świetnym pracownikiem. Posiada pani żyłkę badacza. To niezwykle cenna zaleta.
– Zatem dlaczego chce się pan mnie pozbyć?
– Jestem niejako zmuszony. – Znowu odchrząknął. – Redukcja etatów w instytucie. Brak funduszy. Rozumie pani?
– Nie, nie rozumiem. Jeszcze miesiąc temu twierdził pan, że przedłuży ze mną umowę.
– Miesiąc temu byłem zdrowy, dzisiaj jestem chory. Świat się zmienia z sekundy na sekundę, jedyną stałą rzeczą jest niepewność jutra. Co ja mówię? Jutra? Najbliższej godziny, a nawet minuty. – Przybrał smutną minę.
Redukcja etatów. Pojęcie pojemne niczym mikołajowy wór z prezentami. Można weń włożyć wszystko, przykryć nim każdy powód, przyczynę, pretekst. Z bezradności stanęły mi w oczach łzy. Zacisnęłam wargi. Czułam się tak, jakby ktoś przywalił mi z całej siły w twarz.
– Bardzo mi przykro – powiedział.
Odniosłam nieodparte wrażenie, że jemu także zaszklił się wzrok. Wytarł chusteczką wilgotny nos, spoglądając na mnie smętnym spojrzeniem.
– Kuwada – wymknęło mi się.
– Słucham?
– Powiedziałam „kuwada”. Taki rytuał u ludów plemiennych, kiedy mężczyzna przeżywa z ciężarną żoną bóle porodowe. Cierpi razem z kobietą, krzyczy, płacze, przybiera smutne miny.
– Nie pojmuję związku z sytuacją.
– Po prostu widzę, że ma pan te same psychosomatyczne objawy, co ja. A przecież to nie pan traci pracę. Tak mi jakoś przyszło do głowy.
– Trafne porównanie – odparł. – Naprawdę źle się czuję z tym wszystkim. Ta przykra decyzja to rezultat nieszczęśliwych okoliczności, a nie mojej złej woli. Jedynie pociesza mnie myśl, że jest pani młoda.
– Trzydzieści dwa lata.
– To wciąż młody wiek. Może pani góry przenosić.
Westchnęłam.
– Chyba już nie tak wysokie.
Znowu zaszkliły mu się oczy, a krople potu połyskiwały na czole jak drobne perełki.
– Wierzę, że da sobie pani radę i znajdzie zajęcie godne pani możliwości.
Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że zwyczajnie kłamał, że cały sztafaż min i gestów był wyreżyserowaną grą aktora, który wcielił się w rolę dobrego, współodczuwającego szefa. O tym miałam dowiedzieć się później.
Po wyjściu z gabinetu udałam się do łazienki. Zamknęłam się w kabinie i przylgnęłam plecami do zimnej ściany. Chłód kafelek działał na mnie kojąco. Musiałam dojść do siebie. Co ja mam teraz zrobić? Przeglądałam w głowie pliki z różnymi scenariuszami. Pójdę na zasiłek dla bezrobotnych, a potem? Czy wrócić do pracy w szkole, którą całkiem niedawno z ulgą porzuciłam? To byłoby fatalne rozwiązanie. Zbyt dobrze pamiętam ten czas, gdy moje życie sprowadzało się do przygotowywania lekcji i sprawdzania klasówek. W całym mieszkaniu, na podłodze, biurku i regale, leżały uczniowskie prace. W weekendy ślęczałam nad sprawdzianami, poprawiałam błędy, zliczałam procenty i zamieniałam je na oceny. Przypomniałam sobie, jak pewnego razu zostałam pilnie wezwana do gabinetu dyrektorki. Nie oddałam w terminie klasówek, które pechowo gdzieś zawieruszyłam, i uczniowie złożyli na mnie skargę. Wysłuchałam wywodu na temat obowiązków nauczyciela, praw uczniów, kar dyscyplinarnych, nadzoru kuratoryjnego.
– Oczekuję, że do końca tygodnia wyjaśni pani kwestię sprawdzianów – dyrektorka oschłym tonem zakończyła swoją przemowę.
Przez kilka dni cierpliwie przetrząsałam półki i szuflady we wszystkich pokojach, kuchni, przedpokoju, a nawet łazience, aż wreszcie w szafce ze starymi zeszytami dojrzałam stos zapisanych kartek. Do dzisiaj nie pojmuję, jakim sposobem tam się znalazły. To był właściwie koniec mojej szkolnej kariery. Dotrwałam do czerwca, a od września zatrudniłam się w instytucie i rozpoczęłam nową pracę. Jeździłam po Żuławach, Kociewiu i Kaszubach, wyszukiwałam różne smaczki, pstrykałam zdjęcia i pisałam artykuły. Nareszcie mogłam robić to, co sprawiało mi prawdziwą przyjemność. Wydawało mi się, że odnalazłam swoje właściwe miejsce.
Właśnie, wydawało mi się… Westchnęłam głęboko, masując zesztywniały kark. Powrót do korporacji? Wzdrygnęłam się na samą myśl o targetach, marketingowych strategiach, dress codzie i tej całej korporacyjnej machinie sukcesu, od której człowiek dostaje zadyszki.
Porażka odebrała mi chęć do działania. Musiałam pozbierać myśli i wyciszyć się wewnętrznie. Miałam w głowie prawdziwy mętlik.
– Jesteś niepoprawną marzycielką, która buja w obłokach zamiast trzymać się ziemi – grzmiała matka, chodząc za mną krok w krok, podczas gdy ja wyjmowałam z szafy ubrania. – Straciłaś pracę, za chwilę przejesz oszczędności i nie będziesz miała za co żyć. Powinnaś szukać nowego zajęcia a nie wyjeżdżać na urlop.
– Przestań, mamo! Naprawdę nie musisz po raz kolejny mi tego przypominać!
Matka nie słuchała. Perorowała jak zdarta płyta, jak nagranie z playbacku, powtarzając w kółko to samo.
Wpakowałam do walizki moje ulubione letnie sukienki i zaczęłam przeglądać bluzki.
– Gdzie ty właściwie się wybierasz? Znowu do Włoch?
– Tym razem nie do Włoch. Jadę do pewnej wioski w Beskidzie Niskim – odparłam. Byłam prawie spakowana. Jeszcze tylko bielizna, trochę kosmetyków. Wyprostowałam zmęczone plecy.
– Co tam jest ciekawego?
– Nie wiem, przecież nigdy wcześniej tam nie byłam. Myślę, że pospaceruję, powdycham świeżego powietrza, obejrzę okoliczne cerkwie. Jak wrócę, zabiorę się za szukanie pracy.
Matka wbiła we mnie przeciągłe spojrzenie.
– Nie podoba mi się ten pomysł. Po jakie licho chcesz jechać nie wiadomo gdzie? Spacerować i wdychać świeże powietrze możesz u nas, nad morzem. – Pokręciła z niesmakiem głową.
– Mamo, pozwól, że będę kierować się własnym rozsądkiem i sama zadecyduję o sobie. A poza tym…
– Co „poza tym”? – podchwyciła.
– Rozmawiałam przez telefon z ojcem. – Zrobiłam pauzę i przełknęłam ślinę w zaschniętym gardle. – Mieszka w Beskidzie Niskim.
– Nic o tym nie wspominałaś – odparła z wyrzutem.
– Przepraszam, tak wyszło. Miałam zamiar to zrobić, tylko… – Zawiesiłam głos. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. – Zaprosił mnie do siebie i chcę się z nim zobaczyć – dodałam po chwili.
Czekałam na jej reakcję. Przez moment zrobiło się cicho. Wreszcie matka pierwsza przerwała milczenie.
– Chyba nie mówisz poważnie. Po tym wszystkim, jak z nami postąpił?
– Tak, właśnie dlatego. Mam zamiar rozmówić się z nim, zadać parę pytań.
Wzięła głęboki oddech.
– Jak długo planujesz u niego zostać?
– Nie wiem. Może kilka dni, a może tygodni?
Spoglądałam na minę matki, usiłując rozszyfrować jej odczucia. Na próżno. W jednej chwili jej twarz pokrył beznamiętny impregnat, który szczelnie zamaskował wszelkie emocje, żeby nic nie mogło wypłynąć na powierzchnię. Po chwili matka odwróciła się i wyszła z pokoju. Słyszałam, jak zamknęła drzwi od swojej sypialni. Znałam ją aż nadto dobrze i wiedziałam, że przez chwilę pragnie zostać sama.
Wątpliwości dopadły mnie gdzieś za Iławą. Właściwie po co tam jechałam, czego oczekiwałam po spotkaniu z ojcem? Przez tyle lat nawet nie zainteresował się, czy żyję, jakby zapomniał o moim istnieniu. Matka miała rację, to jednak nie był mądry pomysł. Podjęłam zbyt pochopną decyzję bez rozważenia wszystkich za i przeciw. Nie przemyślałam tego dobrze, a emocje zazwyczaj nie są dobrym doradcą. Trzeba było zostać w Gdańsku i szukać pracy. Postanowiłam, że wysiądę na najbliższej stacji i złapię jakiś pociąg powrotny. Potem zadzwonię do ojca. Zapewne będzie zaskoczony moją niespodziewaną zmianą planów, zdziwi się podobnie jak dwa dni temu, gdy oświadczyłam, że wybieram się do niego z wizytą.
– Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się. Ale miło. Naprawdę miło, że chcesz mnie odwiedzić. Powiedz zatem kiedy, żebym zdążył wszystko przygotować.
– Przyjeżdżam pojutrze. Może być?
Po drugiej stronie słuchawki zaległa głucha cisza. Wiedziałam, że zaniemówił z wrażenia.
Na Dworcu Centralnym w Warszawie kłębił się tłum pasażerów. Wstałam z fotela i złapałam za rączkę od walizki. Czułam, jak wilgotnieją mi dłonie. Wysiąść, nie wysiąść? Zanim przemieliłam w głowie dziesiątki wariantów, pociąg ruszył, a ja z powrotem wbiłam się w miejsce i przylepiłam nos do szyby.
W Krakowie przywitało mnie chabrowe niebo i słońce o kolorze nagietków. Było tak pięknie, że przez moment zapomniałam o wątpliwościach, jakie nękały mnie pół drogi. Z dworca kolejowego wraz z tłumem pasażerów udałam się na przystanek. Zerknęłam na tablicę odjazdów i odetchnęłam z ulgą. Nie musiałam długo czekać, autobus do Gorlic ruszał za dziesięć minut. Kierowca wziął moją walizkę, włożył do luku bagażowego i wręczył bilet. Zajęłam miejsce przy oknie. Tuż obok mnie siedziała kobieta w liliowej bluzce. Wyjęła z torebki grzebień i starannie przeczesała fryzurę. Drobne loczki ciasno oplatały jej głowę. Napisałam do ojca wiadomość, że właśnie wyjeżdżam z Krakowa. Chwilę później mijaliśmy widoczny w oddali Wawel i jasną bryłę kościoła Bernardynów. Wisła błyszczała w ciepłych promieniach słońca.
Za Krakowem droga zrobiła się kręta, silnik głośno dyszał, gdy pokonywaliśmy kolejne wzniesienia. Krajobraz się zmieniał. Nie przypominał ani nizin, ani gór, a raczej krzywo pofałdowany kawałek lądu z mizernymi polami i poletkami na melancholijnych wzgórzach, na których traktor mozolnie usiłował zaorać skrawek uprawnej ziemi.
Autobus podskakiwał na nierównej drodze, a wraz z nim moje myśli. Wątpliwości zaatakowały ponownie, zabierając mi spokój ducha i radość z podróży. Za późno, powtarzałam półgłosem, zupełnie jakbym odganiała złe duchy. Teraz już za późno. Może będzie dobrze. A jeśli nie? Jeśli spotkanie z ojcem zakończy się całkowitą klapą? Ostatecznie nic mnie tam nie trzyma, przecież mogę wrócić do Gdańska, kiedy tylko będę chciała. Głośno westchnęłam, co nie uszło uwadze mojej współpasażerki.
– Czy pani coś mówiła? – Spojrzała na mnie z nieskrywanym zaciekawieniem.
– Nie.
– To chyba mi się wydawało.
– Pewnie tak. – Wzruszyłam ramionami.
Kobieta zlustrowała mnie przeciągłym spojrzeniem.
– Dokąd pani jedzie, jeśli mogę spytać?
– Do Krempnej. To znaczy tam wysiadam, bo właściwie jadę do Świątkowej Małej.
– Jeszcze cztery przystanki. Pewnie na urlop, prawda?
Przytaknęłam głową.
– Spodoba się pani. U nas ładnie. Cicho, spokojnie. Odpocznie pani od miasta. – Przetarła chusteczką czoło. – A gdzie ma pani nocleg?
– U Tomasza Lichockiego.
– Aaa, tego z białego domku? – Uśmiechnęła się.
– Nie wiem, pierwszy raz tam będę.
– Tomasz. Ten od broni.
– Broni? – zdziwiłam się.
– Tak. Pan Tomasz ma kolekcję broni. Szable, miecze, takie tam żelastwa. Ile pani płaci za nocleg, bo jakby co, to ja mogę wynająć pokój za dwadzieścia pięć złotych? Lichocki mieszka w takim białym domku. Ostatnio położył nowy dach. Znajdzie mnie pani trzy domy dalej, za zakrętem. Żółty budynek kryty brązowymi dachówkami, z dużym gankiem. Łatwo pani rozpozna. W razie czego proszę się pytać o Majkowską. Katarzynę Majkowską. Ja tu wysiadam, bo jeszcze odwiedzam przyjaciółkę. A pani na następnym. Do zobaczenia
Pomachała mi ręką na pożegnanie.
Ojciec czekał na przystanku w Krempnej. Postarzał się na twarzy, schudł, czarne włosy zmieniły kolor na siwy. Tylko oczy miał wciąż te same. Niebieskozielone z delikatnym odcieniem szarości. Dokończył papierosa i zdusił butem niedopałek.
– A więc jesteś. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo się cieszę, że przyjechałaś – przywitał mnie z uśmiechem.
Oparłam dłonie na rączce od walizki.
– Ja też się cieszę – odpowiedziałam, chociaż nie do końca była to prawda. Nie czułam radości, bardziej konsternację i niepewność, jakiś dziwny niepokój, który wyległ z zakamarków serca. Gdyby nie te osiem lat, gdyby nie fakty, o których powiedziała matka, pewnie byłoby inaczej.
Uściskał mnie, a potem pogłaskał po włosach jak małą dziewczynkę.
– Musisz być zmęczona po całym dniu w drodze. Zjesz kolację i pójdziesz spać.
Powiał ciepły wiatr, ponad naszymi głowami krążyły jaskółki. Rozejrzałam się dookoła. Wioska znajdowała się w dolinie, z trzech stron zamykały ją wzgórza. Kilka gospodarstw, poczta, sklep. Cebulasta kopuła cerkwi połyskiwała za zakrętem.
– Nie wygląda imponująco, prawda? – zapytał ojciec, widząc moją nieszczególną minę.
– To fakt. Trochę jak na końcu świata.
Roześmiał się.
– Bo jesteśmy na końcu świata. Tam dalej kończy się asfalt i zaczyna trakt, po którym nie da się poruszać zwykłym miejskim autkiem. Koleiny wielkie jak kratery wulkanu, a zimą śnieg i mróz niszczą resztki nawierzchni. Witaj w Beskidzie Niskim.
Wpakował walizkę do bagażnika swojego terenowego samochodu.
– Wskakuj. Nie będzie to długa przejażdżka. Mieszkam tylko parę kilometrów stąd.
Zapadłam się w wygodny miękki fotel i poczułam, jak odpływam. Wielogodzinna podróż dawała o sobie znać.
– Zaraz jesteśmy na miejscu. – Zerknął znad kierownicy. – Jeśli masz jeszcze siłę, to spójrz na lewo. Widzisz to rozległe pastwisko z zabudowaniami, tam, przy brzozowym zagajniku? To stadnina koni huculskich. Prowadzi ją Piotrek, jeden z największych beskidzkich ekscentryków, zwany przez okolicznych mieszkańców Peterem. Z pewnością go poznasz. Tam z kolei – wskazał ręką na brązową chatę – mieszka Przewodnik. Tak na niego mówią, bo w rzeczywistości nazywa się inaczej.
Ojciec zręcznie omijał dziury w asfalcie, ale samochód i tak co chwilę podskakiwał na nierównej nawierzchni
– Co tu właściwie można robić? – zapytałam, spoglądając na łąki, za którymi zieleniła się ściana lasu.
Ojciec wzruszył ramionami.
– Wiele nie można, ale parę rzeczy da się ogarnąć. Zależy, kto ma jaki pomysł na życie. Podobno nieważny jest cel tylko droga. Zresztą zobaczysz sama. – Zatrzymaliśmy się przed białym domem. W ogrodzie rosły drzewa owocowe i krzewy agrestu. Pachniało lasem, ciepłym powietrzem lata i jeszcze czymś, czego nie byłam w stanie nazwać. – Za łąkami płynie rzeka, Wisłoka. Jutro pójdziemy na spacer, to zobaczysz okolicę. A teraz zapraszam do środka. Musisz zjeść, odpocząć. Przygotowałem ci pokój od strony ogrodu z widokiem na jabłonie. To stara odmiana, bardzo rodna. Łazienka jest naprzeciwko.
Dom nie był obszerny. Skromnie umeblowany salon z dużym stołem, krzesłami o różnych kształtach i kolorach obić oraz mocno nadszarpniętymi czasem komodami. Oprócz tego dwie sypialnie i malutki gabinet ojca z biurkiem i łóżkiem pokrytym wełnianą narzutą. W kuchni, obok laminowanych szafek w kolorze ostrego pomarańczu, stały dwa dębowe rzeźbione kredensy, które bardziej pasowały do desy niż do tego domu.
Broń. Była niemal wszędzie. Szable, kindżały, sztylety wisiały na ścianach przedpokoju, salonu, nad schodami prowadzącymi na strych. Moja współtowarzyszka podróży miała rację. Ojciec uzbierał całkiem pokaźną kolekcję stalowych militariów.
– Pięknie wypolerowana. – Przejechałam dłonią po gładkiej powierzchni szabli. – Lśni jak lustro, można się przeglądać.
– Staram się, jak mogę. Muszę o nią dbać – odparł z błyskiem w oku.
– Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, żeby zająć się zbieraniem broni?
– Hm, właściwie nie należy ona do mnie. Pewien człowiek poprosił mnie o przechowanie jego kolekcji do czasu, aż będzie mógł ją z powrotem zabrać do domu. Zgodziłem się wyświadczyć mu tę przysługę.
– Co to za człowiek?
– Nie znasz.
– Opowiesz mi o nim?
– Kiedyś tak. To, co dotykasz, to kindżał. Broń używana niegdyś przez Turków, Persów i Kozaków. Zwróć uwagę, że obie krawędzie głowni są ostre.
– Prawda – odparłam, wodząc palcem po stalowym ostrzu. – Tato, dlaczego przez tyle lat milczałeś? Dlaczego zerwałeś z nami kontakt? – Patrzyłam mu prosto w oczy.
Uchwycił moje spojrzenie. Skrzyżowawszy ramiona, głośno westchnął.
– Czy możemy przełożyć tę rozmowę na inny czas? Dopiero co przyjechałaś i chciałbym… – Zawiesił głos. Jabłko Adama niespokojnie zadrgało. – Chciałbym, żeby było jak dawniej, ale zdaję sobie sprawę, że to trudne.
Chociaż nie miałam zamiaru odpuścić tej sprawy, to jednak w tamtym momencie jego słowa mnie rozbroiły. Staliśmy naprzeciwko siebie, lustrując się spojrzeniem. Wątpliwości stopniały i pomimo żalu, który wciąż w sobie nosiłam, poczułam iskierkę szczerej radości. Znowu byliśmy razem.
Podszedł do mnie i z uczuciem pogładził po policzku.
– Chodź, po tylu godzinach w podróży pewnie umierasz z głodu. Zrobię coś do jedzenia.
Udaliśmy się do kuchni. Zajęłam miejsce przy stole, a ojciec zaczął wyjmować z lodówki produkty.
– Masz ochotę na zupę grzybową i pierogi z truskawkami? A może wolisz coś mięsnego? Mam pyzy z kurczakiem. Przygotowałem też sznycle z indyka. – Zdejmował z garnków pokrywy i pokazywał potrawy.
– Czyżbyś prowadził restaurację? – Roześmiałam się. – O ile pamiętam, zawsze stroniłeś od kuchni.
– Jak widzisz, ludzie się zmieniają, chociaż nie przychodzi im to łatwo. Jesteśmy bardziej skamieniali, niżby nam się mogło wydawać. Najczęściej to sytuacje wymuszają na nas metamorfozę postaw i zachować. – Zaczerpnął powietrza. – Dobrze, koniec filozofowania. Co zatem życzysz sobie do jedzenia?
– Pierogi z truskawkami, poproszę.
– A może jednak sznycle? Smażyłem dzisiaj rano.
– Nie, dziękuję. Nie przepadam za mięsem.
– Przeszłaś na wegetarianizm? – Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Ograniczyłam w jadłospisie mięso, ale moja decyzja nie ma nic wspólnego z żadną ideologią.
Obserwowałam, jak ojciec krząta się po kuchni niczym zaprawiony w boju kucharz. Nie poznawałam go. Z burzą siwych włosów, we flanelowej koszuli i wytartych dżinsach zupełnie nie przypominał mojego dawnego rodzica, dyrektora do spraw finansowych w dużej budowlanej spółce o ogólnopolskim zasięgu.
Otworzył okno. Powiew powietrza przyjemnie łaskotał po twarzy. Wstałam z krzesła i wyjrzałam do ogrodu.
– Co to za wielkie drzewo, tam po prawej stronie?
– Dąb. Ostał się cudem po poprzednim właścicielu. Tu na wsi jest taki zwyczaj, że jak ktoś sprzedaje gospodarstwo, to wycina wszystko w pień. Ten dąb, podobnie jak jabłonki, miał szczęście. Jest starszy ode mnie, więc czuję przed nim wyjątkowy respekt – dodał żartobliwie. Zgasił gaz i zdjął z kuchenki garnek. – Pierogi gotowe, siadaj do stołu. Wolisz śmietanę czy jogurt?
– Może być śmietana.
– Uff, na szczęście. Kamień spadł mi z serca.
– Dlaczego?
– Bo wybrałaś śmietanę. Czyli się nie odchudzasz.
– A powinnam?
Wytarł dłonie w ręcznik i patrząc mi prosto w oczy, stwierdził rzeczowym tonem: – Skądże! Ale teraz taka zwariowana moda, że niemal wszystkie kobiety są na diecie lub obmyślają dietę.
Pierogi były przepyszne, z dużą ilością truskawek, takie jakie właśnie uwielbiam. W czajniku zawrzała woda, ojciec postawił na blacie dwa kubki, do których wrzucił torebki z herbatą.
– Zwykła czarna. Jutro przywiozę owocowe. Malinową, z owocami leśnymi i dziką różą. Może być?
Skinęłam głową, przełykając kolejny kęs. Czułam się jak na wakacjach, mimo że w tyle głowy nieustannie siedziała mi myśl o utracie pracy.
– Tato, z czego tu żyjesz?
– Taak, rozumiem, że pytasz o źródło mojego utrzymania? – Przełknął głośno ślinę i kilka razy stuknął palcami o stół. – Dyrektorem już nie jestem, chociaż finansami dalej się zajmuję. Rozwożę towary. Miód z okolicznych pasiek, sery gospodarskie, jajka. Zaopatruję ludzi i sklepy w artykuły przemysłowe, mydło, papier, płyny, kawę, herbatę. Jednym słowem pracuję jako komiwojażer – odparł, nie odrywając ode mnie wzroku.
Odsunęłam pusty talerz i podniosłam do ust kubek z herbatą. Wciągnęłam w nozdrza mocny, przyjemny aromat bursztynowego naparu.
– Mój ojciec komiwojażerem. Hm… Jakoś trudno mi uwierzyć, że przesiadłeś się z dyrektorskiego fotela na samochód dostawczy. Nie żałujesz?
Wzruszył ramionami.
– Może i żałuję, ale czasem życie nie pozostawia nam wiele do wyboru. Jakkolwiek banalnie i nudno to zabrzmi, musimy trzymać się tego, co pozostaje w zasięgu naszych możliwości. Bywa i tak, że trzeba pożegnać się z tym, co jeszcze niedawno było naszą rzeczywistością.
– Tak łatwo mówisz o swojej degradacji zawodowej. Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Zawsze znałam cię jako człowieka ambitnego. Nie pojmuję tej zmiany.
– Nic nie szkodzi. Jesteś po prostu szczera. Masz to chyba po mnie. – Zmarszczył czoło i westchnąwszy głęboko, dodał: – Kiedyś ci to wszystko wyjaśnię, obiecuję. A teraz pora na odpoczynek, moja droga. Rozpakuj się, weź prysznic czy kąpiel, co tam wolisz, i zmykaj do łóżka. Aha, jutro rano mnie nie będzie. Wrócę około jedenastej. W lodówce wszystko znajdziesz, przygotuj sobie śniadanie. Kawę i herbatę trzymam w szafce nad kuchenką. Zresztą czuj się jak u siebie w domu.
Włożyłam naczynia do zlewu i nalałam na gąbkę kilka kropel płynu do zmywania.
– Haneczko, ja to zrobię – powiedział pieszczotliwie. – Jesteś zmęczona, szykuj się spać.
– Tato, to żaden problem. – Podwinęłam rękawy i zanim zdążył coś dodać, zaczęłam czyścić talerz.
Zerknęłam w stronę ogrodu. Chmury płynęły nisko nad horyzontem. Przypominały stado ptaków, które lecą gęsiego w sobie tylko znanym kierunku. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i wpadną przez otwarte okno prosto do kuchni.
Skończyłam wycierać sztućce.
– Gotowe.
Ojciec kiwnął głową, mrużąc przy tym lekko oczy.
– Powinnaś zadzwonić do mamy, powiedzieć, że dotarłaś cało i zdrowo.
– Zaraz to zrobię.
– Jakbyś miała problem z połączeniem, to weź mój telefon.
– Dlaczego miałabym mieć problem z połączeniem?
Uśmiechnął się.
– Witaj w Beskidzie Niskim. Nie wszyscy operatorzy mają tutaj zasięg.
– Ach, tak?
Stał wyprostowany jak żołnierz na warcie.
– A w ogóle co słychać u matki? – wybąkał po chwili milczenia.
– W ogóle to dobrze. Chcesz zamienić z nią parę słów?
– To nie jest dobry czas.
Patrzyliśmy na siebie. Ja – córka, i on – ojciec.
– Wiesz, wciąż nie mogę uwierzyć w nasze spotkanie. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że przyjechałaś. – Uniósł brwi, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
Przez moment poczułam w kuchni obecność matki. Weszła, rozejrzała się wokoło. Zaraz powie coś o bałaganie, jaki zostawiliśmy na stole, okruchach na ceracie i zabrudzonej podłodze. Potem nastawi wodę na herbatę, wyjmie z szafki trzy szklanki. Będzie jak dawniej, zanim ojciec zniknął z domu.
Ocknęłam się i szybko przestawiłam obrazy na ich właściwe miejsca. Jestem na drugim krańcu Polski, w wiosce, której nazwy nie pamiętam, i gdzie telefony tracą zasięg.
– Nie zapomnij zadzwonić do matki – rzucił ojciec na pożegnanie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej