Dom Lwic - Zuzanna Arczyńska - ebook

Dom Lwic ebook

Zuzanna Arczyńska

4,6

Opis

Angelika bardzo tęskni za matką i siostrami. Jednak nie chce wracać do domu, bo czeka tam na nią Alosza – mężczyzna, za którego wyszła zgodnie z ustalonym kontraktem.

 

Dopiero list od Wiolki sprawia, że młoda lwica pojawia się w domowych pieleszach, by okiełznać niebezpieczne fantazje siostry.

 

 

 

„Dom Lwic”, kontynuacja „Dziewczyny bez makijażu”, to historia niezwykłych kobiet, które doskonale wiedzą, czego chcą i krok po kroku realizują swoje marzenia. Nie zabraknie tajemnic sprzed lat, szczypty humoru, ale także wstrząsających opisów tego, co człowiek może zrobić sobie i swoim najbliższym.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (29 ocen)
20
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00
mimusia

Nie oderwiesz się od lektury

Daje radę. Lepsza niż pierwszy tom. Czekam na kolejny.
00
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozycja, polecam
00
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia, drugi tom jest również ciekawy. Z niecierpliwością czekam na trzecią część. Polecam serdecznie 💓
00
aga1420

Nie oderwiesz się od lektury

Rozczarowanie, że w takim momencie koniec książki. No nic, czekam na dalsze losy.
00

Popularność




Tytuł: Dom Lwic

Copyright © by Zuzanna Arczyńska, Sulęcin 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Pracownia Artystyczna Intuicja, Wędrzyn 2024

ISBN 978-83-972162-4-2 (EPUB)

ISBN 978-83-972162-5-9 (MOBI)

Rozdział 1

Zielone korony drzew tworzyły niezwykły, żywy korytarz. Ich rozłożyste gałęzie sprawiały, że kamienną drogę spowijał przyjemny, głęboki cień. Niewiele już dziś było w okolicy takich pięknych i spokojnych miejsc, ale ta trasa, prowadząca nad niemal nieuczęszczane jezioro, gdzie nikt nie mieszkał, jeszcze ocalała przed zalewającymi wszystko gorącym asfaltem ludźmi.

Brukowym traktem znad jeziora wracało czterech jeźdźców, a za nimi biegł włochaty biały, mokry pies. Przodem, na gniadym wałachu jechał wysoki mężczyzna w czarnym kasku na głowie. Za nim w szeregu poruszały się zgrabnie trzy klacze, dwie niewiele mniejsze od wałacha, ostatnia wyglądem przypominała źrebię. Była kasztanowa i w przeciwieństwie do tradycyjnych pękatych kuców filigranowa i zgrabna. Rasa Deutsche Reit Pony – idealna dla dzieci wzrostu i wieku podróżującej na niej dziewczynki. Bordowe, pokryte aksamitem toczki wyglądały niemal jak czarne do momentu, gdy muskały je prześwitujące przez gałęzie świetlne refleksy.

Słońce wisiało jeszcze dość wysoko na niebie, dzień ciepły i zarówno jeźdźcy, jak i wierzchowce byli odrobinę mokrzy. Odkąd lato rozkwitło w pełni, spławianie koni było jedną z atrakcji każdego popołudnia, czy wczesnego wieczoru. Dzieci bardzo cieszył wakacyjny czas i wspólne szaleństwa. Kiedy kamienna droga skończyła się nagle i zmieniła w ubitą ziemię, kawalkada najpierw ruszyła kłusem, by po chwili przejść w galop i do granic posesji dotrzeć niemal w szaleńczym i radosnym pędzie. Mężczyzna świadomie i z rozmysłem został z tyłu, gdy gnająca banda minęła go i popędziła do domu. Na podwórzu przed stajnią dzieci zsiadły z koni i każda z dziewczynek odprowadziła swojego zwierzaka do jego boksu, rozsiodłała, wytarła mu boki i przyniosła miarkę owsa. Siodła i uprząż trafiły do siodlarni, a wilgotne, pikowane czapraki zawisły na płocie. Zadowolone i zmęczone dzieci wracały do domu. Mężczyzna dotarł na podwórze później i został dłużej w stajni. Przyszedł pieszo jako ostatni. W boksie długo i starannie oglądał kopyta swojego wierzchowca, czyszcząc je kopystką i usuwając z przedniej nogi zaklinowany głęboko kamyk. Pod koniec wyprawy wyczuł, że jego koń niepewnie stawia przednią lewą nogę, więc zwolnił tempo, i puścił przodem rozpędzone dziewczynki. Zsiadł z gniadego, by nie sprawiać mu bólu i przyprowadził go do stajni. Dbał o swoje zwierzę. Kiedy już oporządził konia i sprawdził, czy dzieci dopilnowały wszystkiego, usiadł na ławce przed stajnią i wyciągnął przed siebie długie nogi. Palcami roztrzepał jasne włosy sięgające ramion, by wyschły w słońcu. Z kieszeni na piersi wyjął przeciwsłoneczne okulary i wsunął je na nos. Odpoczywał. Miał tyle rzeczy do zrobienia. Najważniejszy był ojciec, ale tu akurat niewiele mógł pomóc. Ot, dopilnować ostatniej woli. Wkrótce należało uroczyście otworzyć wykończony już basen; podyplomowe studia aż prosiły się o odrobinę wysiłku, a jemu nie chciało się nic. Od dawna życie sprawiało mu jedynie minimum radości. Ojciec był nieugięty. Przez dwa lata nie puścił pary z ust, a obecnie – nawet gdyby chciał – nie mógłby tego zrobić. Nie odzyskał przytomności po rozległym zawale serca i żył tylko dlatego, że ufundował całe skrzydło szpitala i sztucznie utrzymywano jego funkcje życiowe. Mateczka też mimo wielu próśb nie zdradziła się ani słowem. Była niema jak kamienna rzeźba zawsze, gdy pytał o swoją Likę. Wszyscy chronili przed nim jego własną żonę, nawet gdy groził czy błagał. A on przecież chciał jedynie poprosić o wybaczenie.

Zamyślił się. Właściwie nie było powodu, by oszukiwać samego siebie. Wiedział doskonale, że niczego tak w życiu nie pragnie, jak tego, by zacząć z nią wszystko od nowa. Mieć czyste konto. Zrehabilitować się. Dostać druga szansę, której Angelika ani myślała mu dać. A może myślała? Kto mógł to wiedzieć? Na pewno nie on. Przecież nawet nie wiedział, gdzie od ponad dwóch lat ukrywa się przed nim żona.

Jego ojciec umierał, on sam miał do przejęcia ogromne przedsiębiorstwo z zarządem, o którym niczego nie wiedział prócz tego, że stary narzekał wiecznie na kłopoty z ich skostniałym sposobem myślenia. Zupełnie nie czuł się na siłach sprostać temu ogromnemu wyzwaniu. Potrzebował wsparcia. Nie ściany, o którą się oprze, a kobiety z krwi i kości, która będzie stała u jego boku, pomoże mu ogarnąć międzynarodowy koncern, będzie myśleć i planować razem z nim. Co prawda Angelika nie miała tego w kontrakcie, ale musiała być jego żoną przynajmniej przez następne dwa i pół roku, a papierowe małżeństwo bardzo mu w tej chwili nie odpowiadało. Pora już była odpowiednia, by przycisnąć prawników ojca. Właściwie mógł, a nawet powinien zakończyć sztucznie podtrzymywane życie taty, wiedząc, że on sam chciałby tego. Alosza niemal od zawsze był w miarę podporządkowanym synem, naprawdę rozsądnym, dojrzałym nad wiek, ale teraz nie widział już powodu, by szanować wolę Topolowa i trzymać się z dala od żony. Wstał wolno, otrzepał spodnie z kurzu i ruszył w kierunku domu. Wiedział, że musi szybko dostać się do Stanów, spotkać się z prawnikami papy, rozmówić z lekarzami i pozwolić tacie odejść. Tatiana, choć uwielbiała ojca, też była tego zdania. Decyzja nie była łatwa. Zadzwonił do siostry i umówił się z nią w biurze ojca za dwa dni. Potem poszedł do siebie, by w apartamencie na strychu spakować walizkę. Musiał jeszcze wziąć prysznic i zamówić sobie lot w klasie biznes. Nie znosił jej, bogactwo nauczyło go być wybrednym w kwestii doboru towarzystwa nawet w samolocie, ale Tania leciała odrzutowcem męża i kompletnie nie miała po drodze z Tokio.

Wszedł do siebie, zdjął koszulę i rzucił ją na fotel, potem zzuł buty i kopnął je pod szafkę, w końcu ściągnął spodnie i nagi otworzył drzwi do łazienki. Cofnął się od razu. W środku na ciemnym, marmurowym blacie umywalki siedziała Masza zawinięta w cieniutki szlafroczek rozchylony na niewielkich piersiach, i rozczesywała długie, mokre włosy. Cofnął się gwałtownie. Sięgnął do szafy po szlafrok i wszedł tam ponownie, gdy mocno go zawiązał w pasie.

– Znowu?! Co ty tu robisz, namolny dzieciaku?! Wynocha! – Masza podniosła na niego ogromne szare oczy.

– Alosza, proszę kochanie, nie krzycz – wymruczała głosem, który jej samej wydawał się zalotny, a na mężczyznę działał wyjątkowo wkurzająco. – No, już przestań. Czekam tu na ciebie tak długo. – Westchnęła teatralnie. – Wiem, że ci się podobam. Nie wstydź się. Jestem tu tylko dla ciebie.

Ta bezczelna nastolatka robiła mu wymówki! Wkurzył się solidnie i zacisnął pięści. Starał się nie patrzeć na to dziecko. Tak o niej myślał. Nagie głupie dziecko.

– Wyjdź! Mam tego dość, Marta. Jeśli jeszcze raz zastanę cię u siebie, nie tylko powiem o tym Karinie, ale po prostu przełożę cię przez kolano i zleję ci dupsko!

– Jeśli akurat to ci się podoba, to luz. – Uśmiechnęła się bezczelnie i olała jego groźbę. – Dla mnie może być, ja sporo czytam, dużo wiem. – Wyciągnęła do niego ręce i próbowała położyć na jego ramionach. Odsunął się, by go nie dosięgła. – Wiesz, o takich potrzebach trzeba mówić, tak piszą, i że czasem też warto o tym uprzedzać. To tak wystraszyłeś Angelę?

Młoda wstała, jej szlafrok więcej odsłaniał, niż zasłaniał. Zarys niewielkich piersi zmienił się w ich pełny obraz, do tego prowokująco rozsunęła poły okrycia. Alosza wściekły chwycił ją za ramię i wyprowadził z łazienki, potem z mieszkania na strychu i głośno zamknął za nią drzwi. Oparł się o nie i po raz kolejny poczuł się zwycięzcą. Biologia nie może rządzić ludzkim rozumem. Dał radę. Bezczelna nastolatka czekała już kilka razy w jego łóżku, gdy wracał pijany z baletów, ale nigdy nie posunęła się do tego, by w świetle dziennym świecić nastoletnimi cyckami i ogolonym wzgórkiem w jego prywatnej łazience. Był na nią taki zły! Rozumiał, że małolatom zdarza się nieszczęśliwie zakochać, ale dlaczego we własnym szwagrze pozbawionym kobiecego towarzystwa? Nim poszedł pod prysznic, zadzwonił do ślusarza i kazał sobie ekspresem założyć porządne nowe zamki w drzwiach.

Jego żona była mu teraz bardziej niż potrzebna. Była niezbędna. A zachowanie jej własnej siostry mogło być doskonałą kartą przetargową. Nie, żeby tego chciał. Doskonałe wiedział, że to ohydny szantaż. Po prostu czuł, że inaczej Lika nigdy nie zmieni zdania. A musiała. Odkręcił wodę i przypomniał sobie, jak całował ją podczas studniówki. Tak, to było odpowiednie wspomnienie dla jego nieukojonej tęsknoty.

Rozdział 2

Zoriana siedziała po turecku na podłodze i nalewała do ogromnych lampek ciemne czerwone wino. Cała butelka zmieściła się jej w dwóch sztukach. Obok niej leżały rozsypane podręczniki i zeszyty, zgarnęła je ręką i odepchnęła od siebie pod łóżko. Była zrezygnowana i groziło jej upicie się na smutno. Drzwi łazienki otworzyły się i wyszła z niej jej współlokatorka.

– Oszalałaś, Zorka. Całą butelkę na pół? – Śmiała się. – Tak od razu? Poudawajmy chociaż, że nie mamy planu się skuć do nieprzytomności.

– Co mam ci powiedzieć, aniele? Dziś moja kolej. – Smętna mina Zoriany i lampka z winem podniesiona w solowym toaście miały na celu zmiękczyć dziewczynę, ale nie wyszło.

– Obiecałaś. Ty gadasz, ja słucham. Opowiedz mi o Kobie. – Angelika usiadła naprzeciw, ale nie sięgnęła jeszcze po monstrualną lampkę. Zoriana za to pociągnęła ze swojej kilka solidnych łyków.

– Taaak. O pięknym Kobie, mówisz? No dobra. Jak ja go uwielbiałam – zamruczała przeciągle. – Nie uwierzyłabyś, jak bardzo może kochać nastolatka. – Angelika ze zrozumieniem pokiwała głową. – Miałam kiedyś przyjaciela, dawno, jakby w innym życiu. I wcale nie chcę o tym mówić. Ale przecież doskonale pamiętam, że właśnie to ci obiecałam.

* * *

Sandro i Zoriana byli przyjaciółmi od dziecka. Mieszkali po dwóch stronach tej samej rozjeżdżonej drogi, na której wybrzuszony bruk tworzył koleiny, a w nich stała woda po deszczu. To w tych kałużach bawili się razem, jeszcze będąc małymi dziećmi. Całe dzieciństwo spędzili jak jeden organizm. Ganiali kury, łazili po płotach, strzelali z procy i wisieli na trzepaku nieopodal. Potem, gdy wyrośli już z błota, nadal spędzali wspólnie niemal cały wolny czas. W parze włóczyli się po lasach, chodzili do szkoły; nawet gdy matka jednego z nich wysyłała dzieciaka do sklepu, druga od razu korzystała z okazji, bo wiadomo było, że i tak pójdą tam razem. Sandro i Zorka mówili tym samym językiem, do czasu, gdy oboje zaczęli dojrzewać. To wtedy kilka rzeczy się zmieniło. Sandro nadal i niezmiennie skupiony był na dziewczynie, która została centrum jego kosmosu. Ona wypatrywała dyskretnie i w największej tajemnicy choćby cienia jego brata, pięknego i niezbyt grzecznego Koby.

Koba był trzy lata starszy od Sandro. Kochał swojego młodszego braciszka i razem z nim przeżywał wyprowadzkę z wioski. Niby nie przenosili się daleko, ale te dwadzieścia kilometrów, które nagle zaczęły dzielić Zorianę i Sandro, było jak przepaść, bezdenna i ciemna. Rodzina chłopców osiedliła się za doliną, a tam już nie było wolnej od Rosji Gruzji, była Czeczenia i spora część rodziny ich matki. Kraj był to inny, zdziwaczały, okutany islamem jak wełnianym kującym szalem, obcym językiem i tradycjami, ale pełen dostatku dla ich rodziny Odległość sprawiła, że młodszy z braci uśmiechał się rzadziej, bo tęsknił do przyjaciółki. Było mu bez niej samotnie i choć jego ojciec twierdził, że chłopak musi okrzepnąć i przestać się bawić, Koba wydawał się rozumieć rozpacz brata. Dużo z nim rozmawiał i słuchał, jak ten snuł dalekosiężne plany.

Zoriana też tęskniła. Jej młode zakochane serduszko trzepotało w piersi, gdy słyszała od znajomych wieści o Kobie. Te o Sandro budziły jedynie ciepłe, siostrzane uczucia. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, co czuje jej przyjaciel, przekonana, że chłopiec, owszem, kocha ją, ale jedynie jak siostrę. Wolna od wiedzy o jego uczuciach i marzeniach snuła własne, kompletnie inne.

W dniu piętnastych urodzin Zoriany Sandro nazbierał pachnących kwiatów u podnóża zbocza i puścił się przez dolinę do Gruzji. Za nic miał konflikt zbrojny i wojsko, które stale patrolowało teren. Gnał przez polną drogę rowerem pożyczonym od brata. Tak dużo chciał powiedzieć swojej przyjaciółce, wszystko dokładnie przemyślał, przećwiczył, nawet omówił z bratem. Pędził jak wiatr, gnany tęsknotą do swojej nastoletniej miłości. Nigdy tam nie dojechał.

Gdyby miał wypadek, gdyby rower zsunął się ze zbocza, przewrócił, a nawet najechał na minę, nie byłoby aż takiej wielkiej rozpaczy, jak wtedy, gdy jego rodzina dowiedziała się, że Sandro nie wróci, bo został zastrzelony przez snajpera. W jego głowie była dziura, przez którą wraz z życiem wyciekły wszystkie marzenia. Istnienie chłopaka skończyło się w jednej strasznej chwili. Jego ojciec szalał w żałobie, głośno płakał i złorzeczył całemu światu. Matka przeklęła Zorianę, która nawet o tym nie wiedziała, a Koba… cóż, on miał własny plan. Po swojemu chciał spełnić marzenia swojego młodszego brata. Planował, jak zrobić coś dla niego, by w jakiś pokręcony sposób uczcić jego pamięć. Tylko że będąc jeszcze młodzieńcem, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zły i krzywdzący jest jego plan, że złamie niewinne serce i zmieni ich życie na zawsze.

Kiedy działania zbrojne ustały i sytuacja nieco okrzepła, nadszedł czas szesnastych urodzin dziewczyny. We wsi nagle pojawił się Koba. Przyjechał tym samym rowerem, który przed rokiem pożyczył bratu. Dogadał się z pogranicznikami. Miał czas. Przyszedł odwiedzić stare kąty i dawnych znajomych. Spotkał Zorianę. Gdyby wiedziała, że przyjechał, sama wyszłaby mu naprzeciw, gdy tylko usłyszałaby, że się pojawił. Kiedy przyszedł, wisiała na trzepaku głową w dół, zaśmiewając się serdecznie. Jej małe siostry bawiły się obok w kałuży. Koba przywitał się z nią niedbale i stanął tak, by zasłonić jej widok z podwórza. Usiadła na trzepaku. Małe dziewczynki rozbiegły się spłoszone, bo podniósł na nie głos kilka razy. Gdy zostali sami, młodzieniec położył dłonie na kolanach Zoriany i wolno przesunął nimi, aż do jej pośladków. Nie odzywał się, głaskał je, a ona poczuła się ważna dla niego. Był aż nazbyt śmiały. Dorosły. Zoriana wstydziła się, że siedzi na trzepaku jak dziecko, gdy dotyka jej wymarzony chłopiec, a on trzymając ją za pośladki, spytał, czy pójdzie z nim na grób brata. Gdy zgodziła się, poprosił jej ojca, by pozwolił mu zabrać ją ze sobą tam, gdzie leżał Sandro. Pochowali chłopaka w dolinie, niedaleko miejsca, w którym kula przeszyła mu skroń i zrzuciła z roweru. Szli w milczeniu. Dziewczyna zbierała wonne kwiaty nieświadoma, że Sandro dokładnie rok temu wiózł dla niej takie same. Nim dotarli, Koba chwycił ją za rękę, jakby się obawiał, że mu ucieknie. Zawstydziło ją to na chwilę, ale była też taka szczęśliwa. Poczuła, że do niego należy. Złożyli kwiaty na grobie, każde pomodliło się w duchu i nim ruszyli w drogę powrotną, chłopak pocałował Zorkę raz, potem drugi, i po chwili pieścił ją zapamiętale leżącą tuż obok mogiły. Zoriana nawet nie próbowała opierać się młodemu mężczyźnie. Było jej dobrze i była w nim zakochana, a on odkrywał przed nią nowy zmysłowy świat. Pozwoliła mu dotykać się i chłonęła rozkosz. Była doskonale świadoma tego, co zaraz nastąpi, ale choć czekała, nie stało się. Koba podarował jej palcami orgazm, a potem tulił, aż oboje się otrząsnęli i bez słowa wyjaśnienia odprowadził ją do domu. Potem wsiadł na rower i odjechał. Dla Zorki był to jednoznaczny dowód, że i jemu na niej zależy. Nie było dla niej ważne, że nie widziała go później przez cały rok. Żyła swym nastoletnim afektem, wspominając krew tętniącą w żyłach i jej szum, mocno uderzający do głowy.

Po roku Koba pojawił się znowu. Przyjechał motocyklem. Gruchot doskonale nadawał się do pokonywania granicznej doliny, a pogranicznicy nadal lubili bimber i przymykali oczy. Zoriana w dniu siedemnastych urodzin była jeszcze piękniejsza niż zwykle. Ojciec nie miał nic przeciw temu, by pojechała odwiedzić grób Sandro. Matka z troską pokręciła głową, nie podobało się jej to wcale.

Tym razem nim położył ją w bujnej trawie przy grobie brata, rozebrał ją powoli, a potem, choć wstydziła się tego bardzo, pieścił ją ustami tak dobrze, aż krzyknęła w ekstazie. Potem pomógł jej się ubrać i odwiózł do domu, obiecując, że pojawi się za rok. Prosiła, by był szybciej, mówiła, że go kocha, zaklinała, ale tylko pokręcił głową. Długo zastanawiała się, dlaczego robi jej takie właśnie prezenty w dniu urodzin. Wymyśliła, że pewnie czeka do jej pełnoletności, a wtedy oświadczy się i zawsze już będą razem. Kolejny rok upłynął jej na oczekiwaniu. Rodzice byli o nią nadzwyczaj spokojni. Nie interesowali jej inni chłopcy, nie latała wieczorami po chałupach, nie plotkowała z dziewczętami. Rychły ślub z ciężarną panną młodą nie groził tej rodzinie. Ktokolwiek próbował się do niej zbliżyć, odprawiała go z serdecznym uśmiechem. Nie okazywała nikomu innemu nawet krzty zainteresowania.

W dniu osiemnastych urodzin od rana wypatrywała Koby przez okno. Gdy nie było go do południa, postanowiła sama zanieść kwiaty na grób Sandro. Nawet jej matka nie okazała w tym dniu niepokoju ani niezadowolenia, w końcu tym razem szła sama, nie z młodym mężczyzną. Zoriana miała jednak nadzieję, że właśnie tam go spotka. Uplotła nieduży wieniec, by położyć go na grobie. Niosła go na ramieniu całą drogę. Chciała tam, na miejscu poczekać na swojego ukochanego. Martwiła się, że może nie przekroczył granicy, że go zatrzymali i nie dotrze, a przecież obiecał. Szła dobrą godzinę. Nie bała się, znała drogę.

Dostrzegła Kobę z daleka. Jego motocykl stał na skraju drogi, a on sam siedział tyłem do niej. Podbiegła, taka radosna, szczęśliwa z powodu spotkania, jakby jego przyczyna, magiczna, lecz zła rocznica zupełnie dla niej nie istniała lub była zgoła inna. Koba opierał się plecami o przytoczony na grób sporej wielkości kamień i pił bimber prosto z butelki. Niemal ją już opróżnił. Jego oczy były czerwone i przekrwione od gniewu, łez i alkoholu. Popatrzył na nią zdumiony.

– Po co tu przyszłaś? – zapytał, jakby nie rozumiał kompletnie jej obecności. – Zostaw mnie. Uciekaj stąd prędko, Zorka, wracaj do domu.

– Ale Koba, czekałam na ten dzień cały rok! – zaprotestowała śmiało.

– Na co czekałaś? Na swoje urodziny? Czy na rocznicę śmierci Sandro?

– Na spotkanie z tobą, kochany.

– Spotkanie… – żachnął się. – No tak. Marzenie, które uśmierciło małego Sandro.

Pozwolił jej usiąść obok siebie i nawet poczęstował ją letnim bimbrem prosto z butelki. Spróbowała i zaczęła kaszleć, łzy napłynęły jej do oczu, a po chwili potoczyły się po policzkach.

– Mój brat tak bardzo cię kochał, a nigdy nie widziałem, żebyś po nim płakała. – Wytarł palcami jej buzię, patrząc na nią zamglonym wzrokiem. Pomyślała, że w jego głosie słychać pretensję.

– Koba, ale ja… Nie wiedziałam, co on czuł. Nigdy o tym nie mówił. Był przyjacielem, bratem. Ja zawsze kochałam ciebie. – Chwyciła się jego ręki i przytuliła do niej.

– Biedactwo. Chcesz się kochać, prawda? Myślałaś o tym cały rok, kiedy się dotykałaś. – Podniosła na niego oczy. Nie było w nich wahania czy wstydu.

– Tak. – Zdjęła przez głowę białą, haftowaną bluzkę, sądząc, że tego od niej oczekuje i sięgnęła za plecy, by rozpiąć stanik.

– Zostaw, ja sam. – Powstrzymał ją. Nie wiedząc, co zrobić z dłońmi zarzuciła mu je na kark, a potem stopniowo zapominała o wszystkim. O tym, kim jest, gdzie jest i dlaczego. Była zdolną do eksplozji supernową, która, gdy rozbłysła na firmamencie niebios, obwieściła całemu światu swoje wejście w dorosłość ekstatycznym jękiem.

A potem przyszła rzeczywistość jak zimna jesienna ulewa. Koba wstał, wsiadł na motocykl i miał już odjechać, gdy spytała, czy zawiezie ją do domu i porozmawia z rodzicami o ślubie. Młodzieniec nie miał takiego zamiaru. Sama przyszła, to i sama wróci. Nie rozumiała niczego. Kochała go, a on był taki zły. Mówił, że żadnego ślubu nie będzie, że zrobił to dla brata, że to Sandro pytał go o to, jak stopniowo wprowadzać ją w świat seksu, jak uwodzić skutecznie i sprawić jej rozkosz. Po to właśnie jechał wtedy do niej, by powiedzieć, że ją kocha, że będzie na nią czekał, do czasu, gdy osiągnie pełnoletniość, by za niego wyjść. To jego młodszy brat wszystko zaplanował, a Koba tylko wykonał przyjemną część roboty, w hołdzie dla niego. Taki dobry plan nie mógł się zmarnować. Co urodziny o jeden krok dalej. Chciał, żeby była zadowolona, by było jej dobrze i przecież było, Koba zadbał o to dla Sandro. A na koniec miały być dziś oświadczyny i ślub, ale to w końcu nie jego plan. Tego akurat Koba nigdy nie brał pod uwagę. To nie była jego miłość, nie jego bajka. On ma swoją narzeczoną, taką, co nie bzykałaby się przy grobie martwego chłopaka. Potem kazał jej wracać do domu i odjechał.

Zoriana płakała. Siedziała oparta o kamień przy grobie Sandro, łzy ciekły ciurkiem z jej oczu. Nie miała siły wstać i pójść do domu. Czuła się taka pusta i oszukana. Rozpacz dławiła oddech. Przeżywała swoje pierwsze rozczarowanie z tak ogromnym żalem i smutkiem, że nie potrafiła pozbierać myśli. Nie czuła głodu, pragnienia, zimna ani upływu czasu. Wieczorem zaniepokojona matka znalazła ją nadal płaczącą przy mogile chłopaka. Zorka nie chciała z nią rozmawiać, ale nie udało się jej ukryć tej odrobiny krwi, która poplamiła jej ubranie. Matka spytała tylko, czy to był gwałt. Zaprzeczyła. Potem zapytała, czy to Koba. Zoriana rozpłakała się jeszcze bardziej. Kobieta usiadła obok, położyła głowę córki na swoich kolanach, otuliła ciepłą wełnianą chustą, by ochronić ją przed życiem, chłodnym zmierzchem oraz przyszłością i gładziła swoje zrozpaczone dziecko po włosach, szepcząc uspokajające słowa tak długo, aż dziewczyna otrząsnęła się na tyle, by wszystko jej opowiedzieć. A potem razem wróciły do domu. Było już bardzo ciemno. Gwiazdy lśniły jak oczy mokre od łez, a nad rozpaczą zranionej dziewczyny rozpostarł swój ciemny płaszcz znękany jej bólem kosmos. Nazajutrz, tuż po świcie jej tato wziął zapas bimbru dla pograniczników i przez dolinę wyruszył do ojca chłopaka. Znali się tyle lat. Mieli do siebie szacunek. Stała się krzywda. To musiało zakończyć się ślubem i tak się zakończyło.

* * *

Angelika sączyła wolno zawartość swojej ogromnej lampki. Zoriana skończyła opowieść w momencie, w którym ona nie zrobiłaby tego na pewno.

– Dlaczego on ci to zrobił? Skurwysyn.

– No właśnie… wiesz, głupio mi go bronić, ale to nie był zły człowiek. Może powierzchowny, może jak my wszyscy zbyt młody na wchodzenie w dorosłość i przerażony wojną, ale nie zły. Bardzo kochał swojego brata.

– Aż tak bardzo, że ciebie postanowił skrzywdzić? To bez sensu! Jakoś tego nie czuję. Czasem się zastanawiam, dlaczego ludzie wyrządzają sobie takie rzeczy. Nie tłumacz go, Zoriana, nie warto. Chyba nigdy nie zrozumiem, co go do tego pchnęło, jakie durne rzeczy miał w tej pustawej głowie, że tak się zachował.

– Może lepiej nie wiedzieć. Ja spytałam, odpowiedź, jak wiesz, była zbyt pokrętna, żebym to pojęła. I nawet, gdybym to rozumiała, nie potrafiłabym mu wybaczyć.

– I co dalej? Co było potem?

– Potem wydarzył się ten nieszczęsny ślub. On cały czas był wściekły i zły, wiadomo. Miał tę swoją inną narzeczoną. Ponoć nawet ją kochał, choć ją zdradził. Twierdził, że tak potrafi, a tu taki obrót sprawy. Tylko że mi niewiele wtedy mówiono. Właściwie jego też nie widziałam prawie wcale. Nawet się cieszyłam, miałam nadzieję, że wszystko się samo jakoś ułoży. Wierz mi, aniele: nic nigdy nie dzieje się samo, chyba że ma się jeszcze bardziej popieprzyć, za to nigdy naprawić. To tylko dziecięce marzenia. Już w dniu ślubu zostałam kolosalnie upokorzona. Jego matka nie chciała wziąć udziału w uroczystości, bo jej zdaniem jednego chłopca jej powiodłam na zatracenie, a teraz i drugiego zabieram. Teść na nią nakrzyczał, dał jej w gębę, jak to w islamie, i to na chwilę pomogło. Mimo wszystkiego nadal byłam jeszcze zakochana i pełna marzeń. Nie dziwiło mnie, że decyzję o ślubie podjęli ojcowie, ani to, że Koba nie pojawił się u mnie ani razu przed uroczystością. Na ślubie wyglądał źle. Pewnie miał kaca. A po wszystkim, gdy przyszła pora na bara-bara mój piękny mąż, Koba, powiedział, że nie może już na mnie patrzeć i wyszedł. Potem upokorzył mnie jeszcze kilka razy. Wiesz… do tej pory mam spakowaną nietkniętą bieliznę na noc poślubną. Jedynie oderwałam metki. Patrzę na nią czasem i już mi nawet nie żal. Później było coraz gorzej. Równia pochyła. W końcu mój ojciec, widząc, że nic z tego nie będzie prócz bólu i nieszczęść, zaproponował, żebyśmy wyjechali za granicę i tam się rozeszli, każde w swoją stronę, by nie robić we wsi zgorszenia i plotek. No i tak zrobiliśmy. Polecieliśmy do rodziny, do Kanady. To był straszny czas. Mój mąż wychodząc wieczorem z domu, oświadczał, że idzie na dziwki i zwykle nie było go do rana. Ciągle pił, nie chciał iść do pracy. Tak bardzo się tego wstydziłam, jakbym to ja wykorzystała jego, a nie on mnie. Nie zaprzeczam, chciałam go, ale przecież ja go nie uwiodłam. Potem wyjechałam, zrobiłam to po cichu, pewnie nawet nie zauważył. On tam został, ja wróciłam do Europy. Chciałam się kształcić i dostałam się na uczelnię tutaj. Ojciec za nią płaci. Mój mąż do tej pory miał mnie w nosie, nie wiedział nawet, gdzie mnie szukać i tak było dobrze. Ale się popieprzyło.

– Co takiego się popieprzyło?

– Dziadek Koby umarł i zostawił mu majątek, bo jako jedyny ze swojego pokolenia w rodzinie żyje i się ustatkował. To znaczy: ma żonę, czyli mnie. Tylko że dopóki nie będziemy mieli dzieci, on dostanie tylko dziesiątą część majątku. Nie mamy ani rozwodu, ani dzieci. No i mieć ich na pewno nie będziemy. To oznacza, że testament nie jest wypełniony do końca, ale nadal ważny. Koba chce dostać całą kasę dziadka, bo to dla niego wielka góra szmalu, i wrócić na stałe do Czeczenii. Oszołom. A ja tam za nic w świecie nie pojadę. Nie marzę o pozbawieniu wolności. Jeszcze myślę. Jeszcze oddycham swobodą. Nie dam z siebie zrobić niewolnicy ze szmatą na twarzy. Tam teraz jest szariat. Islam. Wariat u władzy. A ja nie będę niczego udawać między fanatykami.

– Więc dlaczego tak się zdenerwowałaś, gdy zadzwoniła twoja siostra?

– Bo powiedziała, że jeśli jeszcze ze dwa razy Koba postawi ojcu bimber, będzie wiedział, gdzie mnie szukać, a gdy mnie znajdzie, spróbuje zmusić do powrotu, nawet gdyby miał mnie do niego, powiedzmy, przekonywać przemocą lub szantażem. Wiesz, jak to mówią na gruzińskiej wsi: nieposłuszną żonę za włosy i do roboty.

– Kurde, Zoriana, to niedobrze. – Angelika wzdrygnęła się, gdy przyjaciółka dokończyła ostatnie zdanie. – Co planujesz?

– Muszę się ukryć – wyjaśniła. – Dobrze, że nie zostało mi już żadne zaliczenie przed wakacjami. Wszystko mam odfajkowane w terminie zerowym, przed sesjami. Nawet prace mam wszystkie oddane.

– Mnie właściwie pozostało tylko jedno – stwierdziła Angelika. – Kiedy tak o tym pomyślę, zaczynam mieć plan. W sumie zarys planu albo nawet jego cień. Mówiłam ci, że dostałam maila od kumpeli z dawnej klasy w liceum?

– Nie. Coś ważnego? – zainteresowała się Zoriana.

– Właściwie nie wiem. Plotka głosi, że moja piętnastoletnia siostra próbuje wejść do łóżka mojemu mężowi. To niedobrze, nawet bardzo, sama rozumiesz. Nie wiem, co o tym myśleć. Martwię się o młodą. Jemu, jak wiesz, za grosz nie ufam. – Zastanowiła się i kontynuowała: – Tylko przez myśl mi też przechodzi, że to o niego powinnam się martwić, a nie ufać jej, durnej smarkuli. Musiałabym pojawić się na trochę w domu. Może trzeba wybrać się właśnie tam na wakacje… Chcesz pojechać ze mną? Ty się ukryjesz, ja będę miała przyzwoitkę, może mu nawet powiem, że jesteś moim ochroniarzem albo że jesteśmy kochankami. – Uśmiechnęła się zawadiacko.

– Oj, przestań! To było tylko raz i tylko trochę. Parę niewinnych pocałunków. Już tyle nie pijemy. – Zoriana była zawstydzona. – Miałyśmy do tego nie wracać.

– Wiem, ale to może mi się przydać. Nie chcę trafić do jego łóżka tylko dlatego, że on nie ma teraz kochanki.

– A nie ma? – zainteresowała się Zoriana.

– Waśnie nie wiem. Podobno już długo nie… tak słyszałam. A ja mam wobec niego zobowiązania. Oficjalne otwarcie jego kompleksu sportowego ma się odbyć wkrótce, do tego moja fundacja potrzebuje większego budynku. Zorka, prawdę mówiąc, ja tak bardzo boję się wracać. – Westchnęła. – Znowu się w nim zakocham jak idiotka i potem będę cierpieć.

– Bo my głupie jesteśmy. Trzeba się czasem bzyknąć z byle kim i jak faceci mieć to z głowy. Ale nie, nam się wielkie miłości marzą. Przytulania się nam zachciewa i spacerowania za rączki. Niepoprawne z nas romantyczki. Świat się nad nami nie ulituje. Nie da nam dobrych chłopców w prezencie.

– To może chociaż mądrzy nam się trafią – rozmarzyła się Lika i westchnęła.

– A co, ten twój mąż głupi?

– No właśnie sama nie wiem. Jest lekkomyślny i impulsywny. Muszę z Topolowem pogadać. Teść mi doradzi, jak to rozegrać, żeby Aloszy woda sodowa do głowy nie uderzyła, kiedy przyjadę do domu.

Dokończyła wino i zamyśliła się. Nie umiała sobie wyobrazić, jak to będzie. Zebrała z podłogi zeszyty, książki i położyła się na łóżku. Zoriana wstała i wychodząc do kuchni, zabrała ze sobą kieliszki i pustą butelkę. Tylko przed weekendem pozwalały sobie na takie szaleństwo. Jutro i tak miały pracować jako wolontariuszki w jadłodajni. Na szczęście dopiero od południa.

– Idę spać. – Zoriana ziewnęła i zakryła dłonią szeroko otwarte usta. – Już dawno nie wygłosiłam takiego jak dziś monologu.

– Był za to wyjątkowo interesujący. Zorka, Koba jest fajny, prawda?

– Koba zniszczy cię, zanim się obejrzysz. To nie jest dobry chłopak. Wie, jak precyzyjnie przepołowić ludzkie serce jednym zdaniem. A czy jest fajny? Wygląda fajnie. Pytasz o seks?

– No.

– Nie wiem. Było mi cudowniej niż dziecku w wesołym miasteczku, ale musiałabym mieć jakąś skalę porównawczą. A Alosza?

– Cóż, jak nie sprawdzisz, nie będziesz wiedziała, bo ja nie zamierzam.

– Kłamiesz jak miraż, maleńka. – Zoriana zaśmiała się głośno i szczerze. – Jak dla mnie dorosłaś do tego, by to sprawdzić. Widzę, że masz na to ochotę.

– Zamknij się, co? Pozwól mi hodować własne iluzje. Jestem w nich taka pewna siebie i nieugięta. – Angelika opadła na łóżko.

– Jak ja cię rozumiem, siostro. – Zorka westchnęła. – I nigdy, absolutnie przenigdy się nie zakochujesz w łobuzach, którzy nieroztropnie pukają na twoich oczach ochroniarkę własnej siostry i to dosłownie chwilę po tym, gdy próbowali cię uwieść w samolocie?

– Jak ty mnie dobrze znasz, Zoriana. Czasem myślę, że obie gadamy za dużo, ale możemy sobie ufać chyba właśnie dzięki temu, co?

– Tak działa szczerość, aniołku. Idź spać.

– Właśnie, a rano zadzwonię do teścia. To bardzo mądry facet.

Rozdział 3

Po przespanej nocy, gdy alkohol był już jedynie mglistym wspomnieniem, Angelika zadzwoniła do teścia. Tęskniła do tego człowieka bardziej niż do własnego ojca. Tego wcale nie chciała oglądać, i to nigdy. Niestety, Topolow nie mógł jej już służyć radą, ale ona o tym nie wiedziała. Wydarzyło się za to coś nadzwyczaj niespodziewanego. Gdy w końcu ktoś odebrał telefon Jewgienija, okazało się, że to właśnie jej mąż.

Zdziwienie, które poczuła, słysząc swojego rozmówcę, było wielkie jak Kilimandżaro. Owładnęło nią coś na kształt tęsknoty, ale spróbowała szybko ukryć to uczucie nawet przed samą sobą. Jego głos zawibrował jej w uszach tak, że włoski na karku stanęły dęba.

– Witam cię, mała lwico. Dobrze cię słyszeć. Nie rozłączaj się teraz, bo to, co powiem, będzie bardzo ważne.

– Alosza, ja chcę z papą pomówić, nie z tobą. Daj mi go, bo się rozłączę. Dla mnie właśnie to – podkreśliła ostatnią sylabę – jest ważne.

– Ja też chciałbym z nim pomówić, krasawica1, ale… ale papa, on już nie powie nam ani słowa. Posłuchaj… On umiera. To nie jest żart. Nigdy nie żartowałbym ze śmierci ojca. Tylko aparatura utrzymuje go przy życiu. Jego serce stanęło na zbyt długo. Pień mózgu nie miał dostępu do tlenu. Tatiana i ja podjęliśmy już decyzję. Odłączamy papę jutro. Pora już się pożegnać.

– Nie! Proszę! – Jej dramatyczny krzyk zdziwił nawet ją samą. Zoriana stanęła zaniepokojona na chwilę pod drzwiami. Przez szybę było widać jej cień, ale nie weszła, wycofała się, szanując prywatność Angeliki. – Nie rób tego! – Teraz głos jej zadrżał i się załamał. Alosza nie wiedział jeszcze, że Lika płacze.

– Tak trzeba, mała lwico. On by tego chciał. Wiesz o tym. To trwa już zbyt długo.

– Alosza, proszę, poczekajcie na mnie. Ja przylecę. – Jej przytłumiony głos wskazywał na ogrom kłębiących się uczuć, teraz już domyślił się, że jego żona łka. – Pozwól mi się z nim pożegnać. Bardzo cię proszę. – Mężczyzna milczał, oceniał, czy już teraz powinien się targować. To był dla niego okropny moment. Bardzo chciał ją odzyskać, ale nie za wszelką cenę, więc odpuścił. – Alosza, dokąd trzeba przylecieć? – Płakała. Teraz słyszał to wyraźnie.

– Nie trzeba, Liko, nie trzeba. On by zrozumiał – uspokajał ją. – Nie płacz, krasawica, tak to już w życiu jest. Papa miał dobre życie, bardzo dobre. W końcu i tak wszyscy umrzemy.

– Alosza, zaklinam cię na wszystko! Czy ja cię kiedyś o coś prosiłam? No dobra, poprosiłam cię o udział w studniówce, ale to nie było nic ważnego! O nic innego nigdy, prawda? Jeśli trzeba, będę błagać. Wiem, że twój tato nie potrzebuje już pożegnać się ze mną. Ale ja… ja… Ja tego pragnę całym sercem i duszą. Zrozum mnie. Bardzo chcę pożegnać człowieka, który dał mi dom niemal w każdym sensie tego słowa. Rozumiesz to? Proszę, zrozum, uszanuj to. Bądź człowiekiem!

– Krasawica, rozumiem, ale mamy już z Tatianą ustalenia – zaczął tłumaczyć, ale brutalnie mu przerwała.

– Czego chcesz w zamian? No mów! – Wiedziała, że to niebezpieczna droga, ale zaryzykowała. Po chwili ciszy odezwał się, ostrożnie ważąc słowa.

– Mógłbym zażądać choćby i ciebie, wiesz o tym, i podałabyś mi się na tacy. Znam cię, wiem, że naprawdę ci zależy. – Mówił spokojnie, był absolutnie opanowany. Wydawało się jej, że słyszy ciepło w jego głosie i smutek. – Ale ja tego nie zrobię, mała lwico. Nie na tym mi zależy. Nie o to mi chodzi. Przyjąłem do wiadomości, że to jest dla ciebie bardzo ważne i dlatego jest też ważne dla mnie. Wiem, że szczerze szanujesz mojego ojca. Chcę, żebyś mnie także szanowała i dlatego będę fair. Posłuchaj, Liko. Zadzwonię teraz do Tatiany. Przekonam ją. Poproszę w twoim imieniu i zaczekamy, ile będzie trzeba. Zarezerwuj lot do Miami. Przyślę samochód na lotnisko, tylko napisz, kiedy lądujesz. Pragnąłbym też z tobą porozmawiać, zaplanuj na to czas, bo to jest ważne dla mnie i o to jedynie cię proszę. To nie jest warunek. To prośba.

– Dobrze. – Pociągała nosem. – Jasne. Dziękuję, Alosza. Czasami potrafisz być porządnym facetem.

Odłożyła telefon i ukryła twarz w dłoniach. Szybko wytarła załzawione oczy.

– Zorka! Zoriana, pakuj się! Zmiana planów! – krzyknęła w kierunku drugiej sypialni. – Wyjeżdżamy. Musimy polecieć do Miami. Dopiero stamtąd do domu. Może to i lepiej. Jeśli będziesz tam płacić kartą, to może Koba dłużej będzie cię szukał. Zarezerwuję nam lot.

Rozczochrana Zoriana stanęła w drzwiach bosa w piżamie z ustami i wywalonym jęzorem – oficjalnym logiem Micka Jaggera, a właściwie the Rolling Stones.

– Po co do Miami?

– Jewgienij Topolow umiera. Właściwie już umarł. Ktoś musi tylko wyciągnąć wtyczkę. – Zawartość oczu wylała się znowu na jej policzki. – Tatiana i Alosza podjęli decyzję o odłączeniu go. Chcę pożegnać tego… tego bogatego kretyna, egoistę, który stał mi się bliższy od ojca. – Wytarła twarz grzbietem dłoni. – Jak on może zostawić mnie bez swoich dobrych rad, dlaczego mi to robi? I nawet umierając, będzie próbował mnie rozgrywać, stary osioł! Będziemy się rodzinnie pocieszać, przytulać i znowu serce pęknie mi jak za mocno nadmuchany balonik. – Zanosiła się głośnym płaczem.

Obie wiedziały, że Angelika zawdzięcza Jewgienijowi nie tylko przylgnięcie do niej wymyślonego przez ochroniarza pseudonimu małej lwicy, ale i dużo więcej. Zawsze mogła liczyć na jego pomoc i troskę, nawet wtedy, gdy po weselu Tatiany ostatecznie opuściła Aloszę, wprost wyjawiając teściowi swoje powody, i pogrzebała związane ze swoim małżeństwem nadzieje. To właśnie on, Topolow, pomógł jej ukryć się tak, by mąż jej nie znalazł i nawet do głowy by mu nie przyszło, gdzie jej szukać. Nadal przelewał jej ogromne sumy na schronisko dla maltretowanych kobiet z dziećmi, którego nawet nie mogła nadzorować, więc pieczę nad nim przekazała mamie i przyjaciółce, Dorkas. Dbał o potrzeby całej rodziny, bo czuł, że jest ona także jego. Mama i trzy młodsze siostry Angeliki miały godne życie i zapomniały o biedzie, w której tkwiły, odkąd sięgały pamięcią. Nawet dom, który po ślubie Topolow podarował jej w prezencie, nie był dla niego niczym więcej jak hołdem, który składał jej matce za sposób, w jaki ją wychowała. Kontrakt zawierał swoje, a hojność tego człowieka i tak była nieporównywalna z niczym.

A teraz umierał. Stary dureń. Jak mógł to zrobić własnym dzieciom? Rodzice to egoiści. Odchodzą, gdy są tak bardzo potrzebni. Angelika wypłakała morze łez, a w tym czasie Zoriana spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i zabukowała bilety, wepchnęła koleżankę pod prysznic i kazała jej się ogarnąć. Zadzwoniła też do jadłodajni i zgłosiła, że nie przyjdą, nie mogą już być tam wolontariuszkami. Potem zamówiła taksówkę i upchnęła do niej rozżaloną i smutną Angelikę, która dopiero z lotniska wysłała Aloszy wiadomość, o której godzinie mają lądowanie w Miami. Obie nie lubiły latać, ale nie zawsze w życiu dostaje się to, co się lubi. Przynajmniej zabrały ze sobą książki do poczytania podczas długiej podróży.

Rozdział 4

Karina szła z budynku fundacji na niewielki służbowy parking, szukając w torebce karty do auta. Nagle z impetem wpadła na nadchodzącego z naprzeciwka mężczyznę. Zachwiała się, ale nieznajomy przytrzymał ją i nie pozwolił upaść. Od razu zaczęła przepraszać, ale on tylko uśmiechał się szeroko.

– Zagapiłam się, proszę się nie gniewać. – Jego uśmiech nie zrobił na niej wrażenia. Codziennie pracowała z kobietami, których partnerzy potrafili doskonale udawać ludzi, którymi nie byli. Sadyści i alkoholicy udawali wykształconych i oczytanych dżentelmenów, zgrywali troskliwych ojców i mężów, a za zamkniętymi drzwiami własnego mieszkania, gdy zdejmowali maskę, okazywało się, że są pełni kompleksów i brutalności, lub dla odmiany mają o sobie tak wysokie mniemanie, że żadnym sposobem nikt normalny nie sprostałby ich chorym oczekiwaniom.

– Najważniejsze, że nic się pani nie stało – odpowiedział i puścił jej ramiona. – Właściwie cieszę się, że pani na mnie wpadła. Jest pani kobietą Diabła, prawda?

– Słucham? – Nie wiedziała, o co mu chodzi.

– Arka Biesa. Jesteś z nim, prawda? – Gdy nagle przeszedł na ty, zjeżyły się jej włosy na karku, ale nie miała szansy zaprotestować, bo nie dopuścił jej do głosu. Karina wkurzyła się na bezczelnego mężczyznę, ale wydawał się tego nie zauważać. – Byliśmy razem w jednostce komandoskiej. Wołaliśmy go Diabeł i to wcale nie ze względu na nazwisko. Po prostu był zawzięty jak wszyscy diabli. Zawsze zwyciężał. Mam dla niego wiadomość. Na pewno ucieszy się ze spotkania. Pojadę za tobą, zobaczę, gdzie mieszkacie, może zechce się ze mną spotkać – postanowił, nie pytając jej o zdanie. – Właściwie powinien. To leży w jego interesie.

Nawet nie wiedziała, jak ma zaprotestować. Wszystko działo się tak szybko. Wsiadła do wozu i ruszyła do domu. Próbowała wrócić myślami do wydarzeń dzisiejszego dnia, ale się rozkojarzyła. Wybrała na głośnomówiącym numer do Arka, by uprzedzić go o wizycie znajomego, ale nie odbierał. Dojeżdżając do posesji, otworzyła pilotem bramę, obserwując we wstecznym lusterku, że siedzące jej na ogonie auto nie zwiększyło dystansu i nie zatrzymało się przed bramą, tylko wjechało na podwórze. Nie była z tego zadowolona, ale stało się. Wkurzona zaparkowała i wyłączyła silnik. Jej intuicja aż krzyczała. Strach był dobry. Ostrzegał przed dziwnym człowiekiem i nakazywał zwiększenie dystansu. Obcy facet migiem wyskoczył ze swojego auta i otworzył jej drzwi. Nie lubiła takiej nadmiernej atencji. Zawsze podejrzewała o najgorsze mężczyzn, którzy próbowali uparcie całować jej dłoń. Nie znosiła tego. Jej myśli od razu wracały wtedy do byłego męża, który w ten sposób przy ludziach usiłował zachowywać pozory. Teraz jednak zastanawiała się nad tym, jak wejść do domu, a jednocześnie nie zaprosić tam tego podejrzanego coraz bardziej typa, który wciąż się uśmiechał jak kretyn. Nie chciała zostać z nim sama w domu. Po prostu się tego obawiała i ufała swojemu instynktowi. Jednocześnie miała jakieś niewytłumaczalne poczucie winy, że nie lubi kolegi swojego faceta i przekreśliła go, nim zdążyła poznać.

Weszła na schody i wyjęła z torebki klucze, a on już stał przy niej i wyciągał po nie rękę.

– Umiem otworzyć drzwi. Jestem już dużą dziewczynką. – Nie podała mu ich, czekała, aż zrobi jej miejsce, by mogła dosięgnąć do zamka. Zrobił dwa niewielkie kroki w tył i oczywiście się uśmiechnął. Karina mogła w końcu otworzyć i wejść, ale nie spieszyła się. Wolno wybierała klucz i gdy to robiła, zadzwonił jej telefon. Schowała klucze do kieszeni, sięgnęła po komórkę i ucieszyła się, widząc na wyświetlaczu uśmiechniętą twarz Arka. – Halo. W końcu jesteś. Dojeżdżasz? To poczekam. – Mówiąc to, zeszła ze schodów. – Masz gościa. Nie wiem, nie przedstawił się. Dobrze.

Rozłączyła się, odwróciła w kierunku schodów, ale mężczyzna stał tuż za nią. To było strasznie irytujące.

– Przepraszam. Na Boga! Jaki buc ze mnie! Nie mogłem się domyślić, dlaczego zachowujesz tak dalece posuniętą rezerwę, pomyślałem nawet przez chwilę, że mnie nie lubisz, a nawet się nie przedstawiłem. Jestem Wincenty. Znajomi mówią do mnie Wini. Szkoda, że się rozłączyłaś. Teraz Diabeł nie wie, kto na niego czeka. A ty? Ty jesteś…?

Nie chciała, żeby mówił jej „ty”, ale stał z wyciągniętą ręką i znowu głupkowato się uśmiechał.

– Suszyńska. – Podała mu dłoń, a on potrząsnął nią, ściskając stanowczo.

– Rozumiem. Nie znamy się.

– Właśnie. – Nie czuła potrzeby, by cokolwiek mu tłumaczyć. Uśmiechnęła się słabo. W końcu puścił jej rękę, a na posesję wjechało auto Arka. Czuła się coraz bardziej nieswojo. To uczucie rosło z minuty na minutę i obawiała się, że za chwilę zacznie reagować nerwowo, i prędko uciekać z dzikim wrzaskiem przed niechcianym towarzystwem, tymczasem przyjazd życiowego partnera uspokoił jej nerwy.

Auto Arka zatrzymało się tuż przed wjazdem do garażu. Mężczyzna wysiadł, uśmiechnął się do swojej kobiety. Podeszła do niego i chwyciła go za rękę, wspięła się na palce, a on nachylił się, by pocałować ją w policzek. Dopiero potem zwrócił uwagę na stojącego na ganku człowieka i ruszył w jego kierunku, nie puszczając ręki Kariny.

– Witaj, Wincenty. Kopę lat.

– Siemka, Diabeł. Mam dla ciebie wiadomość od wspólnego znajomego. Musimy koniecznie pogadać.

– Jestem do twojej dyspozycji po obiedzie, teraz jednak pomogę mojej pani go przygotować. Zapraszam, Wini, bądź naszym gościem i opowiedz, jak mnie znalazłeś. – Arek błyskawicznie otworzył drzwi i weszli do środka. Od razu w holu pojawił się biały wielki pies, ale jeden krótki ruch ręki Kariny sprawił, że przestał szczekać, a jedynie oczekiwał głaskania od domowników.

– A to akurat nie było zbyt trudne dla osoby, która ma rozległe kontakty. Co dziś gotujecie?

– Spaghetti. I musimy się streszczać, bo niedługo dzieci wrócą ze szkoły, co prawda, odkąd jest ciepło, chodzą pieszo i wrócą później niż zwykle, ale będą głodne jak stado wygłodniałych komandosów po miesiącu w dziczy – swobodnie żartował Bies.

– To ja zrobię jakąś surówkę, to będzie mój wkład w obiad, co wy na to? Chętnie z wami coś przygotuję. Pani Suszyńska może mi mówić, co mam robić, albo dać wolną rękę, jak wolicie. Gdzie mogę umyć ręce?

– Na lewo. Nie wolałbyś odpocząć? Pewnie masz za sobą długą podróż.

– Właśnie nie. Przyjechałem wczoraj, wziąłem pokój w hotelu i musiałem od rana rozpytać o ciebie ludzi. Wiedziałem, gdzie szukać. Poszedłem na stadion i udawałem, że szukam trenera samoobrony. Ludzie od razu skojarzyli to z tobą. Podobno trenujesz dziewczynki, które wychowujesz jak swoje. Ludzie dziwnie na to patrzą, bo im się wydaje, że krav maga jest do zabijania, a nie samoobrony. Co oni? Internetu nie mają? A gdy spytałem czyje to dzieci, skierowali mnie do babki od organizacji pomagającej kobietom z przychówkiem uciekającymi przed przemocą. – Umył i wytarł ręce. – Dopiero tam nikt nie chciał powiedzieć mi niczego. Wzięli mnie za jakiegoś sadystę, co szuka swojej kobiety. Facet na wózku straszył mnie na przemian policją i paralizatorem. Właściwie to nawet mnie nie wpuścili, ale sobie wymyśliłem, że na parkingu stoją tylko dwa auta, i pewnie szefowa fundacji nie chodzi pieszo. Pierwsza pojechała młoda siksa w ciąży, jakoś mi nie wyglądała na kobietę dla ciebie, a już na pewno była za młoda na matkę kilkorga dzieci. Poczekałem jeszcze godzinkę i trafiłem na twoją damę. A właściwie to szedłem do niej, a ona na mnie wpadła, tak się zamyśliła.

– Nieprawda. Zagapiłam się, szukając karty do odpalenia wozu. – Karina wyjęła głęboką patelnię i zaczęła podsmażać na niej czosnek, potem zdjęła go i wrzuciła mięso. Cokolwiek mówili znani kucharze, puszczała to mimo uszu. Na wszystko miała własne przepisy i mnóstwo przypraw, które z różnych części świata przywoziła lub przysyłała jej Tatiana.

Arek nastawił wodę na makaron i kroił pomidory, Wincenty otworzył słoik z kiełkami, odsączył go, a potem zabrał się do siekania włoskiej kapusty, komentując, że włoska powinna być do spaghetti jak ulał. Karina, gotując, odrobinę się rozluźniła. Nie czuła już takiej ogromnej niechęci do tego mężczyzny, który próbował tak łatwo przekroczyć wyraźnie zakreślone przez nią granice. Gotowanie zbliżało. Nadal czuła niepokój, a jednak nie był już taki wielki.

Swobodnie, jakby nic się nie działo, powitali wracające po szkole dziewczynki i wspólnie usiedli do obiadu, a potem, gdy dzieci zniknęły na górze, by odrobić lekcje, siedzieli przy wyspie w kuchni i pili poobiednią kawę.

– Macie cudowne dzieci. Dzieci to dar. To możliwość patrzenia na to, jak żyje cząstka nas samych. Też raz miałem dziecko, ale to było zbyt krótko, by poczuć, jak to jest być ojcem.

– Ojej, a co się stało? – Empatia Kariny poprowadziła rozmowę na tory, które nie podobały się Arkowi. Chciał szybko dowiedzieć się, o co chodzi Wincentemu, po co tu przyjechał, na ukryty przed wszystkimi, nieznaczący fragment świata. Właściwie chciał się tego dowiedzieć, nim ten nieobliczalny facet zrobi coś naprawdę głupiego i zanim to się stanie pozbyć się świra z życia swojej rodziny, planował po prostu jak wytrawny szachista, wyprzedzić jego ruchy.

– Kiedy zaplanowałem sobie, że będę miał dziecko, przywiozłem tu ze sobą taką niedużą Haitankę. Była niewysoka, ale biodra miała szersze od twoich, przepraszam, znów się zagalopowałem, od pani – poprawił się niechętnie. – Ustaliliśmy, że urodzi mi dziecko i odeślę ją do domu, ale chyba nie rozumiała, bo ciągle chciała uciekać. W końcu zamknąłem ją na strychu nagą, po prostu musiałem. Jak nie była zamknięta albo była ubrana, od razu chciała pryskać, nawet przez zamknięte okno. A tak żyła trochę jak zwierzę, ale nic jej nie było. Uparta z niej była cholera. Nie wiedziała, gdzie jest, góry dookoła, przyleciała bez paszportu i znajomości języka i mimo tego ciągle myślała tylko o tym, by zwiać. Chyba wyobrażała sobie, że nie mam zmysłu planowania, idiotka. Kiedy w końcu urodziła mi dziecko, wcale nie chciała się nim zająć. Dopiero po kilku godzinach larwa zechciała je nakarmić. Podobno była zmęczona. Ja tam nie wiem. Właściwie nie wiedziałem, że po takim spokojnym porodzie może być jeszcze tyle krwi i to tak długo. No lało się z niej jak z przebitego wiadra, więc w końcu kupiłem wywłoce pampersy. W każdym razie po miesiącu tak bardzo chciała wracać do domu, i tak płakała, że jej to obiecałem, powiedziałem, że właśnie zabukowałem dla niej samolot. I to był mój błąd. Wielki błąd. Nigdy więcej takiego nie popełnię. W nocy, gdy spałem i nie podglądałem jej z ukrytej kamery, udusiła mi dzieciaka. Bardzo potem płakała, ale jakoś nie wierzyłem w te jej łzy. Powiedziała, że skoro przywiozłem ją tu nieprzytomną i bez paszportu, nie mogę jej odesłać rejsowym samolotem, czyli kłamię, bo chcę ją sprzątnąć, a ona bardzo chce żyć. Jest gotowa urodzić mi kolejne dziecko, ale chciałaby, żebyśmy się dogadali. Rozumiecie? To tak, jakby łopata stawiała warunki kopaczowi albo zupa miała decydować, jak ją kucharz przyprawi. Albo jakby kawiarka decydowała o tym, co będziesz pił. Taki mnie wkurw ogarnął, że chciałem jej łeb ukręcić. Wściekłem się i ją zastrzeliłem. Teraz mam kompletnie inny plan. Nie ma się co napalać na śliczne ciemne Haitanki. Pomyślcie, potem by mi jeszcze dzieciaka wyzywali od brudasów.

Arek cały czas trzymał pod stołem Karinę za rękę, a ona próbowała, tak jak on, nie okazywać żadnych emocji, choć było to dla niej niezwykle trudne. Przerażał ją już sam fakt, że siedzi we własnym domu przy jednym stole z kompletnym psychopatą, a na górze są jej dzieci.

– Smutna historia – rzucił beznamiętnie Bies. – Ale przecież nie przyjechałeś tu, by nam ją opowiedzieć, co Wini?

– I tak i nie. Ale widzę, że ci się pali, więc przejdę do konkretów. Jest wyrok na ciebie. Świeży, sowiecki, więc wiesz od kogo. Wziąłem go, bo pomyślałem, że się dogadamy. Byłem pierwszy, więc na razie nic ci nie grozi, ani GRU2, ani FSB3. Mam dla ciebie propozycję. Właściwie dla was, bo przecież się kochacie. Możemy zrobić interes. Dla imperatora zrobimy ładne zdjęcie Diabła z naklejoną dziurką w głowie, on mi zapłaci i będzie myślał, że pozamiatane. W zamian twoja pani urodzi mi dzieciaka. Tylko jednego. Zabiorę go i zmykam. Nie muszę jej często dmuchać, serio. Nie, żebym nie chciał, po prostu ty byś nie chciał, wiadomo. Znam cię. Nie lubisz się dzielić. Spuszczę się do strzykawki, a ty zrobisz to za mnie. Za dziewięć miechów odbiorę paczuszkę i zapomnicie, że mnie znaliście. Wiem, że to może odrobinkę szokująca propozycja, ale życie za życie to chyba dobry układ, a już na pewno sprawiedliwy.

Karina zastanawiała się jak wybrnąć z tego morza absurdu, który Wincenty wylał jej na głowę. Jej mózg pracował na najwyższych obrotach. Weszła w tryb, o którym już niemal zapomniała, teraz przypomniawszy sobie swojego byłego męża, i stała się niespodziewanie dla samej siebie kłamczuchą niemal doskonałą. Nim Arek otworzył usta, to ona ścisnęła jego rękę i zwróciwszy się do swojego partnera, wyszeptała odrobinę teatralnie:

– Musimy mu powiedzieć prawdę – przy tym pokiwała głową. – Nie mamy wyjścia. Pozwól mi. – Arek tylko przytaknął, pokładając ufność w rozumie swojej partnerki, która jakby w odpowiedzi na jego pozwolenie odwróciła się twarzą do Winiego i powiedziała: – Wincenty, jak myślisz, dlaczego nie mamy z Arkiem własnych dzieci? To znaczy: wspólnych. Jesteśmy razem już długi czas, ponad dwa lata. Pewnie uznałeś, że skoro mam już trójkę własnych, po prostu jak ta wywłoka co udusiła ci dzieciaka, odmówiłam mu możliwości posiadania swojego potomstwa, co? Nie wstydź się. Niejeden by tak pomyślał. Tymczasem Arek ma takie same marzenia jak ty. Też chciałby wychowywać własne niemowlę, uczyć je chodzić, mówić, potem jeździć na rowerze, czy nawet prowadzić auto. Prawda jest taka, Wini, że ja nie mogę mieć więcej dzieci. Wiem, że to okropne i czyni mnie dla ciebie bezużyteczną, ale pozwól, że ci wytłumaczę. Otóż moje ciało tak źle zniosło ostatnią ciążę, że lekarze musieli usunąć mi macicę, bo rozlazła się jak zbutwiała tkanina, na luźne włókna. Wyobraź to sobie, po prostu jak stare płótno. Nie miało się co obkurczać po porodzie. Niemal nie miało co krwawić. Jestem pusta. Wincenty, uwierz mi, chętnie urodziłabym dla ciebie nawet bliźnięta, gdyby to było w mojej mocy, bo jak sam zauważyłeś, kocham Arka, on jest dla mnie całym światem, a zasada życie za życie faktycznie jest sprawiedliwa, ale niestety, nie ma już na to sposobu.

Wini patrzył w jasną twarz Kariny. Jego skrupulatny plan, misterne dzieło składane od pół roku, właśnie rozsypało się na tysiąc kawałków. Wincenty żałował tego planu, bo był taki dobry, przemyślany i niemal bez wad. W końcu odwrócił wzrok i zmierzył się nim z Arkiem, wstał, podszedł do niego i uściskał go jak brata.

– Tak mi przykro, stary. – Poklepał go po plecach. – Nie wiedziałem. Czasem myślę, że my, komandosi, powinniśmy jak niemieccy oficerowie, przedstawiciele aryjskiej rasy, mieć możliwość płodzić dzieci, które wyrosną na takie z solidnym kręgosłupem. Wiem, że przykład hitlerowskich Niemiec nie jest najtrafniejszy, ale pomyśl, tam doceniano oficerów, kobiety przyjeżdżały, by dać się zapłodnić i mieć dziecko z bohaterem, a teraz? Nikt o nas nie myśli. Naprawdę mi przykro, Diabeł, ze względu na siebie i ciebie też oczywiście.

– A mi głupio. – Arek westchnął cicho i na chwilę zwiesił głowę. – Powinienem jak ty już dawno wymyślić jakiś dobry plan, ale zająłem się dziećmi Kariny i wiesz, stary, one dają mi szczęście. Po prostu traktuję je jak swoje i uwierzyłem w to, że takie są. Pewnie mi nie uwierzysz, ale przez chwilę myślałem, że nas szantażujesz. Dopiero gdy Karina zaczęła mówić, pojąłem, że się myliłem i teraz już rozumiem, że to zwykły interes. Szkoda, że będziesz próbował mnie zabić, bo cię lubię, stary.

– A może jednak nie? – Karina odezwała się na tyle pewnie, że wzrok obu panów skupił się na niej. – Spróbujmy cię jednak ocalić. Gdyby tylko Wini dał nam czas…

– Co masz na myśli, kochanie?

– Angelikę. Niech zrobi wreszcie coś wartościowego, ta mała wywłoka. – Arek przytaknął, ale się nie odezwał. – Wincenty, ja mam czworo dzieci, nie troje, które tu widziałeś. Mam jeszcze jedną, dorosłą już córkę, która powinna zjawić się tu przed końcem tygodnia razem z młodym Topolowem. To nie jest dobre dziecko, ale jest młoda i zdrowa. Za mąż wyszła dla pieniędzy, potem zostawiła męża i uciekła szaleć po świecie, ale już dość. Mam na nią coś, co każe jej mnie posłuchać. Jeśli się nie zgodzi, zrobimy tak jak ty, po prostu zamkniemy ją do porodu. To ona zamiast mnie urodzi ci dziecko. Załatwię to z nią. Na mnie też musiałbyś poczekać do owulacji. Daj nam czas, proszę, a tymczasem bądź naszym gościem. Naszykuję ci pokój gościnny na parterze.

– Kobieta jest w stanie znieść wiele dla ukochanego mężczyzny – skomentował Wini zadowolony takim obrotem sprawy. – Masz szczęście, chłopie – powiedział do Arka. – Twoja nie tylko cię kocha, ale i ma łeb na karku. Nie zostanę długo, wszystkie swoje rzeczy mam w aucie. Zapłodnimy ją i się ulotnię, a potem wrócę, gdy już będzie pora. Masz bardzo mądrą kobietę, Diabeł. Dałaby radę nawet w wywiadzie.

– To prawda, jest niezwykła. Przenieśmy się do salonu i napijmy się czegoś mocniejszego, mam ochotę na leniwe popołudnie, mocnego drinka i saunę. Czuję, że potrzebny mi stary sprawdzony sposób na stres. Co powiesz na cięgi z pokrzywy, Wini? Pewnie już się odzwyczaiłeś, co? – podpuścił go Arek, lekko podnosząc jeden kącik ust, jakby go wyśmiewał.

– Skąd! – zaprotestował ostro Wini. – Nadal stosuję, w końcu to nasz sposób. Szczepienia na grypę mi niepotrzebne. Właściwie nigdy nie choruję – przechwalał się. – Nic tak nie pobudza krążenia jak sauna i pokrzywa.

– To jesteśmy umówieni. Karina, proszę, natnij nam długiej pokrzywy. I zanieś na łóżko do masażu koło sauny. Aha! Proszę, sprawdź dzieciom lekcje, gdy skończysz – rzucił do niej, a ona bez słowa wyjęła z szuflady nożyce i wyszła. Mężczyźni wstali i przenieśli się do salonu. Wincenty rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu, a Arek stanął przed barkiem i wymieniał alkohole, w końcu jego kompan zdecydował się i dostał do ręki drinka. – A teraz opowiadaj, co tam u ciebie dobrego… albo nie, poczekaj. Bilon masz? – Wini zmarszczył czoło. – Rzućmy monetą o kolejność. Sauna jest jednoosobowa. Zaczekaj minutkę, włączę ją i wrócę.

– Pójdę z tobą. Będę wiedział, jak do niej trafić. – Nieufny jeszcze Wincenty nie chciał zostać sam nawet na chwilę, bo to znaczyłoby, że zostawi Arka, a to mogło być niebezpieczne. Bał się, że taka niefrasobliwość mogłaby się dla niego źle skończyć. Jeszcze nie ufał swoim gospodarzom.

– Doskonale. Chodź. Kiedy młody Topolow uparł się na tę saunę, bardzo mu kibicowałem, ale w piwnicach było już tyle garaży, że nie było z czego miejsca wykroić, więc wyszła taka jedyneczka, ale dobrze, że jest, zawsze to mięśnie mają gdzie odpocząć. No i nie da się w niej położyć. Tylko na siedząco, za to dwa poziomy do wyboru. – Włączył termostat i ustawił urządzenie – Niestety, jest sterowana wyłącznie ręcznie i tylko stąd, a szkoda, byłoby wygodniej mieć panel do niej na górze, ale wiesz, jak jest, dzisiejsi fachowcy nawet bogaczom potrafią wcisnąć technologiczny przeżytek, zapewniając, że to nowość. Popatrz, Wini, tu jest szafka z ręcznikami i czapki filcowe na głowę, taki babski wymysł, ale jeśli potrzebujesz… – zadrwił i uśmiechnął się pod nosem. – Prysznic obok, tylko zimny. Ale co to dla nas, prawda? Ma być zimny. Aha, a tu jest wyjście na zewnątrz, gdybyś chciał popływać w basenie. – Pokazał mu drzwi znajdujące się zaraz obok prysznica. – Z drugiej strony jest łóżko do masażu, pod nim stoją butelki z wodą, tylko pamiętaj, Wini, nie zapomnij o wodzie w saunie. Karina tu zostawi pokrzywy. Może nawet będziesz ją widział, gdy przyniesie zielsko, bo góra drzwi od sauny jest z bardzo grubego, hartowanego szkła. Pamiętaj, nie zaczepiaj mojej kobiety, Wini, bo łeb ukręcę i naleję do szyi, a głupio byś wyglądał bez głowy. Jak będziesz gotów, no nie wiem, czy po pierwszym, czy drugim kwadransie, jak wolisz, zleję ci nimi plecy do czerwoności, ale liczę na rewanż, bo Karina słabo bije. O właśnie, muszę z nią pogadać. Na pewno jeszcze nie naszykowała dla ciebie pokoju, no bo kiedy, ale zanim wyjdziesz z sauny, wszystko będzie gotowe. Pogonię ją trochę, musisz mieć przecież kąt dla siebie. To co, wracamy na drinka? – rzucił i ruszył schodami do mieszania, a Wincenty za nim.

Kiedy z powrotem usiedli w fotelach, Wini wyjął z kieszeni monetę i rzucił ją Arkowi.

– Wiem, że powinienem jako gospodarz pozwolić ci skorzystać z sauny pierwszemu, ale nie stać mnie na taki altruizm, znasz mnie. Za to wynik rzutu monetą jestem w stanie zaakceptować, jak każde współzawodnictwo. To jak, orzeł czy reszka?

– Reszka. – Arek podrzucił monetę do góry, złapał i położył dłoń na grzbiecie drugiej. Odsłonił monetę i westchnął. – Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Ty pierwszy – pokazał Wincentemu reszkę. – Ponoć alkohol to w saunie nic dobrego, więc się zastanawiam, czy powinniśmy wypić jeszcze jednego drinka. Co ty na to?

– Nalej mi. Mnie nie szkodzi.

– Musisz być w formie, stary. Nasza Angelika to luxtorpeda.

– Ładna chociaż?

– Na pewno bardzo mądra i chętnie się uczy, a co do reszty sam zobaczysz. Pokażę ci zdjęcie ze ślubu, sprzed ponad dwóch lat. – Sięgnął na półkę nad barkiem i wyjął z niej duży album pełen zdjęć w formacie A4. – Popatrz. – Wincenty łypnął okiem, by po chwili wziąć album na kolana i karta po karcie oglądać zdjęcia Angeliki. – To może ty sobie popatrz, a ja skoczę do sauny? – podpuszczał go Bies.

– Nie, nie. – Oddał album. – Pooglądam później, lecę do sauny. A swoją drogą, święty by zrezygnował ze strzykawki. Jest się w co spuścić. Mogłoby nie wyjść za pierwszym razem, i to bez żalu, by móc próbować do skutku. – Zarechotał, dopił duszkiem drinka, wstał i ruszył na dół.

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Arek wylał swój alkohol do zlewu i przystąpił do działania.

Zniknął w pokoju na końcu korytarza, gdzie kiedyś mieszkał i miał zainstalowany monitoring całego domu. Najpierw włączył obraz z dodatkowej, ukrytej kamery i przyjrzał się małej, samoprzylepnej żółtej kartce, którą zostawiła mu jego partnerka. „Dzieci na stadionie”. W niektórych sytuacjach rozumieli się bez słów. Ona wiedziała, że będzie najlepiej, jeśli zadba o ich bezpieczeństwo. Jak ćwiczyli wielokrotnie, dzieci bezszmerowo opuściły dom przez schody z otaczającego niemal całe piętro balkonu i zrobiły dokładnie to, co kazała im matka, czyli poszły „pobiegać” na stadion, a raczej skorzystać z siłowni na wolnym powietrzu, która była po drodze, i spotkać się tam z rówieśnikami. W grupie trudniej je było wypatrzyć. Potem mogły pójść do cukierni na lody, czy do parku. Wiedziały, że nie wolno im wrócić do domu, nim mama nie zadzwoni i nie każe im nakarmić koni. Tylko mama, nie Arek, i zawsze „nakarmić konie”, nie „wrócić do domu”. Hasła były ważne, Arek wbijał im do głowy, że najważniejsze. Gdyby telefon był inny, miały iść prosto do taty Kajetana – pana Grzybowskiego i mu o tym powiedzieć. On miał natychmiast powiadomić policję, Aloszę lub nawet Angelikę. Na wypadek, gdyby nie było takiego telefonu, a zrobiłoby się ciemno, miały iść prosto do Dorkas, przyjaciółki Angeliki i współpracownicy mamy, i powiedzieć jej, że muszą dziś u niej przenocować.

Na podglądzie kolejnej kamery Karina z naręczem pokrzyw wchodziła przez drzwi, które wychodziły z piwnicy na basen. To był doskonały moment, bo musiała przejść obok Wincentego, który już siedział w saunie i widział ją przez grube pancerne szkło. Pomachał jej, a ona uśmiechnęła się i zamachała dużą wiązanką pokrzywy, by uwiarygodnić całą tę historię.

Zostawiła zielsko na łóżku do masażu i wróciła na górę. Arka nie było w salonie, więc od razu ruszyła do jego sterowni. Czekał na nią w drzwiach.

– Będziesz mi potrzebna, maleńka.

– Wiem. Arek, trzeba go zabić, prawda? – Zmroziło go, gdy usłyszał te słowa z ust swojej partnerki. Wolno, ale stanowczo przytaknął. Skupił się na reakcji Kariny, ale wbrew jego obawom na twarzy jego kobiety malowało się tylko zrozumienie. – Co robimy?

– Muszę pomyśleć. Sewofluran, gdzie ja mam sewofluran? – zastanawiał się głośno. – Mam go na pewno.

– Co to jest?

– Coś, czego nie chciałabyś mieć w domu. Środek usypiający, medyczny. Taka zielonkawa butelka, półlitrowa, może trochę większa.

– Kiedy kazałam ci uporządkować swoje śmiercionośne zabawki, przytargałeś metalową szafkę i powiesiłeś w garażu pod sufitem. Może tam?

– Na pewno tam. Weź olej maszynowy, najpierw polej zawiasy, potem otwórz, kod do szafki to twoje imieniny siódmy listopada, czyli 0711 powinno otworzyć zamek, przynieś mi sewofluran, i zapomnij o wszystkim innym, cokolwiek tam zobaczysz. Tylko szybko, nim ten parch uzna, że ma już dość. Uśpię gnoja i pozwolę mu się ugotować.

– Nie wziął wody, może sam zdechnie? Nie możesz go zamknąć, by nie wyszedł?

– Fizycznie nie mam czym. Sprzedałem mu tekst, że sauna nie ma elektronicznego sterowania. Właśnie sprawdzam, czy mamy zdalną, elektroniczną blokadę drzwi, ale raczej bym na to nie liczył. Pospiesz się, Karinko. Czas nam ucieka.

Kobieta wyszła z domu, a on nadal grzebał w komputerze, obserwując przy tym na ekranie Wincentego, któremu było już dość gorąco i zaczynał się niespokojnie kręcić. Włączył domofon i odezwał się do niego.

– Wini, sorry, że zakłócam ci spokój, ale Karina kazała mi sprawdzić, czy wziąłeś ze sobą wodę, a sauna ma jedynie domofon, więc tego nie widzę – kłamał gładko. – Mówi, że zgrzewka pod stołem stoi zamknięta. Mam ci zanieść, jakby co. Pomyślałem, że jak to kobieta, przesadza, bo trzy razy po piętnaście minut to żaden wysiłek dla komandosa, a wody można się napić w przerwie, ale kazała mi też zapytać, jakie lubisz ciasto. Wiem, że teraz myślisz, jak mnie tu opieprzyć, więc ci podpowiem, że jeśli naciśniesz ten duży czerwony przycisk nad drzwiami, to otworzy się centralny zamek od tej maleńkiej skrzyneczki pod głośnikiem tuż obok klepsydry i tam jest przycisk do domofonu. Masz? – Odczekał chwilę.

– Mam. Powiedz swojej pani, że płyny uzupełnię na przerwie, a z ciast przepadam za mchem leśnym. To takie supereko ze szpinakiem.

– Super. Karina, wiesz co to mech leśny?! – krzyknął w inną stronę, udając, że ona jest obok. – Mówi, że sprawdzi w Internecie. To ja ci już nie przeszkadzam.

Kiedy Wincenty wcisnął duży czerwony przycisk, wyłączył ręczne sterowanie sauną. Arek szybko przejął zarządzanie urządzeniem. Najpierw system bezszelestnie zamknął drzwi. Potem przyszła Karina.

– Podpuściłem go. Nieświadomie oddał sterowanie. Ale może się jeszcze zorientować i próbować przełączyć, więc na wszelki wypadek odcinam ten cholerny przycisk całkowicie. Alosza się nie ucieszy, gdy mu namieszam w ulubionych ustawieniach, ale trudno. Masz ten sewofluran?

– Tak. Proszę. Co teraz?

– Podepnę go do sauny zamiast zbiornika na wodę i zrobię z niego parę. Co prawda Wini sądzi pewnie, że sauna jest sucha, a nie parowa, więc będzie miał niespodziankę przed zejściem w niebyt. Ten lek podaje się wziewnie. To takie szpitalne znieczulenie. Uśpię go i niech się kanalia ugotuje.

– Tylko nie za długo, bo gdy mięso zacznie odłazić od kości, to jak go stamtąd wyniesiemy? Żeberka osobno, łopatki osobno? – zakpiła zdenerwowana.