Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wroni szept” to fascynująca kontynuacja „Mimozowego pola” Zuzanny Arczyńskiej.
W powieści powraca Marek Piątek wraz z asystującą mu policjantką Beatą, znaną także jako Czarną. Beata zabiera Piątka z Sulęcina aż nad morze, by rozwiązać sprawę dla niej równie zawodową, co prywatną. Policjanci będą musieli zmierzyć się z tajemniczym zaginięciem kochanka Aliny, krewnej Czarnej. Nagłe zniknięcie wychowawcy kolonijnego jest zagadką, która rozpoczyna nie tylko śledztwo, ale i jest przyczyną wielu zmian w życiu prywatnym bohaterów.
„Wroni szept” to wartko napisana opowieść kryminalno-obyczajowa, okraszona humorem i nutką erotyki. Wątki z „Mimozowego pola” splatają się z nowymi, czekającymi na odkrycie wydarzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Beata siedziała przy laptopie, popijając ulubione piwo. Od jutra miała urlop. Mogła sobie na to pozwolić. Chciała poodwiedzać stare kąty, spotkać starych znajomych, wypocząć i mieć czas na jakiekolwiek przyjemności. Właściwie zaplanowała nawet kilka z nich. Myślała o tym z radością. Zwykle praca pochłaniała ją tak bardzo, że dla niej samej zostawało jedynie kilka chwil na spanie i jedzenie. Ostatnio przyszło jej do głowy, jak mocno utożsamia się z piosenką Marii Peszek, w której ta śpiewa, że nie ma czasu na seks. Nawet na to, a szkoda, bardzo szkoda. Brakowało jej bliskości, przytulania, kogoś, z kim mogłaby pokłócić się o kolejność wynoszenia śmieci. Nauczona doświadczeniami z ubiegłego roku była bardzo ostrożna w doborze partnerów, ale czuła takie braki, że któregoś razu, gdy wypiła kilka piw wieczorem, ustawiła sobie jako dzwonek w telefonie remiks Peszek z Pezetem i Fokusem, a konkretnie jego refren. W pracy już się przyzwyczaili, że gdy dzwonił telefon Beaty, rozbrzmiewało rytmiczne: „Nie mam czasu na seks, a tak bardzo bym chciała”. Początkowo byli zdumieni, potem próbowali z tego żartować, ale szybko się im znudziło.
To właśnie ten dzwonek rozbrzmiewał w jej komórce, kiedy zaczynała pracę ostatniego dnia przed urlopem. Dzwoniła Alina. Jej cioteczna siostra. Dziewczyna po przejściach, która nie miała w zwyczaju zawracać nikomu głowy bez powodu. Miała kłopot i potrzebowała pogadać. Beata umówiła się z nią na wideorozmowę wieczorem i właśnie czekała na połączenie. W końcu odezwał się głos z laptopa.
– Myślałam, że się rozmyśliłaś. – Beata pociągnęła łyk z puszki i odstawiła pustą gdzieś poza zasięgiem kamery.
– Skąd! Nie zawracałabym ci głowy, gdybym chciała jedynie poplotkować – odpowiedziała Alina z przekonaniem.
To zabrzmiało bardzo prawdziwie. Właśnie taka była Alina. Czasem policjantce wydawało się, że gdyby mogła, przepraszałaby świat za swoje istnienie. Byleby nikomu nie przeszkadzać, nie narzucać się, nie absorbować swoją osobą. Ala nie wyglądała dobrze, ale Beata uznała, że nie warto tego komentować.
– Wiem, znam cię – westchnęła. – Czasem chciałam, żebyś zadzwoniła tak po prostu, ale… sama wiesz.
– Daj spokój Bi, nie cofniemy czasu. Posłuchaj, to dla mnie ważne: zaginął mój… kochanek. – Zawahała się przy ostatnim słowie.
– Ty tak serio? – zdziwiła się Beata.
Kochanek jej zdaniem nie powinien znajdować się na liście osób, na których zależy aż tak, by niepokoić w tej sprawie dawno nie widzianą rodzinę.
– Serio. No dobra. – Alina głośno nabrała powietrza. – Posłuchaj, może Wiesio był dla mnie kimś więcej, ale takie słowa nie padły. Nie ma go w hotelu, nie było go w pracy, nie odbiera telefonów. Wyparował. Mieliśmy się spotkać wczorajszego popołudnia, potem wieczorem jak zwykle, i spędzić razem noc, co często się nam zdarzało przez ostatnie dwa tygodnie.
– Pokłóciliście się? – Beacie wciąż wydawało się, że to groteskowa sprawa.
– Nie, Bi, wcale. Martwię się. Nigdzie go nie ma. Właściwie to dość brzydko wygląda.
– Może gość się wymeldował i pojechał do domu, do żony i dzieci – hipotetyzowała policjantka. – Wiesz, takie rzeczy się zdarzają.
– To nie tak. Masz czas? Ja bym chciała jednak opowiedzieć ci wszystko od samego początku.
– Długa ta historia? – spytała Beata i ledwo zamaskowała ziewnięcie.
– A co, spieszysz się gdzieś? – Alina z trudem ugryzła się w język. – Wiesz, że ja nigdy nie proszę o pomoc. Robię to pierwszy raz i nie mam nikogo innego, Bi. A historia jest dwutygodniowa, już wspominałam.
– Pytam, bo nie chcę przysnąć w trakcie. Mam za sobą wyczerpujący miesiąc. Poczekaj chwilę, zrobię sobie kawę. Nie rozłączaj się.
Kiedy wróciła z półlitrowym metalowym kubkiem, malowanym w wiązankę lawendy, i usiadła przed laptopem, Aliny nie było po drugiej stronie kamery. Pojawiła się po chwili z butelką wody mineralnej, wrzuciła do niej dwie pastylki wątpliwej jakości witamin, potrząsnęła i wolno wypuszczała nadmiar gazu.
– Opowiadaj – rzuciła Beata. – Mam od jutra urlop, więc teraz możesz gadać choćby i do rana.
– Nie mogę – wyjaśniła Alina. – Ja niestety idę rano do pracy.
2
Wszystko wydarzyło się przez przypadek. Najpierw ta cholerna wycieraczka po stronie pasażera. Jak mogła przestać nagle działać?! Jak pech to pech. Zupełnie tego nie rozumiałam, a jeszcze tyle drogi zostało mi do przebycia. Jak ktoś ma niefart taki jak ja, to nieważne, jak się stara, coś i tak się spieprzy. Taka się chyba urodziłam. Wymieniłam olej, filtry, nabiłam klimę. Zapłaciłam jak za zboże, bo wiadomo, jak baba sama przyjeżdża do warsztatu, to nie ma chłopa. Wniosek jest wtedy prosty: można ją wydymać. Jeśli nie literalnie, to przynajmniej na kasie. Wstrętny męski świat. Do głowy mi nie przyszło, żeby sprawdzać wycieraczki. Wodę zbierają dobrze, nie piszczą jak wściekłe, to powinny działać. Cholerny pech. I jeszcze szlabany. Stałam i stałam, a pociągu nie widać. Ale skoro opuszczone, to trzeba stać. Jeszcze kawałek drogi mi został i miałam wyjechać z tej zakręconej dziury, w której drogi wytyczał kompletnie pijany gość. Znasz to, u was też więcej jednokierunkowych niż normalnych i ronda co krok. Co mnie podkusiło, żeby tędy pojechać? Nie wiem. W końcu pociąg przejechał, szlaban się podniósł i ruszyłam.
Jadąc w deszczu, rozglądam się uważniej. Zerkam na pobocze i co widzę? O matulu! Autostopowiczka w taką ulewę? Biedna, pomyślałam. Wcale nie chciałam jej zabrać, ale mam świadomość, że jeśli się nie zatrzymam, będzie mi się śniła przez najbliższy miesiąc i będę miała koszmarne poczucie winy z jej powodu. No jak tak można człowieka na deszczu zostawić? Ja to jednak jestem ostatnia frajerka. „Biere”, pomyślałam jak to piszą laski w necie. Tylko, na bogów, żeby nie cuchnęła jak ta ostatnia babka-menelówa, co mnie próbowała naciągnąć, że niby za trzysta złotych żyje z mężem kaleką i synem pijakiem.
Zjechałam, ale dość daleko, więc cofam, a ona biegnie. Dobiegła, otwiera drzwi i pyta barytonem, zbierając włosy z twarzy i ukazując brodę:
– Na Szczecin?
I co miałam powiedzieć? „Nie, na Zieloną Górę”? Przecież ewidentnie jadę na S3 i już się nie da zakręcić. Dobrzy bogowie, pomyślałam sobie, pozwólcie mi wyjść z tego cało.
– Tak. Na Szczecin – wycedziłam, kiedy już przełknęłam pierwsze przerażenie, bo nigdy, przenigdy nie zabieram na stopa facetów. Jeszcze mi przeszło przez głowę, że może każę mu włożyć plecak do bagażnika, a jak puści drzwi, ucieknę. Fuck, fuck fuck!!! Ja to się zawsze wjebię na minę! No nie może być inaczej.
Tymczasem gość sobie wrzucił mokry plecak na podłogę przed tylnym siedzeniem i usadowił się koło mnie.
– Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować! – zaczął wylewnie, a mi się od razu nie spodobało, że wali na „ty”, bo zaraz sobie ubzdura, że w sumie to jesteśmy kumplami, a jak tak, to może jakaś przyjaźń z bonusem w lesie? Cholera wie, co taki może mieć na myśli. Milczałam więc i słuchałam.
– Autobus mi uciekł. No moja wina, cholera, zaspałem! Nie mogłem wyłączyć tego serialu, póki się nie skończył. Znasz to? Jeszcze jeden odcinek, oszukujesz się i tłuczesz do rana. Tylko że dziś po prostu nie powinienem się spóźnić. Jestem opiekunem kolonii i miałem tym autokarem pojechać do Rewala na wakacje z bąblami ze swojej podstawówki. Jeśli będę na miejscu przed nimi, albo w zbliżonym czasie, będzie spoko. Może nawet uda ci się dogonić mój autobus – rozmarzył się.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc wycedziłam najprostszą w tej sytuacji rzecz.
– Lejce.
– Co? – Ale się zdziwił! Za to porządnie odgarnął włosy z twarzy. Pasztetem nie był. Jakby się napatoczył, to bym go z łóżka kijem nie wygoniła, ale o lesie nadal nie ma mowy. Wiesz, kleszcze i te sprawy.
– Pasy zapnij – dodałam, widząc, że wygląda na normalsa i czując, że nie śmierdzi jak moja ostatnia fatalna podwózka.
– Jasne. Przepraszam. Ja całe życie tramwajami – wyjaśnił, a potem wzruszył ramionami. Dziwak.
– Nauczyciel? – doprecyzowałam sobie jego historię, bo co miałam pomyśleć, skoro jedzie jako opiekun z kolonistami.
– Co, nie lubisz nas? – uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie. Całkiem ładny miał ten uśmiech, ale przez myśl mi przeszło, że może seryjni mordercy też uśmiechają się jak amanci filmowi? Kto ich tam wie.
– Skąd wiesz? – roześmiałam się trochę na siłę. Sztucznie to wyszło, ale w sumie gość nie słyszał nigdy, jak się brechtam, więc skąd niby może to wiedzieć.
– Dzieci nas nie lubią, bo je ciśniemy – rozgadał się. – Rodzice, bo ciśniemy ich dzieci, rząd, bo chcą, żeby uczyć bredni za frajer, a reszta, bo mamy mało pracy w szkole i wakacje. Zwykła ludzka zazdrość i kompletny brak prestiżu i autorytetu. Przewalone.
– Racja – mruknęłam w odpowiedzi, ale jakoś mi słabo wyszło, więc musiałam poprawić. – Jeśli ktoś spyta, kogo nie lubią wszyscy, będę wiedziała, że chodzi o nauczycieli.
Przyglądał mi się przed chwilę, no ale prowadzę, więc gapić się nie będę. Udaję, że nic się nie dzieje. Cisza.
– A ty dokąd jedziesz? – zapytał, a ja klasycznie utknęłam w korku razem w ogromną ilością innych Polaków, kierujących się nad morze w poniedziałkowy poranek. – Pytam, bo nawet nie wiem, jak mnie daleko możesz podrzucić.
– Yyy… – zaczęłam elokwentnie jak tylko ja potrafię w chwilach stresu lub ściemy – …słuchaj, a powiedz mi jeszcze, czego uczysz? – Bo co się miałam wyrywać. Może trzeba go będzie awaryjnie gdzieś wysadzić, żeby się go pozbyć.
– Historii.
– No to nie najgorzej, nie najgorzej. – Pokiwałam głową. – Matematyków na pewno nienawidzą bardziej. A co tam ciekawego na froncie?
– Opowiem ci najciekawszy przypadek tego roku, chcesz? – I tu mnie zachęcił.
– Dawaj. Wszyscy snują opowieści ze szkoły z punktu widzenia ucznia. Z tej drugiej strony jeszcze nie słyszałam.
– Początek roku – zaczął – nowa szkoła, nowe dzieciaki, ja taki świeżaczek, niby już rok po studiach, ale dopiero trafiłem do podstawówki. Myślę sobie: mam ten ogień, zawalczę o młode umysły. Rozbudzę w nich pasję! Najlepiej od razu miłość do przedmiotu, kraju i chuj wie czego jeszcze – rozgadał się, więc pomyślałam, że to dobrze, bo nie myśli o głupotach.
– Znaczy: miałeś ambicje – wcięłam się, żeby nie myślał, że go nie słucham. Niech gada, wtedy ja się tak nie denerwuję. Miałam taką ochotę na włożenie palców do ust z tego stresu i chociaż poogryzania skórek, jeśli nie paznokci, bo w sumie miałam zrobione, to szkoda. No, ale prowadzę.
– I to jakie. Na pierwszej godzinie w ósmej klasie kazałem im napisać samodzielną pracę w domu. Pomyślałem, że w ten sposób ich poznam, a oni oczywiście zerżnęli wszystko z netu i w dupie mieli całe to poznawanie i moje nieudolne próby zaszczepiania pasji. Ale był jeden wyjątek. Jedna praca na dwadzieścia cztery miała to coś. Tylko że była zupełnie, absolutnie i całkowicie nieobliczalna.
– To ciekawe. A co w niej było? – drążyłam.
– Zauważ, że tematem pracy było: jaką postać historyczną lubisz, cenisz, szanujesz i za co. Jasne? – zapytał, jakbym była głąbem kapuścianym i gubiła wątek co dwa zdania.
– Co ma nie być jasne? Jasne, że jasne – potwierdziłam, choć miałam ochotę się odgryźć i to złośliwie.
– Właśnie! – zapalił się. Zdziwiło mnie, że aż tak zaakcentował to słowo. Prawie je wrzasnął. Dziwne musiał mieć w związku z tym emocje. – A ta praca była o postaci historycznej, której autorka wyjątkowo nie znosiła – dokończył i jego otwarte dłonie plasnęły o kolana.
– Czyli nie na temat? Pała? – Od razu założyłam najczęstsze rozwiązanie.
– Nie na temat. Nie postawiłem jedynki. Najpierw zjebałem wszystkich małolatów jak kozy za obierki. Wiesz, miała to być samodzielna praca, a tu przedruki z neta. No załamka. Trzy zdania stąd, trzy stamtąd, miszmasz, burdel i nieróbstwo. Na dokładkę nie podali żadnych źródeł. Kiedy już zebrali joby, pochwaliłem tę jedną pracę, ale powiedziałem, że jest tak koszmarnie niecenzuralna i tak bardzo nie na temat, że postawię za nią sześć, jeśli ta uczennica się nie wstydzi i osobiście przeczyta ją klasie.
– I co? – W głowie jakby zaczęło mi się rozjaśniać.
– Ona nie pojawiła się tego dnia w szkole. Żadnego innego też nie. Pomyślałem, że pewnie ją starzy przenieśli zaraz po rozpoczęciu roku. W sumie żal, bo jedna taka osoba podczas lekcji może podnieść zajęcia na zupełnie inny poziom. Ważne, że miałaby odwagę dyskutować, zadawać pytania. Tym się naprawdę da dzieciaki zarazić.
– I to koniec? – mruknęłam, choć naprawdę byłam ciekawa reszty tej historii. Poza tym cały czas miałam wrażenie, że gdzieś mi się to obiło o uszy.
– No nie. Jak dzieciaki usłyszały, że praca jest niecenzuralna i na sześć, bardzo chciały ją poznać. Pytały o to co lekcję. Musieliśmy się potargować. Umówiliśmy się, że jak z pierwszej klasówki będą same dobre i więcej, to im sam przeczytam. Naprawdę się starali. Polegli, ale pozwoliłem im ją poprawić. Nadal były dwie trójki, przełożyłem zobowiązanie na kolejny sprawdzian, a oni zaczęli uczyć się w grupach, jak na studiach. Po drugiej klasówce postawiłem dwie czwórki na szynach, ale zawsze to czwórki. Musiałem się wywiązać. Obietnica to obietnica. Wybraliśmy się na wycieczkę do muzeum w ramach zajęć, szkolnym autobusem. Z kierowcą się ugadałem, że on za czteropak wszystko zapomni, a potem w autokarze przeczytałem im pracę, która w skrócie brzmiała tak: „Nienawidzę tego złamanego kutasa, Józefa Piłsudskiego, patrona naszej szkoły. Tej mendy ohydnej, bohatera chuj wie czego, jebańca, który za grosz nie miał zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Był to pokurwieniec bez honoru, który z pierwszą żoną, Marią, hajtnął się dla kasy i prestiżu jak jakiś kleszcz. Nawet wyznanie dla niej zmienił, kanalia, bo w sumie było mu wszystko jedno, co będzie udawał, skoro i tak kłamał całe życie. Mając pierwszą żonę, wziął sobie kochankę: młodą, zaradną i zapatrzoną w niego towarzyszkę, Olę. Żona nie dała kutasowi rozwodu i ostatecznie do śmierci nosiła rogi dumnie jak każda idiotka. Co Szczerbińska widziała w tym jebańcu bezzębnym, tresowanym w obozie do obtachania fiutów, chuj raczy wiedzieć. Była szalona i robiła dla niego więcej niż na to zasłużył. Nawet obrabowała pociąg z pieniędzmi z podatków. Fakt, dała sobie zrobić dwoje dzieci, ale miała jakiś wpływ na tego pojeba. Z towarzyszką Olą, która w majtach przemycała naboje, broń, a do tego dynamit w gorsecie, i organizowała wojsko, hajtnął się po pogrzebie żony. Dom dostał od narodu, zamieszkali tam, i co z tego? Długo nie wytrzymał, ramol pierdolony, bo zaraz zaczął chorować i wyjeżdżać na Majorkę ze swoją doktorką, czyli babą numer trzy. Ten oślizgły piskorz, cwaniaczek i kombinator w życiu nikogo prócz siebie nie kochał. Ani myślał bronić Warszawy. Złożył rezygnację. A po »cudzie bitwy warszawskiej« spijał śmietankę jak giez juchę z krowy. Nienawidzę tej mendy. I chociaż to za jego sprawą kobiety zyskały prawa wyborcze, nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do spojrzenia życzliwie na tego zjebanego popierdoleńca i niedoruchanego potwora”.
– Taaak – wydusiłam przez zaciśnięte gardło. Naprawdę poczułam jak łzy podchodzą mi do oczu, więc zamrugałam szybko, by żadna nie spadła. Znałam te słowa, już je słyszałam i to nie raz, ale on nie musiał niczego wiedzieć. – Mocne.
– Musiałem wyjaśnić, że chociaż treść jest niewątpliwie wyjątkowo niecenzuralna, fakty historyczne się zgadzają, a ja nie będę dyskutował z indywidualną oceną postaci.
– I co dalej? – powiedziałam to z wysiłkiem, ale nie znał mnie, więc się nie zorientował.
– Nic. Przyszedł nowy semestr, zabrakło motywacji, zrobiło się smutno i nudnawo. Dziewczynka, która to napisała, nigdy nie dowiedziała się, że jej praca wzbudziła tyle emocji.
– Szkoda – wycedziłam, patrząc przed siebie i marząc, by ten okropny korek się skończył. – Naprawdę szkoda.
– Podobno ona umarła. Coś dzieciaki mówiły po feriach, że były na pogrzebie. Smutna sprawa.
– To pogadajmy o czymś innym. Może oplotkujmy jakiś obcych ludzi? – zaproponowałam szybko, by powiedzieć cokolwiek. – Kogoś z pracy?
– Wolisz plotki od poważnych tematów? – zaskoczył mnie. Nawet nie wiem, kiedy odparowałam jak narwaniec.
– Nie o to chodzi! Zrozum. Tak szczerze, to myślałam, że zabieram na stopa pannę! Przez te twoje włosy pierwszy raz jadę z obcym facetem i nie czuję się komfortowo we własnym aucie. Wolę głupie gadanie niż stres, kiedy się zastanawiam, co ci chodzi po głowie. Przecież ja cię nie znam!
– Aha. To dużo wyjaśnia. – Chyba się zamyślił, bo milczał przez chwilę. Potem sięgnął za pazuchę, wyjął telefon, potem portfel, i coś tam gmerał. Starałam się patrzeć na drogę, więc tak do końca nie wiem, co to było. W końcu poprosił: – Czy możesz mi podać swój numer telefonu? Nie będę do ciebie dzwonił. Obiecuję. Chcę ci wysłać zdjęcie swojego dowodu. Dla ciebie to taka gwarancja dobrej woli. Ono zapisze się w pamięci i będziesz wiedzieć, z kim jechałaś. Poza tym, czy mógłbym skrzywdzić kogoś, kto ma wszystkie moje dane? Tylko nie próbuj brać na mnie kredytu. Zresztą i tak ci nie dadzą – zarechotał.
Nie powiem, prawie mnie przekonał. Wyrecytowałam numer i po chwili nadeszła wiadomość. Widziałam to, bo telefon miałam przypięty na przedniej szybie i uruchomiony GPS. Też jechałam nad morze, w dodatku pierwszy raz od dawna. Lepiej się nie zgubić.
– Czy czujesz się choć trochę pewniej? – zapytał i chcąc nie chcąc, przytaknęłam.
– Nienawidzę korków. Kojarzą mi się z zawałem. No wiesz – wyjaśniałam – tak jakby się żyła zapchała na amen. No, naczynie wieńcowe, to na sercu. – Motałam się, a on potakiwał. – Nie lubię jechać w takim koszmarnym tempie. Wybieram ekspresówkę, żeby mieć szybko, a okazuje się, że wcale tak nie jest. Jak masz na imię?
– Wiesiek, znaczy Wiesław. Jestem z Zielonej Góry i uczę histy w podstawówce, ale to już wiesz. A ty, co chcesz mi o sobie powiedzieć?
– Jestem Alina, ale wolę Ala, chociaż wtedy myślą, że jestem Alicja, a ja na Alicję nie wyglądam.
– Nie rozumiem. Jak to nie wyglądasz na Alicję? – zainteresował się.
– No wiesz, jak „Alicja w krainie czarów”: śliczna, drobna i maluśka, a ja całe 178 cm wzrostu, więc do drobinek nie należę.
– Serio masz tyle wzrostu? W tym aucie nie widać. Jesteś modelką?
– Dziwne by było, gdyby było widać. Przecież siedzę – mruknęłam. Postanowiłam olać ostatnią część jego wypowiedzi, bo jakoś mi się tak bez sensu zrobiło. Jak ktoś mógł pomyśleć, że czupiradło jak ja, z makijażem zero procent i paznokciami schowanymi pod tipsami, może być modelką? Głupi czy ślepy? No, ale starał się być miły, więc niech mu będzie. – To gdzie nad to morze jedziesz, co?
– Do Rewala – odpowiedział, a ja już nie bałam się go wieźć.
– No patrz, a ja do Trzęsacza – odpowiedziałam szybko.
– To tuż obok, wiesz? – Rany, jak on się ucieszył! Zupełnie jak szczeniak, który macha ogonkiem, kiedy mu pokażesz kiełbasę. – Z Trzęsacza do Rewala można spokojnie iść na spacer. Ze trzy kilometry może jest. I kod pocztowy ten sam. Czy to znaczy, że możesz mnie zawieźć aż na miejsce? Bo nawet jeśli nie, to przecież ja się przejdę! Nie będę już dziś stał nigdzie na drodze i łapał stopa. Spadłaś mi z nieba, Alu!
– Nie spadłam, tylko oboje jedziemy do roboty. Ty będziesz pilnował dzieciarni, a ja będę je uczyła jeździć konno.
– Serio? To super! Czyli mamy szansę jeszcze się spotkać. A ty też z Zielonej jesteś?
– Właściwie, to ja nie wiem, skąd jestem teraz. Powiedzmy, że jeszcze nie zdecydowałam. Stoję na rozdrożu. Nic nie trzyma mnie nigdzie i najchętniej uciekam daleko. – Próbowałam nie opowiedzieć mu swojego życia tak od razu.
– Ale dlaczego uciekasz? Ktoś cię goni? – Jakiś był taki troskliwy. – Może pomogę.
– Nic się nie dzieje, rycerzu. Zwykły ból istnienia. Uznajmy dla świętego spokoju, że jestem jebnięta i mnie nosi, okej? To nic, co nie przydarza się innym ludziom. Życie.
– Złamane serce? – Próbował, ale nie trafił, sama wiesz. Z moim sercem nie było dobrze, ale jemu przecież chodziło o związek, poza tym, kardiolog się znalazł.
– Proszę! Nie bądź naiwny. Jakie złamane serce? Mięśnia się nie da złamać – wyśmiałam go. Niech sobie nie myśli, że tylko on studia zrobił.
– No i wracasz do formy – pochwalił mnie. To było dziwne. – To przypomnij mi, o czym chciałaś gadać?
– Wszystko jedno. Opowiedz coś. Może być okropne.
– Okropna baba wpisuje się w schemat? – ucieszył się z własnego pytania.
– Dawaj – zachęciłam go. Niech gada.
– Miałem sąsiadkę. Już nie mam, bo się przeprowadziłem. Znaczy, teraz mam innych sąsiadów – gadał tak jak ja, trochę chaotycznie z nawiązaniami. – Niby duży blok, klatka obok, mógłbym nie rozpoznawać kobiety, ale się nie dało. Za każdym razem, gdy ją mijałem, była z wózkiem. W tym wózku pchała córkę. Na oko dziesięciolatkę, dość charakterystyczną, bo z zespołem Downa. Bardzo ładna to była dziewczynka, tylko trochę otyła. No dobra, nie trochę. Otyła, i kropka. Zauważyłem, że w ręce małej zawsze są obowiązkowe chipsy, a pod wózkiem jeszcze kilka paczek.
– Nie lubisz chipsów? – zapytałam zaczepnie.
– Lubię. Czasem bardzo. Na przykład, gdy film oglądam, ale nie zawsze i wszędzie. Trzeba jeść też inne rzeczy, żeby zachować zdrowie, a kiedy nikt dorosły nad tym nie panuje, dziecko może sobie narobić biedy. Zresztą wiem, że mnie podpuszczasz. Chodzi mi o przesadę. W każdym razie ta sąsiadka, matka tej Joli, bo mała była Jola, potrzebowała niańki. Mówiła, że chce spokojnie chodzić do kościoła i modlić się bez córki, bo gdy ta się nudziła w świątyni, bardzo jej przeszkadzała. Opiekunką została mama mojej koleżanki z pracy, polonistki. Kobieta bardzo fajna, oczytana, taka, która wcześniej zajmowała się trudną młodzieżą w OHP. Pedagog na emeryturze.
– Założyła, że ma doświadczenie i bez względu na wszystko, a głównie wiek, sobie poradzi? – Przez moment myślałam, że już znam finał tej historii.
– Dokładnie. Nawet nie wiesz, jaki to był błąd w myśleniu.
– Chyba było dość ostro, co? – Trochę mnie zaciekawił.
– Oj, było. I problem wcale nie był z dzieckiem. Mała była w porządku. Kłopot był raczej z matką. Kobieta okazała się być tak specyficzna, że aż nie do ogarnięcia. Na przykład mówiła, że wyskoczy tylko do kościoła i wracała po sześciu godzinach.
– Co ona tam tyle robiła? – Pomyślałam, że baba albo świetnie kłamie, albo jest zupełnie rąbnięta, i dużo się nie pomyliłam.
– No nic. Pojechała do kościoła w górach, by być bliżej Boga. Do Szklarskiej. Z Zielonej to dwie i pół godziny w każdą stronę, plus msza godzina. Wszystko się zgadza.
– Żartujesz? – Nie wierzyłam własnym uszom.
– Naprawdę sądzisz, że byłbym w stanie to wymyślić? – roześmiał się.
Jęknęłam nad ludzkim poziomem nieogarnięcia rzeczywistości, ale wydawało mi się, że to już czubek tej góry lodowej, ale on ciągnął dalej.
– Tylko, że mamuśka specyficzna była też w innych dziedzinach. Kobieta robiła kotlety z zupy szczawiowej, gdy nie miał jej kto jeść. Wiesz, tak po polsku: żeby się nie zmarnowała.
– Kuźwa, ale jak można zrobić coś takiego? Kotlety z zupy? – Absurd tego pomysłu naprawdę zabił mi ćwieka. – To brzmi jak dla przykładu surówka z paznokci. Niby od tego nie zdechniesz, ale jest ohydne do sześcianu.
– Ponoć wlewała zupę na sitko, przyciskała miską, a to, co zostało, kiedy ją wycisnęła, mieszała z surowym jajkiem, smażyła jak placki i ogłaszała, że to kotlety.
– A myślałam, że w kuchni nic mnie nie zaskoczy – skwitowałam.
– Do tego miksowała wszystkie posiłki dla dziesięciolatki. Nawet te ohydne kotlety.
– Pewnie nie dlatego, że córka nie mogła gryźć? – zapytałam, bo żaden powód nie przychodził mi do głowy. – W końcu jadła chipsy – wyjaśniłam swój tok myślenia.
– Zmiksowane jedzenie szybciej przeleci przez układ pokarmowy. Miało to służyć temu, żeby młoda nie tyła, bo nie miała wcale ruchu. Jej matka w piwnicy nagromadziła już kilka wózków do wożenia jej nawet, gdy będzie dorosła. Dawali, to brała. Taka zaradna.
– Jak tak można katować własnego dzieciaka?
– Do tego biła małą po plecach i po głowie, a gdy jej narobiła siniaków, nie puszczała jej do szkoły. Dziewczynka myła się rzadko kiedy, bo nie miał kto pilnować. Często spała w ubraniu i kolejnego dnia jechała w nim do szkoły. Śmierdziała. Potem pocztą pantoflową dowiedzieliśmy się, że kiedy chodziła do przedszkola, kąpały ją przedszkolanki. W szkole już się tak nie dało, a kiedy ktoś zwracał babie uwagę, że zaniedbuje dziecko, robiła dziką awanturę, darła ryja, że nikt jej nie pomaga, nie współczuje i przenosiła córkę do kolejnej placówki, nie widząc w swoim postępowaniu niczego niewłaściwego. Ot, Grażyna, jak mawiają Janusze. Brzmi okropnie, prawda? – potaknęłam, choć wiedziałam, że nie takie rzeczy się dzieją u patologii. – Ta matka serio miała ją gdzieś. Dzieciak był jej potrzebny do tego, by mogła żyć z jednego procenta, kasy dla samotnej matki, plus jakiś zasiłek pielęgnacyjny, opiekuńczy czy renta. Dziwne było też to, że Jola godzinami mogła tkwić przed telewizorem. Nie interesowała jej żadna aktywność. Piła tylko colę z kubka z dziobkiem albo specjalną herbatę ziołową, która powodowała, że stale miała odparzony tyłek i rozwolnienie. Potem wyszło, że w koli był xanax na święty spokój dla mamy, a herbatka była przeczyszczająca, żeby dzieciak nie tył.
– Skoro szambo się wylało i to wszystko wyszło, to mam nadzieję, że matka poniosła jakieś konsekwencje? – Łudziłam się naiwna.
– Nie sądzę. Albo powiem to inaczej. Konsekwencje, moim zdaniem, poniosło dziecko. Opiekunka zgłosiła wszystko, co widziała, w OPS-ie. Pracownica ośrodka napisała do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Matka wszystkiemu zaprzeczyła, mówiąc, że xanax miała dla siebie na sen, tylko nie zgadniesz: w karcie lekarza rodzinnego go nie było. W końcu sąd nakazał badanie krwi. No i wylazło. W międzyczasie Jola była w rodzinie zastępczej. Efekty odstawienia xanaxu były dla dziecka i rodziny tak wstrząsające, że mała trafiła na dziecięcą psychiatrię na odwyk. Darła się, widziała upiory, nie wiedziała kim jest. Wynik badania krwi był jednoznaczny, było w niej mnóstwo od dawna nadużywanego leku. Do tego doszły zaparcia. No i jedzenie trzeba gryźć, a do szkoły chodzić. Matce tylko zabrali dziecko będące jej źródłem dochodu, młodej zburzyli cały świat, by go stawiać od nowa na kompletnie obcych jej zasadach, których nie rozumiała.
– A teraz powiedz, jak to się skończyło, ale tak serio – zażądałam, bo nie wyobrażałam sobie, że zostawiono tak tę sprawę.
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami i serio mnie tym wnerwił. – Podobno matka jest po odwyku i stara się odzyskać dzieciaka. Mam nadzieję, że jej się nie uda, ale wiesz, jak to mówią: czasem lepiej dla dziecka zostać ze znanym potworem niż zmagać się z kolejnymi.
– I gdzie to wszystko usłyszałeś?
– W pokoju nauczycielskim, oczywiście. – Uśmiechał się zadowolony z siebie. – Mówię ci, tam zawsze można usłyszeć jakąś pikantną historyjkę. Albo plotki o rodzicach uczniów, a to też bywa ciekawe.
– Nie wątpię. Zastanawia mnie jak wielką krzywdę można zrobić swojemu dziecku dla własnej wygody. – Pokręciłam głową, nie godząc się na taką rzeczywistość.
– Człowiek to najgorsze bydle na świecie – skwitował. – Nie ma gorszego gatunku.
– Nie pomagasz – upomniałam go.
– Nie mówię o sobie! – obruszył się, jakbyśmy się znali od przedszkola i jakbym miała obowiązek mu ufać i wierzyć we wszystko, co mi powie, wariat. – Jestem w miarę normalny.
– Dlaczego tylko w miarę? – podpuściłam go.
– Bo każdy ma jakiegoś bzika.
O nie, pomyślałam, tak łatwo mi się nie wyłga! Postanowiłam, że po prostu tego mu nie odpuszczę. Wyłączyłam wycieraczki, a właściwie tę jedną, bo padało jakby mniej i chyba zbliżaliśmy się do końca korka, bo wolno nabieraliśmy prędkości. Jeszcze nie była zawrotna, ale jechaliśmy, tocząc się na dwójce, zamiast stać.
– A jaki jest twój? – podpytywałam dalej.
– Marzę o tym, żeby odkłamać historię Polan, tę przedchrześcijańską.
I tu mnie zaskoczył. Niby wiem, że działo się coś przed chrztem na tych ziemiach, ale żadnych szczegółów, raczej własne domysły.
– Ciekawe, a jak chcesz to zrobić? – Musiałam to z niego wycisnąć. To, w jaki sposób zaczął, było dość intrygujące.
– Właśnie tego nie wiem. Jeszcze nie zaplanowałem tak daleko. – To jego wzruszanie ramionami i niewiedzenie były coraz bardzie wkurzające. – Młody jestem, mam czas na pracę naukową.
– No nie wkurzaj mnie! – zirytowałam się. Wydawał się być taki pewny siebie, a tu nagle taki zonk. – Dlaczego odkłamać?
– Zastanów się. Co wiesz o Polanach sprzed Mieszka i jego chrztu?
Kurde, facet wyglądał na zadowolonego z tego, że może o tym opowiadać. No i dobrze, przynajmniej będzie zajęty.
– Nic – odpowiedziałam najprościej jak się dało. W końcu to on miał się produkować, a nie ja.
– Nieprawda – rzucił bezczelny i mnie tym wkurzył. W końcu chyba sama wiem lepiej, co wiem, a czego nie wiem.
– Ja chyba lepiej wiem, co? – Roześmiałam się i nawet na niego spojrzałam, ale miał taką pewną siebie minę i cwaniacki uśmieszek, że jeszcze raz przeszukałam pamięć i niczego nie znalazłam.
– No to zaraz się zdziwisz.
– Dobra, dobra, obiecanki cacanki. Aha, wiem, znam legendę o Lechu, Czechu i Rusie. Babka opowiadała nam ją w zerówce, a potem okazało się, że nikt nie pamięta, gdzie jest na mapie Gniezno i jak się nazywało. Wszyscy zgodnie pokazywaliśmy na Berlin, bo był największy i czerwony. Do tego twierdziliśmy, że pierwsza stolica Polski nazywała się gniazdo.
– Serio pamiętasz takie rzeczy z zerówki? – zadziwił się. – Jestem w szoku.
– Pamiętam też piosenkę o choince i wierszyk o tęczy. Teraz byłby z tym wierszykiem kłopot. Nie dość, że jest o tęczy, to jeszcze tej feministki Konopnickiej.
– Rany, ja pamiętam tylko, że kolega przyszedł do zerówki w zegarku na rękę, ale zupełnie się na nim nie znał. Przedszkolanka go wyśmiała, my razem z nią, a on płakał. I pamiętam to, bo mi go było szkoda i też chciałem zegarek. Złe emocje chyba łatwiej się zapamiętuje. Ale wracając do historii Polski, mówi ci coś legenda o Wandzie, która nie chciała Niemca?
– Słyszałam – przytaknęłam. – Widziałam taki komiks, gdy nauczyłam się czytać.
– A postrzyżyny u Piasta, które niepokojąco przypominają biblijną opowieść o aniołach goszczących u Abrahama i Sary?
– Dobra, tak mniej więcej wiem, o czym mówisz.
– A Krak i założenie Krakowa?
– Kraka kojarzę jedynie z bajki o smoku wawelskim. Aha, i szewczyk Dratewka mi się tu kojarzy jako pogromca smoka, choć nie wiem, czy to chodziło o Kraków. – Wciąż nie wiedziałam, do czego dąży ten facet.
– A Popiel, którego zjadły myszy?
– No bez przesady – wyśmiałam go. – Skąd pomysł, że jest w tym ziarnko prawdy?
– Ze źródeł historycznych.
– Chyba histerycznych – palnęłam i sama poczułam się zaskoczona swoimi słowami.
– Też tak kiedyś myślałem. A teraz się waham. Nie bardzo i nie do końca, ale jednak. Widzisz, chrześcijanie pięknie starali się zniszczyć wszelkie źródła, które wspominały o czasach, gdy żyjące tu plemiona nie podlegały kościołowi i rzymskiemu papieżowi. Tylko, że historia, której nie ma w miejscowych źródłach, jest do odnalezienia w literaturze sąsiadujących narodów. I to się sprawdza. Wiadomo, że istniała dynastia Pipielidów, mamy kopiec Wandy i kopiec Kraka, który usiłowano zbadać bardzo dawno temu, i wiele wzmianek w różnych historycznych źródłach naszych sąsiadów. Mamy też skostniałych akademików, którzy w nosie mają to, co im nie pasuje do raz utworzonego w głowie obrazka, i nie chcą drążyć i dociekać, a tych, którzy próbują, z góry potępiają w czambuł. Ja wiem, rozumiem to. Oni boją się oszołomów. Nazywają ich turbolechitami. To specjaliści od niczym nie popartych teorii o tym, że Biblia to historia Słowian, a nie Żydów.
Wybuchłam śmiechem, a on gapił się na mnie zadowolony, że mnie to bawi.
– Serio – ciągnął – jestem na bieżąco nawet z oszołomstwem i są tacy fachowcy, którzy twierdzą, że biblijny Jakub mocujący się z Bogiem, któremu ten zwichnął biodro i zmienił imię na Izrael, to tak naprawdę słowiański Wyrwidąb, albo grecki Herakles.
– Wiesz co? Ludzie są pokręceni. – Wciąż się śmiałam głośno, bo absurd tego, co mówił, był dla mnie ogromny.
– Jasne, ale to nie zmienia historii. Pomyśl, syn Zygmunta III, kiedy stawiał kolumnę ku jego pamięci, nazwał go czterdziestym czwartym królem Polski. Mieszko był zatem siedemnastym władcą, a nie pierwszym, jak głosi chrześcijaństwo. Nie da się zaprzeczyć, że tak uczono w szkołach jeszcze przed drugą wojną. To był fakt. Nikt nie dyskutował z faktami.
– Serio? – Tym razem mnie zaskoczył. Nigdy o niczym takim nie słyszałam.
– Właśnie serio. – Pokiwał głową zadowolony. Cholerny belferek. Cieszył się, że mnie czegoś nauczył, czy co? – Dlatego właśnie chciałbym odkryć prawdę. Jednocześnie utrzeć nosa i akademikom, którzy odrzucają wszystko, czego nie popierali sowieccy okupanci, katolicki kościół i cholera wie, kto jeszcze, ale ośmieszyć też siedzących wygodnie na dupskach pseudonaukowców z Kanady, którzy głoszą, że Scyci, Sarmaci Goci i Wandalowie to byli Polacy, którzy władali połową świata, używali chaldejskiego pisma i pochodzą od Jawana, syna Magoga, czy kogoś tam takiego, walczyli z bogiem i ludźmi i wszystkie cywilizacje zawdzięczają im wszystko. Każdy historyk w jakiś sposób przesadza z domysłami na tematy, które szczególnie go pasjonują, ale ja uważam, że warto grzebać, szukać źródeł, sprawdzać. I chętnie bym to robił. Warto odkłamywać historię, nie sądzisz? – To było dziwne. Zadał oczywiste pytanie i oczekiwał, że na nie odpowiem.
– Pewnie masz rację. – Skoro tak ładnie pytał, nie wypadało pozostawić go bez jakiejś elokwentnej odpowiedzi. – Ale co stoi na przeszkodzie, byś to robił? Uczysz w szkole, a chcesz robić badania naukowe. Dlaczego tego nie zmienisz?
– To jest banalnie proste i nawet nie chodzi o pieniądze. Języki, droga Alino. – Tak ładnie i miękko zabrzmiało moje imię w jego ustach, że zrobiło mi się przyjemnie. – Nawet jeśli znam język współczesny, to nie zrozumiem jego średniowiecznego odpowiednika. Brakuje mi kontaktów. Potrzebowałbym znać ludzi, z którymi mógłbym się porozumieć, a oni rozumieliby języki oryginalnych zabytkowych woluminów, by mi to i owo przełożyć. Tak to widzę. I nie znam nikogo takiego, kto byłby chętny na wolontariat dla samej pasji. Cóż, może kiedy będę już stary i zostanę bogatym emerytem…
– Kogo wcześniej okradniesz? – weszłam mu w słowo. – Bo nie znam ani jednego bogatego emerytowanego nauczyciela. Podziel się wiedzą, pomogę ci w skoku, a ty się ze mną podzielisz łupem, bo nie znam też żadnej bogatej emerytowanej pielęgniarki w pięknym kraju nad Wisłą.
– Jesteś pielęgniarką? – Chyba dość mocno się zdziwił.
– Tak się złożyło. Nie mówiłam? – Nie chciałam mu mówić o sobie. Złościłam się na siebie, że chlapię jęzorem na prawo i lewo.
– Niewiele mówiłaś o sobie. – Nagle wydał się dziwnie zainteresowany, a ja się spięłam, szukając w głowie zabawnych historyjek z oddziału, które nie były miejskimi legendami.
Nagle całe autko wypełnił dziwny dźwięk, po którym Wiesio złapał się za brzuch i roześmiał.
– Przepraszam, nie zdążyłem zjeść śniadania. Wiesz, łudziłem się, że złapię taksówkę i dogonię autobus, ale nie złapałem, no i teraz burczy mi w brzuchu jak głodującym w Afryce. Nie żebym słyszał jak im burczy i czy w ogóle, tak mi się głupio powiedziało.
– Dobra – śmiałam się – nie tłumacz się, bo tylko się gorzej zapętlasz.
Przyjął moje słowa z uśmiechem.
– Jasne. A czy to byłaby zbyt śmiała prośba, gdybym zaproponował, żebyśmy zjechali gdzieś na krótko i zjedli śniadanie. Ja zapraszam. Nie chcę, żebyś pomyślała, że patrzę na ciebie wilkiem, ostrzę sobie zęby i planuję cię pożreć.
– I nie boisz się, że jak gdzieś zjadę, to cię wywiozę do lasu? – Tak mi się jakoś wymsknęło, a on roześmiał się tak serdecznie, że od razu przestało mi być niezręcznie.
– Nie śmiałbym nawet prosić, madame! – Miło się uśmiechał, naprawdę. Podobał mi się ten jego uśmiech.
I właśnie wtedy przez głowę przebiegła mi ta myśl, że mam między udami taką pajęczynę, że pewnie trzeba się będzie przedzierać jak przez zasieki, albo przez krzaczory z tym śmiesznym czymś do strzyżenia żywopłotów jak w „Śmiesznym filmie”. I kolejna, że pewnie już mi cnota od tej abstynencji nie tylko odrosła, ale i namnożyła się jak drożdże. I tak od myśli do myśli, pomijając niektóre skojarzenia, zrobiło mi się cieplutko, poczułam dreszczyk emocji i kazałam mu szukać w google jakiegoś miejsca, gdzie można smacznie zjeść.
Czasem nawet na internautów nie ma co liczyć. Wiesiek szukał, ale opinii brak. Gdy w końcu udało mu się znaleźć lokal polecany przez więcej niż trzy osoby, czyli właściciela, jego dziecko i dobrze opłaconego sąsiada, zajechaliśmy przez bar, a ja wystraszyłam się, że tak pusto przed nim. Złota zasada dobrego jedzenia brzmi: jedz tam, gdzie jest pełno. A tu parking pusty, knajpka ciemna jakaś i dopiero Wiesio, widząc moją konsternację, pokazał mi najpierw na zegarek, a potem na tablicę na drzwiach. Zostało jeszcze piętnaście minut do otwarcia. Zaparkowałam pod gęstymi drzewami. Wysiadłam. Nie lało mi się na głowę. Poczekałam, aż Wiesław usiądzie na ławce. Była wilgotna, może nawet mokra, ale miał dość długą przeciwdeszczową kurtkę. Kiedy klapnął, usiadłam mu przodem na kolanach i zarzuciłam ręce na kark. Przecież nie będę siedziała na mokrym. Trochę mnie zdziwiła własna odwaga, ale dałam się ponieść. Zrobił lekko zdziwioną minę i delikatnie chwycił mnie w pasie. Żaden z niego macho. Chciałam powiedzieć, że nie jest tak najgorzej, bo akurat macho to nie mój ulubiony typ. Nie był to pewny uchwyt człowieka, który wie co robi, ma cel i chce go osiągnąć. Nic z tych rzeczy. Przypominał raczej podawanie zdechłej ryby zamiast dłoni. Był miałki i nie znaczący niczego. Nie mogłam go wziąć ani za zachętę, ani za odmowę.
– Wykorzystujesz jedyny suchy kawałek miejsca do siedzenia, Alino? – zapytał i nie powiem, trochę mi zaimponował. Jego sposób myślenia wskazywał na pewność siebie, której brakowało w jego ruchach, i to było dość pociągające. Oczywiście mógł być po prostu świetnym flirciarzem, ale nie oszukujmy się, tacy mają gotowe teksty, a tu trzeba było się posłużyć wyobraźnią.
– Ależ skąd – odpowiedziałam, bo nie da się zaprzeczyć, że dokładnie to przyszło mi do głowy. – Usiadłam tu, by sprawdzić, jak daleko mogę się posunąć, nim zaczniesz wzywać pomocy.
– W miejscu bądź co bądź publicznym? – Może chciał mnie spłoszyć albo zniechęcić, ale nie znał mnie jeszcze.
– Przesadzasz. Parking jest pusty, a ja potrafię być dyskretna. Poza tym wiesz, wciąż myślę o wywiezieniu cię do lasu. Masz dość wygodne kolana. I suche.
– Rozbudzasz moją wyobraźnię, kobieto. – Bardziej mruknął niż powiedział i daję słowo, to było naprawdę seksowne, a ja zaczynałam się na niego napalać. Zdziwiły mnie własne emocje, ale zrzuciłam to na karb długotrwałego braku seksu. Tymczasem on nadal mówił, aż włoski stawały dęba na karku. – Jeszcze moment i zacznę o tym fantazjować.
– Serio? I nie będziesz się bronił? Ale cienias. – Rzuciłam mu wyzwanie.
– No dobra, spróbuję – zamyślił się – chociaż nie wiem, czy chciałbym się bronić przed tobą.
– Mężczyźni – syknęłam teatralnie. – Jesteście tacy łatwi. Nie opieracie się nawet, gdy jesteście w związkach, za nic zasad.
– Ej, no. Myślę przecież. – Próbował się bronić.
– Dalej! Coś kiepsko ci idzie – ponaglałam go.
– Wiem! To jest naprawdę zły pomysł z tym wywiezieniem mnie do lasu, bo zaspałem, spieszyłem się…
– Nic nowego, powtarzasz się – weszłam mu w słowo.
– …i nie zdążyłem umyć zębów – dokończył.
– Interesujące – ziewnęłam teatralnie – ale wymyśl coś innego.
– Dlaczego? – oburzył się lekko.
– Bo to jest tak mega słabe, że nawet nie wysilę się na komentarz – wyśmiałam go.
– No wiesz – oburzył się – nie ma tak. Uzasadnij.
Domagał się, to odpowiedziałam.
– Czego jęczysz. Zastanów się. Kiedy facet wywozi babkę do lasu, pyta, czy myła zęby? A może: czy chce wcześniej wziąć prysznic? A może wybiera taką od razu po depilacji? Mówimy o przemocy, o gwałcie. Na chuj mi twoja jama ustna, Wiesiu. Czy ona mi jest potrzebna do gwałtu?
– No w sumie…
– Dajesz, Wiesław – zachęcałam go i daję słowo, dziwiłam się, że nie zrozumiał. Powinien to ogarnąć od razu. Odwieść od gwałtu kogoś zdecydowanego na przemoc gadaniem raczej nie sposób.
– I to, że kogoś mam, to też żadna wymówka? – próbował.
– Żadna – potwierdziłam i poprawiłam się na jego kolanach. Usiadłam dużo bliżej niego i oparłam się biustem o jego tors. Jeszcze nie napierałam na jego krocze, a on już zaczynał się pocić. Myślał w zupełnie przeciwnym kierunku do tego, w którym powinien.
– Czy gwałciciel pyta ofiarę, czy jest w związku? – przewróciłam oczami. – Poza tym kłamiesz! Nie zostawiłbyś laski na kilka tygodni, by dorobić jako opiekun na kolonii.
– Nie zgadzam się – powiedział stanowczym tonem, a ja roześmiałam się głośno.
– A ja to pierdolę. Mam paralizator. Zanim do siebie dojdziesz, będziesz związany jak baleron. Czy twoja naiwność ma jakieś granice? – zapytałam, a on jakby się wkurzył.
– Mam rodzinę – wyrzucił z prędkością karabinu.
– Każdy jakąś ma, a do tego pieski i kotki, a mimo tego kończy w rowie z pręgą na gardle i nogami rozrzuconymi w nieładzie. Ofiary gwałtów nie mają na czole tabliczki: „Jestem samotna, nie osierocę dzieci, nie mam nawet złotej rybki, bierz mnie”.
– Mam chorobę weneryczną – brnął dalej.
– A ja mam ogumienie. Nudzę się, Wiesiu.
– Sumienie nie pozwoli ci spokojnie żyć! – No tu dopiero mnie rozwalił.
– Su… co? – roześmiałam się złośliwie.
– Kompas moralny – warknął i wyjaśnił. – Każdy ma jakiś kompas moralny.
– O boziu! Aleś wymyślił! I pewnie jeszcze nie dostanę odpuszczenia wyimaginowanych grzechów przez równie bzdurną i chciwą naziemną obsługę pani bozi?! Nie wszyscy są religijnymi zjebami. Większości to nie obchodzi, Wiesiu. Może ja wyznaję Latającego Potwora Spaghetti? A on mówi: „zabezpieczajcie się! Gdybym chciał, żeby seks nie był przyjemny, dałbym wam tam jakieś kolce albo co”. Albo wierzę w Mega Węża Dziewięć i chuj wie co on mówi, chłopaku, bo jakoś węże nie gadają. Powiedz jeszcze, że będziesz mnie straszył po nocach do szóstego pokolenia, tylko że nie zamierzam się rozmnażać i w to też nie wierzę. Kiepściutko, Wiesław. Zaraz pomyślę, że chcesz być wielokrotnie zgwałcony na masce mojego rzęcha, zanim cię zamorduję i porzucę w lesie.
– Ale musisz mnie potem zamordować? – zapytał żałośnie. – Ja bym nikomu nie powiedział. A gdybym miał na przykład syndrom sztokholmski?
Nie wytrzymałam. Wybuchłam takim niekontrolowanym śmiechem, że spadłabym mu z kolan, gdyby mnie w końcu nie złapał mocniej. Moje piersi znalazły się niebezpiecznie blisko jego twarzy, a tuż obok naszej ławki na miejsce z napisem „Parking dla personelu” zajechała meganka, z której wysypały się kobiety i ruszyły do środka drogą od zaplecza. Kobieta zza kierownicy zamknęła auto i uśmiechając się sympatycznie, zapytała:
– Państwo by coś zjedli?
Potwierdziłam kiwnięciem głową.
– Trochę jesteśmy dziś później, bo się zatrzymałam po drodze kurki świeże kupić.
– Oj tak – odezwał się Wiesio i jakoś to zabrzmiało dwuznacznie. – Kurki by były super. Ja bardzo chętnie zjem kurki.
– Pan, to jak widzę, najpierw by tę panią schrupał – zachichotała kobieta. – Zapraszam, już dziewczyny otwierają główne drzwi. Chowajcie się do środka, bo ciągnie sina chmura.
Poruszyłam się na kolanach Wiesia, ale jeszcze nie był gotów mnie puścić. Być może miał coś do ukrycia. Nie próbowałam sprawdzić.
– Właśnie przed nią uciekaliśmy, ale nas skubana gonić nie przestaje – wyjaśnił Wiesio, ciesząc się na myśl o posiłku. W końcu lekko poluźnił uchwyt.
Zeszłam mu z kolan, a kobieta popatrzyła na nas ciepło jak na parę nowożeńców. Ruszyłam za nią, a ona przepuściła mnie w drzwiach, szepcąc konfidencjonalnie:
– Ten pani chłop, jeszcze chwila i by panią na tej ławce poddał konsumpcji, tak mu głód z oczu patrzy. – I puściła do mnie oko.
– Ja bym go tam sama wciągnęła jak kluseczkę, gdyby pani nie nadjechała – mruknęłam do niej i obie zachichotałyśmy jak nastolatki.
– Zaraz podam państwu kartę.
Usiadłam przy drewnianym stole. Po chwili wstałam i zdjęłam z siebie kurtkę. Powiesiłam ją na wieszaku tuż przy wejściu i poszłam umyć ręce.
Kiedy wróciłam, karty nadal nie było, za to Wiesław bez wodoodpornej kurtki prezentował się stanowczo dużo lepiej. Zadowolony oświadczył, że już dla nas zamówił i podziękował za możliwość zjedzenia śniadania.
– Cóż. Musisz coś zjeść, gdyż w opinii tej przemiłej kobiety byłeś gotów zjeść mnie na surowo, zły wilku.
– Nie przeczę, Kapturku. Takie rzeczy krążyły mi po głowie. – Uśmiechnął się i poczułam, że ta rozmowa robi się zbyt przyjemna. – Ale nie tylko takie, bo działasz na wyobraźnię jak mało kto.
– Bardziej niż chemica i wizja doświadczeń z wybuchami? – spróbowałam odrobinę ostudzić nastrój.
– U mnie w pracy jest chemik, więc trudno powiedzieć, ale na pewno bardziej niż rozbieranie rowera z babką od techniki.
– Nadal nie wymyśliłeś, dlaczego nie powinnam cię wywieźć do lasu.
– Prawidłowa odpowiedź brzmi, bo to ja jestem większy i silniejszy i mogłoby się to dla ciebie skończyć inaczej niż zaplanowałaś. – Od razu pomyślałam o jego współpracy i porządnym długim orgazmie albo nawet kilku, ale nawet nie drgnęła mi powieka.
– Brutal – syknęłam. – I do tego wybrałeś dla mnie jedzenie, typowy samiec.
– Chciałem jeszcze dodać, że rozniecając płomień cudzej wyobraźni, wypadałoby trochę bardziej uważać, by się nim nie poparzyć, nie sądzisz?
– Sądzę, że jestem dość dużą dziewczynką, by sama decydować o tym, jak, z kim i w co chcę się bawić. Może to ja jestem ogniem? Nie pomyślałeś?
– Kto mieczem wojuje… nawet nie skończę.
Trudno było nie przyznać mu trochę racji, ale słowne potyczki miały swój urok. Zamilkłam. Poczekałam, aż kelnerka postawiła na stole dwie kawy, i powiedziałam, kiedy upijał pierwszy duży łyk:
– A tak serio, bardzo byś oponował, gdybym zaproponowała niezobowiązujący seks w lesie?
Wiesław zakrztusił się kawą, dołożył wszelkich starań, żeby nie opluć obrusa, zaczął kasłać. Oczy nabiegły mu łzami, wstał i wybiegł do toalety. Jeszcze przez chwilę słychać było jego kaszel. Kelnerka podeszła i zapytała mnie, czy coś się stało, a ja z serdecznym uśmiechem wyjaśniłam:
– Właśnie powiedziałam mężowi, że będziemy mieć dziecko, a on z wrażenia zakrztusił się kawą.
Kobieta rozpromieniła się i położyła mi familiarnie rękę na ramieniu.
– Kochanie, jaka świetna wiadomość! Niech mu pani da parę minut – poradziła mi. – Oni często panikują w takiej sytuacji. Nic mu nie będzie. Wszystkiego najlepszego. Zdrowego bobasa.
Po chwili powtórzyła te same słowa, mijając się z Wiesiem, który jeszcze czerwony na twarzy, ale już ogarnięty, zmierzał do stolika. Spojrzał na nią dziwnie. Podziękował i usiadł.
– O co jej chodziło?
– Nic takiego. Zdradziłam jej, że zakrztusiłeś się, bo powiedziałam ci o ciąży.
– Dziękować Bogu, to nie ze mną jesteś w ciąży – mruknął.
– Wcale nie jestem. Za to na pewno dostanę pełnowartościowy posiłek. Może nawet udzielą ci rabatu na moje śniadanie. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, jaki jesteś cnotliwy i że chciałeś utopić się w kawie na myśl o szybkim numerku w lesie. Wiesz, co by sobie o tobie pomyślała?
– Wcale mnie to nie obchodzi. A ty mnie zaskoczyłaś. – Wycelował we mnie palcem, więc go ostrzegłam jak przyjaciela.
– Uśmiechaj się, Wiesław. Uśmiechaj się, bo panie pomyślą, że się nie cieszysz z dzidziusia i naplują ci do kurek.
– Fakt. – Uśmiechnął się sztucznie. Potem chwycił przez stół moją rękę i podniósł ją sobie do ust. Pocałował każdy palec i to nie zrobiło wrażenia na mnie, lecz na zerkającej z daleka kelnerce owszem. Potem zaczął delikatnie przesuwać opuszkami palców od mojego nadgarstka do połowy kciuka. Włosy na rękach stanęły dęba jak spłoszony wierzchowiec, te na nogach zrobiłyby to samo, ale wydepilowałam je poprzedniego wieczora. A potem, kiedy wstrząsnął mną dreszcz, rysował wzory kolejno wewnątrz dłoni, dokoła nadgarstka i na jej wierzchu. Nie sądziłam, że to miejsce jest aż tak wrażliwe na dotyk. To, co ja mogłam zrobić słowami, on robił mi palcem wskazującym. Nie chciałam się wycofać, podobało mi się. Miałam coraz większą chęć, by się z nim bzyknąć.
– Co jeszcze umiesz zrobić tym palcem? – zapytałam, a on położył mi go na dolnej wardze.
– Różnica między nami jest taka… – rozpoczął, ale przerwał, bo kelnerka przyniosła zamówienie: kurki na maśle, jajecznicę na kiełbasie i sałatkę, a do tego postawiła przede mną szklankę marchewkowego soku, tłumacząc, że jest świeży i na koszt firmy. Podziękowaliśmy i zabraliśmy się do jedzenia. Sok był pyszny. Dania pachniały obłędnie. Śniadanie było późne, ale wyśmienite.
– Jaka jest między nami różnica, Wiesiu? – zagadnęłam, bo chciałam, żeby dokończył swoją wypowiedź.
– Taka – rzucił pospiesznie, zabierając się za jedzenie – że ty tylko gadasz, a ja jestem człowiekiem czynu.
Wkurzył mnie. Wiedziałam, że to podpucha, więc jak w filmach zdjęłam but. Miałam w planie pomiziać go stopą po małym i uniemożliwić delektowanie się posiłkiem. Nie wyszło. Żeby to się udało, musiałabym mieć stanowczo dużo krótsze nogi. Innym wyjściem było usiąść naprzeciw siebie przy stole, który byłby dwa razy szerszy. Włożyłam balerinę na stopę i mruknęłam niezadowolona, że mi nie wyszło.
Jak on tak mógł? Zastanawiałam się. Ja tu buduję napięcie, podpuszczam go jak mogę, żeby potem nie było, że to był tylko i wyłącznie mój pomysł, by do tego lasu jechać, a ten mi rzuca w twarz, że tylko gadam! Cham! Wredus maximus, kutasus minimus, baka1, konoyarou2, ostatni roba3!
Nie odezwałam się ani słowem, jak nie ja. Sama byłam tym zdziwiona. Zaczęłam jeść. Nie spieszyłam się. Patrzyłam jak pochłania zawartość swojego talerza.
Wiesław się pomylił. Tak mu się tylko wydawało. Nie znał mnie. Może miałam sporą przerwę, może mój ostatni związek nie należał do najszczęśliwszych, ale lubiłam seks i uprawiałam go z pasją i przyjemnością. Tylko co mógł o tym wiedzieć taki pochłaniacz kurek? W końcu był tylko przygodnym autostopowiczem, którego teraz już z pewnością chciałam przelecieć w lesie i prędko zapomnieć.
Jedzenie w milczeniu wcale mi nie przeszkadzało. Wypiłam z prawdziwą przyjemnością swój sok, a potem kawę, a gdy kelnerka przyniosła rachunek, zapytałam, czy kupię tu miętówki lub gumę do żucia. Nie mieli, ale gdy opuszczaliśmy lokal, kobieta podała mi pół paczki mocnych pastylek orbit.
– To dla pani – szepnęła – i jeszcze raz wszystkiego dobrego.
Wiesiu nie zostawił imponującego napiwku, ale wizja ciąży zawsze jednoczyła kobiety i wcale nie miałam wyrzutów sumienia, że dostałam od niej ten drobiazg. Solidarność jajników po prostu zwyciężała, gdy tylko dałyśmy jej szansę.
Wsiadłam do auta, mocno padało. Dogonił nas deszcz, który już raz wyprzedziliśmy po drodze. Wiesio zadowolony i z pełnym żołądkiem wolno zapinał pas, gdy ja szukałam w nawigacji leśnych parkingów. Nie musiał wiedzieć, co robię. Przyjrzałam się uważnie. Od najbliższego leśnego parkingu dzieliło nas ze dwa i pół kilometra, ale musieliśmy pojechać w przeciwną stronę. Wiesław nie protestował, kiedy wyjechałam spod knajpki w przeciwnym kierunku.
– Dokąd teraz? – zapytał.
– Jakbyś nie wiedział – mruknęłam, wypatrując w deszczu zjazdu na prawo.
W końcu go zauważyłam – był. Zwolniłam, zakręciłam mocno w prawo, a potem łagodnie podjechałam autem pod drewniany domek z ukrytym pod nim stołem i ławką. Zaparkowałam tak, by nie rzucać się w oczy z ulicy, choć ciemne chmury i rzęsisty deszcz pogarszały widoczność tak bardzo, że nikt z drogi nie zauważyłby, nawet gdybym w fikuśnej kiecce tańczyła tu kankana. Zaciągnęłam ręczny i rzuciłam do zdumionego chłopaka:
– Wysiadka!
– Chcesz mnie tu zostawić? Nie żartuj. Alina, no co ty? – Nie wierzył w to, co usłyszał, ale odpiął pas, kiedy zobaczył, że sama opuszczam auto.
Dość prędko okrążyłam samochód, najpierw udałam, że szukam czegoś w bagażniku, a potem znalazłam się pod daszkiem. Deszcz zacinał, było zimno, ale miałam to w nosie. Już kilka minut wcześniej rozgryzłam kilka mocnych miętowych pastylek. Czekałam. Kiedy Wiesław stanął obok mnie, pchnęłam go, aż oparł się o stół, i sięgnęłam do guzika jego bojówek.
– Poczekaj! – zaoponował. – Aż tak cię przypiliło? Zimno, leje, daj spokój. Nie musisz niczego udowadniać.
Nie słuchałam go, a on nie protestował w żaden inny sposób. Kiedy brałam go do ust, nie sterczał, był jeszcze miękki i nieświadomy miętowej burzy, która zaraz go spotka. Chyba nie miał wcześniej takich doświadczeń, bo w mgnieniu oka napełnił się dużą ilością gorącej krwi. Mruknął zaskoczony, przeciągle westchnął, gdy poczuł na sobie mrowienie, a ja wciągnęłam do ust powietrze i owiał go jego zimny powiew. Mój język drażnił, usta posuwały się w górę i w dół, dłoń pieściła jądra, a zacinający deszcz robił co mógł, by popsuć wrażenia.
Właściwie nie spodziewałam się, że dojdzie tak szybko. Zupełnie niespodziewanie moje usta napełniły się gorącym płynem, który po chwili wyplułam na trawę, podniosłam się, i ruszyłam do auta bez słowa, a on stał oniemiały, nadal oparty tyłkiem o stół, i zapinał spodnie. Wiedziałam, że byłam w tym dobra. Chciałam pokazać mu, że nie tylko gadam, ale jestem też gotowa bawić się jak dorośli ludzie. Znam swoje granice.
W końcu Wiesiek przyszedł do auta.
– Dziękuję – powiedział, a ja uruchomiłam silnik. – To było miłe, bardzo. Serio. – Trochę się jąkał. – Zawsze jesteś taka nierozsądna?
– Słucham? – Ależ on mnie wkurwiał! Od razu zaczęłam marzyć o tym, by wypieprzyć go z auta na ulicę i niech sobie stoi w deszczu.
– Czy zawsze robisz obcym facetom laskę bez gumy? – zaskoczył mnie i dopiero teraz do mnie dotarło, co zrobiłam.
– Nie. Zwykle nie jestem taka nierozsądna. Masz rację. To nie powinno się wydarzyć w taki sposób. Daję ci słowo honoru, że jestem zdrowa i niczym cię nie zaraziłam.
– Ja nie o siebie się martwię. Nie sądzę, żeby pielęgniarka miała syfa. Chodzi mi o ciebie. Nie znasz mnie. Nie pomyślałaś o sobie. Nie dbasz o siebie. Ja jestem zdrowy. Ty też ode mnie niczego nie złapiesz. Poza tym, robisz to rewelacyjnie. Czułem się, jakby to był mój pierwszy raz. A nie był. Było cudownie.
– Słuchaj. Zapomnijmy o tym, co? Pogadajmy o czymś innym. Opowiedz coś, albo… bo ja wiem, radio włączmy.
– Głupio ci? Zaszalałaś i teraz żałujesz?
– Nie – zaprzeczyłam za szybko i może faktycznie trochę mi było głupio. – To nie tak. Może. Nie wiem. Nie chcę o tym myśleć. Opowiedz coś zabawnego, dobrze? A ja wrócę na S3 i trochę przycisnę. Może uda się nam wydostać z tego cholernego deszczu.
Jechaliśmy długo, pogoda się zmieniała, rozmawialiśmy o pierdołach i ważnych rzeczach, o ludziach i uczuciach. Było mi dobrze. Nie czułam napięcia ani strachu. Kiedy byliśmy już blisko, zatrzymaliśmy się jeszcze raz i kupiliśmy sobie kawę na wynos. I wiesz co? Zanim wsiedliśmy do auta, on mnie pocałował w usta. I umówiliśmy się na spacer po plaży nocą. Zawiozłam go pod ten ośrodek do Rewala, wróciłam do Trzęsacza, zgłosiłam się do pracy i od razu dostałam konia, lonżę i grupę dziesięciolatków. Byli za duzi na prowadzanie, a jednocześnie dość przerażeni wielkością wielkopolana. Poker chodził na lonży równo, po kilku godzinach podczas przerwy poznałam całą ekipę, zjedliśmy obiad i dostałam zakwaterowanie w domku letniskowym z jeszcze jedną koniarą i dwiema laskami ze zmywaka. Wszystkie były młodziutkie, marzyły o romansie i wieczorami wychodziły snuć się po plaży, by szukać miłości na ten sezon.
Po dziewiętnastej byłam wolna. Chciałam się spotkać z Wiesiem, ale on mógł się wyrwać dopiero koło północy. Cisza nocna była o dwudziestej drugiej, ale nikt nie liczył, że dzieciaki zasną przed północą. Wsiadłam w auto i pojechałam pod ten jego ośrodek. Kiedy w końcu się urwał, poszliśmy na plażę. Wiało, było chłodno, a on zrobił mi taką palcówkę, że aż błagałam, by mnie zerżnął, ale tego nie zrobił, cham.
– Alka plis, bez takich, jestem wyposzczona jak pustelnica, mam chujowy wibrator, a ty mi tu o takich sekscesach – jęknęła Beata.
– No, sorry, Bi. Taka prawda. Spotykaliśmy się każdego wieczora, głównie uprawialiśmy seks. Raz poszliśmy potańczyć, ale było głośno i tłoczno. Kilka razy spotkaliśmy się w dzień, bo albo on z młodymi przyjechał na konie, albo ja na przerwie obiadowej wyskakiwałam na plażę. Zachwyciły go moje rękawy, też chciał sobie zrobić tatuaż, choć niekoniecznie kolorowy. Umówiliśmy się nawet z jedną laską, która okazała się być tatuatorką. Miała mi zrobić małą poprawkę, bo biały kolor trochę zniknął, a jemu zaproponować coś drobnego, ale się spóźniłam. Nie było go u niej. Pytałam ją, nie widziała go. Wiesio wyszedł z kolonistami połazić po Rewalu, dzieciaki kupowały pamiątki i jadły lody. Wróciły same, bo jego nigdzie nie było. Zostawił kolonistów bez opieki. Nie ma go w pracy. Nie odbiera telefonu. Po prostu go nie ma, Beatko.
– Rozumiem. Faktycznie dziwne. Nie zabrał żadnych rzeczy?
– Nie. Byłam tam, w tym ośrodku. Zresztą te babki znają mnie z widzenia. Właściwie głównie ja pracuję z ich kolonią. Miał jednoosobowy pokój, bo to jedyny facet wychowawca. Otworzyły go. Nie zabrał swoich rzeczy. Jedynie portfel i telefon.
– Zgłosiłaś zaginięcie?
– Nie. Zrobiła to kierowniczka tej kolonii. Była na posterunku w Rewalu. Ale wiesz, mało czasu upłynęło. Pewnie założyli, że nic się nie dzieje. Podobno w pierwszej kolejności będą się rozglądać za topielcem.
– A ty nie wierzysz, że mógł się utopić – skwitowała Beata.
– Nie wierzę. I naprawdę się martwię. Lubię go. Nie tylko dlatego, że dobrze się rucha. Za całokształt go lubię. Opowiedziałam mu w końcu o znaczeniu moich rękawów. I o niej też. O mojej Zojce. Wiesz, to jej była ta praca o Piłsudskim.
– Rozumiem. Domyśliłam się. Muszę to sobie wszystko poukładać w głowie – odezwała się Beata. – Zostajemy w kontakcie. Ale teraz idziemy spać. Od jutra mam urlop. Ogarnę parę spraw i przyjadę do ciebie. Jeśli dobrze pójdzie, będę jutro, najpóźniej wieczorem.
1Baka (z j. jap., czytaj: baaka) – idiota, kretyn.
2Kanoyarou (z j. jap., czytaj: konojaru) – sukinsyn.
3Roba (z j. jap., czytaj: roba) – osioł.