Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zuzanna Arczyńska nie boi się trudnych tematów. Jak rasowy reporter śledczy wkracza na śliski grunt i gna z czytelnikiem przed siebie. W dodatku na swojej ziemi.
W miasteczkach takich jak Sulęcin, wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Komendant policji walczy o wpływy z wójtem, przemyt jest na porządku dziennym, a na nielegalne burdele policja przymyka oko, bo wszystkim się to opłaca. Jeśli ktoś miałby coś tutaj zmienić, to tylko obcy, albo… przypadkowo znalezione trupy.
Gdy mimozami jesień się zaczyna, na światło dzienne wychodzą tajemnice skrywane przez lokalną społeczność. Tymczasem Cezary Zegar i Marek Piątek – najlepsi policjanci powiatowej komendy – pomimo wzajemnej niechęci, romansują w najlepsze ze swoimi wybrankami. Silnymi, tajemniczymi kobietami.
Do czego doprowadzi ich ślepa miłość? I kto rozwikła kryminalną zagadkę?
Mroczny kryminał pełen zaskakujących zagadek, zwrotów akcji i ślepych tropów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Redaktor prowadzący: Marta Burzyńska
Redakcja i korekta językowa: Barbara Wrona
Projekt okładki: Olga Bołdok-Banasikowska
Konwersja do wydania elektronicznego: P.U. OPCJA
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2021
Wydanie I
ISBN: 978-83-66521-58-2
Przy ostatnim już automacie w miasteczku, który obecnie jedynie straszył wspomnieniem czasów, gdy nie w każdym domu był telefon, stała kobieta owinięta w ciemny prochowiec i wyglądała tak, jakby właśnie wydawała rozkazy. Jej postawa i ton wskazywały na kogoś, kto ma władzę lub jest bardzo dumnym człowiekiem. Jedynie treść rozmowy niesionej wiatrem temu przeczyła.
– Poradzisz sobie, córeczko! Ja sobie poradziłam. Moją część planu mamy już w toku. Wszystko idzie bezproblemowo. Nie ma miejsca na sentymenty. Nie obawiaj się i nie zniechęcaj. Jesteś zbyt dobra, by miało się nie udać. No i wszystko wiesz. Nie ma takiej siły na świecie, która zniweczyłaby nasz plan. Nie wahaj się. Miej odwagę użyć każdej broni. – Zachęcała i naciskała jednocześnie.
– Mamo, przecież wiem…
– Zaplanowałaś wszystko. Jesteśmy już w drodze i dlaczego miałybyśmy się cofać? To nie czas na skrupuły. Jestem z ciebie dumna, pamiętaj. To bardzo dobry plan i doskonale o tym wiesz. Sama go wymyśliłaś, a teraz ani słowa! Nie masz dużo czasu. Okazja może się nie powtórzyć. Do roboty!
#Niedługo przed świtem, gdy poszarzałe w ciemności pole pełne pióropuszów nawłoci było pokryte rosą, a na pajęczych niciach wisiały ogromne krople, czekając, aż w promieniach słońca zabłysną jak klejnoty, do polnej drogi, z tyłu, za blokami, podjechało zagraniczne, wyjątkowo szerokie, wojskowe auto. Kierowca zaparkował pomiędzy dzwonami do segregowania śmieci i wysiadł. Szeroki hummer zajął całe pobocze. Szofer poprawił czapkę, nasuwając ją mocniej na oczy i otworzył drzwi pasażera. Ktoś wysiadł z auta i zaczął biec w stronę zabudowań po przeciwnej stronie ulicy. Pościg nie trwał długo. W ciemności nie było widać dokładnie, co się dzieje, ale z oddali wyglądało to tak, jakby dwie potężne osoby prowadziły trzecią, drobną i skuloną, ścieżką wydeptaną pomiędzy wysokimi krzakami. Poruszały się wolno, doszły do ukrytych w krzakach resztek wersalki i po chwili wracały już tylko we dwie. W tym czasie obok zaparkował drugi hummer. Wychodzące z krzaków postacie wyprężyły się i odjechały, gdy pierwsze promienie słońca oświetliły mimozowe pole, odsłaniając jego oszałamiającą żółć.
Po chwili dwie inne postacie targały na pole wspólnie i raczej bez wysiłku długi wór, ale poszły w zupełnie innym kierunku. Wracały bez pośpiechu, nikt nie rozglądał się nerwowo. W końcu wypaliły po papierosie i wsiadły do samochodu. Kiedy ich auto zakręciło i wjechało na drogę na poligon, osiedle jeszcze spało, a nowy dzień budził się leniwie, pośród jęków i przeraźliwego kwilenia pomieszanego ze słowami modlitwy mamrotanej w kompletnie nieznanym tu języku. Zawinięta w wielką płachtę drobna postać szła wolno i z wysiłkiem w kierunku porzuconego worka. Nie doszła.
Ładny ranek był. Sama wiesz. A… no tak, ty nie wiesz, bo nie wstajesz przed dziesiątą. W sumie, rozsądnie. Chłodne powietrze działało bardzo ożywczo na wszystkich, którzy musieli wyjść z domów. No i ten zapach. Koniec sierpnia pachniał mgłą i wilgocią – westchnął spokojnie i głęboko. – Za osiedlem na łąkach pyszniły się żółte grzywy mimoz. Mówię ci, piękny widok. Fala wyjeżdżających do roboty właśnie minęła. Sznur samochodów leniwie zjechał z góry i zniknął w mieście. Teraz nadeszła pora na starszych ludzi z pieskami osrywającymi regularnie trawniki, chodniki i te beznadziejne miejsca zwane dumnie placami zabaw. Że też ludzie w ogóle pozwalają w tym syfie bawić się swoim dzieciom.
Nie, kurwa. Żaden ze mnie poeta ani filozof. Zawsze chcesz mieć wszystko szczegółowo, to chociaż słuchaj uważnie. Tak, nagrałem na dyktafon, to odtwarzam… przykładam się, rozumiesz? Daj to sobie od początku opowiedzieć… Dobra! Już nie pieprzę… Tak piłem, jasne, że piłem i to dużo. Uwierz mi, dziś bez tego byłoby ciężko. Ale rozumiesz, tak? To tylko koloryt lokalny. Wtedy wiesz, nie tylko kto i co, ale i dlaczego. No posłuchaj wreszcie. Wczuj się choć trochę.
Zimno było i mokro. Już mówiłem. Ta baba, pani Kazia, jak co dzień, ruszyła ścieżką między mimozy, mając nadzieję, że tym razem w nic nie wdepnie, nim jej pupil załatwi swoje potrzeby. Nie pozwalała, by jej Hałek brudził przed klatką trawnik. Była z tego znana. I nie chodziło wcale o to, że sprzątała po swoim psie. Ona dbała o niego jak o własne dziecko. No ma takie dziwactwo, jak niemal wszyscy starzy ludzie. Gdy jej pies tylko nafajdał, od razu wycierała mu pupkę jak dziecku chusteczkami z Biedronki i pozostawiała po sobie widocznego z daleka papierzaka, za co nienawidzi jej osiedlowa sprzątaczka i wyzywa od pieprzniętych wariatek. Wiem, bo z nią też gadałem.
Wilgotne powietrze sprawiało, że panią Kazię, wieloletnią, ale emerytowaną już listonoszkę bardzo bolały kolana. Wiadomo, wilgoć źle wpływa na stawy, a ona już swoje w życiu przeszła i pamięta czasy, gdy nie było skrzynek na listy, i musiała nie tylko polecone na górę nosić, ale i kartki świąteczne na każde czwarte piętro. Postanowiła więc dziś się nie przemęczać i zamiast rytualnego spaceru „pod las i nazad”, jak mawiała, stanęła na pierwszym łysawym wzniesieniu i łaskawie odpięła psią smycz od obroży. Hałek wyrwał się biegiem radośnie, bo rzadko miał możliwość pobiegać, a był psem stanowczo zbyt młodym na powolne spacery z leciwą staruszką. Wpadł między pokrzywy, przeskoczył skitrane w chaszczach cuchnące, zgniłe wersalki, które menele przytargali spod śmietnika, by mieć na czym dupsko posadzić, cedząc zawartość około litrowej nalewki, i zniknął z czujnych oczu leciwej właścicielki.
Pani Kazia bywała cierpliwa, ale tylko czasem i tylko trochę. Zerkała nerwowo na zegarek, jakby pies miał świadomość tego, że jego czas zbliża się do końca i powinien zadbać, by się nie spóźnić, a to tym bardziej, że od strony bloków nadciągała, jak nieuchronna sprawiedliwość, Zielińska z klatki obok, z tym wiecznie ujadającym z balkonu kundlem Pimpkiem. Nie żeby Hałek miał rodowód. Był mieszańcem owczarka z czymś dużo mniejszym, ale pani Kazia zawsze uważała, że jej pies został po prostu bardzo dobrze wychowany.
Czas uciekał nieubłaganie. Zielińska była coraz bliżej i nerwowa pani Kazia zapragnęła wracać do domu bardziej niż zwykle. Nawet przez minutę nie chciała stać obok tej bezbożnej baby, co to do kościoła nie dało się jej zagnać nawet na pasterkę i odprawiła ministrantów, gdy przyszli po kolędzie, mówiąc, że nie ma czasu na głupoty, bo jej serial leci. Zapragnęła zdezerterować z łąki. Ruszyła do przodu jak komandos, rozgarniając przed sobą mimozową dżunglę. Przedarła się przez pokrzywy, podeptała ostrożnie osty, które też były jej wzrostu, a niektóre większe od niej, ten biały z pióropusz przekwitniętych kwiatów, rozgarnęła mimozy i na chwilę zniknęła z pola widzenia. Wlazła w wydeptaną pijacką nieckę, w której stary dywan wrósł w ziemię i zarósł już mchem, ale jeszcze niczym więcej. Zwolniła, bo łatwo było się tam wypieprzyć i obtłuc sobie dupsko. Potem wdrapała się na połamany cuchnący fotel stojący tuż przy wersalce, która kiedyś była własnością tej młodej doktorowej, co to zadziera nosa i przez telefon gada w obcych językach, nim przyjechała do niej skórzana kremowa kanapa, będąca obiektem zazdrości w całej klatce schodowej. Podparła się przez chwilę o drewniane stylowe oparcie, wyprostowała i absurdalnym głosem nieznoszącym sprzeciwu zawołała jak dziewiętnastowieczna niańka na dziecko.
– Hałku, proszę natychmiast wrócić! Na–tych–miast! I żebym nie musiała powtarzać. – Pies, rzecz jasna, nie miał pojęcia o tym rozkazie wydanym z powagą co najmniej bohaterskiej Emilii Plater. Kazimiera musiała zniżyć się do postępowania, którym gardziła. Włożyła niezbyt czyste palce do ust i zagwizdała tak, jak ją w dzieciństwie starszy brat nauczył, gdy potrzebował czujki, migdaląc się na strychu z córką organisty. – Wiem, brzmi głupio, ale tak się tłumaczyła z tej, jej zdaniem skandalicznej umiejętności, to powtarzam.
W oddali zafalowało mimozowe pole. Pies biegł, ale specjalnie się nie spieszył. To był raczej kłus, niż oczekiwany przez pańcię galop. Nim wpadł w wersalkową przystań i zacumował u stóp swojej pani, Zielińska nieomal dotarła na miejsce. Sunęła jak parowiec po bezbrzeżnym, żółtym oceanie. Tu zaczyna się jej część historii.
Była tuż przed pokrzywową przeprawą, gdy szczęśliwy, zziajany pies wyłonił się z krzaków. Wtedy nadpływająca z godnością zobaczyła jak listonoszka chwyta się za głowę, piszczy, a następnie bezwładnie pada. Zielińska rozgarnęła zielsko i luknęła na nieprzytomną sąsiadkę, leżącą częściowo na wersalce, a częściowo wgniecioną w górkę usypaną ze zgniłej cebuli i jabłek. Nic dziwnego. Pół osiedla wynosiło tam swoje śmieci. Cuchnęło strasznie. Taką zgnilizną piwniczną. Tak to określiła, choć się zarzeka, że od lat do własnej piwnicy nie chodzi, bo się boi imprezującej tam młodzieży. Ponoć piją tam, palą, żrą pizzę i się rżną na hektary, ale ona wie o tym tylko ze słyszenia. Ciekawe, prawda? Co to za młodzież, co chce się w piwnicach bawić. Świat się stacza. Zielińska przywiązała smycz Pimpka do połamanego fotela i niechętnie sprawdziła puls Kazimiery. Bała się, że ta się nagle ocknie i zacznie wrzeszczeć jak obdzierana ze skóry, bo to taka świętojebliwa idiotka. Mogłaby zacząć wrzeszczeć, że ktoś ją gwałci, a nie cuci, fantastka jedna. Podobno nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać, bo obcym ludziom w sklepie wytyka, że mięso kupują w piątki zamiast ryby, a przecież w Polsce się pości.
Puls był. Zielińska wyjęła w pośpiechu telefon i zrobiła jej kilka zdjęć na tak zwaną pamiątkę i może żeby wyciągnąć od ofiary parę złotych na karmę dla psa. Wtedy zauważyła, że leżący niemal u stóp swej pani Hałek nie tylko cuchnie, bo jak to pies wytarzał się w padlinie, ale i ogryza coś, co wygląda jak ludzka ręka, a raczej jej resztki.
Zielińska lubi kryminalne seriale. Nawet bardzo. Teraz poczuła, że sama bierze w takim udział. Była przekonana, że dokładnie wie, co ma robić. Ze stoickim spokojem wybrała numer do znanego jej policjanta z klatki obok, z którym – na nieszczęście – to ja byłem na patrolu i oświadczyła mu bez wstępów, że pies jej sąsiadki właśnie ogryza ważny materiał dowodowy i należy bezzwłocznie wysłać tu grupę dochodzeniową, bo póki co ona sama zabezpiecza szczątki. Zabrzmiało to tak komicznie, że chłop się głośno roześmiał i mnie obudził. Podobno wyobraził sobie, jak sam tę wyimaginowaną grupę dochodzeniową wysyła. Też bym jebnął śmiechem.
Drzemaliśmy właśnie w radiowozie pod żydowskim cmentarzem, więc trochę to trwało, nim dotarliśmy na miejsce. No i po drodze dzwoniliśmy do swoich. Po jakiś czterdziestu minutach pojawiliśmy się, choć nic by się nie stało, gdybyśmy jeszcze po drodze zatankowali, bo ona i tak tam wszystkiego pilnowała. Zdążyła nawet odprowadzić do domu swojego psa i się przebrać. Zajechaliśmy od Jana Paska. Tam jest taka gruntowa droga ubita niemal do samego lasu, która dzieli tę cholerną łąkę na pół. Ktoś łaskawie oznaczył to miejsce, wbijając w ziemię kawałek kantówki i mocując do niej tabliczkę z namazanym napisem, który już wyblakł i jest teraz jasnoróżowy zamiast czerwonego, ale i tak łatwo trafić. Po jakichś stu metrach zauważyliśmy ruch w krzakach. To byli ratownicy medyczni. Krzywiąc się koszmarnie, stawiali na nogi cuchnącą zgniłą cebulą i jabłkami panią Kazię. Oni zajechali od osiedla, to ścieżkę mieli wydeptaną, cwaniaki. My przedzieraliśmy się od dołu. Pies radośnie merdał ogonem, a przy tym walił trupem i rozkładem tak, że jeden się porzygał, gdy tylko do niego podszedł. Ale i tak najlepsza była Zielińska. Baba wymyśliła sobie, że jest Brennan, ta z Kości. Stała w białym fartuchu, jak w mięsnym albo w rybnym w PRL-u i w żółtych rękawiczkach, wiesz, za dużych, takich do czyszczenia kibli, i wrzeszczała na ratowników, że depczą miejsce zbrodni oraz cenny materiał dowodowy. Do tego wciąż robiła zdjęcia komórką. I oczywiście w tym chaosie nikt nie pomyślał nawet przez moment o tym, żeby psu zabrać tę dłoń, a właściwie chyba rękę. Panią Kazię po wstępnym przesłuchaniu wysłaliśmy do domu, żeby wykąpała siebie i psa. Hałek nie chciał nigdzie iść bez smyczy, a ta gdzieś zniknęła w tym chaosie. Szukaliśmy, ale zamęt był taki, że nic to nie dało. Biedna babina musiała wziąć na ręce wyrywającego się kundla i z takim cuchnącym padliną iść do chaty. Sama śmierdziała jak wysypisko bioodpadów, a do tego aromacik. Mówię ci, szła kobita i płakała łzami jak grochy, a ludzie się na boki rozchodzili, jak wody Morza Czerwonego przed Izraelitami uciekającymi z Egiptu, bo nie dało się tego znieść. Potem poszedłem z nią jeszcze pogadać, stąd szczegóły historii. Nawet po dwóch godzinach mieszkanie nadal waliło koszmarnie i oboje woleliśmy rozmawiać na balkonie, niż w środku.
Rękę, wiadomo, wrzuciliśmy do worka i czekaliśmy na pomoc. Samo odebranie psu było dość traumatyczne, bo mu kawałek w pysku został i martwiliśmy się, że go połknie, ale daliśmy radę.
Właściwie nawet nie rozwijaliśmy taśmy, bo skąd mamy wiedzieć skąd – dokąd? Niech o tym góra zadecyduje. Przecież trzeba tam było znaleźć resztę tego ciała i ktoś powinien przejąć dowodzenie nad tą akcją. A tak tylko hałas i Brennan-Zielińska, jak kierowniczka mięsnego.
Potem pojawiły się ważniaki. Oczywiście Czas na czele. Kazał nam ogrodzić tę cholerną łąkę. Całą. I do tego nikogo nie wpuszczać. Myśleliśmy, że ześwirował. Tam tak normalnie to i dzieci się bawią i jeszcze dziki biegają. Weź zapanuj nad tym samą taśmą. Poza tym zaraz jej zabrakło, a ludzie nadal leźli w to miejsce niby wyprowadzać psy, a tak naprawdę ze zwykłej ciekawości. Śmiechu warte. Czas najpierw wysłał Cinka po zapas taśmy, potem zajął się kierowniczką zamieszania. Zmarszczył się na nią jak dupa do bicia i jak nie ryknie! Powiedział od razu, że albo Zielińska wróci natychmiast do chaty oglądać seriale, albo po nią przyśle karetkę z ciasnym ubrankiem z Międzyrzecza. Psychiatryk ją przekonał. Widać nie lubi opiętych kaftanów z długimi rękawami. W końcu poszła sobie obrażona, zabierając telefon, a w nim milion zdjęć, które serio mogłyby się przydać. A potem zaczęła się gehenna. Zaczęliśmy przeczesywać ten teren.
To był dopiero porąbany pomysł. Spróbuj znaleźć ciało w dwumetrowych żółtych chaszczach. Zaraz masz rzepy w kudłach, gębę w pajęczynach i łazi po tobie mnóstwo stworzeń, co to mają setki nóg. Ohyda. Nie widać nawet, gdzie stajesz. Nic nie widać. No i tak się dziwnie złożyło, że w tym burdelu to właśnie ja niemal wlazłem w trupa, nim poderwało się znad niego miliard much. Właściwie to było okropniejsze niż cokolwiek, co w życiu widziałem. Nie wiem, czy umiesz to sobie wyobrazić. Z wojskowego śpiwora wystawała tylko głowa. Za to śpiwór cały się poruszał. Wiesz, tak, jakby trup chciał… bo ja wiem…przeciągnąć się, albo na bok położyć. Jak jakieś zombie. Kurwa, to było tak okropne, że ja pierdolę. To oczywiście robaki. Wewnątrz było ich tyle, że nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Ja to widziałem i dotąd w to nie wierzę. Spanikowałem. Potem ze dwa razy nabrałem powietrza i w końcu krzyknąłem, że mam. Zewsząd nadbiegli ludzie. Potem zobaczyli to co ja i efektu nie trzeba się długo domyślać. Ale było zbiorowe rzyganie! Atrakcja miesiąca. Mówię ci. Wszyscy haftowali. Co do jednego. Sami macho. Szkoda, że wtedy nikt nie robił zdjęć. To by dopiero było. Banda mundurowych biało-zielonych na twarzy. Ekstra.
Tylko, że wiesz, szybko się okazało, że to nie był ten trup, którego szukaliśmy. Ten, jak na złość miał obie ręce. Sprawdziliśmy, otwierając ten ruchomy śpiwór. Kobieto, co tam się działo, to masakra! To, co się stamtąd poderwało, rozlazło i rozsypało, przechodzi ludzkie pojęcie. Znaczy, że w śpiworku było ciepełko.
Czas klął jak nigdy. Na wszelki wypadek zadzwonił na chirurgię i przepytał ordynatora, czy im się po amputacji jakaś ręka nie zagubiła, bo parę lat temu mieli tu pamiętne śledztwo w sprawie nogi z wysypiska śmieci. Miesiąc szukali ciała, a noga była ze szpitala, po amputacji, bo ktoś nawalił, segregując odpady biologiczne. Czas miał właściwie na urlop iść, a tu nagle wysyp trupów się nam trafił. Istny urodzaj. Można by powiedzieć: trupobranie, tylko my bez koszyczków, a za to wyposażeni w czarne worki na zwłoki. Po jakiejś godzinie znaleźli tego drugiego. Był przykryty starą różową kołdrą, taką peerelowską znaczy, co to z jednej strony różowa jest, a z drugiej w jakieś bure kwiatki. Chyba pies musiał ją z tego ciała zdjąć. Tak główkuję. Czas stanął nad zwłokami na szeroko rozstawionych nogach jak kowboj, co mu konia zarąbali, i kurwował na czym świat stoi. Kazał oba ciała spakować i wieźć prosto do laboratorium do Gorzowa.
Pozornie to się wydawało dość proste. Ale nie wierz w to, że tak było. Z tym bez ręki podczas pakowania był taki kłopot, że jakieś dzikie pszczoły sobie zrobiły ul w jego klatce piersiowej. Chujnia, jak ja pierdolę. Podnoszą ciało, a tu pszczoły atakują i miód się leje. Do słodkiego od razu zleciały się nowe owady, a my to nie pszczelarze. Zajebioza, powiadam ci. Pszczoły bzyczą i żądlą. Czas wrzeszczy, że jak ktoś ma alergię na użądlenia, to ma spierdalać ile sił w nogach. Starzyński się zerwał, jak to usłyszał i na oślep uciekał, wyjebał się na mchu w tej pijackiej niecce, bo tam woda stała, to ślisko i krzyczy, że pewnie nogę złamał. Oczywiście nikt go nie słuchał, bo wszyscy zajęci, więc wstał i pokuśtykał do domu. Ofiara losu, daję słowo.
Kierowca z kolei ryja drze, że on tego truchła wieźć nie będzie, bo robactwo i smród, to mu spakowaliśmy trupy w worki, a te w kolejne worki na wszelki wypadek, i szczelnie je zamknęliśmy, żeby mu nic nie łaziło po plecach po drodze, bo nie dość, że cuchnie i prawie żywe, to jeszcze dodatkowe atrakcje. Tak sobie myślę, że chłopaki w laboratorium musiały nas dziś znienawidzić. Dobrze, że jeszcze jest ciepło, to kierowca okna mógł mieć otwarte i nie waliło martwą zgnilizną tak bardzo.
Takie rzeczy, jak ten ul, to ja pamiętam z historii o Samsonie i Dalili z Biblii, tylko że nigdy nie sądziłem, że to mogłoby się w realu wydarzyć. Istna masakra – nigdy w życiu tego nie zapomnę, bo nawet gdybym chciał, to mi się tak wryło głęboko w pamięć, że się nie da. To taka trauma na zawsze. Potem Czas podzielił obowiązki. No i podzielił ludzi. Nie chciałem się wychylać, ale pewnie dlatego, że byłem na miejscu i znalazłem tego trupa, dostałem rozkaz, żeby przejść do jego zespołu.
No jak to, po co ci to wszystko szczegółowo opowiadam? Płacisz mi za wiedzę, nie? Marita, ogarnij się, proszę! Właśnie ci powiedziałem, że nie pracuję teraz tam, gdzie dotychczas i nie mogę cię uprzedzić o kolejnych nalotach. Musisz sobie sama radzić. Dasz radę. Mam inną robotę. Muszę się na jutro dowiedzieć, kiedy ostatnio jeździli po tej łące tą ogromną maszyną, wycinali i zbierali drzewa. Bo wiesz, tu osiedle domków ma być. Właściwie nikt tej ziemi nie chce kupić od lat, ale musi czasem atrakcyjnie wyglądać, więc wiosną sprzątają łąkę i ona przez tydzień wygląda jak plac, a potem znowu entropia i wszystko naraz: dzicz, dziki i dzikie śmietnisko.
A tobie jak minął poranek?
Aha. Fakt. Nie moja rzecz. No to chuj. Dobra. Jakby co, zadzwonię. A gdybyś coś usłyszała ciekawego, to daj znać. Ok. I wpadnę poruchać na dniach. – Odłożył telefon, rozparł się w fotelu i spojrzał na kobietę, która maskowała ciekawość, rozwiązując krzyżówkę. – Nie lubię szmaty – mruknął. – Wszystko usłyszałaś, czy muszę coś powtórzyć? – spytał leniwie. Przy niej nigdy nie musiał udawać idioty.
– Kobiety czy mężczyźni? – Nawet nie podniosła głowy znad książeczki, do której błyskawicznie wpisywała hasła.
– Co? – W pierwszej chwili nie zrozumiał pytania.
– Te trupy, ofiary, to kobiety czy mężczyźni?– powtórzyła, podnosząc lekko głowę znad krzyżówki.
– Nie wiem. Chyba nikt nie wie. Jak się dowiemy, to ci powiem. Zawsze mi się coś popieprzy. Miałem rozgryźć w policji siatkę korupcyjną, a będę szukał morderców. Wewnętrzny się nie ucieszy. I nic nie mogą zrobić, bo by to było podejrzane, gdyby mnie zaczęli teraz na siłę przenosić. Wypijesz ze mną kawę? Idę nastawić wodę. – Wstał i przeciągnął się. Zbyt długie siedzenie w jednej pozycji i to z telefonem przy uchu zawsze sprawiało, że drętwiał, więc nie lubił bezruchu.
– Spoko. Chętnie się napiję. Pomyśl też, jak mogę ci pomóc.
– Wypijemy i pogadamy. Na razie nie mamy punktu zaczepienia. Jeśli chcesz, możemy pooglądać zdjęcia. Ale uprzedzam, nie ma na nich niczego ładnego.
Koniec wersji demonstracyjnej.