DZIEWCZYNA BEZ MAKIJAŻU - Zuzanna Arczyńska - ebook + audiobook + książka

DZIEWCZYNA BEZ MAKIJAŻU ebook i audiobook

Zuzanna Arczyńska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W niewielkiej miejscowości Karina w skrajnej biedzie wychowuje swoje cztery córki zamykając się z nimi w ciasnym pokoju ze strachu przed przemocowym alkoholikiem.

Pewnego dnia najstarsza z nich informuje ją, że w najbliższą sobotę wychodzi za mąż za kogoś zupełnie obcego.

Jak zmieni się ich życie? Kim okaże się piękny mąż Angeliki? Ile kosztuje pięć lat w papierowym małżeństwie i co nie jest w nim na sprzedaż?

Historia o kobietach, które jak lwice walczą o rodzinę i o to, by zachować godność pomimo ubóstwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 0 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
4,5 (39 ocen)
28
8
0
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mimusia

Nie oderwiesz się od lektury

Wydana ładniej niż premiera. Dopieszczona i okładka w końcu nie obiecuję gruszek na wierzbie. Czyta się dobrze, szybko, brak niepotrzebnych opisów bibelotów i zdarzeń nie mających znaczenia dla akcji książki. Ciekawe relacje międzyludzkie no i historia... Niby Kopciuszek, a jednak charakterna laska.
10
cyla1
(edytowany)

Nie polecam

Książka o wszystkim i o niczym. Milion wątków, a żadnych konkretów. Mam wrażenie, że poboczne wątki były pokazywane jako ważniejsze niż historia głównych bohaterów. Nie było między nimi żadnej chemii ani nawet starań. Tak naprawdę ledwo ze sobą rozmawiali, a na końcu jest mowa o jakiekolwiek miłości... Książka się ciągnęła niemiłosiernie, a na końcu oczywiście historia niedokończona, bo za pewne będzie druga część.... A jeśli nie to był to kompletnie stracony czas
10
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca fabuła. Polecam gorąco 😘. Dobrze że jest c.d.
00
Armonik

Nie polecam

Bardzo dziecinna . Nie polecam szkoda czasu .
00
MR4747

Nie oderwiesz się od lektury

🔥🔥🔥
00

Popularność




Zu­zanna Ar­czyń­ska

DZIEW­CZYNA

bez ma­ki­jażu

Tekst © Co­py­ri­ght by Zu­zanna Ar­czyń­ska

Wy­dawca © Co­py­ri­ght by Zu­zanna Ar­czyń­ska

Ka­te­go­ria: Ro­mans oby­cza­jowy

Ję­zyk: pol­ski

Opis

W nie­wiel­kim mie­ście matka w skraj­nej bie­dzie wy­cho­wuje cztery córki. Pew­nego dnia naj­star­sza oznaj­mia, że wy­cho­dzi za mąż. I to już w naj­bliż­szą so­botę. Kim okaże się mąż An­ge­liki? Dla­czego ofe­ruje kro­cie za na­zwi­sko mło­dej żony?

Hi­sto­ria o ko­bie­tach, które jak lwice wal­czą o każdy dzień, aby god­nie żyć i za­pew­nić lep­szą przy­szłość dzie­ciom. Jaką cenę trzeba za to za­pła­cić? Co można ku­pić, a co nie jest na sprze­daż? Matka i córka co­dzien­nie za­dają so­bie te py­ta­nia.

Co­py­ri­ght©Zu­zanna Ar­czyń­ska

All ri­ght re­se­rved

WSZEL­KIE PRAWA ZA­STRZE­ŻONE

WĘ­DRZYN 2024

Re­dak­cja: Mał­go­rzata Wi­śniew­ska

Ko­rekta ję­zy­kowa: Mał­go­rzata Wi­śniew­ska

Pro­jekt okładki: Na­ta­lia Kul­piń­ska

Źró­dło okładki: www.fre­epik.com

Ła­ma­nie i skład: Mał­go­rzata Wi­śniew­ska

Wy­da­nie II 2024

ISBN: 978-83-972162-1-1

Wszyst­kim dzie­ciom, któ­rym jest trudno,

bez względu na ich wiek.

Z. Ar­czyń­ska

ROZ­DZIAŁ 1

„Mamo, wy­cho­dzę za mąż”. Albo ina­czej: „Mamo, po­sta­no­wi­łam wyjść za mąż”. A może: „Wpad­nij w so­botę na mój ślub, ma­mu­siu. Bę­dzie faj­nie”. Jak ja mam jej to po­wie­dzieć? Cho­lera! Może nie po­wie­dzieć? Co ro­bić? Co ro­bić?! Schody się koń­czyły, a An­ge­lika wciąż nie miała po­my­słu na to, jak wy­brnąć. Mu­siała za­pro­sić matkę na wła­sny ślub. Obie­cała, że jej ro­dzina bę­dzie tam na pewno. Oczy­wi­ście oprócz sta­rego. Jemu nie po­wie.

Jesz­cze czego! Stała na pół­pię­trze za­py­zia­łej klatki scho­do­wej w cuch­ną­cej ko­cim mo­czem ka­mie­nicy przed odra­pa­nymi drzwiami, pod któ­rymi hu­lał wiatr. Co z tego, że były za­byt­kowe, skoro nie­szczelne i nie dało się za­ło­żyć w nich nor­mal­nego zamka? Zresztą po co komu za­mek do miesz­ka­nia, z któ­rego ni­czego nie warto kraść? Nic nie ma tam war­to­ści. Nic prócz lu­dzi.

We­szła do środka. Miała na­dzieję na ko­niec smrodu, a na­stą­piła je­dy­nie zmiana. Stary znów na­lał gdzieś w ką­cie i pew­nie spał oszczany. Nie dziwne, że matka wo­lała wą­skie po­sła­nie An­ge­liki od le­że­nia u boku pi­ja­nego, cuch­ną­cego wie­prza, który dawno temu za­po­mniał, do czego służy my­dło. Cud, że tra­fił do domu, bo ze trzy noce go nie było. W su­mie trzy spo­kojne noce z rzędu to kom­fort, który zda­rzał się rzadko, a za który nie trzeba było pła­cić.

Matka w kuchni kro­iła ce­bulę. Pła­kała. An­ge­lika za­sta­na­wiała się, dla­czego zda­rza się to za­wsze wła­śnie wtedy. Może to me­toda, by w biały dzień wy­lać z sie­bie smu­tek i nie być osą­dza­nym? Być może matka miała już tak dość nę­dzy, że po­trze­bo­wała pre­tek­stu, by móc nad swoim ży­ciem jaw­nie szlo­chać? Dziew­czyna ni­gdy o to nie za­py­tała. Nim odło­żyła ple­cak w po­koju, który dzie­liła z trzema młod­szymi sio­strami, wy­jęła z niego paczkę fa­jek – jak ni­gdy: marl­boro – i po­szła do kuchni. Usia­dła tuż obok matki, się­gnęła po po­piel­niczkę i po­sta­wiła ją przed sobą.

– Zrób so­bie prze­rwę, mamo. Za­pa­lisz?

Ro­dzi­cielka spoj­rzała oczyma czer­wo­nymi od pła­czu, wy­tarła twarz rę­ka­wem, po­cią­gnęła no­sem i bez ostrze­że­nia dała jej w gębę. An­ge­lika chwy­ciła się za po­li­czek, wstała ner­wowo i już miała wyjść, gdy matka się­gnęła po pa­pie­rosa z jej paczki.

– Mó­wi­łam, nie pusz­czaj się! Skąd masz na dro­gie fajki? Skąd w ogóle bie­rzesz tę kasę?

– Pi­szę wy­pra­co­wa­nia za pie­nią­dze! Prze­cież ci sto razy mó­wi­łam! A so­boty… No to prze­cież wiesz.

– To na dupę so­bie coś kup, a nie prze­pa­lasz! Spodnie dziu­rawe, a kurtkę czwarty rok no­sisz. Już się w niej po pra­niu ocie­ple­nie zbiło w grudy i rę­kawy masz jak gołe.

– Do­sta­łam te fajki. – Od­pa­liła pa­pie­rosa.

Matka ro­lo­wała swo­jego w pal­cach i cze­kała na za­pal­niczkę.

– Sra­nie w ba­nie. Ja ra­czej marl­boro nie do­staję od ni­kogo. Je­śli usły­szę, że się pusz­czasz, to cię go­łymi rę­kami za­tłukę, ja­sne?

– Mamo, mam sprawę. – Dziew­czyna spo­koj­nie wy­dmuch­nęła dym. – Tylko mnie po­słu­chaj, za­nim mi znów w gębę przy­pie­przysz, do­bra? I ani słowa sta­remu, bo wszystko ze­psu­jesz.

– Co znowu wy­my­śli­łaś? Tylko nie mów, że na stu­dia chcesz iść… – wes­tchnęła ciężko i zwie­siła głowę. – Już roz­ma­wia­ły­śmy. Nie mam na to pie­nię­dzy i nie będę miała. Prze­cież to ro­zu­miesz.

– Za mąż wy­cho­dzę. – Na­sto­latka za­cią­gnęła się głę­boko i oparła o krze­sło.

Matka wy­bu­chła śmie­chem, strzą­sa­jąc po­piół z pa­pie­rosa. Usia­dła i krę­ciła głową, na­bi­ja­jąc się jak z do­brego ka­wału.

– Ja­sne. Kiedy? – za­drwiła, za­cią­ga­jąc się i wy­pusz­cza­jąc kó­łeczka dymu. – I co to za książę z bajki za­bie­rze cię złotą ka­retą do lep­szego świata?

– W so­botę. W tę so­botę, czyli za pięć dni. – Świa­do­mie olała drugą, drwiącą część py­ta­nia.

Matka spo­waż­niała.

– An­ge­lika, co ty pie­przysz, có­ruś? Taka mą­dra, a taka na­iwna. No co ty?

– Mamo, daj so­bie opo­wie­dzieć… – Strzą­snęła po­piół. – Dziś pod szkołą stała taka wy­pa­siona au­dica. – Oparła się łok­ciami o stół i po­pra­wiła zbyt długą blond grzywkę. – Wielki za­ro­śnięty fa­cet za­cze­piał dziew­czyny. Py­tał, czy by któ­raś nie wy­szła za mąż, bo mu żona jest pil­nie po­trzebna. Pro­po­no­wał ty­powe pa­pie­rowe mał­żeń­stwo, tylko że on taki star­szy… No, ze trzy­dzie­ści parę lat, mak­sy­mal­nie cztery dy­szki ma. Wszyst­kie się śmiały. Do­bry żart, nie? Wła­ści­wie już ze­szłam ze scho­dów i mia­łam skrę­cać do domu, ale za­czę­łam głów­ko­wać. Wiesz, przez łeb mi prze­le­ciało, że nie może już być go­rzej. Jak się tak za­sta­no­wi­łam, to wró­ci­łam i spy­ta­łam, co ten bro­dacz kon­kret­nie ofe­ruje.

– Czyś ty, dziecko, ro­zum po­stra­dała?

– Dasz skoń­czyć?

Matka tylko przy­tak­nęła.

– Ja cię nie py­tam o radę. De­cy­zję już pod­ję­łam. Słu­chaj. To był ochro­niarz. Ten, co py­tał. I tłu­macz. Kan­dy­dat na męża sie­dział w środku. Ru­sek. Jak wy­siadł, to ni­czego so­bie. Pew­nie stu­dent, a może gang­ster, cho­lera wie. Blon­da­sek. – Za­cią­gnęła się i prze­wró­ciła oczami. – Od razu wi­dać, że na­dziany. Ubrany jak z ka­ta­logu, same fir­mowe rze­czy. Wy­glą­dał jak cho­dząca re­klama. Ładny. Nie wsia­dłam z nimi do auta, bo się ba­łam. Tyle się złego dzieje na świe­cie: po­rwa­nia, za­bój­stwa… – Ge­sty­ku­lo­wała. – Wiesz, w ży­ciu trzeba być ostroż­nym. Za­wsze to po­wta­rzasz. On, gdy wy­siadł, za­pro­sił mnie na kawę. Ma fajny głos. Mó­wił po an­giel­sku. Po­szli­śmy do knajpy, za­mó­wił i za­raz się ten ochro­niarz do­siadł, bo do­je­chał i za­par­ko­wał. Przy­dał się bar­dzo, bo jak się mia­łam z tym mło­dym po­ro­zu­mieć? Moim bied­nym szkol­nym an­gli­kiem? Co z tego, że wku­wam go­dzi­nami, skoro mó­wię tylko na za­ję­ciach? To do­piero byłby ob­ciach. Zresztą Ru­sek tylko słu­chał, a ja z tym Ar­kiem ga­da­łam. Sprawa wy­gląda tak, że chło­pak ma ojca uwi­kła­nego w coś po­li­tycz­nego w Ro­sji. Mó­wił, że go Pu­tin nie­na­wi­dzi i chce za­mor­do­wać. Stary ma­ją­tek wy­pro­wa­dził z kraju. Zdą­żył, udało mu się. Te­raz pa­trzy, żeby jego dzieci były bez­pieczne. To nie będą jed­no­ra­zowe pie­nią­dze, mamo, a utrzy­ma­nie na pięć lat. Cho­dzi o to, by ten chło­pak po ślu­bie do­stał na­sze na­zwi­sko, a nie ja jego. On so­bie tu bę­dzie ja­kiś biz­nes krę­cił. Nie wiem jaki. Nie py­ta­łam. Dom już ku­pił. Tę pu­stą willę, co stała na sprze­daż na wzgó­rzu na prawo od wy­lo­tówki, tak w głębi, na skraju mia­sta. Pew­nie i tak wiesz którą. – Matka po­twier­dziła, ki­wa­jąc głową. – Oni mają swoje wa­runki. Trzeba ra­zem za­miesz­kać, choć wia­domo, że to bę­dzie osobno. Wy­no­szę się stąd, mamo. – Córka pod­nio­sła głowę, po­pa­trzyła matce w oczy i od­gar­nęła grzywkę. – Te­raz po­słu­chaj uważ­nie: dziew­czynki za­bie­ram ze sobą. Na­wet nie dys­ku­tuj. Je­śli bę­dziesz opo­no­wać, zro­bię to ofi­cjal­nie przez sąd. Bę­dzie mnie na to stać. Wy­bacz, że tak sta­wiam sprawę. Ty mo­żesz zo­stać z tą mendą, je­śli chcesz – ru­chem głowy po­ka­zała na po­kój, w któ­rym chra­pał oj­ciec – albo się cie­szyć, że wy­gra­łam dla nas los na lo­te­rii, i prze­pro­wa­dzić się do willi już w pią­tek lub na­wet w czwar­tek. Od razu wy­stą­pisz o roz­wód z tym me­ne­lem. Na­tych­miast. I ni­gdy, pa­mię­taj, ni­gdy nie wtrą­cisz się do mo­jego mał­żeń­stwa. Pod­czas ślubu i we­sela bę­dziesz cała w skow­ron­kach, a stary o ni­czym się nie do­wie. Przy­naj­mniej nie od cie­bie.

Pa­pie­ros w ręce dziew­czyny się skoń­czył i z ner­wów chci­wie się­gnęła po ko­lej­nego. Matka naj­pierw przy­pa­try­wała się jej bez słowa, a po­tem już na­wet nie pa­trzyła na naj­star­szą córkę, która kon­ty­nu­owała:

– Za­bie­rzesz naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Wia­domo… Do­ku­menty i ta­kie tam. Dziew­czynki we­zmą ze­szyty i książki do szkoły. A on, gdy się obu­dzi w pu­stym i zim­nym miesz­ka­niu, to bę­dzie miał do końca ży­cia na­uczkę.

Ko­bieta wciąż mil­czała. Zga­siła pa­pie­rosa, też wy­jęła so­bie dru­giego i na­sta­wiła wodę na her­batę. Z fajką w ustach wró­ciła do kro­je­nia. Łzy już nie po­pły­nęły. Uśmiech­nęła się.

– Ty jed­nak je­steś do­bre dziecko. – Zgar­nęła ce­bulę na pa­tel­nię, umyła ręce i znowu usia­dła na stołku.

Z ra­dia po­pły­nęły słowa Cie­chow­skiego:

… już tylko moja bądź

An­ge­liko, An­ge­liko, An­ge­liko…

anioły – uwię­zione

nie wi­dzą wo­kół krat

anioły – kiedy zra­nić je

nie czują na­wet swo­ich ran

anio­łom skrzy­dła płoną

a one cią­gle jesz­cze le­cieć chcą

i w za­ko­cha­niu swym

spa­dają w niebo

aż na dno1

ROZ­DZIAŁ 2

Alo­sza był tro­chę zły na ojca. Do­sko­nale ro­zu­miał, że jego gniew ab­so­lut­nie nie ma sensu, bo w nie­któ­rych dzie­dzi­nach ży­cia stary nie­wiele mógł, ale co z tego? Sprawa wy­glą­dała bez­na­dziej­nie, a bez­pie­czeń­stwo mimo wszystko było naj­waż­niej­sze. Każdy, kto za­darł z wła­dzą, koń­czył jak Anna Po­lit­kow­ska – jako pre­zent uro­dzi­nowy od za­bój­ców dla cara Wo­ło­dii, który na­zwi­sko po­wi­nien so­bie zmie­nić na Sta­lin, bo z dnia na dzień przy­po­mina go co­raz bar­dziej.

Oj­ciec Alo­szy od dawna wie­dział, na co się za­nosi, dla­tego dzieci wy­słał za gra­nicę, a te­raz pró­bo­wał je ukryć, by nie do­stały z je­dze­niem czy z her­batą cze­goś ra­dio­ak­tyw­nego, jak izo­top po­lonu po­dany Li­twi­nience. Nie chciał też, by zo­stały wy­ko­rzy­stane do zmu­sze­nia go do po­wrotu i od­da­nia się w ręce kata i oprawcy, który za­gar­nąłby ma­ją­tek dla sie­bie i za­mknął go do czasu, gdy doj­dzie do tak zwa­nego sa­mo­bój­stwa w wię­zien­nej celi.

Któ­re­goś pięk­nego i mroź­nego dnia tuż po No­wym Roku pod uczel­nią Alo­szy po­ja­wił się czło­wiek papy. Miał od niego pi­smo uwie­rzy­tel­nione tak, jak się umó­wili. Cze­kał cier­pli­wie, aż chło­pak się spa­kuje i po pro­stu wy­je­dzie z nim w nie­znane. Je­dyne, co udało się wy­tar­go­wać z ochro­nia­rzem, to za­bra­nie ak­tu­al­nej ko­chanki, która bez słowa skargi po­rzu­ciła uczel­nię, spa­ko­wała masę ciu­chów i bu­tów do wa­li­zek, to­reb oraz kar­to­nów, przez te­le­fon po­in­for­mo­wała la­ko­nicz­nie ro­dzi­ców, że je­dzie z na­rze­czo­nym w po­dróż do­okoła świata i za­dzwoni tylko od czasu do czasu, bo bę­dzie bar­dzo za­jęta.

Kate była słodka, miła i cu­downa w łóżku. Do tego nie po­zo­wała na gwiazdę i po­tra­fiła nie rzu­cać się w oczy. Wie­rzyła, że Alo­sza wy­na­gro­dzi jej so­wi­cie po­rzu­ce­nie stu­diów. Miała na­dzieję, że po pro­stu się po­biorą. To, czego wtedy nie wie­działa, to fakt, że oj­ciec zli­kwi­do­wał stare ra­chunki dzieci, a ich go­tówką dys­po­no­wali te­raz do­sko­nale opła­cani ochro­nia­rze. Nie spodo­bało się to ani chło­pa­kowi, ani jego pan­nie. Był to za­bieg cza­sowy, ale de­ner­wu­jący tak samo, jak skąpe in­for­ma­cje, które uzy­skali. Kiedy para za­snęła w au­cie, kie­rowca od­po­czy­wał od py­tań, na które jesz­cze nie mógł udzie­lić od­po­wie­dzi. W końcu mło­dzi obu­dzili się po dłu­giej po­dróży przez ka­nał La Man­che i ka­wał Eu­ropy na kom­plet­nym za­du­piu, gdzieś w Pol­sce. Wtedy oka­zało się, że nie są w wy­ma­rzo­nej An­da­lu­zji, gdzie mo­głaby za­brać ich wy­śniona hisz­pań­ska ka­ra­wana Do­or­sów. Dom tylko czę­ściowo speł­niał ich ocze­ki­wa­nia. Nie było ani sauny, ani ba­senu, więc chło­pak tro­chę krę­cił no­sem z tego po­wodu.

Tak się zło­żyło, że papa nie wie­dział o tym, iż syn ma od pew­nego czasu stałą dziew­czynę. Uznałby, że to coś waż­nego, gdyby jego pier­wo­rodny choć o niej na­po­mknął, gdy od czasu do czasu roz­ma­wiali przez sa­te­li­tarne szy­fro­wane po­łą­cze­nie. To, o czym nie wie­dział To­po­low, nie ist­niało. Wła­śnie dla­tego plan papy nie uwzględ­niał an­giel­skiej panny, za to za­kła­dał żonę z pol­skim na­zwi­skiem i roz­wój biz­nesu bli­sko nie­miec­kiej, je­dy­nie teo­re­tycz­nej gra­nicy.

Kate się wście­kła i Alo­sza w Pol­sce po raz pierw­szy miał oka­zję zo­ba­czyć, jak pró­buje czymś rzu­cać. Nie­stety mi­ni­ma­lizm no­wego domu kom­plet­nie jej tego nie uła­twiał. W końcu prze­stała tu­pać, kląć i wrzesz­czeć i dała so­bie po­wie­dzieć, że żona ma tu co prawda za­miesz­kać, być może na­wet rzą­dzić, jak to go­spo­dyni, ale górne pię­tro lub duża ja­sna sy­pial­nia z ła­zienką na stry­chu z ro­man­tycz­nymi sko­sami i bal­ko­nem ob­ro­śnię­tym blusz­czem, który te­raz wy­glą­dał jak su­che pa­tyki, jest do ich wy­łącz­nej dys­po­zy­cji. Alo­szy, żona po­trzebna jest wy­łącz­nie na pa­pie­rze. Ja­koś ją to prze­ko­nało, choć nie było ła­two i nie obyło się bez obiet­nicy no­wych zło­tych kol­czy­ków słusz­nej wagi z nie­wiel­kimi ru­bi­nami, gdy tylko jej ko­cha­nek od­zy­ska do­stęp do go­tówki. Przez kilka chwil od­gra­żała się, że gdyby wie­działa, iż chło­pak ma się że­nić, zo­sta­łaby w An­glii, ale żadne z nich nie trak­to­wało tych słów po­waż­nie.

To mo­gło się udać. Ko­bieta prze­łknęła gorzki fakt, że bę­dzie tą drugą, bo w re­al­nym ży­ciu miała po­zo­stać je­dyną. Nikt wtedy nie wie­dział jesz­cze, że zna­le­zie­nie pa­pie­ro­wej żony bę­dzie ta­kie trudne. Nie cho­dziło o to, że w Pol­sce bra­kuje chci­wych ko­biet. Tych jest na pęczki. Nie­stety To­po­low miał wy­ma­ga­nia. Panna miała być bez­dzietna i ładna. Inna sprawa, że in­ter­cyza znie­chę­cała, a fakt, że zwią­zek na­leży utrzy­mać przez pięć lat, dla więk­szo­ści był nie do przy­ję­cia. Tra­fiali na różne ko­biety. Prze­waż­nie za­kom­plek­sione pa­nie w śred­nim wieku, które szu­kały mi­ło­ści na por­ta­lach rand­ko­wych. By­wały i ta­kie, na któ­rych wi­dok obaj, Alo­sza i Arek, wy­bu­chali nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem: panny w wieku przed­eme­ry­tal­nym, roz­wódki zro­bione na Dolly Par­ton czy nie­peł­no­let­nie lo­litki, które chciały uciec z domu, więc uda­wały do­ro­słe.

W końcu ochro­niarz świa­domy tego, że czas na­gli, po­sta­no­wił po­szu­kać tam, gdzie Alo­sza nie chciał naj­bar­dziej: pod szko­łami. Ma­ło­laty ich prze­ra­żały. Bez względu na to, skąd po­cho­dziły, były nie­obli­czalne. Arek dla ka­mu­flażu za­pu­ścił wąsy i brodę. Nie chciał być póź­niej roz­po­zna­walny dla bandy na­sto­la­tek. Po­cząt­kowo spo­ty­kały ich głów­nie wy­bu­chy śmie­chu i pu­ka­nie się w czoło, aż w końcu za­dzia­łało. Pie­nią­dze uru­cho­miły czy­jąś wy­obraź­nię.

Dziew­czyna, która wró­ciła, żeby po­ga­dać, była prze­stra­szona. No­siła kurtkę, przez którą z pew­no­ścią mocno wiało, i miała buty z płótna zu­peł­nie nie­od­po­wied­nie na taki ziąb. Była biedna. Arek do­strzegł to na pierw­szy rzut oka. Jej ple­cak miał łatę na dnie i wie­lo­krot­nie do­szy­wane szelki. To dla­tego wró­ciła. Mimo wszystko twardo per­trak­to­wała wa­runki, grze­jąc zmar­z­nięte dło­nie o szklankę kawy. Mó­wiła wprost. Żą­dała i tłu­ma­czyła, dla­czego to ważne. Ne­go­cju­jąc prze­pro­wadzkę matki i trzech sióstr, ich utrzy­ma­nie i wa­runki miesz­ka­niowe, wzbu­dziła tyle sza­cunku, że gdy już się ro­ze­szli, Arek tylko ki­wał głową. Alo­szy spodo­bała się nie­ugięta mała lwica wal­cząca o tych, któ­rych ko­cha. Im­po­no­wała mu siłą cha­rak­teru. Być może by­łaby go­towa od­dać samą sie­bie, żeby jej matka do­stała pen­sję, pro­wa­dząc dom, żeby dzieci były po­rząd­nie ubrane i żeby miały po­kój więk­szy niż do­tych­czas. Czego lwiątko chciało dla sie­bie? Żeby mąż lub jego ochro­niarz obro­nił je przed gnie­wem i ata­kami wiecz­nie pi­ja­nego ojca. Tu żą­dała gwa­ran­cji i nie było miej­sca na ne­go­cja­cje. Chciała także kasy na stu­dia. Nic wię­cej. Kiedy usły­szała obiet­nicę, po­dała im obu zmar­z­nięte palce i umó­wiła się na wy­jazd po przed­ślubne za­kupy. Oczy­wi­ście z Ar­kiem, nie z Alo­szą.

ROZ­DZIAŁ 3

Szef był za­do­wo­lony. Spo­sób, w jaki Arek opi­sał mu roz­mowę z An­ge­liką i ją samą, wy­wo­łał le­niwy uśmiech za­do­wo­le­nia na jego twa­rzy. Jew­gie­nij To­po­low ni­czego nie pra­gnął dla swo­ich dzieci tak bar­dzo, jak praw­dzi­wej ro­dziny. Czuł, że już lubi tę małą. Ka­zał na nią za­re­je­stro­wać firmę, matce dać etat, za­trud­nić dla niej po­moc do­mową i od­dać im do dys­po­zy­cji pię­tro, które syn obie­cał Kate. Trudno, Arek wie­dział, że Alo­sza bę­dzie mu­siał prze­nieść się z ko­chanką na strych. Do­brze, że skosy mie­ściły spore gar­de­roby, bo ina­czej chło­pak miałby wieczny sa­lon mody w miej­scu, gdzie mu­siał pi­sać pracę na za­koń­cze­nie stu­diów.

Co papa po­wie­dział, miało być wy­ko­nane. Młody To­po­low nie po­sia­dał jesz­cze tyle siły, by de­cy­do­wać o so­bie i prze­ciw­sta­wić się ojcu. Nie był mię­cza­kiem, a po pro­stu miał świa­do­mość, że nie za­ra­bia, na­to­miast ko­rzy­sta­nie z za­so­bów ojca zo­bo­wią­zuje do oka­zy­wa­nia mu sza­cunku. Poza tym Alo­sza wie­rzył w ro­zum papy. W końcu do­szedł on do ma­jątku nie dzięki pracy swo­ich rąk, a dzięki umie­jęt­no­ści prze­wi­dy­wa­nia i zna­jo­mo­ści ludz­kich cha­rak­te­rów. Dla chło­paka oj­ciec był wzo­rem. Nie wi­dział po­trzeby bun­to­wa­nia się prze­ciwko ko­muś, komu bez­gra­nicz­nie ufał. Jew­gie­nij To­po­low był mą­drym czło­wie­kiem i ko­chał swoje dzieci. O tym Alo­sza był prze­ko­nany.

To wła­śnie dzięki ta­kiemu na­sta­wie­niu chło­paka praca Arka była ła­twiej­sza, niż przy­pusz­czał, że bę­dzie. By­łoby ciężko, gdyby młody się sta­wiał i rzą­dził, ale on słu­chał. Dys­ku­to­wał, lecz ro­zu­miał, dla­czego de­cy­zje ro­dzica są ważne. Z młodą lwicą mo­gło być ina­czej. To­po­low za­ży­czył so­bie, by jej oj­ciec był obecny na ślu­bie. Nie chciał sły­szeć ar­gu­men­tów, że chłop za­lewa się w trupa byle czym od bar­dzo dawna. Ka­zał wy­ko­nać, więc Arek nie tylko mu­siał to zro­bić, ale też prze­ko­nać lwicę do tego po­my­słu.

Sie­dząc w luk­su­so­wej au­dicy z An­ge­liką, jej matką i trójką młod­szych dzieci, co prze­kra­czało liczbę do­pusz­czal­nych osób, pró­bo­wał z nią na­wet po­ga­dać, ale pod­eks­cy­to­wane dziew­czynki nie po­zwa­lały na roz­mowę, sku­tecz­nie za­głu­sza­jąc każde słowo. W końcu po­wie­dział im, jak otwo­rzyć ba­rek z prze­ką­skami, i za­su­nął szybę, od­gra­dza­jąc tył sa­mo­chodu i od­ci­na­jąc się od zgiełku.

– Pan To­po­low, wkrótce twój teść, ży­czy so­bie, żeby na ślu­bie po­ja­wił się Su­szyń­ski – za­czął bez wstę­pów.

– Pan To­po­low nie wie, o co prosi, pa­nie… Jak mam się do pana zwra­cać?

– Arek.

– Pa­nie Arek. Stary jest ta­kim bru­da­sem, śmier­dzie­lem i pi­ja­kiem, że na­wet moja cią­gle sprzą­ta­jąca matka nie była w sta­nie po­zbyć się z domu jego cu­dow­nego aro­matu – kpiła. – Trzeba by sta­rego wy­mo­czyć, wy­szo­ro­wać ten pi­jacki fe­tor, ubrać jak czło­wieka i jesz­cze spra­wić, żeby wy­trzeź­wiał. Zro­bisz to?

– Mu­szę. Szef chce go na ślub­nych fo­to­gra­fiach.

– No to gra­tu­luję fu­chy. Po­wiedz temu me­ne­lowi, pa­nie Arek, że naj­le­piej zrobi, je­śli nie bę­dzie się od­zy­wał. Cie­kawe, jak go prze­ko­nasz…

– Arek wy­star­czy, od­puść so­bie pana. To bar­dzo pro­ste. Do­kład­nie wiem, co zro­bię… Za­stra­szę go. Po­wiem, że wże­ni­łaś się w ru­ską ma­fię, po­ma­cham ga­zówką, a po­tem wy­ślę ja­kąś ekipę sprzą­ta­jącą i zlecę, żeby go wy­ką­pali. Na­wet nie wiesz, do czego można zmu­sić lu­dzi, kiedy się od­po­wied­nio płaci. – Uśmiech­nął się pod no­sem. – Ku­pię mu też gar­ni­tur.

– Rób, jak chcesz. Su­kienkę też mi wy­bie­rzesz?

Tym ra­zem wy­szcze­rzył się w uśmie­chu. Bez­czelna. Szybko po­lu­bił tę smar­katą.

– Na szczę­ście matkę masz do rze­czy. Wiesz, że ona mnie spy­tała, czy może wy­dać po sto zło­tych na dziecko?

– Co się dzi­wisz? Ja też nie wiem, na czym stoję.

– Po­wie­dzia­łem, że może wy­dać każdą kwotę, ale nie są­dzę, że się uda prze­kro­czyć pięć­dzie­siąt ty­sięcy na całą zgraję, no chyba że nie znam jej moż­li­wo­ści. Pew­nie po­my­ślała, że żar­tuję.

– Kle­pa­łeś kie­dyś biedę?

– Aż taką jak u was to pew­nie ni­gdy.

– To skończ pie­przyć! Mama ode­tchnęła z ulgą, gdy do­stała osiem­set plus. Wy­obra­żasz so­bie po­nad dwa ty­sie do­dat­kowo do jej mar­nej pen­sji? My­ślała, że jest w nie­bie. I wiesz, co się wtedy wy­da­rzyło? Wra­ca­jący z me­liny pi­jany stary ją sprał, ty­siaka za­rą­bał i prze­wa­lił na pi­cie w ty­dzień! Ona jest mą­dra. Szybko się uczy. Ku­piła dwa worki ziem­nia­ków, mięso po­mro­ziła, na­ku­piła je­dze­nia nie­mal za całą kwotę, która jej zo­stała, i jesz­cze ubrała dziew­czynki w lum­pek­sie. Zro­biła, co mo­gła. Przy­szłoby ci do głowy, że stary po­sprze­da­wał są­sia­dom mięso, kawę, her­batę i owoce? Pu­ścił, co się dało. Zo­stały ziem­niaki. Wiesz, co mama zro­biła po ko­lej­nej wy­pła­cie?

– Ja pier­dolę, ale su­kin­syn! Za­rą­bał­bym go sie­kierą. Da­waj, co zro­biła? – W my­ślach po­sta­no­wił po­tur­bo­wać go­ścia bar­dziej, niż pier­wot­nie za­kła­dał, i na­stra­szyć go moc­niej.

– Ku­piła uży­waną za­mra­żarkę i wsta­wiła ją do piw­nicy. Tam prąd jest za zło­tówkę mie­sięcz­nie, więc nie ma kło­potu. Od tej pory za­kupy za­no­siła do piw­nicy, bo on tam ni­gdy nie cho­dzi. Wmó­wiła mu, że już jej za­brał za­si­łek i ktoś go okradł. Ku­piła ma­łym cie­płe buty, ale ka­zała cho­wać w łóż­kach, żeby im nie zwę­dził i nie prze­wa­lił. Na­wet chleb na za­pas miała w za­mra­żarce. Her­batę i kawę przy­no­siła do domu po tro­chę, serki do szkoły ku­piła hur­tem i dzie­ciom od­mra­żała co wie­czór. W lo­dówce w miesz­ka­niu była tylko ce­bula i sło­nina. Aha, i mar­ga­ryna do sma­ro­wa­nia. Jemy obiady w szkole, więc jemu ro­biła ziem­niaki ze skwar­kami, żeby mu przez głowę nie prze­szło, że ma co sprze­dać. Taka jest moja matka. Po­dzi­wiam ją. Ty też bę­dziesz. Sam zo­ba­czysz.

Arek zna­cząco po­ki­wał głową. Do­sko­nały traf. To­po­low bę­dzie za­do­wo­lony. Tak nie­zwy­kle przed­się­bior­cza ko­bieta na pewno per­fek­cyj­nie po­pro­wa­dzi dom.

– Co twoja mama ro­biła do tej pory? To zna­czy skąd miała pie­nią­dze na opłaty?

– Sprzą­tała u lu­dzi. Wcze­śniej było róż­nie, na przy­kład pra­co­wała na ka­sie w Bie­dronce, ale jak stary przy­szedł pi­jany do niej do ro­boty i za­czął się awan­tu­ro­wać, że ma mu dać flaszkę na kre­chę, to ją zwol­nili. Wstyd na cały sklep. Za sprzą­ta­nie do­sta­wała ty­go­dniówki, więc ro­biła opłaty po tro­chę, żeby cho­ciaż prądu nie wy­łą­czyli. Te­le­wi­zora oj­ciec nie sprze­dał tylko dla­tego, że nikt nie chciał ku­pić tak sta­rego pu­dła.

– Ja pier­dolę. An­ge­lika, to Alo­sza ci spadł z nieba, co? – Z chwili na chwilę miał do niej co­raz wię­cej sza­cunku.

– No co ty. To jego oj­ciec spadł mi z nieba. On i jego na­rze­czona w ciągu na­stęp­nych pię­ciu lat nie­wiele mnie obejdą.

Przez głowę prze­szło mu, że ma­ło­lata wy­rze­kła się ży­cia już na star­cie. Nie wie­dział, co po­wie­dzieć.

– Aha, słu­chaj, firmę trzeba otwo­rzyć, a to tro­chę za­ła­twia­nia jest. – Wró­cił do in­te­re­sów. – Spółkę za­kłada się u no­ta­riu­sza i w są­dzie trzeba zgło­sić.

– Koń­czę lek­cje o trzy­na­stej trzy­dzie­ści. Je­śli chcesz, mo­żesz po mnie przy­je­chać.

– W so­botę do­sta­niesz auto. Pre­zent ślubny. Sama mo­żesz przy­je­chać. Umó­wimy się pod są­dem. Po­cze­kamy tam z Alo­szą na cie­bie.

Dziew­czyna wy­bu­chła śmie­chem.

Nie wie­dział, co ją roz­ba­wiło, więc cze­kał.

– Arek, mam osiem­na­ście lat i ni­gdy nie mia­łam w ręku dwu­stu­zło­to­wego bank­notu! Z te­le­wi­zji wiem, że ist­nieje pięć­set­zło­towy, a ty my­ślisz, że pro­wa­dzę sa­mo­chód? Po­budka! Sły­sza­łeś kie­dyś, że prawko kosz­tuje? Dawno się tak nie uśmia­łam. – Wy­tarła łzy z ką­ci­ków oczu. – Je­steś z in­nej bajki. Zu­peł­nie in­nej. Ciężko się przy­zwy­czaić.

– Na­pra­wimy to. A twoja mama?

– Nie wiem. Nie są­dzę, ale za­py­taj ją.

Wci­snął gu­zik. Szyba po­mię­dzy przed­nią a tylną czę­ścią sa­mo­chodu wol­niutko się scho­wała.

– Pani Su­szyń­ska, czy pani ma prawo jazdy?

Ko­bieta przy­brała spa­ni­ko­wany wy­raz twa­rzy. Po chwili do­my­ślili się dla­czego. Z tyłu do­szedł ich nie­przy­jemny za­pach wy­mio­cin.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam. Po­cho­ro­wały się po tych so­lo­nych orzesz­kach. Nie chcia­łam głowy za­wra­cać. Ni­czego nie za­bru­dziły, daję słowo. Wszyst­kie zwró­ciły do po­jem­nika z barku.

– Pro­szę się nie mar­twić, to auto po ślu­bie idzie na sprze­daż, bo jest nie­prak­tyczne. Zbyt rzuca się w oczy. Poza tym za­raz się wy­wie­trzy. Po­jem­nik na mro­żo­nego szam­pana choć raz się przy­dał. To jak, pro­wa­dzi pani auto?

– Mam prawo jazdy. Jesz­cze na­wet nie wy­mie­ni­łam na pla­sti­kowe, bo ni­gdy go nie uży­wa­łam. Zro­bi­łam przed ślu­bem. Dawno temu.

– Do­sko­nale. Mam ku­pić pani sa­mo­chód do wo­że­nia dzieci i za­ku­pów. Ma pani ja­kieś wy­ma­ga­nia?

– Może… bez­pieczny? – wy­szep­tała ko­bieta.

Usły­szał to tylko dla­tego, że cho­ru­jące dzieci nie od­zy­wały się wcale.

– Mą­drze – skwi­to­wał. – Pro­szę od­no­wić do­ku­ment, pani Ka­rino. Jeź­dzić na­uczę was sam. A te­raz wy­sia­damy i idziemy po za­kupy. Aha, i nie za­bie­ramy ni­czego. Wszystko nam przy­wiozą. Otwo­rzę tu kre­dyt dla was. Je­śli cze­goś za­brak­nie albo za­po­mnimy, wy­bie­rze pani póź­niej, a ja ure­gu­luję ra­chunki. Pro­szę za­cząć od sukni ślub­nej, bo szef chce fotkę do apro­baty. Po­tem reszta. Za­czy­namy od trze­ciego pię­tra, dzieci na dru­gim. Zro­bię zdję­cie, po­za­ła­twiam for­mal­no­ści i po­jadę po­sprzą­tać auto. Za­my­kają o dwu­dzie­stej. Ma­cie trzy go­dziny. Do­brej za­bawy.

ROZ­DZIAŁ 4

Za­kupy jesz­cze ni­gdy nie były ta­kie stre­su­jące. Naj­pierw pani w sa­lo­nie su­kien ślub­nych spy­tała, czy skoro An­ge­lika bie­rze ślub tak młodo, su­kienka bę­dzie wy­ma­gała po­sze­rza­nia w ta­lii. Nie zro­zu­miały z Ka­riną, o co cho­dzi, bo prze­cież dziew­czyna nie miała szans przy­tyć do so­boty. Eks­pe­dientka za­ło­żyła, że suk­nia bę­dzie po­trzebna za pół roku lub ewen­tu­al­nie trzy mie­siące, nie na już, a tak młode na­rze­czone zwy­kle są w ciąży. Gdy usły­szała, że do so­boty An­ge­lika nie przy­bie­rze na wa­dze, uspo­ko­iła się, roz­pro­mie­niła i za­częła przy­no­sić kre­acje w naj­mniej­szych roz­mia­rach.

Do­piero w du­żym lu­strze przy­mie­rzalni matka z córką zdały so­bie sprawę z tego, jak bar­dzo są chude. An­ge­lika miała tak małe piersi, że ko­nieczne były do­dat­kowe wkładki do sta­nika typu push-up. Poza tym wszyst­kie pro­po­no­wane su­kienki le­żały na niej mo­de­lowo. Wy­brała gładką, roz­klo­szo­waną od ta­lii, kre­mową, z de­li­katną ko­ronką za­miast ple­ców. Grzecz­nie za­pro­po­no­wano im do­datki, aż do pełni szczę­ścia zo­stał tylko za­kup bu­tów. Arek zro­bił zdję­cie panny w wy­bra­nej sukni i wy­słał je sze­fowi. Po­cze­kał na od­po­wiedź i tylko po­ki­wał głową.

Po­tem przy­szła ko­lej na dzieci. Ich wiel­kie oczy roz­warły się jesz­cze sze­rzej, gdy dziew­czynki wy­bie­rały ko­lejno majtki, pod­ko­szulki, bluzki, spodnie i su­kienki z ob­raz­kami z Di­sneya, ich nie­do­ści­gnione ma­rze­nie. Po­tem przy­szedł czas na kurtki, ko­zaki, rę­ka­wice, czapki i sza­liki. Nowe, z met­kami. Mie­rzone w przy­mie­rzalni sklepu, nie lum­peksu, ta­kie, które w ra­zie po­trzeby można za­mie­nić na mniej­sze lub więk­sze, a nie sa­memu prze­ra­biać. Oszo­ło­mił je ogromny wy­bór wszyst­kiego w do­brej ja­ko­ści, a w końcu Ar­ka­diusz pro­szący eks­pe­dientkę, by po­mo­gła pani Su­szyń­skiej po­dwoić za­mó­wie­nie. Na­wet sprze­daw­czyni była zdzi­wiona tym po­le­ce­niem, ale z za­pa­łem za­brała się do pracy, wie­dząc, że w tym mie­siącu do­sta­nie pre­mię jak ma­rze­nie.

Skąd To­po­low wziął tego fa­ceta? Ka­rina pa­trzyła na niego z ab­so­lut­nym zdzi­wie­niem. W sta­rym domu nie mia­łaby gdzie scho­wać tylu ubrań, a on po pro­stu ka­zał przy­wieść wszyst­kiego dwa razy tyle. Lu­dzie wy­ko­ny­wali jego po­le­ce­nia bez słowa i jesz­cze byli wdzięczni, że je wy­daje. Kiedy ubra­nia dla ma­łych zo­stały już wy­brane, skrzyk­nął całą trójkę i po­je­chał z nimi do kina, zo­sta­wia­jąc An­ge­likę z matką.

Obie zmę­czone ska­ka­niem do­koła trzech ma­łych za­chwy­co­nych iskie­rek usia­dły w fo­te­lach przy przy­mie­rzalni. Matka wy­ko­nała ręką nie­sko­or­dy­no­wany gest, na który dziew­czyna za­re­ago­wała, pod­no­sząc głowę.

– Chcia­ła­bym to na­zwać, dziecko. Chcę, bo wiesz… To wszystko i cała reszta… No nie wie­rzę. A je­śli to bańka my­dlana? No nie. Prze­cież nie śpię. Ale je­śli śpię, to nie ha­ła­suj, bo chęt­nie zo­stanę w śpiączce. Czuję się bez­piecz­nie i moje dzieci też tu są.

– Wiem, no wiem, prze­stań. – An­ge­lika jakby czy­tała w jej my­ślach. Miała po­dobne od­czu­cia. Była za­dzi­wiona ła­two­ścią wcho­dze­nia w stan po­sia­da­nia.

– Dzieci za­po­mną o bie­dzie – tłu­ma­czyła Ka­rina męt­nie, pró­bu­jąc ubrać w słowa swoje prze­my­śle­nia. – Na­wet nie wiem, jak ci za to dzię­ko­wać. Ja też kie­dyś pró­bo­wa­łam na­pra­wić nam ży­cie. Chcia­łam sprze­dać nerkę, ale za nic nie umia­łam tego zor­ga­ni­zo­wać. Sama wiesz, no­winki tech­no­lo­giczne są nie dla mnie. Nie znam się. Usia­dłam w ka­wia­rence in­ter­ne­to­wej, by za­mie­ścić ogło­sze­nie, ale nie da­łam rady z kom­pu­te­rem. Do­piero wtedy so­bie uświa­do­mi­łam, że je­śli ktoś mnie roz­bie­rze na czę­ści za­mienne w ja­kimś ste­ryl­nym, ukry­tym ką­cie, to nikt nie bę­dzie mnie szu­kał, a wy zo­sta­nie­cie same z po­two­rem. Wtedy otrzeź­wia­łam. To, co zro­bi­łaś… Ta de­cy­zja jest nie­zwy­kła. Pod­ję­łaś ją dla nich. Dla nas.

– I dla sie­bie, mamo. Pa­mię­taj, że ja też ko­rzy­stam. Na stu­dia pójdę. To moja przy­szłość. – Pró­bo­wała umniej­szyć swoją rolę, od­wo­łu­jąc się do wła­snego ego­izmu, lecz my­ślała o hi­sto­rii, którą wła­śnie opo­wie­działa jej mama. – Jest ina­czej, prawda? No sama po­wiedz.

– Zu­peł­nie ina­czej. Ja­koś tak… Bez­piecz­niej. Głu­pio ga­dam, có­ruś? – Matka wes­tchnęła.

– Nie. Nie głu­pio. Do­bra, nie roz­klej mi się tu. Da­waj, ru­szamy się, bo do ju­tra nie skoń­czymy. Na dole wi­dzia­łam au­to­mat z kawą. Je­śli się uwi­niemy, to zdą­żymy. W końcu będę wy­glą­dać tak, jak chcę.

To, czego pra­gnęła An­ge­lika, na pewno nie było tym, co spodo­ba­łoby się To­po­lo­wowi, ale w końcu on nie bę­dzie oglą­dał jej na co dzień w szkole. Ku­piła mnó­stwo bia­łych bluz i czar­nych spodni. Wła­ści­wie prócz tego wy­brała tylko kilka ciem­no­czer­wo­nych dre­sów. Żad­nych spód­nic, su­kie­nek, ni­czego opię­tego, bo co­kol­wiek by to było, uwy­dat­nia­łoby jej nad­mierną szczu­płość. Wy­szła z przy­mie­rzalni w czar­nych dżin­sach i bia­łej blu­zie z kap­tu­rem, z rę­kami upcha­nymi głę­boko w kie­sze­nie. Chwy­ciła szarą parkę i czarną ocie­planą skórę z kap­tu­rem. Czu­łaby się kom­plet­nie ubrana, gdyby nie stare buty.

Ka­rina była roz­darta. Ma­rzyła o po­wro­cie do zwiew­nych su­kie­nek, w któ­rych cho­dziła wiele lat temu. Nie czuła się młoda, o nie, może na­wet wy­da­wała się so­bie star­sza, niż była. Przy­tła­czały ją ży­ciowe do­świad­cze­nia, cią­gła walka bez efek­tów i mi­lion drob­nych po­ra­żek. Te­raz ich jed­nak nie wi­działa. Su­kienki ku­siły i za­pra­szały. My­śląc, że raz się żyje, ku­piła sześć. Do tego wy­brała kilka kom­ple­tów luź­nych ubrań do prac do­mo­wych, ja­kieś bluzki, spód­nicę i ża­kiet. Po­sta­no­wiła, że je­śli nie bę­dzie mu­siała, już ni­gdy nie włoży spodni. Chciała po­czuć się ko­bieco. Do­rzu­ciła kilka spód­ni­czek i bie­li­znę. Nie mo­gła od­zy­skać lat stra­co­nych w kosz­mar­nym związku, za to czuła, że ma szansę od­zy­skać sie­bie taką, jaką się lu­biła.

Nim ru­szyły po buty, An­ge­lika zje­chała do au­to­matu po kawę. Przy­nio­sła dwie. Ko­biety we­szły z nimi do obuw­ni­czego.

Gdy zro­biły za­kupy, przed ga­le­rią stał już Arek, cze­ka­jąc na zna­jome, a małe ko­tło­wały się z tyłu sa­mo­chodu. Ka­rina chciała po­roz­ma­wiać z męż­czy­zną, więc za­mie­niła się z córką miej­scami i dys­kret­nie po­pro­siła ochro­nia­rza o za­mknię­cie szyby. Wy­py­ty­wała o To­po­lo­wów, o ojca i syna. Do­wie­dział się o ist­nie­niu ko­chanki chło­paka i usły­szała, na ja­kie wa­runki przy­stała An­ge­lika. Co­raz bar­dziej po­dzi­wiała wła­sne dziecko. Z jed­nej strony wie­działa, że to ogromne po­świę­ce­nie, z dru­giej – dzię­ko­wała Bogu za to, że oko­licz­no­ści po­sta­wiły na dro­dze jej córki ko­goś, kto w za­mian za kilka lat fik­cyj­nego związku za­pewni jej dużo lep­szy start. To układ jak z sa­mym dia­błem, ale jaki ko­rzystny! Ja­dąc luk­su­so­wym au­tem do pięk­nego no­wego domu, Ka­rina mo­dliła się w my­ślach, by się z tego do­statku jak ze snu nie obu­dzić. Wspo­mi­nała en­tu­zjazm có­rek ze skle­po­wej prze­bie­ralni, ich lśniące oczy i wła­sną ra­dość. Od­czu­wała dziwną nie­cier­pli­wość. W końcu zmie­rzały w nie­znane. Roz­po­czy­nały zu­peł­nie nowe ży­cie.

ROZ­DZIAŁ 5

Po od­sta­wie­niu ro­dzinki do no­wego domu i prze­ka­za­niu ich w holu w ręce Alo­szy, który miał opro­wa­dzić miesz­kań­ców po re­zy­den­cji, Arek wziął od Ka­riny klucz i ad­res ich sta­rego miesz­ka­nia.

Ulica oka­zała się nie­cie­kawa. Nic dziw­nego, że miej­scowi mó­wili o niej Ban­di­ten­straße. Wie­dział, że le­piej by było za­stra­szyć Su­szyń­skiego rano, ale nie miał na to czasu. Je­śli fa­cet zmiar­ko­wał się, że do­mow­nicy nie po­ja­wili się dziś w miesz­ka­niu, to do­brze, a je­śli nie, już on mu to szybko wy­łoży.

Otwo­rzył drzwi. Nie po­trze­bo­wał klu­cza. Gdzieś pa­liło się świa­tło. Po­szedł w tym kie­runku. W zim­nym miesz­ka­niu śmier­działo, było nie­przy­jem­nie i wil­gotno. Za­pa­lił świa­tło po pra­wej stro­nie i uj­rzał bar­dzo skromną, czy­stą kuch­nię. Na­wet od­cho­dząc, Ka­rina zo­sta­wiła w domu po­rzą­dek. Cof­nął się i na­ci­snął włącz­nik po prze­ciw­nej stro­nie. Długi, wą­ski po­koik dzieci oka­zał się wy­jąt­kowo cia­sną klitką. Tu też było czy­sto. Arek za­sta­na­wiał się, co tak śmier­dzi. Do­szedł do smugi świa­tła pa­da­ją­cej spod drzwi, otwo­rzył je gwał­tow­nie i jego oczom uka­zał się naj­ża­ło­śniej­szy wi­dok świata.

Su­szyń­ski za­snął, sie­dząc na klo­ze­cie ze spodniami spusz­czo­nymi do ko­stek, osra­nymi ga­ciami i w jed­nym bu­cie. Jego głowa opa­dła do tyłu i oparła się o wy­soko za­wie­szoną spłuczkę. Usta miał otwarte. Spał w naj­lep­sze we wła­snym smro­dzie. Arek po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać za­stany ob­ra­zek do tego, by jesz­cze bar­dziej spo­nie­wie­rać gnoja. Naj­pierw uwiecz­nił de­li­kwenta na krót­kim fil­miku, który miał wy­ja­śnić To­po­lo­wowi za­cho­wa­nie przy­szłej sy­no­wej. Po­tem trza­snął go­ścia w gębę na od­lew i do­piero za­py­tał:

– Ka­rol Su­szyń­ski?

Pi­jak czknął i otwo­rzył oczy, nie pró­bu­jąc na­wet wy­pro­sto­wać głowy.

– Kto pyta? – wy­char­czał i za­mla­skał, by po­zbyć się nie­zno­śnej su­cho­ści w ustach. Nie­stety ślina nie chciała na­pły­nąć.

– Bies. Ar­ka­diusz Bies. – Wy­ce­lo­wał broń w głowę Su­szyń­skiego. – Jak dla cie­bie sam dia­beł, cie­ciu. Te­raz słu­chaj! Przy­syła mnie pan To­po­low. Twoja córka wy­cho­dzi za mąż za jego syna. Na pewno sły­sza­łeś, co on robi z ta­kimi ka­na­liami jak ty, co? Nie masz już ro­dziny. Te­raz to ro­dzina pana To­po­lowa i zo­staje pod jego ochroną. Wiesz, co to zna­czy ochrona To­po­lowa?

Fa­cet miał co­raz więk­sze oczy.

– To zna­czy, że one są nie­ty­kalne dla cie­bie, gnoju, albo ołów w łeb. To by było ła­godne roz­wią­za­nie. Twoja córka jest u nas jak ca­riewna. Po­ni­ma­jesz?2 Masz się sta­wić na jej ślu­bie w so­botę o trzy­na­stej. Trzeźwy, czy­sty, pach­nący. Gar­ni­tur ku­rier przy­wie­zie w so­botę rano i niech ci do głowy nie przyj­dzie go sprze­dać lub nie do­trzeć na miej­sce. Na­wal, a twój wła­sny de­mon cię do­rwie. Roz­szar­pię cię na strzępy z przy­jem­no­ścią. I pa­mię­taj, że my wiemy wszystko i mo­żemy wię­cej, niż my­ślisz. Ode­zwij się nie tak, jak trzeba, to bę­dzie ostatni dzień two­jego ży­cio­rysu, gli­sto. A te­raz przy­tak­nij, je­śli za­pa­mię­ta­łeś. Je­żeli nie, chęt­nie ci coś uszko­dzę, by wy­rów­nać straty, ja­kie po­nio­sła przez cie­bie, szkod­niku, ro­dzina pana To­po­lowa.

Su­szyń­ski wolno przy­tak­nął, a Arek wal­nął go w pysk tak, że gość spadł z ki­bla. Ochro­niarz szybko wy­szedł z cuch­ną­cego miej­sca, czu­jąc obrzy­dze­nie do za­pi­tej ka­na­lii. Ma­rzył o ką­pieli, by po­zbyć się uczu­cia wszech­ogar­nia­ją­cego, ohyd­nego smrodu. Gdy zbie­gał ze scho­dów, ana­li­zo­wał, ja­kich sy­no­ni­mów wła­snego na­zwi­ska może jesz­cze użyć.

ROZ­DZIAŁ 6

Alo­sza, który po­cząt­kowo miał po­ka­zać im dom, osta­tecz­nie zo­sta­wił pięć ko­biet, dwie do­ro­słe, dwie małe i nie­mal na­sto­latkę na pierw­szym pię­trze, mó­wiąc po an­giel­sku, że tu będą miesz­kać. Wy­co­fał się w po­pło­chu do apar­ta­mentu na stry­chu, ka­żąc im się roz­go­ścić. Kilka mi­nut stały w holu, nim włą­czyły świa­tło i prze­szły po pię­trze. Star­sze pil­no­wały, by dzieci się nie roz­bie­gły, na co te, wy­stra­szone i prze­jęte, wcale nie miały ochoty, trzy­ma­jąc się ma­mi­nej spód­nicy. W końcu z cie­ka­wo­ści po­otwie­rały drzwi do po­szcze­gól­nych po­miesz­czeń. Po­zo­sta­wione same czuły onie­śmie­le­nie do­póty, do­póki nie po­ja­wił się Arek, który wró­cił szyb­ciej, niż przy­pusz­czał, i na­tych­miast za­pro­po­no­wał po­dział po­ko­jów. My­śląc o po­przed­nim miesz­ka­niu ro­dziny, naj­więk­sze po­miesz­cze­nie z wyj­ściem na bal­kon bie­gnący nie­mal jak ta­ras do­okoła pię­tra przy­dzie­lił trzem dziew­czyn­kom. We­wnątrz bra­ko­wało jesz­cze me­bli. Tylko część udało się po­skrę­cać i przy­go­to­wać, ale me­traż był im­po­nu­jący.

Na­stęp­nie męż­czy­zna po­ka­zał im przy­le­ga­jącą dużą ła­zienkę z kre­mową ar­ma­turą, ciem­no­czer­woną pod­łogą, głę­boką, wy­godną wanną, bi­de­tem i prysz­ni­cem z desz­czow­nicą. Tego dzieci jesz­cze ni­gdy nie wi­działy. W ich domu mama na pod­ło­dze w po­koju sta­wiała ró­żową pla­sti­kową mi­skę, która słu­żyła za wa­nienkę od cza­sów, gdy na świat przy­szła An­ge­lika. Po ko­lei czaj­ni­kiem przy­no­siły so­bie cie­płą wodę, mie­szały z zimną i myły się mi­giem, nim osty­gła. W ubi­ka­cji było bar­dzo zimno, bo nie dało się jej opa­lać, a ła­zienki po pro­stu nie było. Wanna to luk­sus, któ­rego ma­lu­chy nie umiały so­bie wy­obra­zić.

Arek bez wa­ha­nia za­pro­po­no­wał wy­bór po­ko­jów dla An­ge­liki i Ka­riny. Z obu można było wejść do dzieci po­przez pu­ste jesz­cze gar­de­roby wy­peł­nione je­dy­nie re­lin­gami z wie­sza­kami i pół­kami. Te po­miesz­cze­nia były już z dużą sta­ran­no­ścią urzą­dzone. Me­ble stały na swo­ich miej­scach. La­wen­dowy po­kój Ka­riny ocza­ro­wał ją od mo­mentu otwar­cia drzwi.

Ko­bieta we­szła nie­śmiało, ro­zej­rzała się i uśmiech za­go­ścił na jej twa­rzy. Pakt z dia­błem, jak wi­działa do tej pory umowę An­ge­liki, oka­zał się mieć słodki smak luk­susu. Córka we­szła do swo­jej sy­pialni bez cie­nia za­sta­no­wie­nia. Rzu­ciła po­ła­tany ple­cak obok biurka i spoj­rzała na sto­jący na nim lap­top. Na­tych­miast wró­ciła do po­koju dzieci, by upa­jać się ich ra­do­ścią. Jej sio­stry pró­bo­wały nie sza­leć ze szczę­ścia, a matka za­po­bie­gli­wie sta­rała się utrzy­mać je w ry­zach, bo gdyby mo­gły, mimo zimna ba­wi­łyby się po ciemku na bal­ko­nie.

Ka­rina miała kło­pot, by za­pę­dzić do je­dze­nia trzy córki, które były prze­jęte po­sia­da­niem ogrom­nego po­koju tak bar­dzo, że na­wet brak łó­żek im nie prze­szka­dzał. Wcale nie chciały go opusz­czać. Do­piero wi­zja fry­tek z ket­chu­pem oka­zała się nie do po­ko­na­nia, bo gdy tylko usły­szały, że być może będą frytki, zbie­gły po scho­dach jedna przez drugą.

Wspólna ko­la­cja nie była szczy­tem ma­rzeń ni­kogo, ale w ja­kiś spo­sób na­le­żało na­wią­zać cho­ciaż przy­ja­zne sto­sunki. Arek za­mó­wił je­dze­nie w re­stau­ra­cji. Był re­ali­stą. Nie spo­dzie­wał się, że Ka­rina po pro­stu wej­dzie do domu i za­wład­nie kuch­nią. Do tej pory z Alo­szą i Kate je­dli da­nia ku­pione w knaj­pach, więc je­den taki po­si­łek wię­cej nie mógł ni­komu za­szko­dzić, a dla dzieci oka­zał się nie­zwy­kle przy­jemną od­mianą. Za­ma­wia­jąc ko­la­cję, ochro­niarz nie spo­dzie­wał się, że zwy­kłe frytki, skrzy­dełka czy pizza mogą wzbu­dzić tyle en­tu­zja­zmu.

Do­piero gdy nowi do­mow­nicy byli już w kom­ple­cie na dole, Alo­sza zszedł z Kate, która wy­stro­iła się, jakby wy­bie­rali się do eks­klu­zyw­nej re­stau­ra­cji, a nie scho­dzili na par­ter do sa­lonu.

An­ge­lika dys­kret­nie roz­ma­wiała z Ar­kiem, a wła­ści­wie pró­bo­wała z niego wy­cią­gnąć szcze­góły wi­zyty u jej ojca.

Brak wspól­nego ję­zyka ude­rzał w każ­dego z osobna. Alo­sza przed­sta­wił się Ka­ri­nie po an­giel­sku, bo przy po­przed­nim spo­tka­niu nie przy­szło mu to do głowy. Te­raz ona, nie wie­dząc, co przy­szły zięć do niej mówi, ode­zwała się reszt­kami ro­syj­skiego, który pa­mię­tała jesz­cze ze szkoły. Jego za­sko­cze­nie i ra­dość od­ma­lo­wały się na twa­rzy wy­jąt­kowo wy­raź­nie. Był za­chwy­cony. Uca­ło­wał obie dło­nie ko­biety i za­czął ty­tu­ło­wać ją ma­teczką. Oczy­wi­ście nie­wiele z tego ro­zu­miała. Ka­rina ła­ma­nym ro­syj­skim przed­sta­wiła swoje młod­sze dzieci. Marta, Nadia i Ha­linka ukło­niły się grzecz­nie. One rów­nież nie­wiele ro­zu­miały w ob­cych ję­zy­kach. Tylko An­ge­lika jako tako ra­dziła so­bie z ko­mu­ni­ka­cją. Było jej to po­trzebne. Prze­cież w urzę­dzie nie mo­gło się oka­zać, że nie ro­zu­mie swo­jego męża. Po­tem na­stą­pił ten nie­zwy­kle nie­zręczny mo­ment, gdy na­le­żało ro­dzi­nie przed­sta­wić Kate, która za­czy­nała się czuć jak piąte koło u wozu, a jej wy­jąt­kowy strój aż kłuł w oczy na tle skrom­nych dre­sów, w któ­rych wy­stą­piła więk­szość uczest­ni­ków ko­la­cji. Ko­bie­cie wciąż jesz­cze zda­rzało się na­ci­skać na Alo­szę i pró­bo­wać wy­rwać go z oko­wów oj­cow­skiego planu. Nie­stety jej czar nie zdo­łał zmu­sić go do za­gra­nia na nie­ko­rzyść bez­pie­czeń­stwa wła­snej ro­dziny. Mu­siała po­go­dzić się z tym, że jest tylko ele­men­tem na wiel­kiej plan­szy puz­zli na­le­żą­cej do To­po­lo­wów.

Su­szyń­skie po­wi­tały ją wy­jąt­kowo ra­do­śnie. Nie spo­dzie­wała się tego, a one nie zwra­cały uwagi na jej dy­stans i chłód. Uści­skały Kate ser­decz­nie i spra­wiły, że się odro­binę po­gu­biła. Ocze­ki­wała jaw­nej nie­chęci, może na­wet nie­na­wi­ści, a zy­skała kilka szcze­rych uśmie­chów i uści­sków. Ka­rina po­chwa­liła jej urodę, a An­ge­lika na­tych­miast jej to prze­tłu­ma­czyła, wpra­wia­jąc ko­bietę w lep­szy na­strój. Po­tem po­ten­cjalna ry­walka po­pro­siła ją o po­moc, gdyż mu­siała jak naj­wię­cej wie­dzieć o Alo­szy, a miała na to nie­wiele czasu. Co prawda To­po­low za­pła­cił, ile trzeba, żeby jego syn nie mu­siał tłuc się do am­ba­sady, a także zle­cił wcze­śniej przy­go­to­wa­nie i prze­tłu­ma­cze­nie do­ku­men­tów, jed­nak zna­le­zie­nie tłu­ma­cza przy­się­głego, który prze­łoży tre­ści na ro­syj­ski w ta­kim tem­pie, gra­ni­czyło z cu­dem, więc mał­żeń­ską obiet­nicę pan młody miał skła­dać po an­giel­sku.

Dzieci za­cza­ro­wały Alo­szę. Już po chwili z Marty, Nadii i Ha­linki zmie­niły się w Ma­szę, Ta­szę i Galę. Upar­cie pró­bo­wały na­uczyć cze­goś po pol­sku tego mi­łego pana, który miał być mę­żem An­ge­liki, tym­cza­sem ona za­przy­jaź­niała się z ko­bietą, któ­rej miej­sce miała za­jąć ofi­cjal­nie. Mu­siała przy­znać, że Kate nie­wiele wie o swoim part­ne­rze. Nie umiała po­wie­dzieć, co Ro­sja­nin lubi jeść, za to po­tra­fiła bez tchu wy­mie­nić trzy­dzie­ści re­stau­ra­cji, do któ­rych ją za­brał. Nie wie­działa, ja­kiej słu­cha mu­zyki, bo uży­wał słu­cha­wek, ani kiedy się uro­dził, za to była pewna, które płyty w jej ko­lek­cji ku­pił i co po­da­ro­wał jej na uro­dziny. Nie miała po­ję­cia, ja­kim był dziec­kiem ani kim jest jego matka. Cy­to­wała frag­ment ar­ty­kułu mó­wiący o sza­cun­ko­wej wiel­ko­ści ma­jątku jego ojca.

Kate zdała so­bie sprawę z wła­snej nie­wie­dzy. W końcu wy­mó­wiła się bó­lem głowy i po­ma­sze­ro­wała do apar­ta­mentu na stry­chu, gło­śno stu­ka­jąc szpil­kami.

An­ge­lice zro­biło się żal Alo­szy.

Ka­rina wzro­kiem za­py­tała córkę, co się stało.

– Kate boli głowa, mamo. – Dziew­czyna wzru­szyła ra­mio­nami.

– Dziwny jest ten ich zwią­zek. Ona wcale go nie zna. Ni­czego o nim nie wie. Za to re­cy­tuje stan fi­nan­sów sta­rego. Cie­kawe, nie? – mó­wiła gło­śno, bo dzieci były zbyt za­jęte za­bawą, a Alo­sza pew­nie nie­wiele ro­zu­miał. Poza tym miała w no­sie, co Arek po­wtó­rzy sze­fowi. – Kiedy mnie boli głowa, cho­dzę na pal­cach, bo ha­łas jest nie do znie­sie­nia. – Matka sko­men­to­wała te­atralne wyj­ście flamy. – Może kupmy jej kap­cie? Stać nas.

– No co ty, ona na pewno na­wet kap­cie ma na szpil­kach. – An­ge­lika po­czuła, jak do­brze jest po pro­stu po­żar­to­wać z mamą, na­wet je­śli było to odro­binę uszczy­pliwe.

Za­wsze po­dzi­wiała in­te­li­gen­cję matki i nie ro­zu­miała, jak ta ko­bieta mo­gła wpa­ko­wać się w zwią­zek z oj­cem. Kie­dyś na­wet spy­tała o to ro­dzi­cielkę. Sie­działy wtedy za­mknięte w ma­łym po­koju i słu­chały, jak awan­tu­ru­jący się pi­ja­czyna prze­wraca sprzęty i wali krze­słem w drzwi, by go wpu­ściły. Czuł wielką ochotę, by ko­muś przy­lać, ale biedny nie miał komu. Ci­skał się i wrzesz­czał. Dzieci spały, bo za­po­bie­gliwa matka zdo­była za­pas sto­pe­rów od far­ma­ceutki, u któ­rej sprzą­tała, by nie mu­siały wy­słu­chi­wać krzy­ków al­ko­ho­lika. Na­uczyła je od ma­łego, że spać idą z za­tycz­kami w uszach. Chro­niła je, jak umiała. Za­mek w drzwiach po­koju dzieci też słu­żył ich spo­ko­jowi. Ko­biety za­mon­to­wały rów­nież łań­cuch. Było cia­sno, gdy matka i An­ge­lika kła­dły się na jed­nym po­sła­niu, ale córka lu­biła to, bo wtedy mo­gła py­tać o wszystko i mama cza­sami od­po­wia­dała, głasz­cząc ją po gło­wie.

Oj­ciec był bar­dzo draż­liwy na swoim punk­cie. Nie wolno go było kry­ty­ko­wać. Nie zno­sił tego. Za­wsze wtedy kła­mał, idąc w za­parte tak długo, aż za­pę­tlił się we wła­snym łgar­stwie i sta­wał w ob­li­czu na­giej prawdy, zwy­kle smut­nej lub strasz­nej. Wtedy wście­kał się i bił. Zwy­kle nie wrzesz­czał. Za­ci­skał gniew­nie usta i pa­trzył, kogo zdzie­lić. Nie­stety, gdy matka go po­znała, nie wie­działa o jego skłon­no­ściach. To były inne czasy. Kilka razy po­szli na spa­cer, on się oświad­czył, a ona go przy­jęła. Dała mu słowo i choć nie wie­działa o nim wiele, miała na­dzieję na szczę­ście. Jesz­cze jej wtedy im­po­no­wał taki ele­gancki, za­dbany i grzeczny. Nie umiał je­dy­nie żar­to­wać i bra­ko­wało mu dy­stansu do sie­bie, ale nikt nie jest bez wad. Miał o so­bie bar­dzo wy­so­kie mnie­ma­nie i nie­na­ganne ma­niery My­ślał, że z tego po­wodu wszy­scy będą speł­niać jego za­chcianki, ale podły świat miał to w du­pie i nie chciał wy­cho­dzić mu na­prze­ciw. Naj­pierw oka­zało się, że małe śrubki można bez wi­docz­nych strat wy­krę­cać z biu­ro­kra­tycz­nej ma­szyny. On był jed­nym z tych ele­men­tów, które są prze­ko­nane o wła­snej waż­no­ści. Wraz ze zmianą bur­mi­strza po­le­cieli jego współ­pra­cow­nicy. Kiedy oj­ciec An­ge­liki stra­cił urzęd­ni­czą po­sadę, oka­zało się, że z wy­kształ­ce­niem, które zdo­był, trudno o ja­ką­kol­wiek pracę umy­słową bez zna­jo­mo­ści. Nie­stety te, które po­sia­dał, nie były już od­po­wied­nie, a on brzy­dził się fi­zyczną ro­botą, bo nie do tego zo­stał stwo­rzony, by ha­ro­wać. Gdy skoń­czyła się pań­stwowa po­sadka, oka­zało się, że pry­wa­cia­rze się o niego nie za­bi­jają. Nikt nie chce go przy­jąć do do­brze płat­nej pracy. Nie wpły­wały od­po­wie­dzi na jego po­da­nia. Wtedy za­czął po­pi­jać. Wsty­dził się, że jego żona musi pójść za­ra­biać, bo obie­cał jej, że bę­dzie zaj­mo­wała się wy­łącz­nie dziec­kiem i do­mem. Wkrótce zna­jomi prze­stali po­ży­czać mu na­wet drobne sumy, bo nie miał z czego od­dać.

Nad­szedł ten dzień, gdy Ka­rina po­szła do pracy w fa­bryce. Ka­rol zo­stał wtedy po raz pierw­szy sam w domu z An­ge­liką, z którą nie miał żad­nego kon­taktu, bo ni­gdy się nią nie zaj­mo­wał dłu­żej niż pięć mi­nut, sto­jąc z wóz­kiem przed skle­pem, i to wy­łącz­nie gdy nie było in­nego wyj­ścia. Gdy żona wró­ciła z pracy, mąż spał z po­duszką na gło­wie, a w po­koju obok głodne, brudne i mo­kre dziecko darło się wnie­bo­głosy w łó­żeczku. Nie do­tknął jej od rana. Miała na so­bie te same śpio­chy i tę samą pie­lu­chę, co nie­mal dzie­więć go­dzin wcze­śniej. Wście­kły za wrzask wstał i zro­bił żo­nie kar­czemną awan­turę. Nie ob­cho­dziło go, że była w pracy, że bo­lały ją nogi nie­przy­wy­kłe do cią­głego bie­ga­nia i ręce od no­sze­nia cię­ża­rów. Nie było obiadu, ba­chor się darł, a on przez cały dzień nie mógł wyjść z domu.

Ko­bieta co rano zno­siła córkę do są­siadki na par­ter, a po­tem każ­dego dzie­sią­tego od­da­wała jej trzy czwarte uzy­ska­nego mi­ni­mal­nego wy­na­gro­dze­nia. Prze­cież to, że pra­co­wała za naj­niż­szą stawkę, nie było ar­gu­men­tem, by opie­kunce nie za­pła­cić umó­wio­nej sumy. Z za­ro­bio­nymi gro­szami wra­cała do domu, gdzie roz­party w fo­telu pan i władca od progu żą­dał kawy i mięsa. Poza tym nic go nie ob­cho­dziło. Ko­bieta ra­to­wała się, pro­sząc o po­moc w opiece spo­łecz­nej. Bez za­siłku nie po­ra­dzi­łaby so­bie.

Wła­ści­wie Ka­rol tylko raz wy­rwał się z tego le­targu. Kiedy ode­szli jego ro­dzice, zo­stał po nich dom na wsi do po­działu z bra­tem, który w nim miesz­kał z ro­dziną. Su­szyń­ski spa­ko­wał się wtedy i po­je­chał tam na ty­dzień, a wró­cił już po dwóch dniach. Przed wy­jaz­dem gło­śno pla­no­wał, czego to on nie uzy­ska. Ćwi­czył przed lu­strem oświad­cze­nie pełne rosz­czeń. Był zde­ter­mi­no­wany. Na­le­żało mu się nie­mal pół świata. Tkwił w prze­ko­na­niu, że tyle wła­śnie tym ra­zem uzy­ska od ży­cia. Go­tów był na­wet zruj­no­wać brata i wy­słać krew­nych na bruk, by tylko do­stać to, co mu się na­leży. Na miej­scu szwa­gierka, pła­cząc, po­ka­zała mu sterty urzę­do­wych do­ku­men­tów, we­zwa­nia do za­płaty i pi­sma od ko­mor­nika. Wy­cena ma­jątku sta­rusz­ków wy­szła na mi­nus. Mina mu zrze­dła. Park maszy­nowy nie ist­niał. Trak­tor się roz­sy­pał, zie­mia była o krok od za­ję­cia. Na stole bra­towa sta­wiała chleb i ma­sło, wy­dzie­la­jąc kromki, bo mu­sieli oszczę­dzać. Na­wet nie za­biła kur­czaka na ro­sół, tylko zro­biła zupę z proszku, bia­do­ląc, jak ciężko im się żyje, i pro­sząc przy­by­łego o po­życzkę. Brat na­wet nie pa­trzył mu w oczy. Mu­siał się wsty­dzić, że do­pro­wa­dził do ru­iny go­spo­dar­stwo po ro­dzi­cach. Gdy tylko Ka­rol usły­szał, ile jest do spła­ce­nia, wziął nogi za pas, a po po­wro­cie w te pędy gnał do no­ta­riu­sza, by za­strzec, że nie dzie­dzi­czy po ro­dzi­cach.

Brat wie­dział, jak go po­dejść. Osku­bał go w ten sprytny spo­sób. Zwy­kłe wy­druki, kartki bez pie­częci, we­zwa­nia i wszystko inne sfa­bry­ko­wał, wie­dząc, że na pewno się przy­da­dzą. Ka­rol po la­tach do­wie­dział się o for­telu krew­nych. Było mu tak wstyd, że dał się oszwa­bić, że nie przy­znał się do tego ni­komu, a żo­nie za­ka­zał kie­dy­kol­wiek się na ten te­mat wy­po­wia­dać.

Co­raz czę­ściej pił. W za­sa­dzie nic in­nego nie ro­bił. Ni­gdy nie py­tał żony, czy ma ochotę na seks. Ni­gdy też się nie za­bez­pie­czał. Po pro­stu bio­rąc ją po pi­jaku, zro­bił jesz­cze troje dzieci. Za każ­dym ra­zem, gdy szła na po­ro­dówkę, pła­ciła są­siadce za opiekę nad cór­kami, bo wie­działa, że oj­ciec nie poda im na­wet wody. W ciąży z ostat­nią córką Ka­rina za­ło­żyła za­mek w drzwiach dzie­cin­nego po­koju i spała tam ra­zem z nimi. Ży­cie skoń­czyło się dla niej wła­ści­wie wtedy, gdy pod­pi­sała w urzę­dzie wy­rok na sie­bie i zło­żyła obiet­nicę, która zde­gra­do­wała ją do roli nie­wol­nicy. Po­tem był już tylko kie­rat i awan­tury o to, że jest zimno, bo nie na­pa­liła w piecu, nie na­pa­liła, bo nie na­rą­bała drewna, nie na­rą­bała, bo nie ku­piła… A kto ma ku­pić? Prze­cież to ona za­ra­bia. Na szczę­ście pani z opieki, która zaj­mo­wała się jej re­jo­nem, wie­działa, że le­piej dać Ka­ri­nie opał niż pie­nią­dze na drewno i wę­giel. Ka­rol na­wet za­pasy opału kilka razy pró­bo­wał sprze­dać. Do­piero groźba, że żona za­dzwoni po po­li­cję, usa­dzała go na du­pie, wście­kłego i nie­do­pi­tego.

Ani Ka­rina, ani An­ge­lika nie po­tra­fiły so­bie wy­obra­zić, że na ślu­bie po­da­dzą rękę za­pi­temu me­ne­lowi, który ter­ro­ry­zo­wał je przez tyle lat. Panna młoda była jed­nak pewna, że Alo­sza, jak obie­cał, wy­wiąże się z obiet­nicy i za­pewni im bez­pie­czeń­stwo, a je­śli nie on, to Arek, który te­raz także o nie się trosz­czył. Miało być bez­piecz­nie. Nie­wiele rze­czy stało się dla niej tak ważne jak bez­pie­czeń­stwo.