Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca historia o miłości, pokonywaniu własnych słabości i szukaniu właściwej drogi!
Magda i Karol są małżeństwem na odległość. On wyprowadził się do Warszawy, robi karierę, świetnie zarabia, podróżuje do Afryki, Azji, czerpie z życia garściami. Do domu wysyła jedynie pieniądze. Ona została w rodzinnym mieście, zajmuje się domem, synem i chorą córką. Wydaje się, że takie życie im odpowiada.
Magda nie jest jednak tak całkiem sama. Wsparciem otacza ją Ryszard, lekarz rodzinny, człowiek odpowiedzialny i życzliwy, który wciąż nie potrafi sobie poukładać życia osobistego.
Gdy zawiłe koleje losu sprawiają, że wspólnie wyjadą do drugiej ojczyzny Ryszarda, Islandii, życie Magdy przybiera całkowicie inny obrót.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 10 min
Tytuł oryginału: Dom nad brzegiem oceanu
Copyright © Urszula Jaksik, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-91-8034-918-5
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Karol rozsiadł się w fotelu. Stewardesa podała napoje. Wracał do Warszawy. Czuł się zmęczony i przegrany. Bolały go mięśnie i mocno dawała mu się we znaki nieprzespana noc. Najchętniej zapadłby w głęboki sen, by zapomnieć o wszystkim, lecz wiedział, że w samolocie nigdy mu się to nie udawało. Nie chciał analizować tego, co przeżywał przez miniony weekend. Sącząc drinka, sięgnął po czasopismo leżące na stoliku.
– No i jaka złośliwość losu! – zirytował się. Otworzył je na zupełnie przypadkowej stronie i przeleciawszy wzrokiem, natknął się na tekst o Światowej Organizacji Zdrowia, jedyny temat, w który nie miał ochoty wnikać.
Wracał z Afryki, rozczarowany do granic możliwości. Zuluski czarownik w Suazi, po całonocnym rytualnym tańcu, bardzo ekspresyjnym, widowiskowym, nakazał mu uciekać, pożegnać się z dotychczasowym życiem i zmienić tożsamość. Miał spalić wszystkie swoje ubrania, unikać miejsc, w których dotąd bywał, porzucić wszystko, z czym się czuł związany: dom, rodzinę, a zwłaszcza swoje imię. Powinien niezwłocznie zatrzeć wszelkie ślady łączące go z człowiekiem, Karolem Kostrzewskim. Jeśli tego nie zrobi – umrze, bo jego ciałem zawładnęła ZŁA MOC.
Nie po to poleciał do dżungli, by jakiś prymitywny gość straszył go, że umrze. O tym już dawno wiedział. Potrzebował jego nadprzyrodzonej mocy, by zwyciężyć to cholerstwo, które zatruwało mu życie. Jaki był naiwny! Jeszcze jakieś trzy lata temu nie przyszłoby mu do głowy korzystać z takich usług, ale teraz… Przymknął oczy i natychmiast zawładnęły nim przeżycia sprzed kilkunastu godzin.
O świcie kapłan złożył ofiarę z byka, czarnej świni i dziesięciu kurczaków. Z mięsa ofiarnego przygotowywano przez resztę dnia pokarmy dla bogów. Miało być ich tyle, ilu bogów zostanie przywołanych. Jego danina była hojna, więc zaproszono wielu.
Właściwa część obrzędu rozpoczęła się po zachodzie słońca. Rozpalono dwa duże ogniska. Iskry wysoko strzelały w górę. Zaczęto walić w bębny, które wzywały bóstwa na ceremonię. Na ten sygnał pojawili się pierwsi tancerze, nasilały się rytmiczne uderzenia w bębny. Krąg tańczących stale się powiększał. Z różnych stron dochodziły kolejne grupki ludzi. Bose stopy wzniecały rudawy pył, który unosił się i przyklejał do spoconych ciał. Jak mu wyjaśniono, pieśni i tańce wykonywane przez uczestników ilustrowały epizody z życia bogów. Po godzinie tancerze przyspieszyli, wirowali wokół ognisk, wydając z siebie gardłowe, rytmiczne głosy. Nagle z tej plątaniny spoconych ciał, dymu wyłonił się szaman i zbliżył do niego. Ukryty za straszliwą maską, namaszczał go palcami ociekającymi krwią kurczaka, tańczył wokół niego, chuchał słodkawym dymem w twarz.
Karol przez otwory w masce widział przekrwione oczy uzdrowiciela. Bardzo chciał poddać się temu poruszającemu się w głębokim transie człowiekowi, starał się uwierzyć, że rzeczywiście łączył się on z jakąś Mocą, która go uleczy. Niestety, nie potrafił. Przeciwnie, z coraz większym dystansem oglądał spektakl przygotowany na jego cześć.
Po wykonaniu tańca odsyłającego bogów wszyscy uczestnicy zasiedli do uczty. I wtedy szaman wręczył mu zioła. Tłumacz poinformował, że trzeba je po odrobinie dodawać do każdego pokarmu i zakończyć spożywanie przed pełnią księżyca. Czarownik, machając rękami, podskakując wysoko w górę, a momentami wyjąc jak dzikie zwierzę, przekonywał go o konieczności ucieczki od dotychczasowego życia. Na koniec dał mu talizman, woreczek z czerwonej szmatki, a w nim magiczny kamyk owinięty papierem, na którym umieszczono jakieś tajemne znaki. „To silny amulet, pomoże ci przetrwać drogę, którą musisz uciekać” – przekazał mu słowa szamana tłumacz. Dodał też, że nie może się z nim rozstawać i stale musi go nosić w prawej kieszeni spodni. W końcu czarownik ścisnął mu dłońmi głowę, w sekundę później odskoczył od niego jak poparzony i gwałtownie potrząsając dłońmi, wycofał się tyłem i zniknął w ciemnościach.
Wiedział, że nie powinien tego potraktować dosłownie. Ale ta idea zmiany imienia, tożsamości, ucieczki nie była mu obca. Już gdzieś czytał na ten temat i chyba nie dotyczyło to Afryki. Musi dotrzeć do tych wiadomości, rozszyfrować je.
Popatrzył z niechęcią na czasopismo. Czy los musi być aż tak złośliwy? Za dużo tych przypadków. Jeszcze raz zerknął na znaleziony fragment:
Najkrócej na Ziemi, bo przeciętnie 36 lat, żyją mieszkańcy Zimbabwe. Czterdziestki niedane jest dożyć również większości obywateli Suazi i Sierra Leone. Wskaźniki te w ostatnim czasie pogorszyły się dramatycznie. Przyczynił się do tego stan gospodarki państwa, a także wielka liczba zakażeń HIV.
I dalej:
Najdłużej żyją Japończycy i mieszkańcy Księstwa Monako (82 lata) oraz Australijczycy, Islandczycy, Włosi, Szwedzi i Szwajcarzy (81 lat). Polacy (75)…
– No proszę, nasz kraj ma się dobrze, tylko ja niedługo zepsuję statystykę – żachnął się i zamknął czasopismo.
Wrócił do kwestii imienia. Chyba nie za bardzo zastanawiamy się nad tym, jakie imię dajemy swoim dzieciom. A może tylko on nie przywiązywał do tego wagi? To Magdalena wybierała imiona dla ich dzieci. Akceptował je bez zastrzeżeń, bo… właściwie nie wiedział dlaczego. Sara, Piotr – po prostu ładnie brzmią. Nie są dziedziczone po przodkach ani w jego rodzinie… chyba w rodzinie Magdy również nie. Ciekawe: dlaczego wybrała takie? Musi ją o to zapytać. W większości przypadków to kwestia mody albo jakiejś fascynacji któregoś z rodziców. Z pewnością im dalej od cywilizacji, tym większą wagę przywiązywano do nadawanego imienia, to istotna część człowieka. Ktoś bez imienia to po prostu Nikt. Za to z nazwiskiem jest chyba dokładnie na odwrót – zastanawiał się. W krajach wysoko rozwiniętych to ono miało zasadnicze znaczenie.
Lubił swoje, Kostrzewski, takie polskie, mocne, trudne dla obcokrajowców. Współczuł tym, którzy muszą podpisywać się Kot, Baran, czy Ogórek. Miałby zmienić swoje nazwisko? Absurdalna myśl. Całe dotychczasowe życie walczył o to, by właśnie ono coś znaczyło, było symbolem sukcesu, otwierało drzwi, stanowiło jego wizytówkę. Przebył już niezły kawałek życiowej drogi i chociaż prognozy nie były dla niego korzystne, nie potrafiłby przekreślić wszystkiego, co do tej pory osiągnął. To jakby unicestwił samego siebie.
Karol! Dlaczego dostał właśnie to imię? Nigdy się już nie dowie. Wie tylko, że był jedynym chłopcem noszącym to imię w szkole i na podwórku. Pamięta, ponieważ po filmie Och, Karol! wszyscy na to zwrócili uwagę.
No dobrze, mała symulacja zdarzeń. Od jutra znika. Wyjeżdża… do małego miasteczka w górach. Wynajmuje pokój u jakiejś biednej gaździny. Melduje się jako Bogumił Jakoktochce. Zapuszcza brodę i wąsy, ubiera się jak traper. Unika garniturów, krawatów. Nie ma komórki, laptopa, czyta gazety, ale nie te, co zwykle, jakieś lokalne. Nikogo nie zna i nikt go nie rozpoznaje.
Po tygodniu wszyscy go szukają. Nie skorzysta już z konta w banku. Po miesiącu nie ma już dla niego miejsca w firmie. Któryś z młodych przejmie kontakty, poprowadzi rozmowy i… świetnie sobie poradzi, niestety.
A rodzina? Nie wpływają pieniądze na konto, Magdalena musi pomyśleć o pracy, Sara ląduje w hospicjum. Po roku będzie dla wszystkich wspomnieniem.
Czy w zamian śmierć o nim zapomni? Bzdura! Zmęczył się tą wizją.
Przede wszystkim śmierć nie byłaby taka głupia i nie dałaby się oszukać. Nie takie mózgi próbowały z nią wygrać, jeszcze nikomu się to nie udało, no, co najwyżej przesunęli trochę datę. I na tym właśnie musiał się skupić, o to powalczyć. Marzył o dziesięciu latach. Potrzebował ich dla Piotrusia. Tyle chciałby mu dać, dojrzał wreszcie do roli ojca. Cholera! Właśnie teraz mógłby być ojcem, o jakim marzą mali chłopcy. Jakiego on sam nigdy nie miał.
Walka, stawianie czoła wyzwaniom to było jego powołanie, jego natura. Z kostuchą też wynegocjuje najlepsze warunki, nie podaruje jej ani jednej minuty swojego życia. Niestety, te wyjazdy do szamanów to tylko strata czasu, a nie ma go za wiele. Próbował. Poniósł klęskę na tym polu, ale to tylko przegrana bitwa, wojna dalej trwa.
Podciągnął się w fotelu, założył nogę na nogę, dopił drinka. Dopiero teraz zauważył uśmiechniętą twarz Zbyszka. Oj, niedobrze z nim, zupełnie stracił czujność. A dzisiaj w biznes klasie był wyjątkowy luz. Odwzajemnił uśmiech. Znali się od kilku lat, od kilku starć przy stołach negocjacyjnych, taka czysto służbowa znajomość, ale facet był okej. Skinął mu głową, tamten wstał i przesiadł się.
– Oj, Karol. Obserwuję cię od Frankfurtu, dałbym złotego dukata za twoje myśli.
– Nie warto, stary.
– Jakoś ci nie wierzę. – Roześmiał się szczerze. – Trochę cię znam, wyraźnie podjąłeś jakąś decyzję.
– Zmyłka. Wracam z weekendu. Niewielkie safari.
– Serio? Tylko polowanko?
– I to bezkrwawe, jak wiesz.
– Popatrz, dałbym głowę, że coś mocno kombinujesz. Chyba się starzeję. – Co fajnego czytasz? – szybko zmienił temat. Kontynuacja poprzedniego nie miała sensu, za dobrze znał Karola i jemu podobnych. Niczego już z niego nie wyciśnie. Szkoda, był pewien, że Kostrzewski nie lata do Afryki dla relaksu. Zerknął na czasopismo. „Newsweek”.
– Nic ciekawego, możesz popatrzeć. – Karol wrzucił mu go na kolana.
Podeszła stewardesa, odebrała im puste szklanki.
– Proszę się przygotować, zapiąć pasy, pod nami Warszawa.
Rozdział 2
Ryszard złapał kobietę w ostatnim momencie. Zachwiała się i poleciałaby w stronę metalowego stojaka na kroplówki, gdyby jej mocno nie przytrzymał. Na szczęście nie osunęła się, nie zemdlała. Stali tak przez moment mocno objęci. Na papierowo białą twarz powoli powracały kolory, wzrok kobiety stawał się przytomniejszy. Skinęła mu głową. Rozluźnił uścisk, w końcu opuścił ramiona. Wskazał jej krzesło pod ścianą i odwrócił się w stronę drzwi, by wezwać pielęgniarkę.
W drzwiach sali stała siostra Jola. Patrzyła na niego wściekłym wzrokiem, a po chwili bez słowa odwróciła się i wybiegła. Ryszard poczuł się przez moment kompletnie zdezorientowany. Nagle uświadomił sobie, co się stało. Właśnie został posądzony o interesowne przytulanie tej kobiety. Absurd! Jolka posunęła się za daleko. Miał tego serdecznie dosyć, jej zazdrość stawała się patologiczna. Chyba czas zakończyć ten romans, robił się męczący. Jeszcze dziś się z nią rozmówi.
Kilka minut temu zmarła pięcioletnia Oliwia. Rak mózgu rozwinął się błyskawicznie. Gdy dziewczynka do nich dotarła, miała już przerzuty do innych narządów. Oni, lekarze, nie mogli już nic zrobić. Kobieta, którą przed chwilą uchronił od upadku, to matka małej. Samotnie wychowująca, samotnie siedząca od kilku dni przy łóżku, samotnie cierpiąca. Coraz częściej był świadkiem takich scen. Samotność stawała się zjawiskiem powszechnym. Było to szczególnie przykre w takim miejscu jak to. Bardzo jej współczuł. Na szczęście była ładną, zgrabną kobietą. Miała dwadzieścia dziewięć lat i duże szanse, że jeszcze ułoży sobie życie, urodzi kolejne dziecko. Musi tylko przetrwać ten czas żałoby – szkoda, że samotnie.
Zapisał na karcie pacjentki czas zgonu i wrócił do dyżurki lekarskiej. Nie potrafił zobojętnieć, to kolejna śmierć w tym tygodniu. Przegrywali, a dzieci odchodziły. Najgorsze było poczucie bezradności. Dobrze, że brakowało czasu na roztkliwianie się, bo następni pacjenci już czekali i liczyli na to, że zaradzi ich nieszczęściu. I mieli do tego prawo. Na dzisiaj już skończył pracę. Chciał stąd wyjść, jak najszybciej.
Ta śmierć go nie zaskoczyła, wiedział, że mała nie miała najmniejszych szans, ale gdzieś w najgłębszym zakamarku duszy liczył na cud. Zawsze tak było, wbrew wiedzy i doświadczeniu. Spakował do torby swój laptop. Przebierając się, układał program na resztę dnia. Wpadnie na salę gimnastyczną, pobiega i powrzuca piłkę do kosza, aż wypoci z siebie tę bezradność i wściekłość i poczuje pod prysznicem zmęczenie i spokój.
Przypomniał sobie o Jolce. Czas na poważną rozmowę. Ich romans trwał jakieś pół roku. Było im świetnie, dopóki dotrzymywali umowy i wspólnie ustalonych reguł: a więc po pierwsze, żadnego afiszowania się. Zdawali sobie sprawę, że utrzymanie stuprocentowej tajemnicy w szpitalu nie było możliwe, za dużo oczu – ale bardzo dbali o to, by w pracy zachowywać dystans. To głównie jej zależało na dyskrecji.
Po drugie żadnych zobowiązań. Jolka miała syna i nieuregulowaną do końca sytuację małżeńską. Rozstała się z mężem, zamieszkała u matki, ale oficjalnie byli jeszcze małżeństwem.
No i żadnych wspólnych planów, wybiegania w przyszłość. Spotykali się wtedy, gdy oboje tego potrzebowali. Oczywiście seks był ważny, ale nie tylko. Głównie chodziło o wspólne przebywanie, rozmowę, przytulenie. Wyjeżdżali do moteli, poza miasto, ponieważ bardzo im brakowało zmiany środowiska. Codzienne przebywanie w bliskim kontakcie z bólem, cierpieniem, śmiercią wymagało odreagowania. Gdy czasu było mało, wpadali do jego kawalerki.
Ostatnio jednak Jolka przekraczała te wspólne ustalenia. Chciała znacznie częściej się spotykać, bez przerwy pisała do niego SMS-y lub dzwoniła. Dąsała się, gdy natychmiast nie oddzwaniał. Ona chciała „po prostu usłyszeć jego głos” i jeszcze, by mówił jej, jak bardzo jest ważna w jego życiu, że ją kocha. Drażniło go to. Czuł, że wymusza to na nim, że jest to coraz mniej spontaniczne. I zaczęły się te nieuzasadnione posądzenia o zdradę. Wszędzie wietrzyła rywalki. Dzisiaj przekroczyła granicę jego akceptacji. Nie było sensu ciągnąć tego dalej.
Wychodząc, wstąpił do pokoju pielęgniarek, ale Jolki już nie zastał. Trudno, pewno znowu była obrażona i czekała na jego tłumaczenie się. Miał tego serdecznie dosyć! Dlaczego kobiety lubiły komplikować to, co było przecież dobre i sprawdzone?
Na korytarzu wpadł na Daniela, który też już skończył na dzisiaj. Razem dotarli na parking.
– O, masz kobietę przy samochodzie. – Daniel pierwszy ją zauważył. – Jesteście razem?
– Nie, skądże. Jej kuzyn choruje, konsultowałem jego przypadek. Musiało się coś stać, bo nie umawialiśmy się – okłamywał go.
– Współczuję. Nie lubię rozmów o chorobach, po pracy. To do jutra.
– Do jutra.
Na szczęście Daniel znacznie bliżej zaparkował swój samochód. Ryszard zwolnił, by dać sobie więcej czasu. Jolka stała oparta o karoserię samochodu. Wyglądała bardzo atrakcyjnie w minisukience, rozpiętym letnim płaszczyku i wysokich szpilkach. Miała śliczne, zgrabne nogi. Gdy tylko podszedł do niej, usłyszał:
– No i co mi powiesz, jak tym razem będziesz się tłumaczył?
– Nie będę się tłumaczył, bo nie mam z czego – odparował. Ale już miękł na jej widok i miał ochotę o wszystkim zapomnieć. Kiedy był tak blisko niej, problemy odpływały, traciły znaczenie, działała magia ciała.
– No tak, nie masz z czego? Biedaczek! To przecież nie twoja wina, że ręce ci latają, gdy tylko jakaś laska stanie obok ciebie – prychnęła pogardliwie.
– Przesadziłaś! – zawiesił głos. – Mam ci jednak coś do powiedzenia. – Patrzył w jej ironicznie zmrużone, wypełnione złością oczy, które bardzo ułatwiały mu zadanie, i kontynuował. – Kończymy z tym wszystkim. Poszukaj sobie kogoś, kto wytrzyma te twoje humorki i gierki. Ja mam tego serdecznie dosyć!
– I tego się po tobie spodziewałam! – odgryzła się. – Doktorek się znudził. Pół roku to norma, prawda? A miało być inaczej, tak uczciwie, przyjaźnie i szczerze! – prawie krzyczała. – Dobrze, poszukam sobie innego. Bez problemu. Nie jesteś nikim wyjątkowym, okazałeś się tuzinkowym fiutem! Cześć!
Odwróciła się do niego plecami i zaczęła niespiesznie się oddalać. Zdumiony patrzył, jak zgrabnie minęła kolejny samochód i za chwilę znikła za zakrętem. Był totalnie zaskoczony przebiegiem rozmowy. To nie tak miało być. Jeszcze dwa dni temu kochali się namiętnie, a ona szeptała mu do ucha tyle czułych, miłych słówek. Kobiety – kto je rozgryzie?
Wsiadł do samochodu i nie bardzo wiedział, co ma dalej robić. „Tuzinkowy fiut!” – tyle dla niej znaczył? Był naprawdę wytrącony z równowagi. Za kogo ona się uważała? Że niby taka wyjątkowa? Nigdy nie była kimś ważnym, ale nie traktował jej jak dupy do łóżka. Narastało w nim poczucie krzywdy. Nie zrobił nic złego, ciężko pracował i chciał tylko odrobiny czułości i zrozumienia. Oboje tego chcieli. Był naprawdę okej, to nie fair z jej strony. W sumie dobrze, że tak to się skończyło, powinien być zadowolony, ale nie odczuwał ulgi. Zadzwoniła komórka. Czyżby się rozmyśliła?
– Dzień dobry, panie doktorze. Przepraszam, że niepokoję, ale u Sary pojawiła się nietypowa wysypka i temperatura trzydzieści siedem i osiem. Czy znajdzie pan chwilę, by wpaść do nas?
– Dzień dobry, pani Magdaleno. Przyjadę oczywiście, tylko nie wiem, o której, może wieczorem? – zastanawiał się. – Albo nie, wpadnę do was od razu, później mogę nie mieć czasu. Będę za jakieś piętnaście minut.
– Dziękuję, czekamy na pana.
– Do zobaczenia.
No, teraz przynajmniej wiedział, co ma dalej robić. Bardzo polubił panią Kostrzewską i jej ciężko chorą córeczkę. To był zupełnie inny świat i inna kobieta. Kontakt z takim bezgranicznym oddaniem, poświęceniem, miłością przywracał mu wiarę w kobietę, matkę… Westchnął. A Jolka? To też kobieta i matka, ale jakże inne emocje w nim wzbudzała. Drażniła go i pociągała. Drapieżna i nieprzewidywalna, budziła w nim myśliwego. Tak – uśmiechnął się. – Na widok takiego ciała krew w żyłach… Znów westchnął. Nie czas na takie dywagacje. Włączył silnik i wyjechał na ulicę.
***
Jola stała w bramie kamienicy naprzeciw szpitala. Widziała, jak Ryszard odebrał telefon, uśmiechnął się i szybko odjechał w kierunku przeciwnym, niż mieszkał. Nie myliła się, instynkt trafnie jej podpowiadał – miał kogoś! Dobrze zrobiła, że pierwsza go rzuciła. Tyle przynajmniej miała satysfakcji. Faceci już tacy są – jak tylko kobieta się zaangażuje w związek, natychmiast zwijają żagle. Od jakiegoś czasu spodziewała się takiego właśnie zakończenia. Ryszard wyraźnie ostygł w adorowaniu jej, stale chodził rozdrażniony. Przestał do niej wydzwaniać, aranżować „niespodziewane” spotkania. To raczej ona zabiegała. Dobrze, skoro tak chce, niech będzie koniec. Tylko żadnych przyjacielskich rozmów, zero kontaktów. Będzie dla mnie powietrzem! – obiecywała sobie. Sytuację trochę utrudniał fakt, że pracowali w jednym szpitalu, ale nie da mu tej satysfakcji, nie pokaże, jak bardzo ją zranił. Obojętność! – to najbardziej go zaboli. Wiedziała coś o tym, Witek był w tym mistrzem…
Doktor Ryszard to ścisła czołówka w szpitalnym rankingu, bardzo atrakcyjny kawaler. Szkoda, że na początku upierała się, by zachować ich związek w tajemnicy. Jak on szalał za nią! Teraz pewno nikt nie uwierzy, że to ona go rzuciła. Trudno, musi jej wystarczyć, że on sam był tego świadom. Ciekawe, kim była jej następczyni. Oby nie któraś ze szpitala. Nic nie zauważyła, chociaż była bardzo czujna. Widać doktorek umiał być dyskretny! Życzyła mu, by trafił wreszcie na taką, która usidli go na dobre. Niech przestanie być cholernym motylkiem… Czas na małżeńskie kajdanki – pomyślała mściwie. Małżeństwo to już zupełnie inna bajka, wiedziała coś o tym…
Musi się dzisiaj upić. Na trzeźwo nie przełknie tego wszystkiego. Drań! Jak to mówiła Agnieszka? – „W kibitki takiego i na Sybir!”. Gdzie są ci wierni, odpowiedzialni mężczyźni? – Westchnęła. – A jednak szkoda. Takie ciacho! Fajnie było mieć go u boku, gdy schodzili na drinka do hotelowej restauracji… Nie, przeciwnie, bardzo dobrze, że tak szybko się ewakuowała, niewiele brakowało, by dziś znowu mu uległa. Te jego cholernie błękitne oczy… On i tak spadnie na cztery łapy, chętnych, by go pocieszyć, nie zabraknie. Nie utrzymałaby go dłużej, był zbyt atrakcyjnym samcem.
I co dalej? Kolejny facet? Wokół niej same takie samce – single coraz młodsze roczniki albo żonaci, żaden wybór. Każdy następny i tak będzie tylko zamiast… Jej facetem był Witek, to jego chciała. Był jej pierwszą miłością i największą porażką życia. Urodziła mu syna, stworzyła ciepły dom, a on ją porzucił dla młodszej. I po co tyle starań? W czym była gorsza? Przecież trzydzieści pięć lat to nie starość… Bardzo go kochała, a on zidiociał na punkcie tej dwudziestopięciolatki, świata poza nią nie widzi. Nawet dla Szymusia coraz mniej ma czasu, bo tamta niedawno urodziła mu bliźniaki. Drugi raz nie pozwoli się porzucić. Pierwsza zada cios. Tak jak dzisiaj. Dosyć! Koniec z tym wszystkim, faceci to… Podniosła wysoko głowę i wystukując obcasami rytm, z pasją wypluwała z siebie wszystkie obraźliwe słowa, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Zadzwoni wieczorem do Bożeny, też samotnej, stale poszukującej tej prawdziwej miłości. Ona doskonale ją zrozumie, już nie raz się wzajemnie wspierały.
Rozdział 3
– Mamo, mamo znowu mi się to śniło, boję się! – Piotruś wbiegł do jej pokoju i wtulił się w nią.
– To tylko zły sen, syneczku – uspokajała go zmęczonym głosem. Przytuliła mocno i kołysała w ramionach. Powieki chłopca z wolna opadały, gęste rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki, a jego ciałko wiotczało. Po chwili usłyszała równy oddech. Odgarnęła mu z czoła niesforny loczek. Westchnęła. Synek był takim nieskomplikowanym dzieckiem, dawał tylko radość. Rósł, rozwijał się prawidłowo, bez jej wielkiego zaangażowania. Czyżby macierzyństwo mogło być takie proste? Nie, z pewnością takie nie było, to jej wina, tak się ułożyło jej życie, że całą uwagę skupiała na córce. Czuła, że tak trzeba, później mu wszystko wynagrodzi.
Z trudem wstała i zaniosła synka do jego pokoju, okryła go kołderką i popatrzyła na rysunki przyklejone nad tapczanikiem.
Piotruś od zawsze lubił rysować i wykazywał w tym niemały talent. W przedszkolu już to zauważono. Niepokoiło ją tylko jedno – od jakiegoś czasu na każdym rysunku, niezależnie od tematu, umieszczał rakietę kosmiczną. Niesamowity, ciemny twór na tle kolorowych obrazków. Upierał się, że jego rocket (uczył się w przedszkolu języka angielskiego) musi tam być, bo jest teraz najważniejsza. To rakieta z jego snów, a właściwie koszmarów.
W tym powtarzającym się od czasu do czasu śnie błądził po ulicach miasteczka, w którym nigdy nie był, i szukał rakiety. Dokuczało mu wyjątkowe zimno i bał się, bo obok niego nie było innych ludzi. Wszystkie domy miały zamknięte drzwi i ciemne okna, jakby nikt w nich nie mieszkał. Zaglądał w jakieś bramy i na opuszczone podwórka. Wiedział, że ona gdzieś stoi, czeka na niego, musi ją tylko odnaleźć. Niestety, miał coraz mniej czasu. Spieszył się, by polecieć do nieba, tam gdzie mieszka Bóg, o którym opowiadała siostra Ludwika w przedszkolu. To on jest najpotężniejszy na świecie i ma największą moc. Większą nawet niż Superman.
Chce mu opowiedzieć o tym, jak bardzo Sara jest chora. Dostaje tyle zastrzyków i w ogóle nie może chodzić, a ostatnio już nawet siedzieć nie potrafi. I wtedy ten Bóg wyleczy swoją mocą Sarę. Wystarczy tylko bardzo poprosić, tak mówiła siostra Ludwika.
Podziwiała fantazję synka i cieszyła się, że sześciolatek potrafił sobie jakoś radzić z tą bardzo trudną, nietypową sytuacją w ich domu. Piotruś często zaskakiwał ją swoimi dojrzałymi, mądrymi zachowaniami. Był nad wiek poważny, a jednocześnie sprawiał, że ich dom tętnił życiem – głównie dzięki niemu atmosfera w mieszkaniu była jak w innych rodzinach. Wybuchy śmiechu, głośna muzyka i ten jego głosik stale o coś pytający, opowiadający, wykłócający się. Wszystko zamierało, gdy on zasypiał.
Spojrzała na zegar wiszący na ścianie, za dziesięć minut musi podłączyć Sarze kroplówkę. Od kilku lat w każdym pomieszczeniu ich mieszkania wisiały duże zegary, nawet w łazience. Odmierzały czas od zabiegu do zabiegu. Dzieliły jej życie na regularne kawałki, narzucały rygorystycznie swój rytm.
Czas Sary był policzony. Lekarze nie dawali już żadnej nadziei. Choroba nic sobie nie robiła z tych wszystkich zabiegów, lekarstw, modlitw. Jedyne, co jeszcze można było robić, to dbać o to, by jak najmniej cierpiała.
Cicho zabrzęczał telefon.
– Madziu, chyba cię nie obudziłam?
– Nie, skądże – zaprzeczyła. – Cieszę się, że dzwonisz. – Bardzo lubiła Mariannę, swoją przyjaciółkę i sąsiadkę.
– Przepraszam, że o tej porze, ale późno wróciłam dzisiaj z pracy i dopiero teraz przygotowuję się na jutro. Zapomniałam ci powiedzieć, że dzieciaki jadą na basen. Piotruś coś wspomniał, że zgubił gdzieś swoje klapki, jak nie znajdziesz, to poszukam jakieś od Moniki.
– Dobrze, muszę sprawdzić.
– Wiesz, dzisiaj z przedszkola odebrał dzieciaki Zbyszek, bo mój szef znowu w ostatniej chwili przypomniał sobie, że na jutro musi mieć wzory zaproszeń. Dałam mu jakieś dziesięć dni temu kilka propozycji, dzisiaj okazało się, że żadna mu nie odpowiada. On wprost uwielbia pracę na wariackich papierach, a później ma wiele powodów, by się wyżywać na ludziach.
– To musi być denerwujące. Współczuję ci. Szkoda, że on nie ma gromadki dzieci na głowie, musiałby być lepiej zorganizowany.
– Całe szczęście dla tych dzieci. – Marianna roześmiała się. Ostatnio jego ulubionymi słówkami są: dyspozycyjność i kreatywność.
– Podziwiam cię – westchnęła Magdalena. – Ja przy takim szefie bez przerwy bym panikowała.
– Co ty opowiadasz? To ciebie wszyscy podziwiają. Przy twoich problemach nasze to pikuś. Jak się dzisiaj Sara czuje?
– Lepiej, wszystko się chwilowo uspokoiło. Wczoraj źle to wyglądało, ale ten doktor Ryszard jest po prostu cudowny, przyjechał natychmiast. A tyle złego mówi się o naszej służbie zdrowia. Wiesz, sama jego obecność dobrze wpływa na Sarę i na mnie też. Czuję się przy nim o wiele spokojniejsza. Wyobraź sobie, był z nami do czwartej nad ranem, a potem musiał iść normalnie do pracy, do szpitala.
– Siedział do rana? Kochana, myślę, że takich lekarzy jest niewielu – podkreśliła Marianna.
– Tak – zgodziła się Magda – ale dobrze, że w ogóle są. Muszę kończyć, kochana, Sara czeka. Wpadniesz jutro na kawę?
– Chętnie, chyba że mój szef znowu coś wymyśli. Ucałuj ode mnie małą.
– Dzięki, no to do jutra.
Magdalena od dwóch miesięcy ani na moment nie opuściła tego mieszkania. Agata, przyjaciółka jeszcze z ławy szkolnej, robiła jej wszystkie zakupy, płaciła rachunki, a Marianna, sąsiadka mieszkająca piętro niżej, matka sześcioletniej Moniki, zajmowała się Piotrusiem. Odprowadzała codziennie dzieci do przedszkola, zabierała na spacery, do kina czy McDonalda. Bez ich pomocy Magda nie poradziłaby sobie.
Podziwiała je. Obydwie miały mężów i dzieci, pracowały zawodowo, były bardzo aktywne. Radziły sobie z masą problemów, zawrotnym tempem życia, a przy tym potrafiły być uśmiechnięte i zadowolone. Giganty. Ją coraz częściej gnębiły myśli, że im nie dorównuje, stoi na bocznym torze, podczas gdy życie pędzi ekspresem. Bała się myśleć o tym, co zrobi potem, gdy Sary już nie będzie… Zastanawiała się też, gdzie byłaby, co robiłaby, gdyby Sara się nie urodziła? Po co to teoretyzowanie, na najważniejsze pytania i tak nie ma odpowiedzi, tego nauczyło ją życie.
No a Karol? Co robił jej mąż, ojciec Sary?! On przysyłał pieniądze. Spore kwoty wpływały na jej konto, wystarczały na wszystko. Całkowicie poświęcił się pracy. Wyprowadził się do Warszawy, miał służbowe mieszkanie, często bywał za granicą. Był przykładem nowoczesnego podejścia do życia, robił błyskawiczną karierę, odnosił sukces za sukcesem. Chłopiec z plakatu: zdolny, błyskotliwy, pracoholik! Przepaść między nimi była już nie do pokonania. Żyli w różnych światach. Przerwała te myśli, wstała i poszła do pokoju córki.
– Moja maleńka, czas na kolację. – Uśmiechnęła się do córeczki. – Co oglądasz?
Oczy dziewczynki ożywiły się.
– Tajemnice australijskiej rafy koralowej. Coś pięknego. Tatuś kupił nam dużo takich filmów przyrodniczych. A wiesz, że parę lat temu sam nurkował, jak był w Australii?
– Wiem, córeczko. Wasz tatuś zwiedził już kawał świata.
– Jest taki odważny, niczego się nie boi. Pływa i nurkuje, jeździ na koniach i szybkimi samochodami… A ty, mamusiu, musisz ciągle być tu w domu, z nami.
– Nie, kochanie, nie muszę. Ja bardzo chcę być razem z wami. Wy jesteście całym moim światem, najlepszym, nie pragnę innego. Już ci to tłumaczyłam. Każdy człowiek jest inny, ja nie mam w sobie duszy podróżnika, ja lubię dom i bardzo kocham swoje dzieci.
– Tatuś nas tak nie kocha…
– Kocha, oczywiście, że kocha, tylko inaczej, bo jest innym człowiekiem.
Magdalena sprawdziła pampersa, poprawiła prześcieradełko i ułożyła dziecko wygodniej. Na koniec podłączyła kroplówkę. Usiadła na krześle, wzięła dłoń Sary w obie ręce i delikatnie ją masując, zaczęła nucić jej ulubioną piosenkę o króliczku, który wędrował po lesie i łąkach w poszukiwaniu przyjaciół, by wybrać się z nimi w daleką podróż stateczkiem. Sara lubiła słuchać wieczorem tych prostych dziecięcych piosenek, kołysanek. Odprężała się i zasypiała. Magda nuciła coraz ciszej. Za dwadzieścia minut odłączy kroplówkę i będzie mogła się położyć. Przypomniała sobie o telefonie Marianny. Odszukała w szafce klapki Piotrusia, przygotowała mu wszystko na jutrzejszy basen. Zaparzyła sobie herbatę i usiadła w fotelu. Lubiła ten nocny czas. Dzieci spały, wszystko było zrobione. Wieżowiec kładł się do snu. Cichły rozmowy za ścianą, gasły światła w oknach naprzeciwko.
Pomyślała o Karolu. Ciekawe, jak on spędza tę noc. Z pewnością jeszcze nie śpi, prowadzi takie aktywne, atrakcyjne życie. Wrócił niedawno z Afryki, przesłał Piotrusiowi dużo zdjęć. Bardzo kochał swojego syna. Tak, nie ulegało wątpliwości, że miłość ojcowską obudził w nim Piotruś, a nie Sara. Nie potrafiła się z tym pogodzić. Momentami żal, który się w niej gromadził przez lata, dławił ją tak mocno, że miała ochotę krzyczeć z całych sił. Ale nie mogła, bo zakłóciłaby spokój innym.
Jakiś rok temu zaproponował, że zabierze syna do siebie, do Warszawy, żeby ją odciążyć w obowiązkach.
– Pozwól mi go zabrać stąd. On nie może stale przebywać w tym domu smutku i śmierci. Ma prawo być dzieckiem radosnym, wesołym, beztroskim. Jest za poważny na swój wiek, za smutny. Nie widzisz tego?
– Nie! Nie widzę, bo tak nie jest. Chodzi do przedszkola, ma przyjaciół. Ma wystarczającą ilość rozrywek. Często wychodzi z Agatą lub Marianną. Rozwija się prawidłowo. A że ma nietypową sytuację w domu? No cóż, brakuje w nim ojca, który poświęciłby mu swój czas. Nie, nie będziesz wybierał sobie dzieci. Masz dwoje! Pamiętasz o tym? Jak zaradzisz smutkowi Sary? Ile ona ma powodów do radości? – Wiedziała, że jej słowa cięły jak brzytwa.
– Sarze nie mogę pomóc, ale Piotrusiowi tak. Nie jestem Panem Bogiem, nie mam takiej mocy – bronił się.
– Ona potrzebuje twojej miłości, twojej obecności! Do tego nie potrzeba boskiej mocy. – Jak zawsze, gdy mówiło się o dzieciach, jej dzieciach, Magda szybko wpadała w agresywny, zaczepny ton. Uderzała celnie. W najczulsze miejsce, w jego poczucie winy.
Wycofał się, dał za wygraną. Nie pokonał twierdzy, w której zamknęła się razem z dziećmi. Próbował jeszcze interweniować poprzez lekarza, przypadkiem usłyszała fragment tej rozmowy:
– Proszę tego nie robić – tłumaczył doktor. – Chłopcu tu jest dobrze. Jest bardzo silnie związany z matką i siostrą. To bardzo inteligentne i wrażliwe dziecko. Zabierając go teraz, zrobi pan krzywdę nie tylko jemu, ale także im. A poza tym pana żona musi mieć jakąś nić łączącą ją z tym światem. Piotruś nią jest. Proszę mi wierzyć, on naprawdę jest jej ratunkiem. To już nie potrwa długo. Sara odchodzi. Medycyna jest bezsilna, niestety. Proszę być teraz blisko, będą pana bardzo potrzebowali.
Dlaczego obcy mężczyzna to rozumiał, a jej mąż nie? W ostatnich dwóch miesiącach Karol odwiedził ich jedynie raz. Uciekł po trzech godzinach. Tak, uciekł! Nawet się nie pożegnał, bo Sarze gwałtownie się pogorszyło i przyjechało pogotowie. Nie mógł pomóc, to fakt. Ale tłumaczenia, że „nie potrafił patrzeć na cierpienia swojego dziecka, że wszystkim tylko przeszkadzał”,nie przyjęła. Po prostu wykorzystał zamieszanie i zniknął, bo tak było najprościej. Miała serdecznie dosyć tych wszystkich rozmów, zawiedzionych nadziei, wzajemnego oskarżania się. Na szczęście okresy buntu, złości, ataki nienawiści do męża miała już za sobą. Zaakceptowała to, czego nie mogła zmienić, dostosowała się i tyle…
Starała się jak najmniej o tym myśleć. Wiedziała, że później będzie miała dużo czasu, by to analizować i podejmować decyzje. Później rozpatrzy: czy w ogóle można czymś wytłumaczyć taką postawę? Wybaczyć taką zdradę? Później zdecyduje, czy mogą jeszcze być rodziną.
Rozdział 4
Jolka była konsekwentna, musiał to przyznać. Nie rozumiał tego, ale szanował. Unikała go, maksymalnie ograniczając dyżury na salach chorych, które mu bezpośrednio podlegały. Gdy spotykali się na korytarzu, mijała go ostentacyjnie, jak powietrze, nie reagując na jego pozdrowienia. Bardzo go to drażniło, bo nie czuł się winny, nie zrobił nic złego. Z pewnością była bardzo zgrabną, ładną kobietą, ale w końcu nie jedyną. Skupił się na pracy, problemów nie brakowało. Od dawna uznawał, że praca jest najważniejsza. W przeciwieństwie do kobiet nigdy go nie zawiodła i nadawała sens jego życiu.
Przeglądał wyniki badań pacjenta, gdy zadzwonił telefon. Uśmiechnął się, słysząc w słuchawce głos dziadka Einara. Musiał skupić uwagę, by zrozumieć, co do niego mówił. Staruszek uparcie trzymał się języka islandzkiego, chociaż doskonale władał angielskim. Zamierzał w ten sposób wymusić na wnuku posługiwanie się nim. Chciał znacznie więcej, ale tego Ryszard nie mógł mu obiecać.
Dziadek ostatnio trochę niedomagał i zabrał się do porządkowania spraw rodzinnych. Uznał Ryszarda za jedynego spadkobiercę i robił wszystko, by zachęcić go do osiedlenia na Islandii, podsuwał mu nawet kolejne kandydatki na żonę, oczywiście rodowite Islandki, chciał doczekać się prawnuka, dziedzica.
Jeszcze kilka lat temu Ryszard był pewny, że nie skorzysta z zaproszenia. Lubił jeździć tam na święta, wydłużone weekendy, ale nie wyobrażał sobie spędzenia w Reykjaviku całego roku, kilku lat, całego życia. Co on by tam robił? To miasto, w którym mieszka dwie piąte Islandczyków, można obejść w godzinę. Reszta kraju to pustkowie, farmy oddalone jedna od drugiej o dwadzieścia kilometrów.
Z czasem zaczął cieszyć się taką alternatywą. Zawsze to jakieś zabezpieczenie, nie czuł się tak przyparty do muru jak jego koledzy w szpitalu. Sytuacja w Polsce stawała się, łagodnie mówiąc, coraz trudniejsza, kryzys nie omijał służby zdrowia. Rozpoczęły się strajki głodowe, manifestacje pielęgniarek, walka o kontrakty. Sporo kolegów wyjechało z Polski.
Dzisiaj dziadek poinformował go, że przesłał mu jakieś dokumenty rodzinne.
– Jakie dokumenty, dziadku? Czego dotyczą? – dociekał.
– Ważne, bardzo ważne! Kurier dostarczy ci je jutro. Chciałbym, byś je dokładnie przeczytał i wszystkie jak najszybciej odesłał z powrotem.
– Mam ci je odesłać? Coś podpisać? – Ryszard był coraz bardziej zaintrygowany.
– Nie musisz nic podpisywać, ale zadzwoń do mnie, jak już się z nimi dokładnie zapoznasz.
– W porządku, dziadku, zrobię, jak sobie życzysz. A jak twoje zdrowie, dobrze się czujesz?
– Dobrze, dobrze, nie martw się. Szkoda tylko, że nie ma cię tutaj ze mną.
– Może wpadnę za jakiś miesiąc lub dwa. Zadzwonię.
– No, to czekam na twój telefon.
Dziadek Einar Olafsson był jego najbliższym krewnym. Zawsze bardzo go szanował i lubił. Jak większość rodowitych Islandczyków, był mężczyzną małomównym, niezbyt wylewnym w okazywaniu uczuć, ale bardzo sprawiedliwym i mądrym. On sam, będąc dzieckiem, lubił przytulać się do babci, ale z problemami biegał do dziadka. Z dalszą rodziną utrzymywał bardzo luźne kontakty. Jego rodzice byli jedynakami. Nie czuł się jednak osamotniony. Miał zaufane grono przyjaciół tu w Polsce i tam na wyspie.
Bardzo wcześnie się usamodzielnił, życie to na nim wymusiło. Zdał maturę i trudny egzamin na medycynę. Miał otrzymać indeks akademii medycznej. Był wielką dumą rodziców – pierwszy w rodzinie student i to medycyny. I mama, i ojciec pochodzili z prostych rodzin. Dziadek Einar był rybakiem, ojciec technikiem metalurgiem. Całe życie pracował w hucie, przy produkcji silników okrętowych.
Mama pielęgniarka, pracowała w przyzakładowej przychodni. Ryszard w młodszych klasach zaraz po lekcjach przychodził do poradni, często właśnie tam, w pustym gabinecie lekarskim odrabiał lekcje. Tam też się bawił w lekarza. Rodzice żartowali, że przesiąkł atmosferą i złapał bakcyla medycznego. Może i jest w tym sporo prawdy, bo decyzję, że chce zostać lekarzem, podjął bardzo wcześnie.
Był na obozie wioślarskim, odpoczywał po trudach egzaminacyjnych. Opalony, roześmiany, zadowolony z siebie nastolatek. I wtedy, gdy się tego najmniej spodziewał, otrzymał od losu potężny cios. Tam właśnie dopadła go wiadomość o ich wypadku.
Jakiś TIR nie wyrobił się na zakręcie i wjechał niespodziewanie na ich pas ruchu. Rodzice zginęli na miejscu, w jednej sekundzie. W słoneczne popołudnie, przy doskonałej widoczności i suchej nawierzchni. Kierowca TIR-a był trzeźwy, nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało. Ksiądz powiedział: „przeznaczenie, wola Boża”.
Kilka razy, w trudnych momentach, chciał zrezygnować ze studiów. W końcu miał dwadzieścia lat, nikt go nie pilnował. Posiadał mieszkanie i rentę po rodzicach. Jadł to, co sobie kupił i ugotował, musiał prać, prasować, myć okna i studiować. Miał dosyć. Jednak po kilku dniach spędzonych w domu, balowaniu z rówieśnikami, życie gwałtownie traciło smak, robiło się nudne. Wracał na uczelnię, czuł, że tam jest jego miejsce. Bardzo pomagały mu wakacyjne wypady na Islandię – dzika, nieujarzmiona przyroda, praca fizyczna na farmie, długie rozmowy z dziadkiem o sensie życia, przeznaczeniu, roli przypadku. Powracał wzmocniony fizycznie i psychicznie, naładowany dobrą energią.
W końcu narzucił sobie ostrą dyscyplinę, zrobił to dla rodziców, by mogli być z niego dumni tam, gdzie są. Postanowił też udowodnić tym wszystkim, którzy w niego wątpili, że źle go oceniali, że się mylili. I udało mu się, chociaż przeżył kilka bardzo bolesnych porażek.
Najbardziej rozczarowały go kobiety. Na początku ufał im jak matce. Sam spontaniczny, szczery, uczciwy w zamiarach trafiał na przebiegłe, interesowne osóbki. Im ładniejsze, tym sprytniejsze. Nie do końca zdawał sobie sprawę, że jego atrakcyjność podnosiło samodzielne mieszkanie i pieniądze gwarantujące mu swobodne życie. Może by się w tym zatracił, gdyby nie praktyki w klinice. Obserwując swoich małych pacjentów, zrozumiał, że życie to nie zabawa, lecz nieustanna walka o przetrwanie. W obliczu ich cierpienia pokorniał, uznał, że czas najwyższy przestać się użalać nad swoim sieroctwem. W końcu metodą prób i błędów ustalił swoje priorytety, własny system wartości. Nabrał dystansu do ludzi i wydarzeń. Miał zawód, który stał się jego pasją. Pomagał ludziom, ratując im zdrowie i życie. To bardzo wiele.
Miał też kilku przyjaciół, z którymi spędzał wolne chwile, na których pomoc mógł zawsze liczyć. Znali się z czasów liceum, razem zdawali maturę. Ich przyjaźń przetrwała, chociaż każdy trafił na inną uczelnię. Lubili piesze wędrówki po górach i jazdę na nartach. Ostatnio spotykali się zdecydowanie rzadziej. I Maciek, i Adam założyli już rodziny, zostali ojcami. Był mile widziany w ich domach.
Dobrze było spędzić popołudnie z Maćkiem. Rok temu urodziła mu się córeczka Zosia. Mieszkał z żoną Kasią w dużym mieszkaniu po dziadkach. Pomagał im w jego remoncie, pięknie je sobie urządzili. Lubił też grillować w ogrodzie u Adama, który zamieszkał z żoną Sabiną i dwuletnim Maksem w domku rodziców Sabiny. Młodzi urządzili się na piętrze, zostawiając starszym parter. Lubił brać dzieciaki kumpli na ręce, rozpieszczać je prezentami i słodyczami. Był ich ukochanym wujkiem. W opinii przyjaciół byłby dobrym ojcem, ale do tego potrzebował odpowiedniej kobiety. Wierzył, że ją znajdzie, nakazał sobie cierpliwość. Ostatni związek to ten burzliwy, krótki romans z Jolką. Bardzo go rozczarował, chociaż od początku wiedział, że nie połączyła ich miłość, ale myślał, że jest im dobrze razem.
Kolejny telefon przywrócił go rzeczywistości. Wzywano go na górę, mały Sebastian odchodził. To najtrudniejsze momenty w jego pracy, ale taką wybrał specjalizację – onkolog dziecięcy.
***
Ryszard wyłączył silnik samochodu. Westchnął ciężko, był bardzo zmęczony. Miał za sobą pracowity dzień w poradni i nocny dyżur w szpitalu. Słońce przenikało przez szybę, zmuszając go do zmrużenia oczu. Stadko wróbli podskakiwało na trawniku, głośno świergocąc, żywopłot zazielenił się młodziutkimi listkami. Nie do wiary, kiedy ta wiosna tak się rozpanoszyła? Jeszcze tak niedawno było szaro i chłodno. Przydałby się wypad za miasto. Powinien pomyśleć o jakimś dniu wolnym, ostatnio za dużo pracował. Lekarzy było coraz mniej, a chorych przybywało. Teraz marzył tylko o prysznicu i pościeli. Minęło kilka sekund, zanim zmobilizował się i odpiął pasy.
Widok własnej kawalerki nawet jego samego przeraził. Od zerwania z Jolką znikła motywacja do jakichkolwiek porządków. Musi się w końcu zmierzyć z tym bałaganem. Potem. Wziął ciepły prysznic, który go odprężył i sprawił, że ledwo dotarł do łóżka.
Dzwonek do drzwi wyrwał go z jakiejś głębokiej, ciemnej jaskini. Przez moment zastanawiał się, gdzie jest i co robi. Opuszczone, ciemne żaluzje nie pomagały mu w tym. Ale ten ktoś za drzwiami miał czas i cierpliwość.
Był to zapowiedziany przez dziadka Einara kurier. Z uśmiechem zażądał podpisu i wręczył mu niewielką paczkę.
– To ostatnia dzisiaj – dodał uradowany.
– Takiemu to dobrze – burknął Ryszard, ale chłopaka już nie było, pędził schodami w dół po dwa stopnie.
Spojrzał na zegarek, dochodziła trzynasta. Rzucił paczkę na fotel i dał nura pod kołdrę. Trzy godziny snu, to stanowczo za mało.
Późnym popołudniem zaparzył sobie mocnej kawy i rozerwał opakowanie paczki. Na stół wysypały się jakieś stare fotografie, pożółkły zeszyt w tekturowej okładce i list.
– Co tym razem staruszek wymyślił? – zastanawiał się zaintrygowany. Fotografie były czarno-białe, niewielkiego formatu, obrzeżone charakterystycznymi ząbkami. Pamiętał takie z czasów dzieciństwa. Zorientował się, że zrobiono je na Islandii. To chyba budynek szkoły w Reykjaviku, a przed nim jacyś młodzi ludzie, dziewczyny i chłopcy, bardzo rozbawieni. Gdy się dokładnie przyjrzał, rozpoznał swojego ojca. Był na wszystkich zdjęciach w grubym swetrze z owczej wełny, w charakterystyczne norweskie wzory. Obok niego stała dziewczyna z długim jasnym warkoczem.
Sięgnął po list. Rozpoznał charakterystyczne pismo dziadka. Pisał po angielsku, widać zależało mu, by wnuk dobrze go zrozumiał. Mimo to Ryszard przeczytał tekst dwa razy, ponieważ treść wydawała mu się nieprawdopodobna.
Stary Einar zaczął od tego, że odwiedziła go Sigrid, żona Arniego, rybaka z Akranes. Dziadek znał jej męża od chłopięcych lat, ponieważ był synem Jonssona, z którym łowił przez wiele lat na jednym kutrze. Sigrid, jej mąż Arni i Hermann, ojciec Ryszarda, byli rówieśnikami i chodzili do tej samej szkoły. Dziadek pamiętał ją z tamtych czasów, bo bywała w ich domu.
Kobieta wypytywała dziadka o jego wnuka Ryszarda, głównie interesowało ją, jakie ma zamiary w stosunku do jej córki Johanny.
Twierdziła, że piszecie do siebie te internetowe listy, a jak odwiedziłeś ostatnio Reykjavik, to byliście w kinie i na tańcach, i kilka razy na basenie.
Powiedziałem jej, że skoro piszecie, to widocznie się lubicie i ja, Einar Olafsson, nie mam nic przeciwko temu. Już się, wnuku, zacząłem cieszyć, bo wiedz, że rodzina Jonssona jest bardzo porządną rodziną, a Johanna byłaby dla ciebie dobrą partią. Jest nauczycielką w gimnazjum. Ale Sigrid wrzasnęła na mnie:
– Nie życzę sobie tej znajomości, Einarze Olafssonie! Moja Johanna ma już narzeczonego, to Karl Hansen, ze starej, tradycyjnej islandzkiej rodziny.
– Ty, Sigrid, zapominasz, że w dzisiejszych czasach młodzi sami decydują, z kim założą rodzinę. A mój wnuk Ryszard jest lekarzem, wielkim specjalistą i lepszego męża dla swojej córki i tak nie znajdziesz. Powinnaś być zadowolona, że ją chce.
– Nie obraź się, Einarze, ale w waszych żyłach płynie dużo obcej krwi. Nic nie wiem o Polakach, ale nie chciałabym szukać wnuków za morzem. Popatrz na siebie. Mieszkasz tutaj sam jak palec, odkąd twoja Margrethe umarła. – Sigrid była naprawdę zła.
– Słuchaj, kobieto! – podniosłem głos, bo odwykłem od skrzeczenia bab. – To młodzi zdecydują i Bóg, czy są sobie przeznaczeni czy nie. Czy twoja Johanna wie, że do mnie przyszłaś z taką sprawą?
– Nie wie i nie może się nigdy dowiedzieć! – I rozpłakała się, jak to baba.
Teraz dopiero rozpoczęła swoją opowieść. Na dowód tego, że mówi prawdę, przyniosła swój pamiętnik, który pisała w czasach, gdy chodziła do szkoły, i zdjęcia.
Twój ojciec, Ryszardzie, bardzo jej się podobał w ostatniej klasie. Lubili chodzić do kina i dyskutować o filmach. W ostatni dzień szkoły, gdy odebrali świadectwa, całą gromadą poszli się zabawić. Dużo wypili i jak się już pewno domyślasz, skończyło się namiętnie.
Niestety, mój syn, a twój ojciec pojechał odwiedzić kraj swojej matki, Polskę. Obiecaliśmy mu tę podróż, jeżeli skończy szkołę z dobrą lokatą. Jakiś daleki kuzyn Margrethe przysłał mu zaproszenie. Gdybym mógł przewidzieć, że mój syn nigdy już nie wróci na Islandię… No, dalej już sam wiesz. Spotkał twoją matkę i zakochał się na zabój. Przyjechaliście do Reykjaviku dopiero, gdy ty skończyłeś siedem lat. Nie dało się wcześniej, ponieważ Polska to był kraj zamknięty. Nie chcieli dać paszportów całej rodzinie.
Tymczasem Sigrid zorientowała się, że jest w ciąży. Od Margrethe dowiedziała się, że Hermann nie wróci po wakacjach na Islandię. Zdecydował się zmienić ojczyznę, zakochał się i zamierzał się żenić. Wyszła więc za Arniego, który marzył o niej od dawna. Nigdy nie powiedziała mu, że Johanna nie jest jego córką, a on nigdy o to nie zapytał. Urodziła mu jeszcze trzech synów. Arni okazał się bardzo dobrym mężem i ojcem. Dzisiaj jest poważnie chory na serce. Miał rozległy zawał, ostatnio przeszedł operację założenia bajpasów. Sigrid boi się, że on nie przeżyłby wiadomości, że Johanna nie jest jego córką, i tego, że wiele lat temu zdradziła go z jego najlepszym przyjacielem. Gdyby nie podejrzenia Sigrid, że między tobą a Johanną rodzi się poważne uczucie, to zabrałaby tajemnicę do grobu. A tak musi mi zaufać, że przekażę ci wiadomość, ale obaj zachowamy ją dla siebie.
Tak więc, Ryszardzie, Johanna jest twoją przyrodnią siostrą i moją wnuczką. Tylko kobiety potrafią tak namieszać w życiu. Do tej pory nie wiem, czy się cieszyć czy złościć. Przez moment byłem szczęśliwy, myślałem, że znalazłeś kobietę od nas, że ożenisz się i zamieszkacie w naszym domu na skale. Z drugiej strony mam wnuczkę, tylko co mi z tego, gdy ona nigdy się o tym nie dowie?
Ryszard zamyślił się. Miał siostrę, nie był jedynakiem. Przez tyle lat żałował, że nie ma rodzeństwa, że po nagłej śmierci rodziców został zupełnie sam. Czy jego ojciec wiedział, że ma córkę? Nie, z pewnością nie. Ta Sigrid dochowała tajemnicy, nie dowiedział się o tym również jej mąż ani nikt z jej otoczenia. Nie wiedziała też Johanna.
Ryszard bardzo lubił Johannę. Poznali się dwa lata temu w pubie. Świetnie się rozumieli, mieli podobne poczucie humoru, lubili sporty, nie nudzili się w swoim towarzystwie. Teraz zrozumiał dlaczego. W ich żyłach płynęła ta sama krew. Jak to możliwe, że dziewczyna poznana przypadkiem, w piątkowy wieczór, stała się jego siostrą? Los może płatać aż takie figle?
Wstał i poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę. Błądził wzrokiem po półkach, zanim zorientował się, co właściwie robi. No tak, powinien coś zjeść, tylko nie zrobił zakupów. Nie miał wyboru, musi być jajecznica. Sięgnął po patelnię i zabrał się do roboty.
Johanna. Miał do niej pewną słabość, kilka razy się nawet całowali, ale na szczęście nic więcej. No, gdyby mieszkał w Reykjaviku, to może byliby razem, ale kiedy wracał do Polski, to ta bliskość się jakoś rozmywała. Podejrzewał jednak, że sama Johanna mogła inaczej to wszystko widzieć. Jej maile były bardzo ciepłe i serdeczne, szczególnie po jego ostatniej wizycie w Islandii.
Spacery nad zatoką. Johanna zachowała długie jasne włosy, które na co dzień splatała w tradycyjny gruby warkocz, chociaż większość islandzkich dziewczyn trzymała się raczej mody europejskiej. Tam na skałach pozwalała, by wiatr rozwiewał je, otulał jej twarz. Pamięta, że gdy leżał na trawie i pociągnął ją na siebie, to kaskada z tych włosów utworzyła nad nim zasłonę. Wtedy całowali się bardzo namiętnie, było tak intymnie, że gdyby nie zabłąkani turyści… Wstrzymał na chwilę powietrze, by z ulgą głośno je wypuścić. Co za szczęście. To by było! Z siostrą! Koszmar!
Czajnik zagwizdał, jajka ścięły się w sadzone, bo zapomniał je zamieszać. Przykręcił gaz, by się nie spaliły.
Ciekawe, czy matka Johanny mówiła prawdę o jej narzeczonym? Przypomniał sobie, że Johanna rzeczywiście pisała, że była w kinie z Karlem, ale jakoś go to nie zainteresowało, pewno dlatego, że należał do ich paczki, a ona nigdy nie wspomniała, że ta znajomość to coś wyjątkowego. A teraz okazuje się, że jest jego siostrą. Okej, nie ma nic przeciwko temu. Szkoda tylko, że nie może jej o tym powiedzieć. No i jest problem. Nie chciałby jej urazić. Musi coś wymyślić, żeby nie cierpiała.
Na szczęście dziadka Einara może zapewnić, że do niczego niewłaściwego między nimi nie doszło. Lubił Johannę i życzył jej jak najlepiej, ale nie planował z nią związku. No to się porobiło.
Ryszard zjadł kolację i do późnej nocy czytał dziennik Sigrid. Takie tam dziewczyńskie wynurzenia, pełne marzeń, spojrzeń, spacerów i dyskusji na temat filmów. Oni również zachwycali się Casablancą. Sigrid poświęciła kilka stron w dzienniku Bogartowi i Ingrid Bergman.
Końcowe strony były pełne rozpaczy. Hermann wyjechał do Polski, a ona zorientowała się, że jest w ciąży. Ostatni zapis dotyczył wiadomości, że ukochany nie wraca do kraju, żeni się z Polką.
Siedział wpatrzony w pożółkły zeszyt. Niby nic, kilka zapisanych kartek, a mogły zmienić życie kilku osób. Jak w filmie. On sam dowiedział się, że jego ojciec był wrażliwym młodzieńcem, taktownie obchodził się z dziewczyną. Ile ciepłych słów, delikatnych pocałunków, przytuleń. Sigrid i Hermann bardzo dbali, by ich związek był dla innych tajemnicą, w towarzystwie trzymali się z daleka od siebie. Chyba nikt się nie domyślał, że łączy ich coś więcej niż koleżeństwo. Nawet jego szkolny przyjaciel Arni nie był wtajemniczony. A może właśnie ze względu na niego?
„No tak, ale to jest jej wersja wydarzeń” – zastanawiał się Ryszard. Ojciec mógł to widzieć inaczej, przecież miesiąc później był tak zakochany w Polce, że rzucił dla niej wszystko. Historia niestety lubi się powtarzać. A jeśli z Johanną jest podobnie? Może się zaangażowała i też zapisuje każde jego cieplejsze słowo, gest, spojrzenie. A jemu tak naprawdę dobrze było w jej towarzystwie, ale zabrakło tego czegoś, tej chemii. Nie czuł się z nią związany. Nie snuli wspólnych planów, niczego jej nie obiecywał.
Z dziennika Sigrid też nie wynikało, by jego ojciec coś takiego zrobił. A z pewnością zapisałaby to, skoro notowała różne inne drobiazgi. Dziwne jest też to, że najważniejsza noc została potraktowana w zapiskach bardzo skąpo: „Wróciłam nad ranem już nie ta sama. Jestem kobietą. Otworzyły się przede mną nieznane drzwi i weszłam do nowego pokoju. Wszystko niby znajome, ale wygląda inaczej. Ostrzejsze kolory, nowe zapachy. Dzieciństwo zostało za drzwiami, nie ma już powrotu”.
Żadnych szczegółów, szkoda – uśmiechnął się. Chciałby wiedzieć, jak ojciec sobie z tym poradził. Dziś dowiedział się, że wiele cech odziedziczył właśnie po nim.
Jego pierwszy raz był inny. Miał dziewiętnaście lat, przeżywał dramat po tragicznej śmierci rodziców. A Krystyna, starsza o dwa lata, doświadczona, wprowadziła go we wszystkie tajniki seksu.
Bardzo mu pomogła przetrwać ten trudny czas, ale musieli się w końcu rozstać. Była zbyt rozrywkową dziewczyną – to przez nią omal nie wyleciał ze studiów, ale w porę się opamiętał. Kilka razy wracali do siebie i zawsze źle się to kończyło. Widać sama „chemia”, nawet bardzo silna, też nie gwarantowała udanego związku. Potrzebny był ten magiczny miks, o którym wszyscy marzą.
Ryszard przeciągnął się w fotelu, spojrzał na zegar, dochodziła północ. Czas do łóżka, Jutro musi być przytomny w pracy. A bałagan jaki był, taki został.
Rozdział 5
Karol pił już poranną kawę, chociaż zegar wskazywał dopiero kilka minut po czwartej rano. W jego życiu wszystko się zmieniło, nawet to, że kiedyś był śpiochem i bardzo niechętnie wstawał przed ósmą.
Siedział przy biurku, bo nie potrafił zaczynać dnia w wygodnym fotelu, czy przy kuchennym stole. Patrzył na swoją twarz, odbitą w ciemnym jeszcze ekranie laptopa. Nie wyglądał ciekawie. Bardzo szczupły, wręcz chudy, podkrążone oczy. Ekran litościwie ukrywał niezdrowy kolor skóry. Ale był tego wszystkiego świadomy. Nie mogło być inaczej, bo przegrał, zniszczył swoje życie. Dzisiejszy poranek spędzi w szpitalu – nie znosił tego, ale nie miał wyboru.
Nigdy nie zapomni telefonu z 9 września 1999 roku. Wcale nie dlatego, że była to taka wyjątkowa dla wszystkich data. Ludzie zabiegali o to, by właśnie w tym dniu wydarzyło im się coś wyjątkowego: ślub, narodziny dziecka, kupno mieszkania. W jego przypadku los sam go wyróżnił.
Był wtedy w Paryżu. Jedli służbową kolację w hotelowej restauracji. Obok niegosiedziała śliczna Nicole.
Godzinę wcześniej uzgodnili szczegóły nowego, korzystnego kontraktu i podpisali go. Bardzo z siebie zadowolony, pił szampana, bawiąc towarzystwo anegdotkami. Obserwując Nicole, domyślał się, że to właśnie w jej towarzystwie spędzi resztę wieczoru i może noc. Już dawno pozbył się wyrzutów sumienia, że zdradza żonę. Nie była to przecież miłość. Z pięknymi kobietami tylko przyjemnie spędzał wolne chwile.
Od jakiegoś momentu czuł wibrowanie telefonu komórkowego w kieszeni marynarki, ale nie reagował. Chciał mieć spokój, cieszyć się sukcesem – uczciwie sobie na niego zapracował. Wtedy podszedł kelner z wiadomością, że ma pilny telefon. Tego już nie mógł zlekceważyć. Przeprosił towarzystwo przy stole i wyszedł.
To był André, bardzo zdenerwowany. Karol sądził, że są problemy z kontraktem, który podpisywał w imieniu firmy jakieś cztery miesiące temu w Stanach. A tymczasem był to cios, którego się zupełnie nie spodziewał.
– Karl, to nie żarty, zrób sobie badanie na obecność wirusa HIV.
– Oszalałeś!
– Chciałbym. Te cholerne Tajki były zarobaczone. Załatwiły nas, rozumiesz! Całą czwórkę załatwiły, no chyba że ty jesteś szczęściarzem.
– Nie wierzę, zabezpieczałem się.
– Jesteś pewny, że przez całą noc? Dla mnie, Toma i Michaela to była śmiertelna zabawa. Ścigam cię po całej Europie, nie odpuszczaj sobie, zrób te cholerne badania i zacznij się leczyć.
Błyskawicznie przesunęła mu się przed oczami tamta szalona noc. Śliczna buzia, piękne młode ciało i te umiejętności, sztuka podniecania opanowana do perfekcji! Nad ranem wyczerpany, był na granicy świadomości i ciągle nienasycony. Mógł stracić czujność i stać się ofiarą.
Jedynie perfekcyjnie wyuczonej sztuce panowania nad emocjami zawdzięczał to, że wrócił do stołu i dokończył kolację, nie wzbudzając podejrzeń. Tylko Nicole nie mogła zrozumieć, dlaczego pożegnał się z nią przed drzwiami jej pokoju. Rozżalona, nigdy nie dowiedziała się, że darował jej życie.
Jakieś pół roku temu dostał list od André, wirus mu się uaktywnił, był już bardzo chory. Nie bez goryczy stwierdził, że Karol jak zwykle okazał się szczęściarzem. Nawet jeżeli nie ucieknie spod kosy, to pożyje najdłużej z nich. Czterech wspaniałych, młodych mężczyzn sukcesu padło w tę jedną noc.
Wygląda na to, że nocny, jak dotąd zaufany, lokal sprowadził te Tajki specjalnie dla takich jak oni – mężczyzn z sal konferencyjnych. Urządzili pokoje na górze jak wyspy. Miękka, złocista wykładzina wydawała pod stopami charakterystyczny chrzęst piasku. Na ścianach fototapety z widokiem plaży i szafirowego morza. W rogach pokoju rozłożyste palmy, a szerokie, wodne łoże oświetlała mocna lampa.
Wystarczyło zdjąć ubranie, by poczuć się jak na Tahiti. A w tym rozbieraniu pomagała już młoda piękność ubrana w zwiewną szatkę w kwiaty, z długimi do pasa, kruczoczarnymi włosami. Tajskie lolitki były prześliczne. Drobnej budowy, szczuplutkie, zwinne. Czarne jak węgielki oczy, czerwone ładnie wykrojone usta. Na stoliku patery z owocami i kolorowymi drinkami. W pokoju było tak gorąco, że każdy rozbierał się z przyjemnością i od razu czuł pragnienie.
Oczywiście policja zajęła się sprawą, ale po Tajkach ślad zaginął. Śledztwo utajniono, ze względu na dobro firm, które mężczyźni reprezentowali. Podobno miały piętnaście, szesnaście lat. Nigdy by się nie domyślił, były mistrzyniami seksu, ich umiejętnościom nie oparłby się żaden mężczyzna. Ktoś je świetnie wyszkolił.
Karol wściekł się, gdy przeczytał o tym wszystkim w liście od André. Oni, biznesmeni, wykształceni, zajmujący wysokie stanowiska w firmach, o które walczyli przez wiele lat. Posiadający władzę i możliwości wpływania na sytuację gospodarczą świata. Żyjący stale pod presją, w silnym stresie, zostali załatwieni przez takie nastoletnie dupy.
– Cholera, gdzie tu jest jakaś sprawiedliwość?! – żachnął się – Te gówniary nie skończyły nawet szkoły, niczego nie pokazały światu poza ładnym tyłeczkiem i piersiami, w które wyposażyła je natura. Chciały szybko zarobić dużo forsy, wkładając w to minimum wysiłku. – Nie był w stanie myśleć o nich inaczej, zastanawiać się nad ich losem. Może i tragicznym. Nie w tych okolicznościach.
Był też, tak jak André, przekonany, że te dziewczyny usunięto już na dobre, ale nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by tym dziwkom współczuć. Z całą pewnością najwyższą stawkę zapłacił też właściciel tego biznesu. Taką wpadkę bezlitośnie wykorzystała konkurencja.
– Takie nic załatwiło czterech superfacetów – zżymał się na samą myśl. No nie, na razie trzech. On się tak łatwo nie podda. Nigdy się nie poddawał.
Na zakończenie swojego pożegnalnego listu André obiecywał mu, że jeżeli je spotka tam, po drugiej stronie, to się z nimi, cholera, rozliczy.
Pamięta też ten drugi telefon. Tak się składało, że najważniejsze wiadomości docierały do niego telefonicznie.
Magdalena bezbarwnym głosem oznajmiła mu:
– Jestem w ciąży. I żebyś nie miał złudzeń – dodała – to chyba czwarty miesiąc. Sama nie wiem dokładnie, mam tak rozregulowany organizm, że tego nie zauważyłam. Zrobiłam dwie próby ciążowe, są pozytywne. Musiałabym iść do lekarza, ale to tylko formalność.
Milczał wstrząśnięty, bo natychmiast dopadł go lęk, że Magda może być również zarażona i to ich mające się dopiero narodzić dziecko też. Kara za jedną namiętną noc byłaby druzgocąca. Od tygodnia już wiedział, że on jest pozytywny.
– Jesteś tam? Czy to dziecko znowu jest nie w porę? – zapytała zaczepnie.
– Jestem. Zaskoczyłaś mnie. Oczywiście, że się cieszę. Mam nadzieję, że to będzie syn, zdrowy syn.
– Też bym sobie tego życzyła. – Urażona rzuciła słuchawką.
Cholera, źle się wyraził. To przecież nie jej wina, że córeczka była chora, i nie o tym w tamtym momencie myślał. Nie mógł jej jednak niczego wyjaśnić.
Gdy odłożył słuchawkę, rozpłakał się jak dziecko. Po raz pierwszy w życiu dostał histerii. Padł na podłogę, walił w nią głową, w końcu zaczołgał się do łazienki i długo wymiotował. Żeby nie zwariować, spił się do nieprzytomności.
Rano długo obliczał, wertował swój kalendarz, zmuszał pamięć do odtwarzania tamtych dni. Nie mógł nic ustalić, ani w jedną, ani w drugą stronę. To były tak bliskie daty. Musiał mieć pewność, musiał zdobyć próbkę krwi żony.
Udało mu się to załatwić dopiero dwa miesiące później. To były najgorsze miesiące w jego życiu. Magda obraziła się na niego, odsunęła zupełnie. Do dzisiaj nie wie, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad ich domem.
Piotruś urodził się o czasie, bez komplikacji i zupełnie zdrowy. Musiał tego dopilnować, ponieważ Magdalena żyła w swoim świecie, bywało, że zapominała o jedzeniu, nie chciała wychodzić na spacery, na wizyty kontrolne do poradni K. W jej życiu ważne były tylko potrzeby córki. W końcu zatrudnił pielęgniarkę dla Sary, by maksymalnie odciążyć żonę i mieć nad nią kontrolę. Z trudem dała się przekonać.
***
– Żeby każdy przychodził z takimi żyłami, to byłoby dobrze! – zachwycała się pielęgniarka, wbijając igłę w siny ślad pod skórą. Strzykawka powoli wypełniała się brunatnym płynem.
– Ma pani rację. – Karol się uśmiechnął. Jego żyły rzeczywiście mogłyby służyć do ćwiczeń wszystkim debiutantom w tym zawodzie. Bledziutka, cienka skóra zdradzała całą mapę rozgałęzień i połączeń krwioobiegu. Czasami z powodu nękającego go nadciśnienia naczynia wybrzuszały skórę, co jeszcze bardziej ułatwiało pobieranie, ale niestety nie dodawało jego rękom urody.
– No i po wszystkim. Wyniki do odebrania jutro w rejestracji.
– Dziękuję. Ma pani złote rączki, pani Beatko.
Karol, wchodząc na teren szpitala, przeistaczał się, wyzbywał się pewności siebie, agresji, stawał się innym człowiekiem, pokorniał. Pozwalał, by decydowano za niego, mówiono mu, co i kiedy ma robić. Zamieniał się w pacjenta.
Nie zawsze tak było. Od kiedy? Nie pamięta. Czas to teraz takie względne pojęcie. Pewnie wtedy, gdy świat objawił mu swoje drugie oblicze. Rzucił go na kolana. Jego, twardziela, bezkompromisowego zdobywcę.
Szybko nauczył się, że musi być grzeczny, prosić, dziękować, bo każda inna postawa natychmiast obracała się przeciwko niemu. Cierpliwość i spokój, nieśmiały uśmiech oraz czekoladki i kwiaty to właściwa broń na tym terenie.
Duże szpitale, kliniki to kombinaty, w których chory człowiek czuje się przedmiotem. Oszklone, nowoczesne bloki, podziemne przejścia, system wind i ciągnące się w nieskończoność korytarze, w których gubią się nie tylko pacjenci. Chory czeka, zdezorientowany, a wokół niego przewala się armia ludzi w różnych szpitalnych uniformach i w pierwszych dniach trudno się zorientować kto jest kim. Wszyscy się spieszą, są czymś zajęci, a nieszczęśliwiec ma cierpliwie czekać i nie przeszkadzać.
W dużych szpitalach już w poczekalni dostawał numerek – tym był najbardziej rozdrażniony, degradowano go, zabierano mu tożsamość. Nagle to on musiał cierpliwie czekać, odpowiadać na wiele pytań, rozbierać się i ubierać na polecenie, wędrować od gabinetu do gabinetu, z papierkami, które mu wręczano na drogę. Nikt nie liczył się z jego czasem, nie interesował się, kim był, co ważnego miał do zrobienia.
Pierwsze miesiące były dla niego koszmarne. Drażnił go nie tylko fakt, że z dnia na dzień z człowieka zdrowego stał się chorym, ponieważ został zarażony. On, taki okaz zdrowia! Nie odczuwał przy tym żadnych objawów, nic go nie bolało, ale trawiły go lęk i wściekłość, olbrzymia wściekłość, również dlatego, że nowa sytuacja wymuszała na nim postawę zupełnie mu obcą – uległość! W tym okresie często się awanturował, próbował wymusić większe tempo załatwiania spraw, ale stale przegrywał i odczuwał tego negatywne skutki. Z czasem spokorniał, bo przekonał się, że najszybciej osiągnie cel, dostosowując się. Odkrył też, że wiele zabiegów w przyjaźniejszej atmosferze załatwi w małych ośrodkach zdrowia, oddalonych od centrum Warszawy czy Katowic.
Teraz był już starym wygą. Jego walka trwała rok i cztery miesiące, ale świadomość, że musi stanąć na ringu i bić się na śmierć i życie, towarzyszyła mu od ponad sześciu lat.
Był dzielnym wojownikiem, stosował wszystkie znane oraz najbardziej eksperymentalne sposoby walki. Ryzykował, balansując na granicy samounicestwienia, bo miał potężnego przeciwnika, cholernie podstępnego, który pozbawiał go właśnie możliwości obrony. Atakował go od środka i najwyraźniej kpił sobie z jego woli walki. Nie udało się go usunąć, więc współistnieli tak sobie w jednym ciele: on i jego zabójca.