Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przejmująca historia, która wzruszy do łez!
Aldonę i Ewą różni od siebie prawie wszystko. Wiek, pochodzenie, doświadczenie. Łączy je natomiast wewnętrzna siła, która pomaga przetrwać wszelkie życiowe zawirowania.
Aldona urodziła się w rodzinie, w której brakowało miłości. Ojciec pił i stosował przemoc, a matka nie potrafiła mu się przeciwstawić. Aldona postanowiła odciąć się od przeszłości i zacząć nowe życie na Teneryfie. Odniosła sukces zawodowy, jednak nie wszystko ułożyło się tak, jak zaplanowała, i musi sama wychowywać syna. Chorego syna. Czy ojciec chłopca zechce wrócić do ich życia?
Ewa to młoda dziewczyna, która musiała bardzo szybko dorosnąć. Jej mama po śmierci synka wpadła w depresję, nie potrafiła sobie poradzić z żałobą i pewnego dnia po prostu zniknęła z życia Ewy i jej ojca, który potem założył nową rodzinę. Ewa walczy z samotnością, oddając się swojej największej pasji – bieganiu.
Co się stanie, gdy los zetknie ze sobą Aldonę i Ewę w najbardziej niespodziewanym momencie? Czy będą sobie w stanie nawzajem pomóc? I dlaczego Ewa w pewnej chwili stanie się dla Aldony jedną z najważniejszych osób?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 7 min
Tytuł oryginału: Odwrócone życie
Copyright © Urszula Jaksik, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-91-8034-920-8
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Teneryfa
Co ona powiedziała? – zastanawiała się intensywnie. Głos dotarł do niej z tyłu – taki szept drażniący uszy. Wybił ją z półsnu i pobudził szare komórki do intensywnego myślenia.
Jakiś Patryk, zapylacz cholerny, skurwysyn i sknerus parszywy, zapłodnił kogoś, ponieważ kupował najtańsze prezerwatywy. Teraz rozpłynął się w tej cholernej angielskiej mgle i ślad po nim zaginął, a jej rośnie brzuch.
– Skurwysyn – wspierał ją inny kobiecy głos. – Nie rycz, głupia, bo ktoś się dowie i twoje szanse szlag trafi. Coś się wymyśli. Nie ty pierwsza przecież, nie ostatnia. Tam na miejscu dziewczyny ci pomogą, na pewno mają już jakieś rozeznanie w sytuacji. A teraz zamknij się, bo nie wiadomo, kto śpi, a kto nie – nakazała. – I nie rycz, za godzinę lądujemy, pamiętaj, że musisz dobrze wyglądać.
Ktoś wydmuchał głośno nos i zapadła cisza, słychać było tylko szum silników samolotu.
Ten świat jest stanowczo za mały – pomyślała Aldona. Gdzie by się nie ruszyła, wszędzie trafiała na Polaków.
Leciała na Teneryfę. Sama nie mogła w to uwierzyć, ona i Teneryfa?! Gdyby matka mogła ją zobaczyć. Z takiego domu, z takiej biedy – na Teneryfę! I widać, że nie ona jedna.
Ale nie to ją zaskoczyło w tej podsłuchanej rozmowie, tylko ten Patryk. Ona też była w Londynie z Patrykiem. Tak, niejednemu psu Burek, ale jej Patryk też ciągle był bez pieniędzy, często zmieniał prace. Stale chodził głodny, spał to tu, to tam, nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca. Jezu, nie miała pojęcia: jakich używał prezerwatyw? Kiedy miała ostatni okres? Chyba już pora. Nie, tylko nie to. Sąsiad z prawej zganił ją wzrokiem, potrąciła go niechcący łokciem, wierciła się w swoim fotelu.
Kalendarz miała w torbie, w luku nad głową. Musi poczekać, za pół godziny ludzie zaczną wstawać.
Przez ostatnie dni pobytu w Londynie, na wszelki wypadek, łykała tabletki antykoncepcyjne Vanessy, która właśnie odstawiła, bo planowała ciążę. Wymuszała też na Patryku te prezerwatywy, których nie lubił, ale teraz niczego już nie była pewna, w jej mózgu zapaliła się lampka i odebrała jej spokój. Gdyby los chciał ją ukarać, to właśnie teraz miałby najlepszą okazję. W jej sytuacji ciąża byłaby klęską totalną.
Uspokój się – nakazała sobie. – A gdzie twoje pozytywne myślenie? Dlaczego miałabyś być w ciąży? Tylko dlatego, że jakiejś dziewczynie z Polski coś takiego przytrafiło się w Londynie? Bzdura, totalna bzdura.
Kurczę, niechciana ciąża to prawdziwe nieszczęście… Oczywiście chce mieć dziecko, ale na pewno nie teraz. Najpierw musi udowodnić światu i sobie, że geny to bzdura. Nie będzie taka jak mama – zalękniona, podporządkowana, ślepo trzymająca się ramienia męża, bo to jej chłop. I co z tego, że nosi portki, ochlapus jeden. Nigdzie dłużej w żadnej pracy miejsca nie zagrzał. Nie ma kopalni na całym Śląsku, w której by nie pracował. I huty przeleciał, i warsztaty samochodowe, i co tam jeszcze. Wieczny chłopiec, tylko koledzy, piwo i sport, ale wyłącznie kibicowanie: piłka nożna, żużel, boks. A przecież głupi nie był. Popatrzył, pomyślał i naprawił wszystko: od wielkiego kamaza po suszarkę do włosów. Gdyby tylko chciał, mógłby wszystko.
No właśnie, jej się chce, ona będzie bogata, niezależna, ważna. Wszystkim im udowodni, że ojciec czy matka nie mają znaczenia, ani bieda, ani picie i bicie. Człowiekowi tylko musi się chcieć, musi mieć plan na życie, cele do osiągnięcia. A potem zacisnąć zęby i do przodu, bez opieprzania się, bez narzekania.
– Czy pani się źle czuje? – zapytał sąsiad z lewej.
– Nie, dlaczego? – zapytała zaskoczona.
– Tak się pani wierci, ciężko oddycha, jakby panią coś bardzo bolało. Może zawołam stewardesę?
– Nie, dziękuję. Za długo lecimy, mięśnie nie wytrzymują, przepraszam.
– To fakt. Mnie też nogi trochę drętwieją.
Uśmiechnęła się przepraszająco i zamknęła oczy. Nakazała sobie spokój.
Samolot zaczął schodzić do lądowania, pochyliła się, by kątem oka obserwować, jak ziemia zbliża się na ich spotkanie. Z radosnym podnieceniem oczekiwała momentu, kiedy koła dotkną ziemi, a samolot łagodnie potoczy się po pasie startowym. Już nie martwiła się bzdurnymi domysłami. Czuła radość i chęć działania. Przed nią wielka szansa na odmianę losu, zamierzała ją maksymalnie wykorzystać.
Lotnisko jak lotnisko. Niewielkie w porównaniu z londyńskim. Ale gdy po półgodzinie je opuściła, poczuła ten gorący powiew wiatru i zobaczyła kołyszące się pióropusze palm. Wreszcie do niej dotarło, że oto stoi na ziemi Teneryfy – wyspie szczęścia, raju na ziemi.
A teraz kierunek Santa Cruz – pomyślała radośnie. Bez trudu znalazła przystanek autobusowy linii 111. Ustawiła się w kolejce, miała dziesięć minut do odjazdu. Czuła się pewnie, miała doskonałe notatki w notesie. Przezornie sprawdziła wszystkie możliwe połączenia. Kupiła bilet w kasie na dworcu, dzięki temu zyskiwała zniżkę pięćdziesięcioprocentową. Teraz wystarczył dostęp do internetu i wszystko stawało się proste.
Kiedyś, w przypływie dobrego humoru, sublokator z Hiszpanii nauczył ją korzystania ze swojego komputera. Później korzystała z komputera Vanessy. Bez problemu odgadła jej hasło dostępu i buszowała po sieci, gdy tamta była w pracy. Starała się utrzymywać w tajemnicy fakt, że komputer nie jest już dla niej czarną magią. Mało który emigrant z Polski na początku lat dziewięćdziesiątych znał się na tym. Ona od razu zachwyciła się możliwościami internetu. Już sobie postanowiła, że pierwszym zakupem, gdy tylko trochę stanie na nogi, będzie komputer. Była pewna, że to w tę stronę rozwinie się świat i każdy, kto tego nie doceni, zastanie zepchnięty na margines. A ona dawno temu wyznaczyła sobie kierunek dokładnie odwrotny.
Podjechał autobus, spokojnie umieściła swoją torbę w bagażniku.
– Buenos dias – powiedziała, uśmiechając się nieśmiało do kierowcy. Skasowała bilet i usiadła. Obserwowała krajobraz za szybą i uśmiechnęła się radośnie. Właśnie rozpoczynała nowy rozdział swojego życia.
Rozdział 2
Bieganie
Fajnie było sadzić tak wielkie kroki, jakby siedmiomilowe. Hop i hop, i hop. Musiała tylko trafiać na drewnianą deskę, bo inaczej bolało. Kontakt z ostrymi kamykami był bardzo nieprzyjemny. Nie pierwszy raz to robiła, więc coraz rzadziej tenisówka ześlizgiwała się z krawędzi podkładu kolejowego. Ten rytm, narzucony przez znormalizowane odstępy, przyjemnie współgrał z jej oddechem. Mogła tak biec, pokonując duże odległości, nawet do następnej stacji kolejowej.
Dzisiaj trochę przesadziła, nie wiedziała, jak długo już biegnie, ale jakiś czas temu minęła stację Chebzie. Musi w końcu zawrócić, zwłaszcza że zaczął siąpić drobny deszczyk. Czuła, że sweter zrobiony na drutach przez babcię Trudzię przyklejał jej się do pleców. Zatrzymała się. Dosyć! – nakazała sobie. „Trochę rozsądku, dziewczyno” – powiedziałby tatuś. On nie lubił, gdy się zamyślała, gdy rozmawiała sama ze sobą, gdy uciekała w najdalszy kąt mieszkania, chowała się za zasłony czy pod stół. Nie lubił też jej samotnego biegania, chociaż nie miał pojęcia, gdzie biegała. Dopiero byłby wściekły.
Wiedziała, że to zabronione, niebezpieczne, ale właśnie dlatego było takie fajne. Torowisko rządziło się swoimi prawami. Tu prawie wszystko było zakazane, nielegalne. Chłopcy wskakiwali i wyskakiwali z wagonów, gdy tylko pociągi zwalniały. Podróżowali na gapę do odległych miast. Ale to ci młodsi. Starsi po prostu włamywali się do wagonów, kradli głównie węgiel, ale nie tylko. Biegając po torach, znajdywała różne rzeczy. W tamtym roku trafiła na rozwaloną skrzynkę pomarańczy. Przez godzinę napychała się tymi frykasami, zachłystując się soczystym sokiem, a później przez trzy dni leżała ciężko chora, wymiotując, z wysoką gorączką. Do dzisiaj nie może patrzeć na te pomarańczowe kule, nie znosi ich zapachu.
Dosyć! – nakazała myślom w głowie. Coś przykuło jej uwagę. Tak, poczuła drgania. Podkład pod tenisówkami przekazywał jej wiadomość, jak telegraf: titi ta, titi ta, tata ta Zbliżam się, pędzę. Zejdź mi z drogi, bo cię zmiażdżę. Odwróciła się. Ujrzała stalowego potwora z jaskrawymi oczami reflektorów. Rósł, potężniał z każdą sekundą. Już miała uskoczyć w bok, gdy nagle to zobaczyła.
Spod kamyków, spomiędzy szyn i podkładów wysuwały się zielone pędy i błyskawicznie owijały wokół jej stóp. Poczuła, że są zimne i śliskie. Próbowała ruszyć nogą, ale mocno trzymały. Już miała wrzasnąć z przerażenia, gdy ubiegł ją ten przeszywający gwizd. Gniewny ryk potwora. Podskoczyła przestraszona, a zielone macki rozwinęły się, uwalniając jej stopy i znikły pod kamieniami.
W ostatniej sekundzie skoczyła w stronę szarego krzaczka. Silny podmuch pędzącej maszyny szarpnął nią i odrzucił, sturlała się z nasypu. Stukot kół zagłuszył wszystko.
Czuła, że nasiąka wodą. Leżała w brudnej kałuży, jak żuk przewrócona na plecy. Ściskała w dłoni wyrwany z korzeniami szary krzak.
– Cholera, zniszczyłam ci życie. Cholera!– powtórzyła z pasją to zakazane przez matkę słowo. W ich domu nie tolerowano brzydkich słów. Mama już nawet nie tłumaczyła, tylko spoglądała w stronę winowajcy znaczącym wzrokiem, a gdy to nie zadziałało, obrażała się i potrafiła przez pół dnia milczeć, póki nie usłyszała słowa „przepraszam”.
Pociąg towarowy przetoczył się z hukiem. Wstała, obejrzała dokładnie łodygę rośliny. Niestety była złamana w kilku miejscach.
– Masz pecha, wyrosłeś w złym miejscu. To dlatego jesteś taki suchy i karłowaty. Nie było ci tam lekko– powiedziała.
Sprawdziła korzeń. Był dobrze rozwinięty, szeroki, z licznymi rozgałęzieniami. Z lekcji biologii pamiętała, że mocne korzenie to podstawa rośliny, jej duża szansa, że się odrodzi.
– Sorry, wybacz mi. Nic do ciebie nie mam, to czysty przypadek. Chociaż babcia zawsze powtarzała, że nie ma przypadków, że wszystko jest po coś, tylko my nie od razu widzimy po co. Może, cholera … Dobra, spróbuję cię uratować – postanowiła.
Zagłębiając dłonie w mokrej ziemi, tuż obok kałuży wykopała dołek i delikatnie wsunęła roślinkę. Łodyżka smętnie leżała. Ugniatając wokół niej ziemię, miała jednak nadzieję, że wypuści nowe pędy, a miejsce, które jej wybrała, było zdecydowanie korzystniejsze od poprzedniego.
– Nie daj się, dostałeś drugą szansę, nie zmarnuj tego – przemawiała do krzaczka tonem księdza Stefana.
Wypłukała dłonie w mętnej wodzie, otrzepała mokre ubranie i wspięła się na torowisko. Deszcz się nasilał. Nie przejmowała się tym, że cała ociekała wodą. Wiedziała, że będzie jeszcze gorzej. Musiała biec do domu, a przed nią daleka droga, kilka kilometrów. Zanim jednak ruszyła, dokładnie obejrzała kamyki pomiędzy drewnianymi podkładami. Czy te mackowate pędy jej się przywidziały? Co to w ogóle było? Ostrożnie postawiła stopę pomiędzy szynami. Nic się nie stało. Postawiła drugą. Tupnęła. Nic. Postała jeszcze chwilę, westchnęła i ruszyła znanym sobie rytmem w drogę powrotną. Mokre tenisówki głośno plaskały, wiatr siekł deszczem po twarzy.
***
Szlaban do końca tygodnia i zero oglądania telewizji. To kara za to, że tak późno wróciła i w dodatku cała mokra. Dobrze, że tatusia nie było w domu, byłoby znacznie gorzej, na szczęście pracował na drugą zmianę w hucie.
Mama najpierw nakrzyczała – miała prawo, bo naprawdę się o nią martwiła – a później kazała jej się wykąpać i wypić gorącą herbatę z miodem.
Leżała pod ciepłą kołdrą, dręczył ją silny ból mięśni w łydkach i udach. Naprawdę przesadziła z odległością i to w taką pogodę. To bieganie wciągało ją jak jakiś nałóg, stale chciało się szybciej i dłużej. Nie rozumiała tego, ale wiedziała, że po prostu musi. Gdy pojawiało się to dziwne napięcie w stopach, musiała puścić się pędem albo chociaż w coś kopnąć, tupnąć.
Podobno miała to od momentu, gdy opanowała chodzenie. A zrobiła to wyjątkowo szybko, babcia zawsze porównywała inne dzieci z jej rekordem: „Na tydzień przed ukończeniem dziewiątego miesiąca! Stała, trzymając się krzesła w kuchni, zięć przyniósł koszyk śliwek, postawił na blacie, jedna spadła na podłogę i potoczyła się w stronę okna. Ewunia poderwała się z podłogi i niespodziewanie ruszyła. Rozpędziła się i nie panując nad ciałkiem, z całej siły walnęła w kuchenną szafkę, obok której zatrzymała się śliwka. Była tak zdezorientowana, że nawet nie zapłakała, chociaż z noska polała się krew”– opowiadała wielokrotnie z niezmiennym przejęciem.
Od tej chwili lubiła się rozpędzać. Sąsiad nazywał ją Pershing, tak szybko znikała mu z oczu. Był rencistą i pilnował maluchów na podwórku, gdy matki gotowały obiad. Dostawał za to talerz zupy, kawę lub kawałek ciasta. Była jedynym dzieckiem, które obwiązywał w pasie grubym sznurkiem i nie spuszczał z oczu. Rodzice pozwalali na to, bo sami sobie też z nią nie radzili. Wszyscy cierpliwie czekali, aż z tego wyrośnie, ale nic takiego się nie stało, tyle że teraz wolała ukrywać tę namiętność, bo w familokach uznawano to za dziwactwo, odstępstwo od normy, rodzaj choroby.
Gdyby była chłopcem, to zupełnie coś innego, ale dziewczynka powinna być małą kobietką. Chodzić w sukienkach i białych podkolanówkach. Skakać przez skakankę lub grać w gumę. Siedzieć na kocu na łące za domem i bawić się w dom lalkami, małymi kuchniami, garnuszkami i plastikowymi serwisami do kawy. Robiła to oczywiście, przecież była dziewczynką, ale gdy narastał w niej ten niepokój, gdy wiatr plątał się w krótkich, gęstych włosach, coraz częściej wciągała powietrze głęboko w płuca i pod byle pretekstem znikała z podwórka. Napięcie w mięśniach nóg po prostu zmuszało ją do biegu.
Musiała pędzić, coraz szybciej, musiała czuć te uderzenia wiatru w policzki, czoło, musiała przestać myśleć.
Bieganie po ulicach z czasem stało się coraz bardziej kłopotliwe, rosła, była coraz większa, często wpadała na ludzi, psy plątały się pod nogami, trzeba było omijać tyle przeszkód i za bardzo zwracała na siebie uwagę. Miała dosyć odpowiadania na to kłopotliwe zagadnięcie: „Dokąd tak pędzisz, dziecko, dziewczynko, dziewczyno?”. Nie znała odpowiedzi na to proste pytanie i to ją denerwowało.
Gdy poszła do szkoły, próbowała robić to na boisku, ale szybko miała dosyć biegania w kółko po owalnym torze jak chomik w klatce, a w dodatku zawsze znalazł się ktoś, kto się na nią gapił.
Któregoś dnia odkryła torowiska, teraz już nic nie mogło jej powstrzymać. Rzadko zmieniała trasę, wolała znane sobie ścieżki, bo w całym tym bieganiu nie chodziło o wycieczki krajoznawcze, podziwianie widoków, tylko o tę prędkość właśnie. Lubiła, kiedy serce biło najpierw powoli, później szybciej, rytmicznie. Lubiła czuć pot, który delikatnie pokrywał jej twarz i sprawiał, że czuła się bezpieczna w tym intensywnym wysiłku. Przed niczym nie uciekała, z nikim nie walczyła. To była walka tylko z własnymi słabościami.
Każdy przebiegnięty kilometr uszczęśliwiał nie tylko jej ciało, ale i duszę. Wściekała się, gdy po jej trasie pętali się inni. Ostatnio musiała zmienić kierunek, ponieważ na moście kolejowym, przez który przebiegała, zbierała się od jakiegoś czasu banda smarkaczy z innego podwórka. Robili zawody, kto szybciej pokona ten odcinek. To było głupie, niepotrzebne ryzyko. Między tymi pokładami na moście były szerokie prześwity, można było spaść kilka metrów w dół na kamieniste podłoże i coś sobie połamać, a nawet skręcić kark. Nie wyobrażała sobie siebie uwięzionej na kilka tygodni w gipsie. Zresztą od kiedy nastała ta głupia moda, sokiści często patrolowali ten odcinek. Jak kogoś złapali, to rodzice płacili słoną karę.
Ona potrzebowała pustej przestrzeni, samotności i tego pędu, by przewietrzyć mózg. Gdy wracała, mogłaby przytulić cały świat, czuła się taka radosna, wolna, wypełniona energią, choć fizycznie skonana. Strzegła przed wszystkimi tej swojej tajemnicy, bo to była tylko jej sprawa. Nie potrafiła tak do końca tego zrozumieć, ale czuła, że to coś wyjątkowego, dar, który otrzymała.
Niby nic nadzwyczajnego, zwykłe bieganie, każdy, kto miał zdrowe nogi, mógłby to robić. A jednak to było niesamowite. Gdy biegła już dostatecznie długo, gdy wiatr i pęd wywiały już wszystkie myśli z jej głowy, przenosiła się w inny świat, świat niemyślenia. To wtedy znikąd pojawiały się jakieś emocje, ludzie i miejsca, w których na pewno nigdy nie była. Czasami rozmawiała z kimś, kogo tak naprawdę przecież nie było. Czuła się jak widz w kinie wciągnięty na ekran w sam środek akcji. Widziała kiedyś taki film, nie pamiętała tytułu. Emocjonujące było to, że nigdy nie wiedziała, gdzie zostanie przeniesiona i co będzie tam robiła…
***
– Przypominam, że dzisiaj masz tylko dziesięć minut – upominał ją ktoś ostrym tonem.
– Pamiętam – odpowiadała zniecierpliwiona.
– Pamiętam, pamiętam –przedrzeźniał ją. – A którą ostatnio półżywą wyciągałem z wody?
– Nie przesadzaj, nie było tak źle – upierała się.
– Tak źle nie było, było fatalnie! Uprzedzam cię, jak nie zareagujesz na mój znak od razu, to zawieszę ci nurkowanie na dwa tygodnie.
– Jasne. – Poddała się, wiedziała, że nie żartuje. Ostatnio rzeczywiście przegięła. Przez dłuższy czas po wypłynięciu była wiotka, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, chociaż była przytomna, wszystko słyszała i widziała.
Odetchnęła z ulgą, gdy jej ciało zanurzyło się wreszcie w wodzie. Poczuła się znacznie lżejsza, znikł ciężar kombinezonu i butli z tlenem, w ogóle nie czuła swojego ciała. Wokół niej robiło się coraz zimniej i ciemnej. Pojawiły się podwodne skały i groty, przepływały kolorowe ryby, falowały wodorosty. To był jej świat, tajemniczy, fascynujący. Nagle jej uwagę przykuł jakiś czerwony przedmiot zaczepiony o skałę. Podpłynęła. To była czerwona chusta zrobiona z bardzo delikatnego, cieniutkiego materiału. Ostrożnie ją odczepiła i zawinęła wokół nadgarstka. I wtedy poczuła szarpnięcie liny i wiedziała, że musi natychmiast wracać na górę, obiecała.
–To niemożliwe, by dwadzieścia minut trwało tak krótko – buntowała się. Ale popłynęła w górę, w stronę światła i błękitu.
Tak naprawdę to cały czas biegła po torowisku. Skąd nurkowanie? Panicznie bała się wody, nie umiała pływać. Zawładnął nią jakiś inny świat, równie realistyczny jak ten rzeczywisty. Skąd to wszystko? Z tego pędu? Z biegania? Wolała nie dociekać, ale też nikomu o tym nie mówiła, bo uznaliby, że zmyśla albo że jest wariatką. Lubiła to i nie zgłębiała, skąd się to brało. Ostatnio Tadek, który uwielbiał fantastykę, opowiadał w szkole o światach równoległych. To by pasowało do jej przeżyć. I jeszcze to, że czasami te światy się wzajemnie przenikają. Na przykład ta chusta czerwona, zupełnie taką samą miała mama. Skąd apaszka mamy na dnie oceanu? Nieważne, zaakceptowała to, bo to było niesamowite, tylko nikomu o tym nie mówiła.
Poczuła, że mama sprawdza dłonią, czy nie ma gorączki. Nie otwierała oczu. Co miała jej powiedzieć, że znowu ją naszło i popędziła torami przed siebie? Tylko by ją zmartwiła. Mama głaskała delikatnie jej włosy, w końcu westchnęła, zgasiła nocną lampkę i zamknęła drzwi.
Nie chciała sprawiać mamie kłopotów, nie chciała zawieść jej zaufania i nadziei, że wyrośnie na porządną, miłą, śliczną kobietę. Ale noszenie długich włosów, loków, kokardek, koralików nie pasowało do niej. Źle się w tym czuła. Na szczęście moda na dżinsy jej sprzyjała. Wszystkie nastolatki nosiły opięte spodnie i bluzeczki. Koleżanki w klasie zazdrościły jej długich nóg i wąskich bioder. Gorzej z biustem, nie miała się czym chwalić. Nie był malutki, wcale go nie było. Chłopcy nie zwracali na nią uwagi. Jarek niestety też nie, a to bardzo bolało. Za to z przyjemnością patrzyła w lustro. Natura dała jej długie, gęste rzęsy i brwi. Czarna oprawa podkreślała jej duże oczy, brązowe, błyszczące jak kasztany we wrześniu. Do smagłej twarzy pasowały równe, białe zęby. Te atrybuty odziedziczyła w genach po krewnych od strony taty. Wiele razy słyszała o tym na rodzinnych spotkaniach, ponieważ jej sporo młodszy brat był zupełnie inny. Wrodził się w mamę. Jasnowłosy, niebieskooki, taki cherubinek w dołkiem w brodzie. Był słodki, wszyscy go rozpieszczali, bo często chorował. To przez niego mama zrezygnowała z pracy, a tatuś pracował w hucie i dorabiał, pomagając w remontach mieszkań. Malował, tapetował, kładł kafelki. Stale chodził zmęczony, śpiący i był nieobecny… Zasnęła.
***
Obudził ją trzask. W pokoju było ciemno.
– Spokojnie, korek wybiło. – Usłyszała głos tatusia.
– To chyba ten dzbanek elektryczny, rano tak dziwnie brzęczał – tłumaczyła mama.
– Wyłącz go z kontaktu. O, mam latarkę, zaraz będzie światło.
Kolejny trzask i światło z przedpokoju rozświetliło szybę w drzwiach jej pokoju. Słyszała, jak tatuś zamyka skrzypiącą skrzynkę z automatycznymi korkami.
– Trzeba kupić nowy dzbanek, ten już się wysłużył. Widziałam niedrogie na targu – mówiła mama.
– Poczekaj jeszcze, jutro sprawdzę, może da się ten naprawić.
– Nie będziesz miał kiedy. Był tu Zenek, macie pilną robotę od jutra. Remont kuchni i łazienki. Kafelki, podwieszone sufity, nowe baterie, wanna i umywalka. Facet podobno dobrze zapłaci, ale zależy mu na czasie.
– O… – ojciec westchnął ciężko. – Ale w sumie to dobrze, każdy grosz się przyda.
– Może to za dużo, Piotrze? Tylko praca i praca, stale jesteś przemęczony.
– Teresa, rozmawialiśmy już o tym. Nie mamy wyjścia, musimy i nie ma o czym mówić.
Zgasło światło, a głosy rodziców przeniosły się do kuchni. Już nie słyszała słów. Biedny tatuś, znowu całe dnie będzie pracował. Zbierają pieniądze na operację Stasia. Jej mały braciszek urodził się z jakąś paskudną wadą serca. Uratować go mogła operacja. Niestety, robią takie, ale w Austrii, nie w Polsce, a to drogo kosztuje. To dlatego tak skromnie żyli, bo wszystkie pieniądze lądowały na specjalnym koncie. Nawet w jej szkole była zbiórka na tę operację i w kościele po mszy. Mnóstwo ludzi im pomogło, ale to ciągle było za mało. Nie mogła się pogodzić z myślą, że życie jej brata zależało tylko od pieniędzy. Było tylu bogaczy, jeździli wypasionymi samochodami, mieszkali w luksusowych domach otoczonych wysokimi murami, a bram strzegli ochroniarze.
Chłopcy z podwórka już wszystko spenetrowali. Cuda opowiadali o tarasach, basenach, grillowaniu… widziała na zdjęciach zrobionych komórką. Ślicznie, luksusowo jak na amerykańskich filmach. Andrzej pokazywał im dziecięcy drewniany domek w ogrodzie, wózki dla lalek, huśtawki, drabinki do wspinania, zjeżdżalnie. Tamte dzieci mogły się cudownie bawić, a jej braciszek mógł w każdej chwili umrzeć, bo nie mieli dość pieniędzy.
Na szczęście czterolatek nie był świadomy swojej sytuacji i wesoło spędzał czas, jego ciekawość trudno było zaspokoić. Zamęczał wszystkich pytaniami: dlaczego, jak, chcę zobaczyć, chcę spróbować, widziałaś? Dlaczego nie patrzysz? Opowiedz jeszcze raz, wytłumacz mi… Był niecierpliwy, odpowiedzi oczekiwał natychmiast. Bardzo rzadko płakał, raczej robił się blady i … zasypiał. Przedłużająca się cisza stawiała wszystkich na nogi, przerywali swoje zajęcia i sprawdzali, co robi. Jego łóżeczko nadal stało w pokoju rodziców, bo mama musiała słyszeć, że … oddycha.
Wczoraj, gdy wróciła ze szkoły, zaaferowany obwieścił jej nowinę:
– Wiesz, ja już lubię miód!
– Fajnie, a jak to się stało?
–Noo, po prostu spróbowałem.
– Aha, widzisz jakie to proste?
– Ale ja spróbowałem pierwszy raz, a to jest trudne.
W sumie ten bąk miał rację, wszystko, co się robi pierwszy raz, jest trudne. Mały filozof, tak go nazywała mama.
Rozdział 3
Zielony krokodyl
– Aldona! Szef – Nina dokończyła szeptem, podając jej słuchawkę.
Aldona, zanim odebrała, ciężko westchnęła. Myśli w szaleńczym tempie ogarniały sytuację w hotelu. Nie znalazła nic nagannego, ale wszystkie z doświadczenia wiedziały, że takie niespodziewane telefony od zwierzchnika nie wróżyły nic dobrego. To dlatego Nina miała taką współczującą minę.
– O trzynastej. Oczywiście. Punktualnie – odpowiadała. Pan Rosario lubił takie krótkie, konkretne odpowiedzi. Zanim skończy dzisiaj pracę, ma się zgłosić w jego biurze. Rzecz jasna nie powiedział, w jakiej sprawie. Nigdy tego nie robił. Wiedział, że funduje pracownikowi stresujące chwile. Jego zdaniem „to cenny czas na kreatywne domysły i analizę swojego postępowania”.
– Czy ten kran w dwieście dwanaście został zrobiony? – upewniała się.
– No jasne, wczoraj, zaraz jak Japończycy oddali klucze – potwierdziła Nina.
– Świetnie. W takim razie nie mam pojęcia, po co mnie szef wzywa. A może ja o czymś nie wiem?
– No coś ty, nic się nie wydarzyło. – Nina wzruszyła ramionami.
***
– Mam to, mam to! – szła, starając się nie podskakiwać z radości, udało jej się też zapanować nad mimiką twarzy, ale zdradzały ją rozświetlone oczy. Wreszcie po siedmiu latach starańosiągnęła stanowisko, o którym samo myślenie wydawało się szaleństwem.
Właśnie została menadżerem w hotelu Barcelo Santiago. Zdarzył się cud, inaczej trudno to wytłumaczyć. Nie była niczyją krewną ani nawet Hiszpanką. Nie znała nikogo wpływowego. Wiedziała, że z pracą sobie poradzi, znała biegle pięć języków, miała spore doświadczenie, była obowiązkową perfekcjonistką. Był tylko jeden problem – nie tylko jej – konkurencja była ogromna, sami ambitni, zdolni, pracowici.
Odkąd wylądowała na tej wyspie, praca musiała być zawsze na pierwszym miejscu, nie było taryfy ulgowej. Nikogo nie obchodziły jej problemy, ani to, że sama wychowywała swoje dziecko, ani to, że nie miała wsparcia w rodzinie, co było podstawą życia na Teneryfie. Jakże była dumna z siebie, osiągnęła cel, o którym marzyła, do którego dążyła przez ostatnie pięć lat.
Zatrzymała się na zakręcie drogi, zawsze to robiła w tym miejscu, szczególnie gdy miała kłopoty, ten widok dodawał jej energii.
Pracowała w hotelu położonym w przepięknej scenerii, tuż przy słynnych klifach Los Gigantes, nad brzegiem oceanu z dala od zgiełku miasta.
Duży, luksusowy hotel, przeznaczony dla najbardziej wymagających klientów, miał niesamowitą architekturę. Z tej odległości wyglądał jak statek dalekomorski, który właśnie przepływa obok ciemnej ściany wysokich na sześćset metrów klifów. Biały gigant na tle błękitu oceanu, bezchmurnego nieba i stalowej ściany skał. Zakochała się w tym zakątku od pierwszego wejrzenia, wtedy siedem lat temu. To było zaskakujące, jak silnie odczuła, że oto jest, znalazła ten swój „kawałek podłogi”.
Dlaczego tu? Urodziła się przecież daleko stąd, w Polsce, na zadymionym, szarym Śląsku, w miejscu krańcowo różnym. A może właśnie dlatego?
Zaczynała w tym hotelu od samego dołu, opróżniała kosze na śmieci, trzy razy dziennie. Uczulano ją, by była „niewidoczna” dla gości. Ubrana na czarno, miała szybko, cicho zabierać śmieci i instalować czyste czarne worki. Pół roku później awansowała, sprzątała hole i korytarze hotelowe, jeszcze później pokoje gości, a od dzisiaj…
Głęboko wciągnęła powietrze, miała ochotę wykrzyczeć swą radość w bezkres oceanu, ale powstrzymała się, obok niej spacerowali turyści wtuleni w siebie, rozmarzeni. Nie wolno jej było zakłócać ich spokoju, nastroju, płacili za to ciężką forsę.
Koniec tego podziwiania siebie samej, czas wrócić do obowiązków – nakazała sobie. Kilka kilometrów dalej czekał na nią jej czteroletni synek. Musi go odebrać z przedszkola, ugotować kolację, zrobić zaplanowane pranie.
Dzisiaj sama nacieszy się swoim sukcesem, da sobie czas, by te najsilniejsze emocje opadły. Jutro podzieli się z najbliższymi: sąsiadką – przyjaciółką Pepitą, Eleną – którą uwielbiał mały Artur, i Doritą – właścicielką sklepiku na jej ulicy, która zwłaszcza na początku jej pobytu na wyspie często dawała jej jedzenie na kredyt. A później już wiadomość o awansie bez jej udziału rozniesie się po całej okolicy.
***
W przedszkolu powiedziano jej, że dzieci były w pobliskim parku i właśnie wracają. Nie mogła spokojnie poczekać, roznosił ją nadmiar energii, postanowiła wyjść im naprzeciw.
Wychodząc zza zakrętu, zatrzymała się. Zobaczyła, jak zielony krokodyl, chwiejąc się i zataczając, wychodził z parku na chodnik. Pani Marita ciągnęła głowę pluszowego zwierzaka, a za nią szły dzieci, trzymając się uchwytów w postaci nóg stworka. Pochód zamykała pani Benita, dzierżąc krokodyli ogon. Artur był ostatnim dzieckiem, on jeden nie chwycił się przypisanej mu łapki. Był przywiązany do krokodyla sznurem, patrzył pod nogi zupełnie niezainteresowany tym, co działo się wokoło. Napięty sznur wyraźnie go ciągnął, spowalniając marsz wszystkich dzieci. Od czasu do czasu pani Benita opierała dłoń na jego plecach i popychała go do przodu.
Serce jej się ścisnęło na widok synka. Mały grubasek, powolny, zawsze nieobecny, żyjący w swoim świecie. Inne dzieci rozmawiały, kłóciły się ze sobą. Sergio pierwszy ją zauważył, odwrócił się do tyłu i krzyknął z całych sił:
– Artur, twoja mama przyszła!
Chłopczyk podniósł głowę, uśmiechnął się, ale ani przez moment nie przyspieszył kroku. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo różni się zachowaniem od rówieśników. Właściwie nigdy nie widziała go podskakującego, krzyczącego, biegającego.
Od urodzenia był dzieckiem bardzo spokojnym, powolnym, niekłopotliwym. Bez problemu mogła go zostawiać w domu Pepity, która zajmowała się jej synem do południa, a w zamian ona gwarantowała jej opiekę nad chorą teściową w godzinach wieczornych. Wszyscy byli z tego układu zadowoleni. Pepita mogła wyjść z mężem na kolację, do znajomych, do kina, a ona mogła spokojnie pracować i zarabiać na utrzymanie.
Arturek kochał spanie, właściwie głównie spał i jadł. Nie chorował, nie płakał, wszyscy jej zazdrościli takiego aniołka. Mogła kończyć studia i uczyć się języków. Niedawno obroniła dyplom na kierunku zarządzanie zasobami ludzkimi. Wykorzystywała każdą możliwość podniesienia swoich kwalifikacji. Fakt, ciężko pracowała, nigdzie nie wychodziła, jej życie ograniczyło się do pracy, domu i nauki, ale wiedziała, że tak trzeba, taki etap w życiu. Obiecywała sobie, że później to nadrobi, gdy osiągnie swój cel. I właśnie dzisiaj go osiągnęła.
Hotel Barcelo, czterogwiazdkowy, komfortowy, miał czterysta pokoi. Od przyszłego miesiąca będzie osobiście odpowiedzialna przed zarządem za osiemdziesiąt cztery pokoje (dwa piętra). Tysiące problemów, nieustanna konserwacja i regularne odnawianie, dbałość o estetykę, a przede wszystkim czystość. Usłyszała dzisiaj, że to nie tyle ciężka, odpowiedzialna praca, ile służba. Od tego, jak sobie poradzi, zależeć będzie zadowolenie gości, a to ma bezpośrednie przełożenie na zyski. Jakość jej pracy i podległego jej personelu będzie miała zasadniczy wpływ na stan obłożenia pokoi hotelowych, a życzeniem zarządu było stuprocentowe! Musi być dyspozycyjna całą dobę. Oczywiście na takim stanowisku należą jej się odpowiednie gratyfikacje. Może ubiegać się o dofinansowanie do mieszkania, samochód służbowy, znacznie wzrośnie jej pensja. Czysty zawrót głowy, szykują się wielkie zmiany w jej życiu.
Na razie zapytała panią Benitę o ten sznur.
– Niestety jest niezbędny, by Artur w ogóle ruszył się z miejsca. Mając dziesięcioro maluchów do upilnowania, nie możemy każdego ciągnąć za rękę – tłumaczyła się. – Przecież zna pani syna, nie lubi spacerów ani żadnych zabaw ruchowych. Robimy wszystko, co można, by go trochę rozruszać.
– No tak. Jest trochę leniwy, ale taki sznur?
– To wyjątkowo dzisiaj, już zaplanowałyśmy kupno specjalnych szelek, bo w programie mamy więcej spacerów do parku, uczymy teraz dzieci nazw kwiatów i drzew, roślin. A najlepiej nauczą się na żywych przykładach.
– Rozumiem, porozmawiam z synem, może te szelki nie będą potrzebne.
– Bardzo prosimy, to żadna przyjemność tak ciągnąć go i popychać do przodu. On nie może dezorganizować zajęć całej grupy.
– No tak – potwierdziła zniecierpliwiona – ale to są jeszcze maluchy, są w przedszkolu, a nie w wojsku.
– Proszę nam wierzyć, staramy się indywidualnie podchodzić do każdego dziecka, ale one też muszą, chociaż w minimalnym stopniu, się dostosować. Tego wspólnego działania w grupie mamy ich właśnie nauczyć.
– No dobrze, dobrze – poddała się. Trudno było nie przyznać Benicie racji.
Gdy wychodzili z przedszkola, zmieniła plany na resztę dnia. Niech będzie wyjątkowy nie tylko dla niej. Zaproponowała synowi kolację i lody w Daute, restauracji, którą tłumnie odwiedzali mieszkańcy Garachico. Bardzo rzadko tam bywali, tylko w uroczystych momentach, a nie było ich zbyt wiele.
Artur spojrzał na nią zdziwiony.
– Dzisiaj nie mam urodzin, ani Pepita, ani Elena. Ty też nie, mamusiu – stwierdził.
– Masz rację, ale wydarzyło się coś bardzo ważnego, chciałam ci o tym opowiedzieć i uczcić, bo to dobra wiadomość dla nas. Wrócimy tylko na chwilę do domu, zostawimy torby i przebierzemy się, zgadzasz się?
– No ale ja jestem czysty – próbował się targować.
– Wiesz, że nie jesteś. Na twoich spodenkach jest wiele plam, to przecież tylko sekunda, włożysz czystą koszulkę i spodenki.
– Ale myć się nie muszę?
– Musisz. No dobrze, tylko rączki i buzię – poddała się. – Straszny z ciebie leniuszek.
– Przecież wiesz, że i tak się pobrudzę – upierał się.
– To znowu się przebierzesz. Nie marudź, musisz porządnie wyglądać, szczególnie teraz.
– Dlaczego teraz?
– To tajemnica, właśnie chcę ci wszystko opowiedzieć i uczcić w Daute, a tam brudasów nie wpuszczają.
– No dobrze – poddał się.
Rozdział 4
Początek końca
– Oddychaj! Oddychaj! Oddychaj, malutki, zrób to dla mamusi.
Usłyszała najpierw krzyki, później błagania, na koniec przerażający skowyt. Wpadła do łazienki. Mama tuliła Stasia z całych sił. Nie reagował. To był koniec jego życia na ziemi.
W wannie pływały kolorowe gumowe kaczuszki, biała pianka otulała je jak bita śmietana, Stasiu bardzo lubił tak się kąpać. Wszystko było tak jak trzeba, tylko Stasia nie było już z nimi.
To, co nastąpiło później, Ewa wspominała jak jeden koszmar, z którego nie można się było obudzić. Cisza w domu, mama siedząca w kuchni twarzą do okna. Głucha na wszystko. Sprawdziła, z tego miejsca, gdzie siedziała, mogła widzieć tylko niebo.
Nie wiedziała, czy mama jej słucha. O nic nie pytała, więc sama opowiadała jej o tym, co się wydarzyło w szkole, kogo spotkała na ulicy, kto się z kim pokłócił na podwórku. Mówiła jak do ściany.
Babcia przychodziła gotować i sprzątać. Ojciec robił zakupy. Mama… była. Tak naprawdę było tylko jej ciało. Czasami łzy płynęły jej po policzkach, czasami pojawiał się uśmiech skierowany w stronę chmur, najczęściej jednak twarz mamy nie wyrażała niczego.
– Tereska, opamiętaj się. Jak długo to ma jeszcze trwać? Miesiąc minął. Ogarnij się trochę –prosił tata.
Mama milczała. Ojciec zaczął tracić cierpliwość.
– Myślisz, że tylko ty cierpisz? A ja? To był też mój syn. Trzeba żyć dalej, Ewunia cię potrzebuje, twoja matka się coraz gorzej czuje.
Był lekarz, przepisał jakieś pigułki, zrobił zastrzyk, był ksiądz, długo do niej mówił, pomodlił się i poszedł. Odwiedziły ich wszystkie ciotki, kuzynki i sąsiadki. Po dwóch miesiącach już nikt ich nie odwiedzał, nawet babcia, bo się rozchorowała i sama potrzebowała opieki.
Długo nie mogła się pogodzić z tym, że od śmierci Stasia mama ani razu jej nie przytuliła, jakby umarła razem z bratem. Dopiero po kilku latach uświadomiła sobie, że przecież ona też nie przytulała się do mamy. Coś ją trzymało na dystans, jakby to już nie była jej mamusia.
Dlaczego serce mamy umarło całkowicie? Jej część również, a przecież ona żyła i nadal była jej córeczką.
Dokładnie pamiętała rozmowę przed narodzeniem Stasia. Mama tłumaczyła jej, że każda matka wszystkie swoje dzieci kocha jednakowo. Kolejne dziecko nie zabiera uczucia poprzedniego, tylko przynosi na świat swoją pulę miłości. Pamiętała, bo po tej rozmowie przez dłuższy czas obserwowała zachowania pani Haberlingowej z drugiego pietra, która miała siedmioro dzieci. Powinna być chodzącą miłością, a nie była. Wprost przeciwnie, wszystkie dzieci na podwórku się jej bały. Jak waliła ścierką po głowach, to nie patrzyła, czyje to dziecko, ale jak rozdawała pajdy chleba z pasztetem, to też dostawali wszyscy.
Rozdział 5
Przeprowadzka
– Nie chcę się nigdzie przeprowadzać! – krzyczał Artur. Po raz pierwszy w życiu chodził szybko wokół stołu i z niespotykaną u niego furią strącał z blatu kredki, zeszyty i książeczki.
– Uspokój się – prosiła zaskoczona reakcją syna.
– O nie, zapomniałaś ustalić to ze mną i nie będzie tak, jak ty chcesz. Ja też mam prawo głosu. Jesteśmy rodziną, zawsze tak mówiłaś.
– Jak ty się zachowujesz? Tak nie można rozmawiać z mamusią.
– Tak nie można traktować swojego syna. Ukochanego syna, jedynego, prawda?
Aldona z wrażenia usiadła na krześle. Nie wiedziała, czy się denerwować czy śmiać. Jej pięcioletni syn dyktował swoje warunki. Do tej pory nigdy nie protestował. Było mu wszystko jedno, co je, jak jest ubrany, z kim i jak spędza czas. Znała jego upodobania i tak mu wszystko organizowała, żeby był zadowolony. Świetnie im to wychodziło, do dzisiaj.
– Kochanie, proszę, usiądź i wysłuchaj mnie – zaczęła.
Poczekała, aż zrobi jeszcze jedno okrążenie stołu i w końcu usiądzie. Jego mina, naburmuszona, zbuntowana, nie wróżyła szybkiego porozumienia.
– Wiesz, że dostałam dobrą pracę, ale daleko stąd. Prawie od roku tracę bardzo dużo czasu na dojazdy, a ty częściej jesteś z Pepitą czy Eleną niż ze mną. Musiało tak być, ponieważ mieszkania w Santiago są bardzo drogie. Ale teraz wszystko się zmieniło. Zaoszczędziłam sporo pieniędzy i kupiłam dla nas niewielkie mieszkanie. Myślę, że ci się spodoba. Będziesz miał własny pokój z własną łazienką. Nasze mieszkanko jest dwupoziomowe. Twój pokój jest na górze, a mój pod twoim. Jest jeszcze kuchnia i pokój dzienny, i duży balkon – wyliczała. Wszystko jest o niebo lepsze niż tutaj. – Zatoczyła ręką.
– Mnie się tu podoba, tu jest moje przedszkole, jest Pepita…
– Wiem, wiem i wcale ci się nie dziwię. Tutaj się urodziłeś, znasz wszystkich i ciebie wszyscy znają. Ale daj nam szansę. Jestem pewna, że jak pomieszkasz trochę w Puerto de Santiago, to pokochasz to miasto tak jak ja. Po wakacjach i tak musisz iść do szkoły, a w Puerto szkoła jest większa, nowocześniejsza i niedaleko naszego domu. Jesteś już dużym chłopcem, za miesiąc nie będziesz już przedszkolakiem.
– Ale tutaj Antonio pozwala mi już grać na swoim komputerze – pożalił się.
– A kto to jest Antonio?
– Mój nowy kolega, pracuje w pizzerii u Ignacia.
– Jak to pracuje? To ile on ma lat?
– Nie wiem – wzruszył ramionami – ale jest dorosły i ma komputer i fajne gry. Czasami pozwala mi grać.
– Arturze, dlaczego mi o nim nic nie powiedziałeś, przecież tak cię prosiłam, byś uważał na obcych. Nie wszyscy są dobrzy, mogą cię bardzo skrzywdzić.
– Antonio jest dobry i chyba mnie lubi, skoro pozwala mi grać na swoim komputerze.
– Muszę go poznać, porozmawiać z nim.
– Czemu nie. On też chciałby cię poznać.
– Naprawdę? To pójdziemy do niego jutro, dobrze? A teraz do łazienki i spać, jest późno. A przed snem pomyśl o naszej przeprowadzce. Obiecuję, że będziesz zadowolony. Tutaj nie możemy mieszkać, bo ja to mieszkanie w Santiago już kupiłam, rozumiesz?
Gdy całowała syna na dobranoc, miała już gotowy plan. Wiedziała, czym przekona godo przeprowadzki: kupi mu komputer.
Rozdział 6
Gaz
Ewa znalazła się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Nie bała się, ale pojawiła się jakaś niepewność. Więcej w tym było jednak ciekawości niż strachu. Nie wiedziała, po co się tu zjawiła i czego mogła oczekiwać od tej przestrzeni. Zrobiła krok do przodu, za chwilę jeszcze jeden, ciemność wokół niej się pogłębiła. I nagle coś błękitnie błysnęło i zgasło, za moment pojawiło się z drugiej strony małego okręgu, potem to już była zabawa. Niebieskie wężyki wyskakiwały znienacka i gasły, za każdym razem były coraz dłuższe, szersze, wiły się w rytm jakieś melodii, której nie słyszała. Zaczęły się splatać, po dwa, trzy, w końcu wszystkie wystrzeliły w górę, dając jeden drgający, szeroki płomień. Roześmiała się radośnie, z ulgą. Rozpoznała potwora. To przecież kuchenka gazowa, zwykły palnik do podgrzewania zupy. Śmiało ruszyła w jego stronę i wtedy się obudziła.
Przez szybę w drzwiach pokoju widziała światło, ktoś był w kuchni. Wstała, a gdy otworzyła drzwi, poczuła smród. Mama siedziała na krześle, jej ramiona i głowa leżały na stole. Usłyszała syk uchodzącego gazu. Doskoczyła do kuchenki, zakręciła kurki i otworzyła szeroko okno, zrzucając wszystkie drobiazgi, które stały na parapecie. Podeszła do mamy, próbowała podnieść jej głowę, ale była bardzo ciężka, bezwładna.
– Mamo, mamo, obudź się! – krzyczała, potrząsając jej głową. Usłyszała jakiś bełkot, w końcu powieki mamy drgnęły i z trudem się uniosły.
– Mamo, obudź się, proszę – błagała. – Nie zamykaj oczu.
Zamknęła i chciała ułożyć głowę na stole.
– Nie! Nie pozwolę ci teraz spać! Musimy wyjść z kuchni, proszę cię, mamo! – Potrząsała nią energicznie. Próbowała objąć ją w pasie i podnieść z krzesła. Nie poradziła sobie.
Mama była dość pulchna i ciężka. Po kolejnych gwałtownych szarpnięciach bezwładne ciało przechyliło się i zsunęło na podłogę, pociągając ją za sobą i przygniatając jej ramię.
Leżały na zimnych kafelkach właściwie przytulone do siebie. Dawno nie były tak blisko. Poczuła znajomy zapach, wtuliła się w miękkie plecy mamy, przymknęła oczy. Słyszała jej chrapliwy oddech. Nie miała siły się podnieść, było jej dobrze.
Przypomniała sobie szkolenie przeciwpożarowe w szkole. Strażak tłumaczył im, że czyste powietrze jest cięższe, opada w dół i wtedy najlepiej jest położyć się na podłodze. Dobrze więc, że tak sobie leżą. Ręka zaczęła jej drętwieć, mogła spróbować jakoś ją wydostać, ale wtedy straciłaby tę bliskość. Zbyt cenną bliskość. Wtuliła się z całej siły, zamknęła powieki i próbowała sobie wyobrazić, że leżą w łóżku i jest im ciepło. Za chwilę mama wstanie i pójdzie do kuchni przygotować śniadanie…
Nagle poczuła silny powiew zimnego powietrza, usłyszała trzask zamykanych drzwi i kroki. Ojciec wrócił z pracy. Odetchnęła z ulgą, teraz będzie już dobrze.
– Ale przeciąg. Co się tutaj dzieje?
– Tato, pomóż mi. Moja ręka, nie czuję jej – poprosiła.
– Co, znowu się upiła?
– Nie, tato, trzeba ją ratować, szybko.
Ojciec podniósł mamę, stęknął i z trudem zaniósł ją do pokoju.
Czuła, że krew zaczęła boleśnie pulsować w żyłach, ramię jeszcze przez moment było bezwładne. Powoli wstała i poszła do pokoju rodziców.
Ojciec coraz energiczniej klepał dłonią twarz mamy, powtarzając w kółko: „otwórz oczy, nie śpij, otwórz oczy, do cholery, obudź się!”.
– Tato, mama odkręciła gaz.
– Gaz! Trzeba wezwać pogotowie. – Zerwał się i podszedł do telefonu.
Przyklękła obok wersalki i delikatnie gładziła mamę po ręce. Zanim przyjechało pogotowie ratunkowe, mama otworzyła oczy i długo patrzyła na nią, a gdy ponownie je zamknęła, spod powiek wypłynęły łzy.
***
Przez trzy miesiące mama była w szpitalu, później wróciła i zajęła się domem. Wyszorowała całe mieszkanie, metodycznie, szafka za szafką, każda półka, szuflada, okna, drzwi, podłogi, żyrandole. Babcia była szczęśliwa. Uznała, że takie generalne porządki to dobry pomysł na nowy rozdział w życiu. Znikły wszystkie rzeczy Stasia: łóżeczko, zabawki, ubranka. A któregoś dnia znikła również mama. Tak po prostu. Nikt nie widział, kiedy wyszła, dokąd poszła. W domu zostały wszystkie jej rzeczy starannie wyprasowane i powieszone w szafie. Torebka z dokumentami, pieniędzmi, kluczami. Nikt się nie włamał, nie okradł, nie napadł.
Gdy Ewa wróciła ze szkoły, zastała puste krzesło w kuchni. Szukali mamy wszyscy: rodzina, znajomi, sąsiedzi i policja. Ślad po niej zaginął, jakby nigdy nie istniała. Nie uległa wypadkowi, nie została zamordowana, bo nie znaleziono ciała. Ile gdybań, przypuszczeń i fałszywych doniesień, że gdzieś ktoś ją widział.
– Jak kamień w wodę – opowiadała babcia sąsiadkom, machając za każdym razem energicznie dłonią w dół. – Wygląda to tak, jakby po prostu sobie wstała z krzesła i poszła. Tak się przecież nie robi. Nie wolno tak bez słowa wyjaśnienia – żaliła się. – Zostawiła córkę, męża, no i starą matkę… Nie żyła przecież na bezludnej wyspie, kochaliśmy ją, dbaliśmy o nią. Fakt, przeżyła tragedię, straciła dziecko, ale przecież miała dla kogo żyć… – I płacz, niepohamowany, bezsilny, nieodmiennie kończył te babcine wywody.
Babcia coraz częściej zachowywała się jak małe, skrzywdzone dziecko. Słabła, miała coraz większe problemy z chodzeniem, nie miała apetytu, straciła sporo na wadze, zmalała, jakby skurczyła się.
Ewa miała teraz dużo swobody, mogła biegać, kiedy chciała i gdzie chciała, byle na „Wiadomości” była w domu. Nikt się specjalnie nie interesował tym, co robiła, z kim i gdzie. Ojciec tylko pytał, czy w szkole wszystko okej i czy odrobiła lekcje.
Któregoś wieczoru oglądała w telewizji wznowienie serialu Noce i dnie. Scena, w której Basia po śmierci Piotrusia stale uciekała na cmentarz, leżała na grobie syna, nawet w mróz i śnieg, nasunęła jej myśl, że mama też pewno odwiedza grób Stasia, tak bardzo go przecież kochała.
Przez jakiś czas codziennie po lekcjach odwiedzała grób braciszka. Rzeczywiście ktoś bardzo o niego dbał. Marmurowa płyta lśniła, w wazonie zawsze były świeże kwiaty, a któregoś dnia ze zdziwieniem odkryła, że leżą tam także żelki owocowe, które Stasiu uwielbiał. Była prawie pewna, że to mama. Postanowiła, że nie pójdzie do szkoły, zaczai się w pobliżu i przyłapie mamę na gorącym uczynku, zmusi ją, by jej wytłumaczyła, dlaczego już jej nie kocha.
Niestety, choć spędziła na cmentarzu wiele godzin, nie spotkała mamy. Za to ze zdziwieniem obserwowała, jak wielu ludzi odwiedzało swoich bliskich, chociaż nie było to żadne święto zmarłych. Niektórzy przychodzili codziennie, zapalali znicze, modlili się i rozmawiali ze swoimi zmarłymi.
Grób Stasia najczęściej odwiedzała opiekunka babci, tego się spodziewała, wiedziała, że babcia pamięta o wnuku i przysyła Czesię, bo sama nie może.
Czasami zapalała lampkę sąsiadka z dołu, gdy wracała od grobu swojego dawno zmarłego męża. Zadziwiające, jak długo ludzie pamiętają o swoich zmarłych. Ewa nie poznała sąsiada, bo zginął na kopalni, zanim ona się urodziła, a jego żona odwiedzała go kilka razy w tygodniu przez te wszystkie lata.
Odkryła też, że to ojciec przychodził do Stasia, dokładnie wycierał marmurową płytę i kładł te żelki. Coś mu szeptem opowiadał. A może się modlił? Tylko że od jakiegoś czasu przestał chodzić do kościoła.
Poczuła się trochę zazdrosna. Stasiu zawsze był ukochanym dzieckiem rodziców.
Mama nie pojawiła się ani razu, a to przecież dla niej grób Stasia powinien być najważniejszym miejscem pielgrzymek. Zerwała więc i tę więź? Nie, to wszystko razem nie było do niej podobne. O Stasiu na pewno nigdy by nie zapomniała. Musiało stać się coś złego.
Sąsiadki coraz rzadziej pytały, czy wiadomo coś o mamie. A później rozpoczęła naukę w liceum, w centrum miasta. Dojeżdżała codziennie tramwajem. W tej szkole nikt nie pytał jejo mamę ani o Stasia, nie byli wtajemniczeni. Dzień mijał za dniem. Wszystko było nowe: nowi nauczyciele, koledzy i koleżanki dojeżdżający z różnych dzielnic miasta, nowe wymagania, o wiele więcej nauki.
Czasami nie chciało jej się wracać do domu. Puste mieszkanie stawało się pułapką. Nie pomagało natychmiastowe włączenie telewizora. Głosy z ekranu drażniły. To byli obcy. Ojciec przychodził coraz później, zdarzało się, że nie wracał na noc. Nikt nie gotował, nie sprzątał. Drażnił ją kubek po mleku zostawiony rano na stole, bo stał i dawał świadectwo, że przez te wszystkie godziny jej nieobecności nikt go nie dotknął.
Nauczyła się sama dbać o siebie. Gdy jej się chciało, to wracając ze szkoły, robiła zakupy. Jakiś chleb, kiełbasę czy kawałek sera. Gotowała zupę, najczęściej rosół, bo tani i łatwy do zrobienia. Kupowała porcje rosołowe z kurczaków, obierała marchewkę, pietruszkę, seler i gotowała to w garnku na małym ogniu. W osobnym gotowała to, co było w domu: makaron, ziemniaki lub ryż. Czasami miała niespodziankę. Ktoś, tata lub babcia, bo oni mieli klucze do mieszkania, zostawiali jej w lodówce gotowe potrawy. W plastikowych pojemnikach po lodach czy margarynie znajdowała pierogi, gołąbki, ziemniaki z kotletem schabowym. Takie dni uznawała za szczęśliwe, nie tylko dlatego, że było coś dobrego do zjedzenia, ale też cieszyła ją świadomość, że ktoś o niej pomyślał, zadbał o jej potrzeby. Niestety coraz częściej w kubku z Kubusiem Puchatkiem, tym od Stasia, znajdowała pieniądze, dwadzieścia–trzydzieści złotych.
Dzisiaj nic jej się nie chciało, wracała zrezygnowana, miała za sobą bardzo nieciekawy dzień. Nie interesowało jej stopniowanie angielskich przymiotników ani losy Balladyny. Była obolała i senna. W dodatku wychowawczyni zażądała, by ktoś z dorosłych przyszedł koniecznie na zebranie szkolne.
Była wymieniona w grupie uczniów, z których rodzicami nauczycielka chciała się szczególnie spotkać. Ciekawe dlaczego. Nikomu nie podpadła, uczyła się dobrze, z żadnego przedmiotu nie była zagrożona. Bardzo się starała, by w niczym nie zwracać na siebie uwagi, nie chciała kłopotów w życiu szkolnym, za dużo ich miała w życiu prywatnym.
Wiele razy słyszała w telewizji, w różnych kontekstach, że sztuka życia polega na umiejętnym oddzieleniu życia zawodowego od osobistego. Uznała tę zasadę za swoją, wprowadziła ją w życie i musiała przyznać, że wspaniale się sprawdzała.
Żadna z nowych koleżanek ani z nikt z nauczycieli nie wiedzieli o jej sytuacji w domu. Nie miała z tym żadnego problemu, od dawna zauważyła, że większość ludzi zdecydowanie wolała mówić niż słuchać, najważniejsze dla nich było to, co sami myśleli, przeżywali, robili. Wystarczyło zapytać: „No i co twoja mama na to powiedziała? Pójdziesz na spotkanie z…? Podobał ci się ten film?”. A później słuchać, słuchać i potakiwać. I było się fajną koleżanką, a nawet wporzo przyjaciółką.
Dzisiaj musi się skontaktować z ojcem, tak go teraz nazywała, odkąd nieoficjalnie wyprowadził się do tej kobiety i zostawił ją samą. Słowo „tatuś” nie chciało jej przejść przez gardło, zresztą zauważyła, że ojciec od razu zaakceptował tę formę, była dla niego wygodna, nie chciał w niej widzieć małej dziewczynki. Czasami jej tego brakowało…
Nie lubiła tylko być sama w nocy, spała przy zapalonej lampce nocnej, którą kiedyś przeniosła z pokoju rodziców. W tym starym domu zawsze coś trzeszczało, szeleściło, wiatr wciskał się przez nieszczelne okna. Im mocniej wiało na zewnątrz, tym bogatszy asortyment dźwięków pobudzał jej wyobraźnię. Dręczyły ją w snach sceny z filmów, które oglądała bez żadnej cenzury i ograniczeń. A już najtrudniej było, gdy w akcje ze scen filmowych wplątana była postać mamy. Budziła się przerażona, spocona, zdyszana. Czasami płakała, tuląc się do pluszowego misia. Nikomu by się nie przyznała, że śpi z pluszakiem, który naprawdę dawał jej poczucie bezpieczeństwa.
Ciągle siebie karciła: niedługo skończysz szesnaście lat, jesteś dużą dziewczynką. Masz sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, gdybyś urodziła się sto lat temu, pracowałabyś od rana do wieczora w hucie czy fabryce, może byłabyś już mężatką. O szkole mogłabyś tylko pomarzyć. Harówka od świtu do zmroku za miskę zupy i kromkę chleba, przez cały tydzień oprócz niedziel.
Po wycieczce do Muzeum Śląskiego doceniła to, że urodziła się w tak dobrych czasach. W domu łazienka, woda, ciepło i sucho, własny kąt, szkoła, książki, telewizja. W porównaniu ze swoją rówieśnicą urodzoną sto lat wcześniej żyła luksusowo. Nie mogła narzekać na nieobecność rodziców, brak obiadu czy samotne noce. Głupio byłoby się skarżyć. Zresztą komu, na kogo?
Największy problem miała z mamą. To było tak bolesne, takie nie do przyjęcia, że omijała ten temat, spychała go gdzieś poza świadomość. Ból był nie do zniesienia. Jak mama mogła wstać, wyjść z domu i zniknąć? Tak zwyczajnie, tak po prostu. Zakazała sobie rozmów, a nawet myślenia na ten temat. To dlatego coraz rzadziej odwiedzała babcię, bo staruszka patrzyła na nią z takim współczuciem i zawsze przy tym wspominała swoją wyrodną córkę. Często miała łzy w oczach, a czasami skarżyła się pełna żalu, że jedyna córka porzuciła ją starą, schorowaną. A już w jej pojęciu nie do wybaczenia było to, że porzuciła własne dziecko!
– Nie tak ją wychowywałam, nie tak – szlochała. – Jedynaczką była, chuchałam na nią, dbałam, kochałam.
Ewa nie chciała tego słuchać. Nawet z ust babci nie przyjmowała krytyki, oskarżeń wobec mamy. Była pewna, że istnieje jakieś wytłumaczenie tej wyjątkowej sytuacji i potem wszyscy będą żałowali, że tak źle ją oceniali. Ona nie chciała należeć do tej grupy, chciała przytulić się do mamy z czystym sumieniem.
Rozdział 7
Artur
– Moją siłą jest mózg, nie nogi! Ile razy mam ci to tłumaczyć? – krzyczał rozwścieczony Artur.
– Ale lekarz…
– Nie obchodzi mnie, co ten twój lekarz ma do powiedzenia – przerwał jej brutalnie. – Ja wiem, co jest dla mnie dobre, mam swoją wizję życia, nie będę robił tego, co wszyscy. Taki się urodziłem, nic na to nie poradzisz! Pogódź się wreszcie z tym. A teraz wyjdź, bo zdenerwowałaś mnie na maksa, a podobno nie wolno mi się denerwować.
Rzeczywiście czuł, że oddech mu się spłyca, coraz trudniej łapał powietrze. Pewno usta zaczęły fioletowieć. Widział lęk w oczach matki. Jeszcze zrobiła ruch w jego stronę, ale zdecydowanie machnął ręką, nakazując jej wyjść. Zrobiła to.
Nienawidził siebie za to, co jej robił. Kochał ją bardzo, ale musiała wreszcie zrozumieć, że żąda od niego za wiele.
Oddychał głębiej, starał się uregulować oddech, uspokoić. Znowu go poniosło, a tyle razy obiecywał sobie, że nie pozwoli nikomu wyprowadzić się z równowagi. Miał być jak głaz, niewzruszony, z kamienną twarzą, na której nikt nie odczyta jego uczuć, emocji. Niestety, z matką jeszcze przegrywał, przed nią jedną nie potrafił zatrzasnąć drzwi.
Popatrzył na ekran monitora. Już nie pamiętał, co chciał powiedzieć, jako Ricardo. Tak się kończyło wkraczanie na jego teren, wtrącanie się w jego życie. Wszystkim przeszkadzało, że siedział sobie w swoim pokoju. Czy żądał za wiele? Pokój cztery na pięć metrów i mała łazienka. To całe jego królestwo. Nie miał dużych wymagań, matka nie powinna narzekać. Coraz częściej sam zamawiał sobie jedzenie w restauracji Fabricia. Jego syn Benito, wielbiciel gier komputerowych, dostarczał mu je i zabierał worki ze śmieciami. Dostawał w zamian płytki z następnymi grami, chłopak był szczęśliwy i bardzo chętny na taką wymianę.
Nie miał dużych wymagań, lubił proste, tradycyjne potrawy. Świeżutką bagietkę z sosem Mojo Rojo, patajes z dużą ilością gofio, kurczaka w sosie pikantnym, ropa vieja, ryby we wszystkich wariantach, skalne ślimaki, no i czarne papas. Miał też dużą słabość do słodyczy, szczególnie pralinek mojito i helados z gofio. Czasami zamawiał sobie chińskie jedzenie lub pizzę.
Uważał, że nie wchodził nikomu w drogę i nie był ciężarem. Miał swój świat wirtualny, miał w nim wszystko, czego potrzebował. Niedawno skończył szesnaście lat, czuł się dorosły, zarabiał wystarczająco dużo, by się utrzymać. Internet to nie tylko zabawa, jak twierdziła jego mama, to także miejsce, w którym można całkiem nieźle zarobić. Ale co ona o tym wiedziała? Ignorantka, jej całym światem był ten hotel – Barcelo Santiago. Zawiązał jej oczy, ograniczył potrzeby do hotelowych spraw.
I to ona jemu zarzucała, że marnuje swoje życie, bo przywiązał się do komputera, uzależnił od internetu. A internet, w przeciwieństwie do hotelu, to szerokie okno na świat, to nieograniczony dostęp do wiedzy.
Jeszcze dwa, trzy lata temu męczył się okrutnie, bo sam nie wiedział, czego chce, a właściwie wiedział. Chciał mieć jakąś dobrą kryjówkę, takie miejsce, w którym mógłby nic nie robić. Ale był smarkaty i różni dorośli mieli prawo rządzić jego życiem, decydować, co jest dla niego lepsze. Miał być taki, jak oni oczekiwali. Wszyscy lepiej wiedzieli, co jest dla niego dobre, jego nikt nie pytał o zdanie.
Tymczasem dostawał mdłości na samą myśl, że miałby zostać inżynierem, adwokatem czy lekarzem, że miałby się ożenić i mieć dzieci. Pracować, prowadzić życie towarzyskie, być społecznie użytecznym. Nie zamierzał się dostosowywać, przeciwnie, postanowił walczyć o to, by mógł żyć tak, jak chce. Stąd ten permanentny bunt.
Dopiero po ostatnim pobycie w szpitalu nagle wszyscy sobie odpuścili, przestali zmuszać. Jeszcze przekonywali, niepotrzebnie strzępili języki, ale już nie wymuszali. Rozkładali ręce i uśmiechali się zażenowani. Zrozumiał, że jego koniec był bliski. Dopiero teraz stracił nadzieję, musiało być z nim bardzo źle, skoro świat dorosłych się poddał i mu odpuścił. Teraz on wpadł w panikę, bo potrzebował czasu, a los mu go gwałtownie ograniczył. Nie zdąży, nie doczeka…
Wiedział, że w najlepszych laboratoriach świata pracuje się nad tym, by wgrać ludzki umysł do superkomputera. Skopiuje się każdą synapsę, każdy neuron. Takie stuprocentowe przeniesienie umysłu człowieka: jego wiedzy, myśli, wspomnień, uczuć. Kalkulował, że jest jeszcze bardzo młodym człowiekiem, a świat nauki pędzi do przodu, więc doczeka tych rozwiązań i pozbędzie się wreszcie tego znienawidzonego ciała. Tej skorupy, która go tak absurdalnie ograniczała.
Ciało ludzkie napawało go obrzydzeniem. Miękkie, wrażliwe, cholernie kruche. Wymagało tylu zabiegów i starań, tak łatwo można je było uszkodzić, złamać, chorowało z byle powodu. Co to w ogóle za ochrona dla mózgu?!
Nie rozumiał, jak Bóg mógł stworzyć coś tak niedoskonałego, kiepskiego, beznadziejnie kruchego. Bo jednak wierzył w jakąś Moc silniejszą od człowieka, z przewyższającą go inteligencją, wiedzą, rozumieniem wszelkich zjawisk. Większość ludzi nazywała ją Bogiem i różnie sobie wyobrażała, dla niego to po prostu inteligentna energia o niewyobrażalnej mocy.
Jednego był pewny, to przez słabość ciała człowiek miał ciągle za małe możliwości i za mało czasu. Żył zdecydowanie za krótko, by mógł mieć wpływ na zasadnicze zmiany. Dopiero takie połączenie super technologii z ludzkim umysłem otworzyłoby przed ludzkością nieskończone możliwości rozwoju. Był pewny, że kiedyś ludzie osiągną ten etap, to logiczna konsekwencja ewolucji.
Jasne, że taki miks komputera z ludzkim mózgiem pociągnie za sobą wiele niebezpieczeństw, problemów, których w tej chwili nie da się nawet przewidzieć, ale postępu nie da się przecież zatrzymać.
Niestety, cały ten jego sposób na życie przekreślił Bóg lub jakieś cholerne Przeznaczenie. Okazało się, że jego serce jest jak stary, rozczłapany kapeć i wcale nie ma przed sobą wielu lat życia. Paradoksalnie znacznie mniej niż przeciętny młody człowiek. Więc tym bardziej nie widział potrzeby, by się dostosowywać do powszechnie uznawanego stylu funkcjonowania. Prawda była taka, że po prostu nie zdąży niczego osiągnąć, niczego udowodnić. Ten kawał mięcha w jego piersi pokrzyżuje wszystkie jego plany. Właściwie już na starcie poważnego życia dostał cios poniżej pasa. To nieuczciwe, nie fair. Dlaczego los gra tak nieczysto?
Dosyć tych rozważań, to są pytania, na które nikt mu nie da odpowiedzi. W końcu nie musi być Arturem. Może być Ricardem, sam go stworzył. Jest świetnie zbudowanym, szybkim, przebiegłym i nieludzko inteligentnym facetem. Żyje w świecie, który sam urządził. Zbudował sobie dom – twierdzę. Samo wejście naszpikowane było zaskakującymi zabezpieczeniami, których nie rozgryzie byle cymbał. Tylko wybitne umysły docierały do jego drzwi. Wpuszczał nielicznych i nawet oni nie wiedzieli, że tak naprawdę jest to część domu, którą pozwalał zobaczyć. By przejść do najbardziej prywatnej części, on sam musiał zmienić swoją postać, przeobrazić się.
Tak, w tym wirtualnym świecie czuł się u siebie. Był wolny od ograniczeń. Stale go modyfikował. Miał w nim wszystko, co najlepsze, najnowocześniejsze, najdroższe. W wirtualnym świecie wiele podróżował, poznawał inne kraje i kontynenty, ba, inne planety i nietypowe światy alternatywne. Stale się doskonalił, współzawodniczył z najpotężniejszymi mózgami. Miał wiernych przyjaciół i piękne dziewczyny, które dorównywały mu inteligencją.
To dlatego był taki wściekły, gdy matka wchodziła do jego pokoju i wyrywała go brutalnie z tamtego świata. Od razu czuł się fatalnie, brakowało mu powietrza, każdy ruch sprawiał przykrość. Potrzebował czasu, by zrozumieć, czego ona od niego chce. To zawsze były dla niego jakieś nieważne sprawy.
Nie chciał być w tym świecie. Gruby, chory, we wszystkim ograniczany. Niestety, przeniesienie się na stałe do świata wirtualnego nie było jeszcze możliwe, ale będzie, był o tym przekonany, ludzkość zmierza w tym kierunku. Podejrzewał, że razem z nim cała armia młodych ludzi zrobiłaby to bez chwili wahania.
***
Aldona ze łzami w oczach schodziła, trzymając się poręczy. Czym zasłużyła sobie na takie traktowanie? Przecież chciała tylko, by zszedł na kolację, od kilku dni praktycznie się nie widzieli. Fakt, pracowała całymi dniami, bo to najgorszy okres, pełnia sezonu. Ale wieczorami mogliby porozmawiać, razem zjeść, pooglądać telewizję. Tak było, gdy Artur był młodszy. Teraz wciąż ją ignorował, pozwalała mu na wiele, bo był bardzo chory.
Stale widywała syna wyłącznie w tej niebieskiej poświacie ekranu komputera. Siedział zamknięty w swoim pokoju, zaangażowany bez reszty w jakąś wirtualną walkę. Jego palce przemieszczały się po klawiaturze szybko, lekko, mistrzowsko. Nie odpowiadał na jej pytania, ze wzrokiem wbitym w ekran i słuchawkami na uszach, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Nie mogła się pogodzić z tym, że zamiast miłego chłopczyka ma w tej chwili zmutowanego nastolatka, który porzucał rzeczywistość dla swojego cyfrowego świata.
Rozdział 8
Anorektyczka
– Słuchaj no, byłem wczoraj na tej wywiadówce. Nie jest źle. – Ojciec się uśmiechnął. –Uczysz się dobrze, nie opuszczasz lekcji, nawet się nie spóźniasz. Bardzo mnie to cieszy, córeczko.
– Więc po co cię wzywali? – spytała podejrzliwie.
– No właśnie – chrząknął. – Wychowawczyni odesłała mnie do pani pedagog.
– Do szkolnej pedagog? Nigdy u niej nie byłam, co ona chciała?
– Podejrzewa, że jesteś… no, tą… anorektyczką – wykrztusił.
– Bzdura – skwitowała krótko. – Głupia baba.
– Nie, spokojnie. Była bardzo delikatna. Ona tylko się martwi o ciebie. Podobno jesteś za chuda. Pytała, czy masz apetyt, czy dużo jesz. Czy nie wymiotujesz po jedzeniu… A ja… no wiesz… mnie tu właściwie nie ma. Ja nic nie wiem…
– I powiedziałeś jej o tym? – Ewa zdenerwowała się.
– No, nie.
– Całe szczęście – odetchnęła.
– Ale musiałem jej obiecać, że pójdziesz do lekarza i zrobisz badania. – Ojciec sięgnął do kieszeni i wyjął jakąś kartkę. – Tu jest skierowanie. – Przesunął je na jej stronę stołu. – Będzie czekała na opinię lekarza i powiedziała, że nie odpuści.
– Niepotrzebnie się wtrąca w nie swoje sprawy. Przecież jestem zdrowa, nie choruję, nawet grypy nie miałam.
– Tak jej powiedziałem. Ale się uparła i uwierz mi, jak tego nie załatwimy, to się nie odczepi – tłumaczył.–Ewuniu, teraz gdy tak patrzę na ciebie, to widzę, że ty naprawdę bardzo chuda jesteś. Dobrze by było zrobić jakieś badania. Niektóre choroby długo rozwijają się w ukryciu.
– Nic mi nie jest, przecież bym zauważyła – przekonywała. – Nie mam gorączki, nie wymiotuję, nie chodzę głodna.
– Dobrze, dobrze. Nie denerwuj się. Też jej tłumaczyłem, że szybko rośniesz i pewno dlatego.
– I to powinno jej wystarczyć. Jesteś ojcem i wiesz najlepiej.
– No nie – zaprotestował.– Nie jestem dobrym ojcem, a poza tym ona naprawdę nie odpuści. Tak sobie pomyślałem, że może byś po lekcjach wpadała do nas na obiady? To w końcu tylko kilka przystanków tramwajem.
– Odpada, tato! – zaprotestowała. – Nie lubię tej twojej Marleny i wiesz, że ona za mną też nie przepada. Chcesz mieć problemy? Sama sobie poradzę. Obiecuję, że będę więcej jadła.
– A może będziesz chodziła do babci? – nie ustępował. – Ta jej Czesia będzie więcej gotowała, dam pieniądze.