Odwrócone życie - Urszula Jaksik - ebook + audiobook + książka

Odwrócone życie audiobook

Urszula Jaksik

4,4

Opis

Ewa musiała szybko dorosnąć.

Matka po śmierci jej młodszego brata znika bez śladu. Ojciec układa sobie życie od nowa i nie ma w nim miejsca dla córki. Walcząc z samotnością i poczuciem odrzucenia, nastolatka oddaje się bez reszty swojej największej pasji: bieganiu.

Aldona to kobieta sukcesu.

Rodzinne miasto i związane z nim traumatyczne wspomnienia zamienia na gorąca Teneryfę. Jej idealnie uporządkowane życie burzy wiadomość o śmiertelnej chorobie syna. Uratować go może tylko przeszczep serca.

Ścieżki bohaterek przetną się w najbardziej nieoczekiwany sposób…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 7 min

Oceny
4,4 (20 ocen)
11
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marti1957

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna,nostalgiczna,ale bardzo dobra warta przeczytania.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

smutna historia ...
00

Popularność




cór­ce Iwo­nie

za wspól­ną wy­pra­wę na Te­ne­ry­fę

Rozdział I

Teneryfa

„Co ona po­wie­dzia­ła?” – za­sta­na­wia­ła się in­ten­syw­nie. Głos do­tarł do niej z tyłu, taki szept draż­nią­cy uszy. Wy­bił ją z pół­snu i po­bu­dził sza­re ko­mór­ki do in­ten­syw­ne­go my­śle­nia.

Ja­kiś Pa­tryk, za­py­lacz cho­ler­ny, skur­wy­syn i skne­rus par­szy­wy, za­płod­nił ko­goś, po­nie­waż ku­po­wał naj­tań­sze pre­zer­wa­ty­wy. Te­raz roz­pły­nął się w tej cho­ler­nej an­giel­skiej mgle i ślad po nim za­gi­nął, a jej ro­śnie brzuch.

– Skur­wy­syn – ode­zwa­ła się ja­kaś inna ko­bie­ta. – Nie rycz, głu­pia, bo ktoś się do­wie i two­je szan­se szlag tra­fi. Coś się wy­my­śli. Nie ty pierw­sza prze­cież, nie ostat­nia. Tam na miej­scu dziew­czy­ny ci po­mo­gą, na pew­no mają już ja­kieś ro­ze­zna­nie w sy­tu­acji. A te­raz za­mknij się, bo nie wia­do­mo, kto śpi, a kto nie – na­ka­za­ła. – I nie rycz, za go­dzi­nę lą­du­je­my, wiesz, że mu­sisz do­brze wy­glą­dać.

Ktoś wy­dmu­chał gło­śno nos i za­pa­dła ci­sza, sły­chać było tyl­ko szum sil­ni­ków sa­mo­lo­tu.

„Ten świat jest sta­now­czo za mały” – po­my­śla­ła Al­do­na. Gdzie by się nie ru­szy­ła, wszę­dzie tra­fia­ła na Po­la­ków. Le­cia­ła na Te­ne­ry­fę. Sama nie mo­gła w to uwie­rzy. Ona i Te­ne­ry­fa?! Gdy­by mat­ka mo­gła ją zo­ba­czyć. Z ta­kie­go domu, z ta­kiej bie­dy – na Te­ne­ry­fę! I wi­dać, że nie ona jed­na.

Ale nie to ją za­sko­czy­ło w pod­słu­cha­nej roz­mo­wie, tyl­ko ten Pa­tryk. Ona też była w Lon­dy­nie z Pa­try­kiem. Tak, nie­jed­ne­mu psu Bu­rek, ale jej Pa­tryk też cią­gle był bez pie­nię­dzy, czę­sto zmie­niał pra­cę. Sta­le cho­dził głod­ny, spał to tu, to tam, ni­g­dzie nie za­grzał dłu­żej miej­sca. Jezu, nie mia­ła po­ję­cia, ja­kich uży­wał pre­zer­wa­tyw. Kie­dy mia­ła ostat­ni okres? Chy­ba już pora. Nie, tyl­ko nie to. Są­siad z pra­wej zga­nił ją wzro­kiem, bo po­trą­ci­ła go nie­chcą­cy łok­ciem, wier­cąc się w swo­im fo­te­lu.

Ka­len­darz mia­ła w tor­bie, w luku nad gło­wą. Musi po­cze­kać, za pół go­dzi­ny lu­dzie za­czną wsta­wać.

Przez ostat­nie dni po­by­tu w Lon­dy­nie ły­ka­ła, na wszel­ki wy­pa­dek, ta­blet­ki an­ty­kon­cep­cyj­ne Va­nes­sy, któ­ra wła­śnie je od­sta­wi­ła, bo pla­no­wa­ła cią­żę. Wy­mu­sza­ła też na Pa­try­ku te pre­zer­wa­ty­wy, któ­rych nie lu­bił, ale te­raz ni­cze­go już nie była pew­na, w jej mó­zgu za­pa­li­ła się lamp­ka i ode­bra­ła jej spo­kój. Gdy­by los chciał ją uka­rać, to wła­śnie te­raz miał­by naj­lep­szą oka­zję. W jej sy­tu­acji cią­ża by­ła­by to­tal­ną klę­ską.

„Uspo­kój się” – na­ka­za­ła so­bie. – „A gdzie two­je po­zy­tyw­ne my­śle­nie? Dla­cze­go mia­ła­byś być w cią­ży? Tyl­ko dla­te­go, że ja­kiejś dziew­czy­nie z Pol­ski coś ta­kie­go przy­tra­fi­ło się w Lon­dy­nie? Bzdu­ra, to­tal­na bzdu­ra”.

Kur­czę, nie­chcia­na cią­ża to praw­dzi­we nie­szczę­ście. Oczy­wi­ście chce mieć dziec­ko, ale na pew­no nie te­raz. Naj­pierw musi udo­wod­nić świa­tu i so­bie, że geny to bzdu­ra. Nie bę­dzie taka jak mama – za­lęk­nio­na, pod­po­rząd­ko­wa­na, śle­po trzy­ma­ją­ca się ra­mie­nia męża, bo to jej chłop. I co z tego, że nosi por­t­ki, ochla­pus je­den. W żad­nej pra­cy dłu­go nie wy­trzy­mał. Nie ma ko­pal­ni na ca­łym Ślą­sku, w któ­rej by nie pra­co­wał. I huty prze­le­ciał, i warsz­ta­ty sa­mo­cho­do­we, i co tam jesz­cze. Wiecz­ny chło­piec, tyl­ko ko­le­dzy, piwo i sport, ale wy­łącz­nie ki­bi­co­wa­nie: pił­ka noż­na, żu­żel, boks. A prze­cież głu­pi nie był. Po­pa­trzył, po­my­ślał i na­pra­wił każ­dą rzecz: od wiel­kie­go ka­ma­za po su­szar­kę do wło­sów. Gdy­by tyl­ko chciał, mógł­by wszyst­ko.

No wła­śnie, jej się chce, ona bę­dzie bo­ga­ta, nie­za­leż­na, waż­na. Wszyst­kim udo­wod­ni, że oj­ciec czy mat­ka nie mają zna­cze­nia, ani bie­da, ani pi­cie i bi­cie. Czło­wie­ko­wi tyl­ko musi się chcieć, musi mieć plan na ży­cie, cele do osią­gnię­cia. A po­tem za­ci­snąć zęby i do przo­du, bez opie­prza­nia się, bez na­rze­ka­nia.

– Czy pani się źle czu­je? – za­py­tał są­siad z le­wej.

– Nie, dla­cze­go? – za­py­ta­ła za­sko­czo­na.

– Tak się pani wier­ci, cięż­ko od­dy­cha, jak­by pa­nią coś bar­dzo bo­la­ło. Może za­wo­łam ste­war­de­sę?

– Nie, dzię­ku­ję. Za dłu­go le­ci­my, mię­śnie nie wy­trzy­mu­ją, prze­pra­szam.

– To fakt. Mnie też nogi tro­chę drę­twie­ją.

Uśmiech­nę­ła się prze­pra­sza­ją­co i za­mknę­ła oczy. Na­ka­za­ła so­bie spo­kój.

Sa­mo­lot za­czął pod­cho­dzić do lą­do­wa­nia. Po­chy­li­ła się, by ką­tem oka ob­ser­wo­wać, jak zie­mia zbli­ża się na ich spo­tka­nie. Z ra­do­snym pod­nie­ce­niem ocze­ki­wa­ła mo­men­tu, kie­dy koła do­tkną zie­mi, a sa­mo­lot ła­god­nie po­to­czy się po pa­sie star­to­wym. Już nie mar­twi­ła się bzdur­ny­mi do­my­sła­mi. Czu­ła ra­dość i chęć dzia­ła­nia. Przed nią wiel­ka szan­sa na od­mia­nę losu, za­mie­rza­ła ją mak­sy­mal­nie wy­ko­rzy­stać.

Lot­ni­sko jak lot­ni­sko. Nie­wiel­kie w po­rów­na­niu z lon­dyń­skim. Ale gdy po pół­go­dzi­nie je opu­ści­ła i czu­jąc go­rą­cy po­wiew wia­tru, zo­ba­czy­ła ko­ły­szą­ce się pió­ro­pu­sze palm, wresz­cie do niej do­tar­ło, że oto stoi na Te­ne­ry­fie – wy­spie szczę­ścia, raju na zie­mi.

Ile ma­rzeń, ile wi­zu­ali­za­cji, próśb wy­sy­ła­nych do nie­ba! Kie­dy mar­z­ła pod koł­drą, ko­cem i płasz­czem, li­cząc go­dzi­ny do świ­tu, wstę­po­wa­ła do ogrze­wa­nych skle­pów, ku­li­ła się w bra­mach, wte­dy obie­cy­wa­ła so­bie, przy­się­ga­ła, że na­dej­dzie taki dzień, gdy za­miesz­ka w cie­płym kra­ju, w któ­rym nie ma zimy. Po­że­gna się na za­wsze z czap­ka­mi, rę­ka­wicz­ka­mi, sza­li­ka­mi. Od­kła­da­ła każ­dy za­ro­bio­ny grosz, miesz­ka­ła w naj­tań­szym po­ko­iku na pod­da­szu, bez ogrze­wa­nia. Mały ga­zo­wy pie­cyk po­zwa­la­ła so­bie włą­czyć tyl­ko na dwie go­dzi­ny przed snem.

Któ­re­goś dnia usły­sza­ła opo­wieść o Te­ne­ry­fie i mia­ła już kon­kret­ny cel. Roz­po­czę­ła in­ten­syw­ną na­ukę ję­zy­ka hisz­pań­skie­go. Naj­szyb­ciej za­pa­mię­ty­wa­ła sło­wa zwią­za­ne z cie­płem, upa­łem, pal­ma­mi. Ce­lo­wo wy­my­śla­ła so­bie zda­nia do prze­tłu­ma­cze­nia w sty­lu: „Żar le­ją­cy się z nie­ba prze­ni­kał jej cia­ło głę­bo­ko, bar­dzo głę­bo­ko”.

„A te­raz kie­ru­nek San­ta Cruz” po­my­śla­ła ra­do­śnie, uśmie­cha­jąc się.

Bez tru­du zna­la­zła przy­sta­nek au­to­bu­so­wy li­nii sto je­de­na­ście. Usta­wi­ła się w ko­lej­ce, do od­jaz­du zo­sta­ło dzie­sięć mi­nut. Czu­ła się pew­nie, mia­ła do­sko­na­łe no­tat­ki w no­te­sie. Prze­zor­nie spraw­dzi­ła wszyst­kie moż­li­we po­łą­cze­nia. Ku­pi­ła bi­let w ka­sie na dwor­cu, by zy­skać pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wą zniż­kę.

Wy­star­czył do­stęp do In­ter­ne­tu i wszyst­ko sta­wa­ło się pro­ste.

Kie­dyś, w przy­pły­wie do­bre­go hu­mo­ru, sub­lo­ka­tor z Hisz­pa­nii na­uczył ją ko­rzy­sta­nia ze swo­je­go kom­pu­te­ra. Póź­niej uży­wa­ła kom­pu­te­ra Va­nes­sy. Bez pro­ble­mu od­ga­dła jej ha­sło i bu­szo­wa­ła po In­ter­ne­cie, gdy tam­ta była w pra­cy. Sta­ra­ła się utrzy­my­wać w ta­jem­ni­cy fakt, że kom­pu­ter nie jest już dla niej czar­ną ma­gią. Mało któ­ry emi­grant z Pol­ski na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych się na tym znał. Ona od razu za­chwy­ci­ła się moż­li­wo­ścia­mi In­ter­ne­tu. Już so­bie po­sta­no­wi­ła, że jej pierw­szym za­ku­pem, gdy tyl­ko tro­chę sta­nie na nogi, bę­dzie kom­pu­ter. Była pew­na, że to w tę stro­nę roz­wi­nie się świat i każ­dy, kto tego nie do­ce­ni, zo­sta­nie ze­pchnię­ty na mar­gi­nes. A ona daw­no temu wy­zna­czy­ła so­bie kie­ru­nek do­kład­nie od­wrot­ny.

Pod­je­chał au­to­bus; spo­koj­nie umie­ści­ła swo­ją tor­bę w ba­gaż­ni­ku.

– Bu­enos días – po­wie­dzia­ła i po­sła­ła kie­row­cy nie­śmia­ły uśmiech. Ska­so­wa­ła bi­let i usia­dła. Ob­ser­wu­jąc kra­jo­braz za szy­bą, uśmiech­nę­ła się ra­do­śnie. Wła­śnie roz­po­czy­na­ła nowy roz­dział swo­je­go ży­cia.

Rozdział II

Bieganie

Faj­nie było sa­dzić ta­kie wiel­kie kro­ki, jak­by sied­mio­mi­lo­we. Hop i hop, i hop. Mu­sia­ła tyl­ko tra­fiać na de­skę, bo ina­czej bo­la­ło. Kon­takt z ostry­mi ka­my­ka­mi był bar­dzo nie­przy­jem­ny. Nie pierw­szy raz to ro­bi­ła, więc co­raz rza­dziej te­ni­sów­ki ze­śli­zgi­wa­ły się z kra­wę­dzi pod­kła­du ko­le­jo­we­go. Ten rytm, na­rzu­co­ny przez znor­ma­li­zo­wa­ną od­le­głość, przy­jem­nie współ­grał z jej od­de­chem. Mo­gła tak biec, po­ko­nu­jąc duże od­le­gło­ści, na­wet do na­stęp­nej sta­cji ko­le­jo­wej.

Dzi­siaj tro­chę prze­sa­dzi­ła – nie wie­dzia­ła, jak dłu­go już bie­gnie, ale ja­kiś czas temu mi­nę­ła sta­cję Cheb­zie. Musi w koń­cu za­wró­cić, zwłasz­cza że za­czę­ło sią­pić. Czu­ła, że swe­ter zro­bio­ny na dru­tach przez bab­cię Tru­dzię przy­kle­ja jej się do ple­ców. Za­trzy­ma­ła się. „Do­syć!” – na­ka­za­ła so­bie. „Tro­chę roz­sąd­ku, dziew­czy­no” – po­wie­dział­by ta­tuś. On nie lu­bił, gdy się za­my­śla­ła, gdy roz­ma­wia­ła sama ze sobą, gdy ucie­ka­ła w naj­dal­szy kąt miesz­ka­nia, cho­wa­ła się za za­sło­ny czy pod stół. Nie po­do­ba­ło mu się też jej sa­mot­ne bie­ga­nie, cho­ciaż nie miał po­ję­cia, gdzie bie­ga­ła. Do­pie­ro był­by wście­kły.

Wie­dzia­ła, że to za­bro­nio­ne, nie­bez­piecz­ne, ale wła­śnie dla­te­go było ta­kie faj­ne. To­ro­wi­sko rzą­dzi­ło się swo­imi pra­wa­mi. Tu pra­wie wszyst­ko było za­ka­za­ne, nie­le­gal­ne. Chłop­cy wska­ki­wa­li i wy­ska­ki­wa­li z wa­go­nów, gdy tyl­ko po­cią­gi zwal­nia­ły. Po­dró­żo­wa­li na gapę do od­le­głych miast. Ale to ci młod­si. Star­si po pro­stu wła­my­wa­li się do wa­go­nów, kra­dli głów­nie wę­giel, choć nie tyl­ko. Bie­ga­jąc po to­rach, znaj­do­wa­ła róż­ne rze­czy. W tam­tym roku tra­fi­ła na roz­wa­lo­ną skrzyn­kę po­ma­rań­czy. Przez go­dzi­nę na­py­cha­ła się tymi fry­ka­sa­mi, za­chły­stu­jąc się so­czy­stym miąż­szem, a póź­niej przez trzy dni le­ża­ła cięż­ko cho­ra, wy­mio­tu­jąc, z wy­so­ką go­rącz­ką. Do dzi­siaj nie może pa­trzeć na te po­ma­rań­czo­we kule, nie zno­si ich za­pa­chu.

„Do­syć!” – na­ka­za­ła my­ślom w swo­jej gło­wie. Coś przy­ku­ło jej uwa­gę. Tak, po­czu­ła drga­nia. Pod­kła­dy pod te­ni­sów­ka­mi prze­ka­zy­wa­ły jej wia­do­mość, jak te­le­graf, titi ta, titi ta, tata ti. „Zbli­żam się, pę­dzę. Zejdź mi z dro­gi, bo cię zmiaż­dżę”. Od­wró­ci­ła się. Uj­rza­ła sta­lo­we­go po­two­ra z ja­skra­wy­mi ocza­mi re­flek­to­rów. Rósł, po­tęż­niał z każ­dą se­kun­dą. Już mia­ła usko­czyć w bok, gdy na­gle to zo­ba­czy­ła.

Spod ka­my­ków, spo­mię­dzy szyn i pod­kła­dów wy­su­wa­ły się zie­lo­ne pędy i bły­ska­wicz­nie owi­ja­ły wo­kół jej stóp. Po­czu­ła, że są zim­ne i śli­skie. Pró­bo­wa­ła ru­szyć nogą, ale moc­no trzy­ma­ły. Już mia­ła wrza­snąć z prze­ra­że­nia, kie­dy ubiegł ją ten prze­szy­wa­ją­cy gwizd. Gniew­ny ryk po­two­ra. Pod­sko­czy­ła prze­stra­szo­na, a zie­lo­ne mac­ki się roz­wi­nę­ły, uwal­nia­jąc jej sto­py, i zni­kły pod ka­mie­nia­mi.

W ostat­niej se­kun­dzie sko­czy­ła w stro­nę sza­re­go krzacz­ka. Sil­ny po­dmuch pę­dzą­cej ma­szy­ny szarp­nął nią i od­rzu­cił, stur­la­ła się z na­sy­pu. Stu­kot wie­lu kół za­głu­szył wszyst­ko.

Czu­ła, że jej ubra­nie na­sią­ka wodą. Le­ża­ła w brud­nej ka­łu­ży, jak żuk prze­wró­co­na na ple­cy. Ści­ska­ła w dło­ni wy­rwa­ny z ko­rze­nia­mi sza­ry krzak.

– Cho­le­ra, znisz­czy­łam ci ży­cie. Cho­le­ra! – po­wtó­rzy­ła z pa­sją, bo było to sło­wo za­ka­za­ne przez mat­kę, któ­ra mia­ła ob­se­sję na punk­cie wul­ga­ry­zmów, tak po­wszech­nych w fa­mi­lo­kach i dla­te­go nie­to­le­ro­wa­nych w ich domu. Mama ni­cze­go nie tłu­ma­czy­ła, tyl­ko spo­glą­da­ła w stro­nę wi­no­waj­cy zna­czą­cym wzro­kiem, a gdy to nie za­dzia­ła­ło, ob­ra­ża­ła się i po­tra­fi­ła przez pół dnia mil­czeć, póki nie usły­sza­ła sło­wa „prze­pra­szam”.

Po­ciąg to­wa­ro­wy prze­to­czył się z hu­kiem. Wsta­ła, obej­rza­ła do­kład­nie ło­dy­gę ro­śli­ny. Nie­ste­ty była zła­ma­na w kil­ku miej­scach.

– Masz pe­cha, wy­ro­słeś w złym miej­scu. To dla­te­go je­steś taki su­chy i kar­ło­wa­ty. Nie było ci tam lek­ko – po­wie­dzia­ła.

Spraw­dzi­ła ko­rzeń. Był do­brze roz­wi­nię­ty, sze­ro­ki, z licz­ny­mi roz­ga­łę­zie­nia­mi. Z lek­cji bio­lo­gii pa­mię­ta­ła, że moc­ne ko­rze­nie to pod­sta­wa ro­śli­ny, więc była duża szan­sa, że krzak się od­ro­dzi.

– Sor­ry, wy­bacz mi. Nic do cie­bie nie mam, to czy­sty przy­pa­dek. Cho­ciaż bab­cia za­wsze po­wta­rza­ła, że nie ma przy­pad­ków, że wszyst­ko jest po coś, tyl­ko my nie od razu wi­dzi­my po co. Może, cho­le­ra… Do­bra, spró­bu­ję cię ura­to­wać – po­sta­no­wi­ła.

Za­głę­bia­jąc dło­nie w mo­krej zie­mi tuż obok ka­łu­ży, wy­ko­pa­ła do­łek i de­li­kat­nie wsu­nę­ła do nie­go ro­ślin­kę. Ło­dyż­ka smęt­nie le­ża­ła. Ugnia­ta­jąc wo­kół niej zie­mię, mia­ła jed­nak na­dzie­ję, że wy­pu­ści nowe pędy, zwłasz­cza że miej­sce, któ­re jej wy­bra­ła, było zde­cy­do­wa­nie ko­rzyst­niej­sze od po­przed­nie­go.

– Nie daj się, do­sta­łeś dru­gą szan­sę, nie zmar­nuj tego – prze­ma­wia­ła do krzacz­ka to­nem księ­dza Ste­fa­na.

Wy­płu­ka­ła dło­nie w męt­nej wo­dzie, otrze­pa­ła mo­kre ubra­nie i wspię­ła się na to­ro­wi­sko. Deszcz się na­si­lał. Nie przej­mo­wa­ła się tym, że cała ocie­ka­ła wodą. Wie­dzia­ła, że bę­dzie jesz­cze go­rzej. Mu­sia­ła biec do domu, a przed nią da­le­ka dro­ga, kil­ka ki­lo­me­trów. Za­nim jed­nak ru­szy­ła, do­kład­nie obej­rza­ła ka­my­ki po­mię­dzy drew­nia­ny­mi pod­kła­da­mi. Czy te mac­ko­wa­te pędy jej się przy­wi­dzia­ły? Co to w ogó­le było? Ostroż­nie po­sta­wi­ła sto­pę po­mię­dzy szy­na­mi. Nic się nie sta­ło. Po­sta­wi­ła dru­gą. Tup­nę­ła. Nic. Po­sta­ła jesz­cze chwi­lę, wes­tchnę­ła i ru­szy­ła zna­nym so­bie ryt­mem w dro­gę po­wrot­ną. Mo­kre te­ni­sów­ki gło­śno pla­ska­ły, wiatr siekł desz­czem po twa­rzy.

* * *

Szla­ban do koń­ca ty­go­dnia i zero oglą­da­nia te­le­wi­zji. To kara za to, że tak póź­no wró­ci­ła i w do­dat­ku cała mo­kra. Do­brze, że ta­tu­sia nie było w domu, by­ło­by znacz­nie go­rzej. Na szczę­ście pra­co­wał na dru­gą zmia­nę w hu­cie.

Mama naj­pierw na nią na­krzy­cza­ła – mia­ła pra­wo, bo na­praw­dę się mar­twi­ła – a póź­niej ka­za­ła jej się wy­ką­pać i wy­pić go­rą­cą her­ba­tę z mio­dem.

Le­ża­ła pod cie­płą koł­drą, drę­czył ją sil­ny ból mię­śni w łyd­kach i udach. Na­praw­dę prze­sa­dzi­ła z od­le­gło­ścią, i to w taką po­go­dę. To bie­ga­nie wcią­ga­ło ją jak ja­kiś na­łóg, sta­le chcia­ło się szyb­ciej i dłu­żej. Nie ro­zu­mia­ła tego, ale wie­dzia­ła, że po pro­stu nie po­tra­fi prze­stać. Gdy po­ja­wia­ło się to dziw­ne na­pię­cie w sto­pach, mu­sia­ła się pu­ścić bie­giem albo cho­ciaż w coś kop­nąć, tup­nąć.

Po­dob­no mia­ła to od mo­men­tu, gdy opa­no­wa­ła cho­dze­nie, a zro­bi­ła to wy­jąt­ko­wo szyb­ko. Bab­cia za­wsze po­rów­ny­wa­ła jej re­kord z osią­gnię­cia­mi in­nych dzie­ci. „Na ty­dzień przed ukoń­cze­niem dzie­wią­te­go mie­sią­ca! Sta­ła, trzy­ma­jąc się krze­sła w kuch­ni. Zięć przy­niósł ko­szyk śli­wek, po­sta­wił na bla­cie, jed­na spa­dła na pod­ło­gę i po­to­czy­ła się w stro­nę okna. Ewu­nia po­de­rwa­ła się z pod­ło­gi i nie­spo­dzie­wa­nie ru­szy­ła. Roz­pę­dzi­ła się i nie pa­nu­jąc nad ciał­kiem, z ca­łej siły wal­nę­ła w ku­chen­ną szaf­kę, obok któ­rej za­trzy­ma­ła się śliw­ka. Była tak zdez­o­rien­to­wa­na, że na­wet nie za­pła­ka­ła, cho­ciaż z no­ska po­la­ła się krew”– opo­wia­da­ła wie­lo­krot­nie z nie­zmien­nym prze­ję­ciem.

Od tej chwi­li lu­bi­ła się roz­pę­dzać. Są­siad na­zy­wał ją Per­shing, bo tak szyb­ko zni­ka­ła mu z oczu. Był ren­ci­stą i pil­no­wał ma­lu­chów na po­dwór­ku, gdy mat­ki go­to­wa­ły obiad. Do­sta­wał za to ta­lerz zupy, kawę lub ka­wa­łek cia­sta.Była je­dy­nym dziec­kiem, któ­re ob­wią­zy­wał w pa­sie gru­bym sznur­kiem i któ­re­go nie spusz­czał z oczu. Ro­dzi­ce po­zwa­la­li na to, po­nie­waż sami też so­bie z nią nie ra­dzi­li. Wszy­scy cier­pli­wie cze­ka­li, aż z tego wy­ro­śnie, ale nic ta­kie­go się nie sta­ło, tyle że te­raz wo­la­ła ukry­wać tę na­mięt­ność, bo w śro­do­wi­sku fa­mi­lo­ków uzna­wa­no to za dzi­wac­two, od­stęp­stwo od nor­my, ro­dzaj cho­ro­by.

Gdy­by była chłop­cem, to zu­peł­nie co in­ne­go, ale dziew­czyn­ka po­win­na być małą ko­biet­ką. Cho­dzić w su­kien­kach i bia­łych pod­ko­la­nów­kach. Ska­kać przez ska­kan­kę lub grać w gumę. Sie­dzieć na kocu na łące za do­mem i ba­wić się w dom lal­ka­mi, ma­ły­mi kuch­nia­mi, gar­nusz­ka­mi i pla­sti­ko­wy­mi ser­wi­sa­mi do kawy. Ro­bi­ła to oczy­wi­ście, prze­cież była dziew­czyn­ką, ale gdy na­ra­stał w niej ten nie­po­kój, kie­dy wiatr plą­tał się w krót­kich, gę­stych wło­sach, co­raz czę­ściej wcią­ga­ła po­wie­trze głę­bo­ko w płu­ca i pod byle pre­tek­stem zni­ka­ła z po­dwór­ka. Na­pię­cie w mię­śniach nóg po pro­stu zmu­sza­ło ją do bie­gu. Mu­sia­ła pę­dzić co­raz szyb­ciej, mu­sia­ła czuć te ude­rze­nia wia­tru w po­licz­ki, czo­ło, mu­sia­ła prze­stać my­śleć.

Bie­ga­nie po uli­cach z cza­sem sta­ło się co­raz bar­dziej kło­po­tli­we – ro­sła, była co­raz więk­sza, czę­sto wpa­da­ła na lu­dzi, psy plą­ta­ły się pod no­ga­mi, trze­ba było omi­jać tyle prze­szkód i za bar­dzo zwra­ca­ła na sie­bie uwa­gę. Mia­ła do­syć od­po­wia­da­nia na to pro­ste, ale jed­no­cze­śnie kło­po­tli­we py­ta­nie: „Do­kąd tak pę­dzisz, dziec­ko, dziew­czyn­ko, dziew­czy­no?”. Nie zna­ła na nie od­po­wie­dzi i to ją de­ner­wo­wa­ło.

Gdy zo­sta­ła uczen­ni­cą, pró­bo­wa­ła ro­bić to na bo­isku szkol­nym, ale szyb­ko mia­ła do­syć bie­ga­nia w kół­ko po owal­nym to­rze jak cho­mik w klat­ce, a w do­dat­ku za­wsze zna­lazł się ktoś, kto się na nią ga­pił.

Któ­re­goś dnia od­kry­ła to­ro­wi­ska, te­raz już nic nie mo­gło jej po­wstrzy­mać. Rzad­ko zmie­nia­ła tra­sę, wo­la­ła zna­ne so­bie ścież­ki, bo w ca­łym tym bie­ga­niu nie cho­dzi­ło o wy­ciecz­ki kra­jo­znaw­cze, po­dzi­wia­nie wi­do­ków, tyl­ko wła­śnie o tę pręd­kość. Lu­bi­ła, kie­dy ser­ce biło naj­pierw po­wo­li, póź­niej szyb­ciej, ryt­micz­nie. Lu­bi­ła czuć pot, któ­ry de­li­kat­nie po­kry­wał jej twarz i spra­wiał, że czu­ła się bez­piecz­na w tym in­ten­syw­nym wy­sił­ku. Przed ni­czym nie ucie­ka­ła, z ni­kim nie wal­czy­ła. To było star­cie tyl­ko z wła­sny­mi sła­bo­ścia­mi. Każ­dy prze­bie­gnię­ty ki­lo­metr uszczę­śli­wiał nie tyl­ko jej cia­ło, lecz tak­że du­szę.

Wście­ka­ła się, gdy po jej tra­sie pę­ta­li się inni. Ostat­nio mu­sia­ła zmie­nić kie­ru­nek, po­nie­waż na mo­ście ko­le­jo­wym, przez któ­ry prze­bie­ga­ła, zbie­ra­ła się od ja­kie­goś cza­su ban­da smar­ka­czy z in­ne­go po­dwór­ka. Ro­bi­li za­wo­dy, kto szyb­ciej po­ko­na ten od­ci­nek. To było głu­pie, nie­po­trzeb­ne ry­zy­ko. Mię­dzy tymi po­kła­da­mi na mo­ście były sze­ro­kie prze­świ­ty, moż­na było spaść kil­ka me­trów w dół na ka­mie­ni­ste pod­ło­że i coś so­bie po­ła­mać, a na­wet skrę­cić kark. Nie wy­obra­ża­ła so­bie sie­bie uwię­zio­nej na kil­ka ty­go­dni w gip­sie. Zresz­tą od kie­dy na­sta­ła ta głu­pia moda, so­ki­ści czę­sto pa­tro­lo­wa­li ten od­ci­nek. Jak ko­goś zła­pa­li, to ro­dzi­ce pła­ci­li man­dat.

Ona po­trze­bo­wa­ła pu­stej prze­strze­ni, sa­mot­no­ści i tego pędu, by prze­wie­trzyć mózg. Po po­wro­cie mo­gła­by przy­tu­lić cały świat, czu­ła się taka ra­do­sna, wol­na, wy­peł­nio­na ener­gią, choć fi­zycz­nie wy­czer­pa­na. Strze­gła przed wszyst­ki­mi tej swo­jej ta­jem­ni­cy, bo to była tyl­ko jej spra­wa. Nie po­tra­fi­ła tak do koń­ca tego zro­zu­mieć, ale czu­ła, że to coś wy­jąt­ko­we­go – dar, któ­ry zo­stał jej ofia­ro­wa­ny.

Niby nic nad­zwy­czaj­ne­go, zwy­kłe bie­ga­nie; każ­dy, kto miał zdro­we nogi, mógł­by to ro­bić. A jed­nak to było nie­sa­mo­wi­te. Gdy bie­gła już do­sta­tecz­nie dłu­go, gdy wiatr i pęd wy­wia­ły już wszyst­kie my­śli z jej gło­wy, prze­no­si­ła się w inny świat – świat nie­my­śle­nia. To wte­dy zni­kąd po­ja­wia­li się ja­kieś lu­dzie, emo­cje i miej­sca, któ­rych na pew­no ni­g­dy nie od­wie­dzi­ła. Cza­sa­mi roz­ma­wia­ła z kimś, kogo tak na­praw­dę prze­cież nie było. Czu­ła się jak widz w ki­nie wcią­gnię­ty na ekran w sam śro­dek ak­cji. Wi­dzia­ła kie­dyś taki film, nie pa­mię­ta­ła ty­tu­łu. Emo­cjo­nu­ją­ce było to, że ni­g­dy nie wie­dzia­ła, gdzie zo­sta­nie prze­nie­sio­na i co bę­dzie tam ro­bi­ła.

– Przy­po­mi­nam, że dzi­siaj masz tyl­ko dzie­sięć mi­nut – upo­mi­nał ją ktoś ostrym to­nem.

– Pa­mię­tam – od­po­wie­dzia­ła znie­cier­pli­wio­na.

– Pa­mię­tam, pa­mię­tam… – prze­drzeź­niał ją. – A kogo ostat­nio pół­ży­wą wy­cią­ga­łem z wody?

– Nie prze­sa­dzaj, nie było tak źle – upie­ra­ła się.

– Tak źle nie było, było fa­tal­nie! Uprze­dzam cię, je­śli nie za­re­agu­jesz na mój znak od razu, to za­wie­szę ci nur­ko­wa­nie na dwa ty­go­dnie.

– Ja­sne. – Pod­da­ła się. Wie­dzia­ła, że nie żar­tu­je. Ostat­nio rze­czy­wi­ście prze­gię­ła. Przez dłuż­szy czas po wy­pły­nię­ciu była wiot­ka, nie­zdol­na do ja­kie­go­kol­wiek ru­chu, cho­ciaż przy­tom­na, wszyst­ko sły­sza­ła i wi­dzia­ła.

Ode­tchnę­ła z ulgą, gdy za­nu­rzy­ła się wresz­cie w wo­dzie. Po­czu­ła się znacz­nie lżej­sza, znikł cię­żar kom­bi­ne­zo­nu i bu­tli z tle­nem, w ogó­le nie czu­ła swo­je­go cia­ła. Wo­kół niej ro­bi­ło się co­raz zim­niej i ciem­niej. Po­ja­wi­ły się pod­wod­ne ska­ły i gro­ty, prze­pły­wa­ły ko­lo­ro­we ryby, fa­lo­wa­ły wo­do­ro­sty. To był jej świat: ta­jem­ni­czy, fa­scy­nu­ją­cy. Na­gle jej uwa­gę przy­kuł ja­kiś czer­wo­ny przed­miot za­cze­pio­ny o ska­łę. Pod­pły­nę­ła. To była chu­s­ta z bar­dzo de­li­kat­ne­go, cie­niut­kie­go ma­te­ria­łu. Ostroż­nie ją od­cze­pi­ła i za­wi­nę­ła wo­kół nad­garst­ka. I wte­dy po­czu­ła szarp­nię­cie liny – wie­dzia­ła, że musi na­tych­miast wra­cać na górę. Obie­ca­ła.

– To nie­moż­li­we, by dwa­dzie­ścia mi­nut trwa­ło tak krót­ko – bun­to­wa­ła się. Ale po­pły­nę­ła w górę, w stro­nę świa­tła i błę­ki­tu.

Tak na­praw­dę cały czas bie­gła po to­ro­wi­sku. Skąd nur­ko­wa­nie? Pa­nicz­nie bała się wody, nie umia­ła pły­wać. Za­wład­nął nią ja­kiś inny świat, rów­nie re­ali­stycz­ny jak ten rze­czy­wi­sty. Skąd to wszyst­ko? Z tego pędu? Z bie­ga­nia? Wo­la­ła nie do­cie­kać, ale też ni­ko­mu o tym nie mó­wi­ła, bo uzna­li­by, że zmy­śla albo że jest wa­riat­ką. Lu­bi­ła to i nie zgłę­bia­ła, skąd się bra­ło. Ostat­nio Ta­dek, któ­ry uwiel­biał fan­ta­sty­kę, opo­wia­dał w szko­le o świa­tach rów­no­le­głych. To by pa­so­wa­ło do jej prze­żyć. I jesz­cze to, że cza­sa­mi te świa­ty się wza­jem­nie prze­ni­ka­ją. Na przy­kład ta czer­wo­na chu­s­ta – zu­peł­nie taką samą mia­ła mama. Skąd apasz­ka mamy na dnie oce­anu? Nie­waż­ne, za­ak­cep­to­wa­ła to, bo to było nie­sa­mo­wi­te, tyl­ko ni­ko­mu o tym nie mó­wi­ła.

Po­czu­ła, że mama spraw­dza dło­nią, czy nie ma go­rącz­ki. Nie otwie­ra­ła oczu. Co mia­ła jej po­wie­dzieć? Że zno­wu ją na­szło i po­pę­dzi­ła to­ra­mi przed sie­bie? Tyl­ko by ją zmar­twi­ła. A jej mama mia­ła li­mit zmar­twień szczel­nie wy­peł­nio­ny. To Sta­siu był od pro­ble­mów i mar­twie­nia jej, ona po­win­na być źró­dłem ra­do­ści. Wszy­scy wko­ło jej to mó­wi­li.

Mama de­li­kat­nie gła­ska­ła jej wło­sy, w koń­cu wes­tchnę­ła, zga­si­ła lamp­kę noc­ną i za­mknę­ła drzwi.

Nie chcia­ła spra­wiać ma­mie kło­po­tów, nie chcia­ła za­wieść jej za­ufa­nia i na­dziei, że wy­ro­śnie na po­rząd­ną, miłą, ślicz­ną ko­bie­tę. Ale no­sze­nie dłu­gich wło­sów, lo­ków, ko­kar­dek, ko­ra­li­ków nie pa­so­wa­ło do niej. Źle się w tym czu­ła. Na szczę­ście moda na dżin­sy jej sprzy­ja­ła. Wszyst­kie na­sto­lat­ki no­si­ły opię­te spodnie i blu­zecz­ki. Ko­le­żan­ki w kla­sie za­zdro­ści­ły jej dłu­gich nóg i wą­skich bio­der. Go­rzej z biu­stem, nie mia­ła się czym chwa­lić. Nie to, że był ma­lut­ki, po pro­stu wca­le go nie było. Chłop­cy nie zwra­ca­li na nią uwa­gi. Ja­rek nie­ste­ty też nie, a to bar­dzo bo­la­ło. Za to z przy­jem­no­ścią pa­trzy­ła w lu­stro. Na­tu­ra dała jej dłu­gie, gę­ste rzę­sy i ład­ne brwi. Czar­na opra­wa pod­kre­śla­ła duże oczy, brą­zo­we i błysz­czą­ce jak kasz­ta­ny we wrze­śniu. Do sma­głej twa­rzy pa­so­wa­ły rów­ne bia­łe zęby. Te atry­bu­ty odzie­dzi­czy­ła w ge­nach po krew­nych od stro­ny taty.

Wie­le razy sły­sza­ła o tym na ro­dzin­nych spo­tka­niach, po­nie­waż jej spo­ro młod­szy brat był zu­peł­nie inny. Wro­dził się w ro­dzi­nę mamy. Ja­sno­wło­sy, nie­bie­sko­oki, taki che­ru­bi­nek z doł­kiem w bro­dzie. Był słod­ki, wszy­scy go roz­piesz­cza­li, bo czę­sto cho­ro­wał. To przez nie­go mama zre­zy­gno­wa­ła z pra­cy, a ta­tuś oprócz pra­cy w hu­cie do­ra­biał, po­ma­ga­jąc w re­mon­tach miesz­kań. Ma­lo­wał, ta­pe­to­wał, kładł ka­fel­ki. Sta­le cho­dził zmę­czo­ny, śpią­cy, ni­g­dy nie było go w domu…

Za­snę­ła.

* * *

Obu­dził ją trzask. W po­ko­ju było ciem­no.

– Spo­koj­nie, ko­rek wy­bi­ło – usły­sza­ła głos ta­tu­sia.

– To chy­ba ten dzba­nek elek­trycz­ny, rano tak dziw­nie brzę­czał – tłu­ma­czy­ła mama.

– Wy­łącz go z kon­tak­tu. O, mam la­tar­kę, za­raz bę­dzie ja­sno.

Ko­lej­ny trzask i świa­tło z przed­po­ko­ju roz­świe­tli­ło szy­bę w drzwiach jej po­ko­ju. Sły­sza­ła, jak ta­tuś za­my­ka skrzy­pią­cą skrzyn­kę z au­to­ma­tycz­ny­mi kor­ka­mi.

– Trze­ba ku­pić nowy dzba­nek, ten już się wy­słu­żył. Wi­dzia­łam nie­dro­gie na tar­gu – mó­wi­ła mama.

– Po­cze­kaj jesz­cze, ju­tro spraw­dzę, może da się ten na­pra­wić.

– Nie bę­dziesz miał kie­dy. Był tu Ze­nek, ma­cie pil­ną ro­bo­tę od ju­tra. Re­mont kuch­ni i ła­zien­ki. Ka­fel­ki, pod­wie­szo­ne su­fi­ty, nowe ba­te­rie, wan­na i umy­wal­ka. Fa­cet po­dob­no do­brze za­pła­ci, ale za­le­ży mu na cza­sie.

– O… – Oj­ciec wes­tchnął cięż­ko. – Ale w su­mie to do­brze, każ­dy grosz się przy­da.

– Może to za dużo, Pio­trze? Tyl­ko pra­ca i pra­ca, sta­le je­steś prze­mę­czo­ny.

– Te­re­sa, roz­ma­wia­li­śmy już o tym. Nie mamy wyj­ścia, mu­si­my i nie ma o czym mó­wić.

Zga­sło świa­tło, a gło­sy ro­dzi­ców prze­nio­sły się do kuch­ni. Już nie sły­sza­ła słów. Bied­ny ta­tuś, zno­wu całe dnie bę­dzie pra­co­wał. Zbie­ra­ją pie­nią­dze na ope­ra­cję Sta­sia. Jej mały bra­ci­szek uro­dził się z ja­kąś pa­skud­ną wadą ser­ca, po­trzeb­ny był za­bieg. Ro­bią ta­kie, ale nie­ste­ty w Au­strii, nie w Pol­sce, a to kosz­tu­je. To dla­te­go tak skrom­nie żyli, bo wszyst­kie pie­nią­dze lą­do­wa­ły na spe­cjal­nym kon­cie. Na­wet w jej szko­le była zbiór­ka na tę ope­ra­cję, i w ko­ście­le po mszy. Mnó­stwo lu­dzi im po­mo­gło, ale to cią­gle było za mało. Nie mo­gła się po­go­dzić z my­ślą, że ży­cie jej bra­ta za­le­ża­ło tyl­ko od pie­nię­dzy. Było tylu bo­ga­czy, któ­rzy jeź­dzi­li wy­pa­sio­ny­mi sa­mo­cho­da­mi i miesz­ka­li w luk­su­so­wych do­mach oto­czo­nych wy­so­kim mu­rem, z bra­ma­mi strze­żo­ny­mi przez ochro­nia­rzy.

Chłop­cy z po­dwór­ka już wszyst­ko spe­ne­tro­wa­li. Opo­wia­da­li cuda o ta­ra­sach, ba­se­nach, gril­lo­wa­niu… Wi­dzia­ła na zdję­ciach zro­bio­nych ko­mór­ką. Ślicz­nie, luk­su­so­wo jak na ame­ry­kań­skich fil­mach. An­drzej po­ka­zy­wał im dzie­cię­cy drew­nia­ny do­mek w ogro­dzie, wóz­ki dla la­lek, huś­taw­ki, dra­bin­ki do wspi­na­nia, zjeż­dżal­nie. Tam­te dzie­ci cu­dow­nie się ba­wi­ły, a jej bra­ci­szek mógł w każ­dej chwi­li umrzeć, bo nie mie­li dość pie­nię­dzy.

Na szczę­ście czte­ro­la­tek nie był świa­do­my swo­jej sy­tu­acji i we­so­ło spę­dzał czas, a jego cie­ka­wość trud­no było za­spo­ko­ić. Za­mę­czał wszyst­kich py­ta­nia­mi: dla­cze­go? Jak? Wi­dzia­łaś? Dla­cze­go nie pa­trzysz? Opo­wiedz jesz­cze raz, wy­tłu­macz mi… Chcę zo­ba­czyć, chcę spró­bo­wać. Był nie­cier­pli­wy, od­po­wie­dzi ocze­ki­wał na­tych­miast. Bar­dzo rzad­ko pła­kał, ra­czej ro­bił się bla­dy i za­sy­piał. Prze­dłu­ża­ją­ca się ci­sza sta­wia­ła wszyst­kich na nogi, prze­ry­wa­li swo­je za­ję­cia i spraw­dza­li, co robi. Jego łó­żecz­ko na­dal sta­ło w po­ko­ju ro­dzi­ców, bo mama mu­sia­ła sły­szeć, że od­dy­cha.

Wczo­raj, gdy wró­ci­ła ze szko­ły, za­afe­ro­wa­ny ob­wie­ścił jej no­wi­nę:

– Wiesz, ja już lu­bię miód!

– Faj­nie, a jak to się sta­ło?

– Noo, po pro­stu spró­bo­wa­łem.

– Aha, wi­dzisz, ja­kie to pro­ste?

– Ale ja spró­bo­wa­łem pierw­szy raz i to było trud­ne – upie­rał się.

W su­mie ten mały bąk miał ra­cję – wszyst­ko, co się robi pierw­szy raz, jest trud­ne. Mały fi­lo­zof, tak go czu­le na­zy­wa­ła mama. Czę­sto za­ska­ki­wał do­ro­słych, za­uwa­żał szcze­gó­ły, któ­re wszyst­kim umy­ka­ły.

Rozdział III

Zielony krokodyl

– Aldon­za! Szef – do­koń­czy­ła szep­tem Nina, po­da­jąc jej słu­chaw­kę.

Al­do­na, za­nim ode­bra­ła, cięż­ko wes­tchnę­ła. My­śli w sza­leń­czym tem­pie ana­li­zo­wa­ły sy­tu­ację w ho­te­lu. Nie zna­la­zła ni­cze­go na­gan­ne­go, ale wszyst­kie z do­świad­cze­nia wie­dzia­ły, że nie­spo­dzie­wa­ne te­le­fo­ny od zwierzch­ni­ka nie wró­ży­ły nic do­bre­go. To dla­te­go Nina mia­ła taką współ­czu­ją­cą minę.

– O trzy­na­stej. Oczy­wi­ście. Punk­tu­al­nie – od­po­wia­da­ła. Pan Ro­sa­rio lu­bił krót­kie, kon­kret­ne od­po­wie­dzi. Za­nim skoń­czy dzi­siaj pra­cę, mia­ła się zgło­sić w jego biu­rze. Oczy­wi­ście nie po­wie­dział, w ja­kiej spra­wie. Ni­g­dy tego nie ro­bił. Wie­dział, że fun­du­je pra­cow­ni­ko­wi stre­su­ją­ce chwi­le. Jego zda­niem „to cen­ny czas na kre­atyw­ne do­my­sły i ana­li­zę swo­je­go po­stę­po­wa­nia”.

– Czy ten kran w dwie­ście dwa­na­ście zo­stał zro­bio­ny? – upew­ni­ła się.

– No ja­sne, wczo­raj, za­raz jak Ja­poń­czy­cy od­da­li klu­cze – po­twier­dzi­ła Nina.

– Świet­nie. W ta­kim ra­zie nie mam po­ję­cia, po co mnie szef wzy­wa. A może ja o czymś nie wiem?

– No coś ty, nic się nie wy­da­rzy­ło. – Nina wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

* * *

„Mam to, mam to!”. Szła, sta­ra­jąc się nie pod­ska­ki­wać z ra­do­ści; uda­ło jej się też za­pa­no­wać nad mi­mi­ką, ale zdra­dza­ły ją roz­świe­tlo­ne oczy. Wresz­cie po sied­miu la­tach sta­rań, wspi­na­nia się step by step, osią­gnę­ła sta­no­wi­sko, o któ­rym samo my­śle­nie wy­da­wa­ło się sza­leń­stwem.

Wła­śnie zo­sta­ła me­ne­dże­rem ho­te­lu Bar­ce­lo San­tia­go. Zda­rzył się cud, ina­czej trud­no to wy­tłu­ma­czyć. Nie była ni­czy­ją krew­ną ani na­wet Hisz­pan­ką. Nie zna­ła ni­ko­go wpły­wo­we­go. Wie­dzia­ła, że z samą pra­cą so­bie po­ra­dzi: zna­ła bie­gle pięć ję­zy­ków, mia­ła spo­re do­świad­cze­nie, była obo­wiąz­ko­wą per­fek­cjo­nist­ką. Ist­niał tyl­ko je­den pro­blem – nie ona jed­na. Kon­ku­ren­cja była ogrom­na, sami am­bit­ni, zdol­ni, pra­co­wi­ci.

Od­kąd wy­lą­do­wa­ła na tej wy­spie, pra­ca mu­sia­ła być za­wsze na pierw­szym miej­scu, bez ta­ry­fy ulgo­wej. Ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ły jej pro­ble­my ani to, że sama wy­cho­wy­wa­ła swo­je dziec­ko, że nie mia­ła wspar­cia w ro­dzi­nie, co było pod­sta­wą ży­cia na Te­ne­ry­fie. Jak­że była te­raz dum­na z sie­bie; osią­gnę­ła cel, o któ­rym ma­rzy­ła, do któ­re­go dą­ży­ła przez ostat­nie pięć lat.

Za­trzy­ma­ła się na za­krę­cie – za­wsze tak ro­bi­ła, szcze­gól­nie gdy mia­ła pro­ble­my – wi­dok z tego miej­sca do­da­wał jej ener­gii.

Pra­co­wa­ła w ho­te­lu usy­tu­owa­nym w prze­pięk­nej sce­ne­rii, tuż przy słyn­nych kli­fach Los Gi­gan­tes, nad brze­giem oce­anu, z dala od zgieł­ku mia­sta.

Duży, luk­su­so­wy ho­tel, prze­zna­czo­ny dla naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych klien­tów, miał nie­sa­mo­wi­tą ar­chi­tek­tu­rę. Z tej od­le­gło­ści wy­glą­dał jak sta­tek da­le­ko­mor­ski, któ­ry wła­śnie prze­pły­wa obok ciem­nej ścia­ny wy­so­kich na sześć­set me­trów kli­fów. Bia­ły gi­gant na tle błę­ki­tu oce­anu, bez­chmur­ne­go nie­ba i sta­lo­wej ścia­ny skał. Za­ko­cha­ła się w tym za­kąt­ku od pierw­sze­go wej­rze­nia, wte­dy, sie­dem lat temu. To było za­ska­ku­ją­ce, jak sil­nie od­czu­ła, że oto jest, zna­la­zła ten swój „ka­wa­łek pod­ło­gi”.

Dla­cze­go tu? Uro­dzi­ła się prze­cież da­le­ko stąd, w Pol­sce, na za­dy­mio­nym, sza­rym Ślą­sku, w miej­scu krań­co­wo róż­nym. A może wła­śnie dla­te­go?

Za­czy­na­ła w tym ho­te­lu od sa­me­go dołu – opróż­nia­ła ko­sze na śmie­ci, trzy razy dzien­nie. Uczu­la­no ją, by była „nie­wi­docz­na” dla go­ści. Ubra­na na czar­no, mia­ła szyb­ko i ci­cho za­bie­rać śmie­ci i in­sta­lo­wać czy­ste wor­ki. Pół roku póź­niej awan­so­wa­ła – sprzą­ta­ła hole i ko­ry­ta­rze ho­te­lo­we, jesz­cze póź­niej po­ko­je go­ści, a od dzi­siaj…

Głę­bo­ko wcią­gnę­ła po­wie­trze, mia­ła ocho­tę wy­krzy­czeć swo­ją ra­dość w bez­kres oce­anu, ale się po­wstrzy­ma­ła – obok niej spa­ce­ro­wa­li tu­ry­ści, wtu­le­ni w sie­bie, roz­ma­rze­ni. Nie wol­no jej było za­kłó­cać ich spo­ko­ju i na­stro­ju, pła­ci­li za to cięż­ką for­sę.

„Ko­niec tego po­dzi­wia­nia sie­bie sa­mej, czas wró­cić do obo­wiąz­ków” – na­ka­za­ła so­bie. Kil­ka ki­lo­me­trów da­lej cze­kał na nią jej czte­ro­let­ni sy­nek. Musi go ode­brać z przed­szko­la, ugo­to­wać ko­la­cję, zro­bić za­pla­no­wa­ne pra­nie.

Dzi­siaj sama na­cie­szy się swo­im suk­ce­sem, da so­bie czas, by te naj­sil­niej­sze emo­cje opa­dły. Ju­tro po­dzie­li się z naj­bliż­szy­mi: Pe­pi­tą, są­siad­ką i przy­ja­ciół­ką, Ele­ną, któ­rą uwiel­biał mały Ar­tur, i Do­ri­tą – wła­ści­ciel­ką skle­pi­ku na jej uli­cy, któ­ra czę­sto da­wa­ła jej je­dze­nie na kre­dyt, zwłasz­cza na po­cząt­ku jej po­by­tu na wy­spie. A póź­niej już wia­do­mość o awan­sie roz­nie­sie się bez jej udzia­łu po ca­łej oko­li­cy.

* * *

W przed­szko­lu po­wie­dzia­no jej, że dzie­ci były w po­bli­skim par­ku i wła­śnie wra­ca­ją. Nie mo­gła spo­koj­nie po­cze­kać, roz­no­sił ją nad­miar ener­gii, po­sta­no­wi­ła więc wyjść im na­prze­ciw.

Wy­cho­dząc zza za­krę­tu, za­trzy­ma­ła się. Zo­ba­czy­ła, jak zie­lo­ny kro­ko­dyl, chwie­jąc się i za­ta­cza­jąc, wy­cho­dził z par­ku na chod­nik. Pani Ma­ri­ta cią­gnę­ła gło­wę plu­szo­we­go zwie­rza­ka, a za nią szły dzie­ci, trzy­ma­jąc się uchwy­tów w po­sta­ci nóg stwor­ka. Po­chód za­my­ka­ła pani Be­ni­ta, któ­ra nio­sła kro­ko­dy­li ogon. Ar­tur był ostat­nim dziec­kiem, on je­den nie trzy­mał się przy­pi­sa­nej mu łap­ki. Był przy­wią­za­ny do kro­ko­dy­la sznu­rem, pa­trzył pod nogi zu­peł­nie nie­za­in­te­re­so­wa­ny tym, co się dzia­ło wo­ko­ło. Na­pię­ty sznur wy­raź­nie go cią­gnął, spo­wal­nia­jąc marsz wszyst­kich dzie­ci. Od cza­su do cza­su pani Be­ni­ta opie­ra­ła dłoń na jego ple­cach i po­py­cha­ła go do przo­du.

Ser­ce jej się ści­snę­ło na wi­dok syn­ka. Mały gru­ba­sek, po­wol­ny, za­wsze nie­obec­ny, ży­ją­cy w swo­im świe­cie. Inne dzie­ci roz­ma­wia­ły, kłó­ci­ły się mię­dzy sobą. Ser­gio pierw­szy ją za­uwa­żył, od­wró­cił się do tyłu i krzyk­nął z ca­łych sił:

– Ar­tur, two­ja mama przy­szła!

Chłop­czyk pod­niósł gło­wę, uśmiech­nął się, ale ani przez mo­ment nie przy­spie­szył kro­ku. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­ła, jak bar­dzo róż­nił się swo­im za­cho­wa­niem od ró­wie­śni­ków. Wła­ści­wie ni­g­dy nie wi­dzia­ła go pod­ska­ku­ją­ce­go, krzy­czą­ce­go, bie­ga­ją­ce­go.

Od uro­dze­nia był dziec­kiem bar­dzo spo­koj­nym, po­wol­nym, nie­kło­po­tli­wym. Bez pro­ble­mu mo­gła go zo­sta­wiać w domu Pe­pi­ty, któ­ra zaj­mo­wa­ła się jej sy­nem do po­łu­dnia, a w za­mian ona gwa­ran­to­wa­ła jej opie­kę nad cho­rą te­ścio­wą w go­dzi­nach wie­czor­nych. Wszy­scy byli z tego ukła­du za­do­wo­le­ni. Pe­pi­ta mo­gła wyjść z mę­żem na ko­la­cję, do zna­jo­mych, do kina, a ona spo­koj­nie pra­co­wać i za­ra­biać na utrzy­ma­nie.

Ar­tu­rek ko­chał spa­nie, wła­ści­wie głów­nie spał i jadł. Nie cho­ro­wał, nie pła­kał, wszy­scy jej za­zdro­ści­li ta­kie­go anioł­ka. Mo­gła koń­czyć stu­dia i uczyć się ję­zy­ków. Nie­daw­no obro­ni­ła dy­plom na kie­run­ku za­rzą­dza­nie per­so­ne­lem. Wy­ko­rzy­sty­wa­ła każ­dą moż­li­wość pod­nie­sie­nia swo­ich kwa­li­fi­ka­cji. Fakt, cięż­ko pra­co­wa­ła, ni­g­dzie nie wy­cho­dzi­ła, jej ży­cie ogra­ni­czy­ło się do pra­cy, domu i na­uki, ale wie­dzia­ła, że tak trze­ba– taki etap w ży­ciu. Obie­cy­wa­ła so­bie, że póź­niej to nad­ro­bi, gdy osią­gnie swój cel. I wła­śnie dzi­siaj go osią­gnę­ła.

Ho­tel Bar­ce­lo, czte­ro­gwiazd­ko­wy, kom­for­to­wy, li­czył czte­ry­sta po­koi. Od przy­szłe­go mie­sią­ca bę­dzie oso­bi­ście od­po­wie­dzial­na przed za­rzą­dem za osiem­dzie­siąt czte­ry z nich, dwa pię­tra. Ty­sią­ce pro­ble­mów, nie­ustan­na kon­ser­wa­cja i re­gu­lar­ne od­na­wia­nie, dba­łość o es­te­ty­kę, a przede wszyst­kim czy­stość. Usły­sza­ła dzi­siaj, że to nie tyle cięż­ka, od­po­wie­dzial­na pra­ca, ile służ­ba. Od tego, jak so­bie po­ra­dzi, bę­dzie za­le­żeć za­do­wo­le­nie go­ści, a to ma bez­po­śred­nie prze­ło­że­nie na zy­ski. Ja­kość jej pra­cy i pod­le­głe­go jej per­so­ne­lu bę­dzie mia­ła głów­ny wpływ na stan ob­ło­że­nia po­koi ho­te­lo­wych, a ży­cze­niem za­rzą­du było stu­pro­cen­to­we! Musi być dys­po­zy­cyj­na całą dobę. Oczy­wi­ście na ta­kim sta­no­wi­sku na­le­żą jej się od­po­wied­nie gra­ty­fi­ka­cje. Może się ubie­gać o do­fi­nan­so­wa­nie do miesz­ka­nia, sa­mo­chód służ­bo­wy, bar­dzo znacz­nie wzro­śnie jej pen­sja. Czy­sty za­wrót gło­wy – szy­ku­ją się wiel­kie zmia­ny w jej ży­ciu.

Na ra­zie za­py­ta­ła pa­nią Be­ni­tę o ten sznur.

– Nie­ste­ty jest nie­zbęd­ny, by Ar­tur w ogó­le ru­szył się z miej­sca. Ma­jąc dzie­się­cio­ro ma­lu­chów do upil­no­wa­nia, nie mo­że­my każ­de­go cią­gnąć za rękę – tłu­ma­czy­ła się. – Prze­cież zna pani syna, nie lubi spa­ce­rów ani żad­nych za­baw ru­cho­wych. Ro­bi­my wszyst­ko, co moż­na, by go tro­chę roz­ru­szać.

– No tak. Jest odro­bi­nę le­ni­wy, ale taki sznur?

– To wy­jąt­ko­wo dzi­siaj, już za­pla­no­wa­ły­śmy kup­no spe­cjal­nych sze­lek, bo w pro­gra­mie mamy wię­cej spa­ce­rów do par­ku. Uczy­my te­raz dzie­ci nazw ro­ślin, kwia­tów i drzew. A naj­le­piej na­uczą się na ży­wych przy­kła­dach.

– Ro­zu­miem, po­roz­ma­wiam z sy­nem, może te szel­ki nie będą po­trzeb­ne.

– Bar­dzo pro­si­my, to żad­na przy­jem­ność tak cią­gnąć go i po­py­chać do przo­du. On nie może dez­or­ga­ni­zo­wać za­jęć ca­łej gru­py.

– No tak – po­twier­dzi­ła znie­cier­pli­wio­na – ale to jesz­cze ma­lu­chy, są w przed­szko­lu, a nie w woj­sku.

– Pro­szę nam wie­rzyć, sta­ra­my się in­dy­wi­du­al­nie pod­cho­dzić do każ­de­go dziec­ka, ale one też mu­szą, cho­ciaż w mi­ni­mal­nym stop­niu, się do­sto­so­wać. Tego wspól­ne­go dzia­ła­nia w gru­pie mamy ich wła­śnie na­uczyć. Ar­tur jest bar­dzo in­te­li­gent­nym chłop­cem, uwiel­bia gry i ła­mi­głów­ki, zna już wszyst­kie li­te­ry i cy­fry, chęt­nie współ­pra­cu­je, ale pod jed­nym wa­run­kiem: że nie jest to za­ba­wa ru­cho­wa.

– No do­brze, do­brze. – Pod­da­ła się. Trud­no było nie przy­znać Be­ni­cie ra­cji. Zna­ła swo­je­go syna.

Gdy wy­cho­dzi­li z przed­szko­la, zmie­ni­ła pla­ny na resz­tę dnia. Niech bę­dzie wy­jąt­ko­wy nie tyl­ko dla niej. Za­pro­po­no­wa­ła sy­no­wi ko­la­cję i lody w Dau­te, re­stau­ra­cji, któ­rą tłum­nie od­wie­dza­li miesz­kań­cy Ga­ra­chi­co. Bar­dzo rzad­ko tam by­wa­li, tyl­ko w uro­czy­stych mo­men­tach, a nie było ich zbyt wie­le.

Ar­tur spoj­rzał na nią zdzi­wio­ny.

– Dzi­siaj nie mam uro­dzin, ani Pe­pi­ta, ani Ele­na. Ty też nie, ma­mu­siu – stwier­dził.

– Masz ra­cję, ale wy­da­rzy­ło się coś bar­dzo waż­ne­go. Chcia­łam ci o tym opo­wie­dzieć i to uczcić, bo to do­bra wia­do­mość dla nas. Wró­ci­my tyl­ko na chwi­lę do domu, zo­sta­wi­my tor­by i się prze­bie­rze­my, zga­dzasz się?

– No, ale ja je­stem czy­sty – pró­bo­wał się tar­go­wać.

– Wiesz, że nie je­steś. Na two­ich spoden­kach wi­dzę wie­le plam. To prze­cież tyl­ko se­kun­da, wło­żysz czy­stą ko­szul­kę i spoden­ki.

– Ale myć się nie mu­szę?

– Mu­sisz. No do­brze, tyl­ko rącz­ki i bu­zię – zgo­dzi­ła się zre­zy­gno­wa­na. – Strasz­ny z cie­bie le­niu­szek.

– Prze­cież wiesz, że i tak się po­bru­dzę – prze­ko­ny­wał ją.

– To zno­wu się prze­bie­rzesz. Nie ma­rudź, mu­sisz po­rząd­nie wy­glą­dać, szcze­gól­nie te­raz.

– Dla­cze­go te­raz?

– To ta­jem­ni­ca, wła­śnie chcę ci wszyst­ko opo­wie­dzieć i uczcić to w Dau­te, a tam bru­da­sów nie wpusz­cza­ją.

– No do­brze – zgo­dził się.

Rozdział IV

Początek końca

– Oddy­chaj! Od­dy­chaj! Od­dy­chaj, ma­lut­ki, zrób to dla ma­mu­si.

Usły­sza­ła naj­pierw krzy­ki, póź­niej bła­ga­nia, na ko­niec prze­ra­ża­ją­cy sko­wyt. Wpa­dła do ła­zien­ki. Mama tu­li­ła Sta­sia z ca­łych sił. Nie re­ago­wał. To był ko­niec jego ży­cia na zie­mi.

W wan­nie pły­wa­ły ko­lo­ro­we gu­mo­we ka­czusz­ki, bia­ła pian­ka otu­la­ła je jak bita śmie­ta­na. Sta­siu bar­dzo lu­bił się tak ką­pać. Wszyst­ko było tak jak trze­ba, tyl­ko Sta­sia niebyło.

To, co na­stą­pi­ło póź­niej, Ewa wspo­mi­na­ła jak kosz­mar, z któ­re­go nie moż­na się było obu­dzić. Ci­sza w domu, mama sie­dzą­ca w kuch­ni twa­rzą do okna. Głu­cha na wszyst­ko. Spraw­dzi­ła – z tego miej­sca, gdzie sie­dzia­ła, mo­gła wi­dzieć tyl­ko nie­bo.

Nie wie­dzia­ła, czy mama jej słu­cha. O nic nie py­ta­ła, więc sama opo­wia­da­ła jej o tym, co się wy­da­rzy­ło w szko­le, kogo spo­tka­ła na uli­cy, kto się z kim po­kłó­cił na po­dwór­ku. Mó­wi­ła jak do ścia­ny.

Bab­cia przy­cho­dzi­ła go­to­wać i sprzą­tać. Oj­ciec ro­bił za­ku­py. Mama… była. Tak na­praw­dę było tyl­ko jej cia­ło. Cza­sa­mi łzy pły­nę­ły jej po po­licz­kach, cza­sem po­ja­wiał się uśmiech skie­ro­wa­ny w stro­nę chmur, naj­czę­ściej jed­nak twarz mamy nie wy­ra­ża­ła ni­cze­go.

– Te­re­ska, opa­mię­taj się. Jak dłu­go to ma jesz­cze trwać? Mie­siąc mi­nął. Ogar­nij się tro­chę – pro­sił tata.

Mama mil­cza­ła. Oj­ciec za­czął tra­cić cier­pli­wość.

– My­ślisz, że tyl­ko ty cier­pisz? A ja? To był też mój syn. Trze­ba żyć da­lej, Ewu­nia cię po­trze­bu­je, two­ja mat­ka się co­raz go­rzej czu­je.

Był le­karz, prze­pi­sał ja­kieś pi­guł­ki, zro­bił za­strzyk; przy­szedł ksiądz, dłu­go do niej mó­wił, po­mo­dlił się i po­szedł. Od­wie­dzi­ły ich wszyst­kie ciot­ki, ku­zyn­ki i są­siad­ki. Po dwóch mie­sią­cach już nikt nie wpa­dał do nich z wi­zy­tą, na­wet bab­cia, bo się roz­cho­ro­wa­ła i sama po­trze­bo­wa­ła opie­ki.

Ewa dłu­go nie mo­gła się po­go­dzić z tym, że od śmier­ci Sta­sia mama ani razu jej nie przy­tu­li­ła, jak­by umar­ła ra­zem z bra­tem. Do­pie­ro po kil­ku la­tach uświa­do­mi­ła so­bie, że prze­cież ona też nie przy­tu­la­ła się do mamy. Coś ją trzy­ma­ło na dy­stans, jak­by to już nie była jej ma­mu­sia.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Au­tor: Ur­szu­la Jak­sik

Re­dak­cja: Ewa Ko­si­ba

Ko­rek­ta: Alek­san­dra Ty­kar­ska

Re­dak­cja tech­nicz­na: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki:

Zdję­cie na okład­ce: Il­di­ko Neer |Ar­can­gel

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Pie­trzak

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Ur­szu­la Jak­sik, 2016

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2016

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-7642-886-4

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

De­dy­ka­cja

Roz­dział I - Te­ne­ry­fa

Roz­dział II - Bie­ga­nie

Roz­dział III - Zie­lo­ny kro­ko­dyl

Roz­dział IV - Po­czą­tek koń­ca

Roz­dział V - Prze­pro­wadz­ka

Roz­dział VI - Gaz

Roz­dział VII - Ar­tur

Roz­dział VIII - Ano­rek­tycz­ka

Roz­dział IX - Hał­da

Roz­dział X - Or­ga­ny

Roz­dział XI - Przy­ję­cie uro­dzi­no­we

Roz­dział XII - Oj­ciec Ar­tu­ra

Roz­dział XIII - Afe­ra tre­nin­go­wa

Roz­dział XIV - Nowa ro­dzi­na

Roz­dział XV - Wik­tor

Roz­dział XVI - Spar­ta­kia­da

Roz­dział XVII - Wy­ni­ki DNA

Roz­dział XVIII - Ja­sno­widz

Roz­dział XIX - Fo­to­gra­fia

Roz­dział XX - Te­re­sa

Roz­dział XXI - Spo­tka­nie z sy­nem

Roz­dział XXII - Po­szu­ki­wa­nia

Roz­dział XXIII - Wu­jek Hu­bert

Roz­dział XXIV - Roz­mo­wy

Roz­dział XXV - Pu­sty po­kój

Roz­dział XXVI -Ocze­ki­wa­nie

Roz­dział XXVII - Ope­ra­cja

Roz­dział XXVIII - Gór­ny Śląsk

Roz­dział XXIX - Ma­tu­ra

Roz­dział XXX - Osiem­na­ste uro­dzi­ny

Roz­dział XXVIII - Ro­bert

Roz­dział XXXII - Mo­tyl

Roz­dział XXXIII - Pio­sen­ka

Roz­dział XXXIV - Za­ko­cha­na Ewa

Roz­dział XXXV - Po­wrót na hał­dę

Roz­dział XXXVI - Piotr

Roz­dział XXXVII - Na cmen­ta­rzu

Roz­dział XXXVIII - Na­pad

Roz­dział XXXIX - Szpi­tal

Roz­dział XL - W in­nym cie­le

Roz­dział XLI - Prze­bu­dze­nie

Roz­dział XLII - Nowe ży­cie

Kar­ta re­dak­cyj­na