Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O doświadczaniu szczęścia w nieszczęśliwych czasach.
Nowa, znakomita powieść uznanego mistrza: świetnie poprowadzona fabuła, wyraziste postacie, zmysłowy język – jednym słowem wielka czytelnicza przyjemność. Książka, która pomaga uwierzyć, że swoją szczęśliwą drogę można znaleźć nawet w najcięższych czasach, bez względu na wiek i okoliczności. W enklawie mazurskiej wsi, powojenni rozbitkowie znajdują swoją małą ojczyznę. Mieszkają tu Ukraińcy, Polacy, niemieckojęzyczni Mazurzy, a miarą ich postępowania nie jest przynależność narodowa czy wyznanie, lecz zwykła, ludzka przyzwoitość. Niespodzianek, tajemnic i gwałtownych zwrotów akcji jest w tej książce dużo, co sprawia, że postępowanie bohaterów nie jest do końca przewidywalne, a dobro i zło nie są raz na zawsze przydzielone.
To najlepsza powieść Kazimierza Orłosia!
A jej niezwykłość polega na tym, że mówi ona o doświadczaniu
szczęścia w nieszczęśliwych czasach.
Przemysław Czapliński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Joanna zawiozła Tomka w pierwszych dniach czerwca. Rano w Olsztynie mieli przesiadkę. Zapamiętała sowieckich żołnierzy na peronach. Siedzieli na skrzynkach i zielonych workach — niektórzy spali. Furażerki z czerwonymi gwiazdami na oczach. Podpity cywil wykrzykiwał nad głowami śpiących: „Sława gierojom!”. Potykał się o wyciągnięte nogi, o buty, zataczał. Śmiech sołdatów. Zapach dziegciu i nie wiadomo skąd — nafty. A potem w lasach wzdłuż torów, za miastem, w rowach i na skarpach — liliowe łubiny. Przez uchylone okno zalatywało dymem z parowozu. Głośno stukały koła na złączach szyn. Czasem parowóz gwizdał (jechali w pierwszym wagonie za lokomotywą). Chłopiec zasnął z głową na kolanach matki. Chudy, jasnowłosy, w bluzie i krótkich spodenkach od harcerskiego mundurka. Sterczały gołe kolana. Mała dłoń nad głową zaciśnięta.
Joanna siedziała bez ruchu. Patrzyła w okno na przesuwający się pejzaż: lasy, lasy, a kiedy wyjeżdżali na otwartą przestrzeń, domy pod czerwonymi dachami, kwitnące drzewa wokół schludnych zabudowań. Dwie kobiety przy drzwiach rozmawiały po niemiecku. „Oto Prusy Wschodnie” — myślała.
Pociąg z Warszawy mieli w nocy. Przed jedenastą sprowadziła dorożkę. Jechali pustymi ulicami na dworzec przy Towarowej. Głośno stukały końskie kopyta na kostkach Rakowieckiej, alei Niepodległości, Wawelskiej. Światła latarni przyćmione, za to świecił księżyc i kiedy jechali Wawelską, patrzyła w stronę Pól Mokotowskich, na domki fińskie w księżycowej poświacie i kasztany w ogródku jordanowskim.
Tomek, odwrócony plecami do matki, klęczał na ławeczce. Wyglądał zza pleców dorożkarza. Widział poruszający się zad konia, słyszał monotonne „klik-klak, klik-klak” końskich kopyt.
Był rok czterdziesty dziewiąty. Niecałe pięć lat upłynęło od powstania. Janek, mąż Joanny, walczył w pułku „Baszta” na Mokotowie, ona była łączniczką w Zgrupowaniu „Zaremba-Piorun” — w Śródmieściu. Czteroletni Tomek z babcią i gosposią zostali w willi na Rakowcu (wyprowadzeni w połowie sierpnia przez żołdaków, jak mówiła matka, z Brygady Kamińskiego).
Patrząc na ciągnące się wzdłuż torów fioletowe i różowe, jak posadzone na grzędach, łubiny, Joanna przypominała sobie ostatnie lata — życie w przedwojennej Warszawie, w domu przy Płatowcowej (ocalał, nie był nawet spalony). Studia, które oboje zaczęli na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, powrót ojca z oflagu w czterdziestym piątym i dzień, kiedy aresztowano Janka.
Ubowcy przyjechali o piątej rano brązowym citroenem — „cytryną”, jak mówiono. Pamiętała głośne ujadanie psów przed domem sąsiadów, stukanie — raczej łomot do drzwi — i bladą twarz starej Antosi, kucharki, która wpuściła mężczyzn. Weszło pięciu. Pamiętała rewizję — wyrzucone z szuflad papiery Janka, zeszyty i książki. Deptane na podłodze przez ubowców. I ten moment, kiedy wyprowadzili męża, dwóch w cywilu i trzech milicjantów. Janek, szczupły jak szparag, między nimi. Wychodząc, pogładził ją po policzku. Zapamiętała muśnięcie dłoni.
Dom był obstawiony — na miejsce tamtych pięciu weszło zaraz czterech. Powiedzieli, że zaczekają na kolegów Janka „z tej waszej organizacji”.
— My wszystko wiemy — mówił najstarszy, do którego pozostali zwracali się „towarzyszu kapitanie”. Rozsiadł się w fotelu w stołowym pokoju — łysy, z ciemnym zarostem na policzkach. Skórzany płaszcz powiesił na oparciu krzesła. Zmiętą chustką wytarł pot z czoła. Popatrzył na zgnębioną Joannę: — Możecie chodzić po mieszkaniu, ale wyjść dalej nie można. Póki tu będziemy.
Joanna spytała, czy to znaczy, że zakładają kocioł i będą przez kilka dni? Ubowiec wzruszył ramionami:
— A nazywajcie sobie jak chcecie. Kocioł, nie kocioł. Może sagan? — zaśmiał się.
Pozostali trzej przeglądali papiery i książki. To, co zostało w szafach i na półkach. Po godzinie zaczęli się nudzić — palili papierosy. Gryzący dym wypełnił mieszkanie Bronowiczów.
Antosia w kuchni zaczęła lamentować: — Boże święty, Matko Przenajświętsza, Jezu Chryste, wspomóż nas, pociesz!
— Tej starej powiedzcie, żeby się uspokoiła! — zdenerwował się „towarzysz kapitan”. — Będzie mogła w kościele jęczeć, jak pójdziemy.
Wieczorem przyszli inni. I tak zmieniali się do niedzieli — od wtorku, kiedy zabrali Janka. Spali na fotelach i rzuconych na podłogę kocach. Jedli w samochodach. Czasem kazali sobie podawać herbatę.
Zatrzymali dwie osoby. Ciotkę Izabeli Bronowiczowej, młodszą siostrę jej matki — Jadwigę z Biskupskich. Bronowiczowie mówili o niej „ciocia Jadzia”. Przychodziła w soboty na obiady. I praczkę, panią Zosię z ulicy Balonowej. Przyniosła paczki z wypraną pościelą. Te paczki zaraz przetrząsnęli, rozrzucając prześcieradła i poszwy. Kiedy pani Zosia chciała wyjść — upierała się i krzyczała, że małe dzieci zostały w mieszkaniu — jeden z ubowców huknął: — Bo was powieziemy na Rakowiecką! Już tam towarzysze zajmują się takimi jak wy. Cisza!
I tak kilka dni zeszło Izabeli i Joannie na strachu, zdenerwowaniu i niepewności. Starały się zachowywać normalnie. Rozmawiały o jedzeniu i pogodzie. Joanna uczyła się ze skryptów, szkicowała w bloku projekt mieszkalnego budynku. Wieczorami grała z Tomkiem w makao. Mały wynudził się najbardziej. Kilka razy rozśmieszył ubowców niespodziewanym pytaniem: „czy kogoś już zabili?” lub „czy mogą zaaresztować pana Bieruta?”.
Izabela rozmawiała z ciocią Jadzią — wspominały Kowieńszczyznę, krewnych, czasy sprzed pierwszej wojny. Bronowiczowa czytała Rodzinę Whiteoaków.
Kocioł skończył się w niedzielę wieczorem. Ten najstarszy, kapitan, powiedział, wychodząc:
— Nie żegnamy się. Jeszcze do was wrócimy nieraz.
Wyszli o siódmej, a o dziewiątej przyszedł kolega Janka z „Baszty” — Staszek „Judym” (w trzydziestym dziewiątym zaczął studia na Akademii Medycznej). Joanna krzyknęła, kiedy otworzyła drzwi: — Boże, Stachu, oni dopiero co wyszli! — Nie wiedziała, czy zapraszać gościa, czy mówić, żeby uciekał.
Kilka minut rozmawiali w przedpokoju. „Judym” opowiadał, że był kocioł w mieszkaniu na Puławskiej. Ktoś ze znajomych sypał — były inne aresztowania.
— Wiedzą o naszych spotkaniach. Podejrzewają spisek, wrogą działalność. Podobno chcemy obalać ustrój!
Wymknął się kuchennymi schodami. Pobiegł ogrodem w kierunku Racławickiej.
Janka zabrali w kwietniu. W maju Joanna postanowiła, że zawiezie syna na Mazury, jak mówiono o części Prus Wschodnich, które Sowieci podarowali Polsce. Pod opiekę dziadka.
— Trzeba to wszystko przeczekać — mówiła do matki . — Zobaczymy, co się stanie. Jeśli Janka wypuszczą, przywiozę go z powrotem. A tak, tutaj, gdyby jeszcze mnie wzięli, być może trafiłby do domu dziecka. Mogliby zabrać mamie, prawda?
Ten czarny scenariusz — odebranie dziecka babce — najbardziej niepokoił Joannę. Matka nie protestowała. Wieczorami obok domu przejeżdżały milicyjne samochody — amerykańskie willysy, ubeckie cytryny. Nieznajomi mężczyźni wystawali w cieniu akacji na rogu Płatowcowej i Olimpijskiej. Miała wrażenie, że kiedy rano idzie ulicą Świętego Andrzeja Boboli, do Rakowieckiej — do pętli tramwajowej, aby dalej jechać czternastką do placu przed Politechniką, a potem iść Lwowską do gmachu architektury na rogu Koszykowej — jacyś ludzie ją śledzą. Odprowadzają. Jechały za tramwajem brązowe cytryny.
Joanna zamknęła oczy. Stukot kół, zapach sosen i łubinów na przemian z dymem uśpiły ją jak Tomka. Przyśniło jej się, że tańczy z Jankiem na zabawie szkolnej, w gimnazjum Reytana, w roku trzydziestym ósmym. Wtedy się poznali. Była o rok młodsza, chodziła do Królowej Jadwigi, żeńskiego gimnazjum przy Woronicza, róg Puławskiej. Janek był w klasie maturalnej.
W nowym gmachu przy Rakowieckiej, w sali z połączonych klas (drewniane ściany rozsunięto na boki) zorganizowano zabawę. Joannę zaprosił brat koleżanki, ale od połowy wieczoru tańczyła już tylko z Jankiem. Śniło jej się, że tak jak wtedy, widzi chudego chłopaka, z czupryną jasnych włosów spadających na czoło, jak przeciska się między tańczącymi parami — do niej, siedzącej na ławce pod oknem. Ukłonił się w milczeniu. Orkiestra grała Tango milonga. Teraz, we śnie, nie mógł zbliżyć się, odpychany przez tańczące pary. Patrzyła, jak próbuje docisnąć się do okna. Słyszała bardzo wyraźnie melodię, nawet słowa: „Tango milonga, jak dawniej grajcie mi znów...”.
— Janku — zawołała — tu jestem!
I obudziła się, razem z Tomkiem, którego słowa matki także zbudziły.
Joanna uważała, że syn jest miniaturą męża. Tak samo szczupły jak Janek, tak samo miał jasne włosy. Tylko oczy po niej, piwne.
— Niedługo pewno dojedziemy. Czy nie chcesz siusiu?
Chłopiec przeciągnął się i ziewnął. Byli już sami w przedziale. Dwie kobiety wysiadły w Pasymiu. W szarych spódnicach, krótkie skarpety na bosych nogach i czarne chusty, oplecione wokół głów. Przypominały Niemki z czasów wojny. Starsza spytała Joannę po polsku:
— A wy to skąd jesteśta?
— Z Warszawy — odpowiedziała, a wtedy kobieta uśmiechnęła się:
— Warschau, Warsiawa. Das ist jetzt unsere Hauptstadt, ja?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki