Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękno natury, niepowtarzalność chwili i ludzkie losy. Wyjątkowe świadectwo życia w Polsce od lat 50. XX wieku do dzisiaj.
Po dwóch tomach opowieści biograficznych Kazimierz Orłoś powraca do opowiadań. Tym razem wędrówki pamięci obejmują między innymi Mazury, Bieszczady oraz warszawskie i podmiejskie szlaki.
„Swoją twórczość zawsze wiązałem z ludźmi, wśród których żyłem. Opisując ich losy, starałem się pozostawić świadectwo czasów, przeżytych zdarzeń, poznanych miejsc” - Kazimierz Orłoś.
Tom Powrót zawiera opowiadania dotąd niepublikowane oraz teksty autora, które ukazały się niegdyś na łamach pism literackich i stołecznych dzienników. Dziś wybrzmiewają wyraźnie, przynoszą wiele wspomnień i emocji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
OPOWIADANIAMAZURSKIE
Żandarm
Jiřímu Červenkovi[1]
W czterdziestym ósmym, w maju, ojciec znalazł ogłoszenie w „Życiu Warszawy”: „Pensjonat nad rzeką zaprasza gości na lato. Miejscowość wśród mazurskich lasów. Czyste powietrze, całodzienne utrzymanie, łódki, kajaki, grzyby”. Podano adres.
W lipcu przed stacją w Rucianem czekał na nas wóz z konikiem koloru mlecznej kawy. Pojechaliśmy asfaltową drogą, pod rzędami lip i klonów. Pamiętam zapach siana, którym wypchano worki na ławeczkach. Rodzice rozmawiali z woźnicą w starej rogatywce.
Ale wieś była jeszcze mazurska. Pokój dostaliśmy u Frau Szczepek, w drewnianym domu z gankiem. Obok rósł wielki klon. Przy płocie kolorowe dalie. Gospodyni rozmawiała z rodzicami po niemiecku. Na obiady i kolacje chodziliśmy do pensjonatu nad rzeką. Siadaliśmy przy stoliku pod oknem, w sali jadalnej dużego domu z czerwonym dachem. Przez uchylone lufty wpadał zapach rzeki. Frau Gutowski, właścicielka pensjonatu – pulchna, zawsze uśmiechnięta – pilnowała dziewczyn, które roznosiły talerze na tacach. Zdaje się, że chodziliśmy także na podwieczorki. Do kompotu lub herbaty w fajansowych kubkach dawano po kawałku ciasta z kruszonką.
Bosi chłopcy ze wsi, z którymi się zaprzyjaźniłem, rozmawiali między sobą po niemiecku. Do mnie zwracali się po polsku, czasem śmiesznie kalecząc słowa. Pływaliśmy łódką w górę rzeki, w cieniu olch. Od Horsta i Manfreda uczyłem się pchania łodzi pod prąd, środkiem bystrego nurtu. Trzeba było odpychać się drewnianym drągiem od dna. Obok burty przemykały stada uklei. Błyski słońca na wodzie. Za wsią, w głębi lasu, rzeka płynęła jak przez tunel – pod konarami wielkich drzew. Czasem, bliżej jeziora, podwijaliśmy nogawki spodenek i brodząc przy brzegu, łowiliśmy raki pod korzeniami olch.
Miałem trzynaście lat. Wojenne wspomnienia – z powstania w czterdziestym czwartym i z Rawy Mazowieckiej, gdzie przeżyliśmy ofensywę Armii Czerwonej w styczniu czterdziestego piątego – powoli zacierały się w pamięci. Znalazłem się nagle w raju. Po drewnianym moście chodziliśmy nad jezioro, drogą wśród sosen i brzóz. Na skraju lasu, pod dębami, rosły prawdziwki – wystarczyło zejść ze ścieżki. Pływałem tratwą zbitą przez ojca z desek i pni znalezionych na brzegu jeziora. Łowiłem ryby, stojąc po kolana w ciepłej wodzie, naprzeciw trzcin falujących na wietrze. O drugiej wracaliśmy na obiad. Twarz piekła od słońca. Zasiadaliśmy pod oknem z uchylonym luftem.
Czasem do sali jadalnej zaglądał Herr Gutowski. Wysoki, sztywna noga, lekko przygarbiony. Chodził z laską. Pamiętam jego sylwetkę na ścieżce przed starym domem. Zawsze w szarej kamizeli, w spodniach na sztylpy lub oficerki, jak powiedział ojciec. Grube skarpety pod kolana. Na stopach płytkie kalosze. Stawał uśmiechnięty w drzwiach, kiwał głową. Słyszeliśmy rozmowy po niemiecku. Frau Gutowski wyglądała z kuchni. Dziewczyny roznosiły talerze. Myślałem o rybach i łódce.
Kiedyś, wieczorem, nasza gospodyni opowiedziała rodzicom o Frau Gutowski. Usiadła na schodkach drewnianego ganku. Przysłuchiwałem się rozmowie, niewiele rozumiejąc. „Jej ojciec i matka to byli najbogatsi ludzie w całej wsi – mówiła po niemiecku. – Prowadzili ten pensjonat już przed wojną. Dopiero w trzydziestym ósmym przepisali go na córkę. Tak, tak, to był dobry interes. Goście przyjeżdżali z całego Reichu: z Monachium, z Berlina, z Hamburga. Latem zawsze było pełno ludzi. Na rzece mnóstwo łódek. Na werandzie, w tym domu koło mostu, grała orkiestra. Goście z Berlina tańczyli do białego rana!”
„A mąż tej Gutowskiej, Herr Gutowski – co robił?” – spytała mama.
Nasza gospodyni pomilczała chwilę. „On był żandarmem. Służył na posterunku, niedaleko. Dziewczyna się zakochała, no i została Frau Gutowski”.
Zapadło milczenie. Siedzieliśmy na ławkach, pod daszkiem drewnianego ganku, wyżej. Nad domem, w gałęziach klonu, zaświeciły pierwsze gwiazdy. Pamiętam, że mama spytała: „War Herr Gutowski wirklich ein Gendarm?”.
„Ja, ja, er war ein Gendarm”, przytaknęła Frau Szczepek. Mówiła jeszcze, że Gutowski został inwalidą na początku wojny. W czterdziestym roku wrócił do żony. Od tamtego czasu chodzi z laską.
Wstałem z ławeczki i poszedłem do pokoju. Zasypiając pod zimną pierzyną, myślałem o żandarmie Gutowskim. Jak wyglądał w zielono-niebieskim płaszczu i stalowym hełmie? Z czarną swastyką na czerwonej tarczy? Czy był w Warszawie? Pamiętałem niemieckich żandarmów kroczących wolno po ulicach Ochoty. Z karabinami w pogotowiu – kolby trzymali pod pachami. I strach, który odczuwałem, widząc, jak zbliżają się do nas. Idziemy z mamą naprzeciwko – oni są coraz bliżej, tuż-tuż. Stalowe hełmy, podkute buty stukają o płyty chodnika: eins-zwei, eins-zwei, eins-zwei.
Mocniej zacisnąłem powieki. Wróciły wspomnienia. Odwiedziny u państwa Tomaszewskich przy placu Narutowicza. Z pierwszego lub drugiego piętra patrzymy na podwórze pełne niemieckich żandarmów. Hełmy widziane z góry. Głosy dudniące między ścianami: „Schnell, los, raus!”. Kogoś wyprowadzali na ulicę.
Rawa Mazowiecka. Siedzę w oknie na parterze domu, w którym mieszkaliśmy przez kilka miesięcy po powstaniu w czterdziestym czwartym. Bawię się kupionym na targu pistoletem na kapiszony. Ulicą przechodzi patrol żandarmów – idą tak jak w Warszawie: powoli, karabiny w pogotowiu, miarowy krok. Jeden z trzech cofa się, żeby sprawdzić, czy nie mam prawdziwego pistoletu. Twarz niemieckiego żandarma za szybą. Nie pamiętam: może uśmiechnął się do mnie?
Wcześniejsze wspomnienie – z Dąbrówek koło Łańcuta, gdzie ojciec pracował do czterdziestego trzeciego. Rozmowy rodziców o żandarmach, którzy zastrzelili dwóch uciekinierów z getta łańcuckiego. Strzały za oknem, w nocy. Rano dwa trupy leżące w rowie za płotem, przy polnej drodze. I znów lęk, niepokój. Jeszcze wtedy, kilka lat po wojnie, pamiętałem tamten strach. Długo nie mogłem zasnąć.
Rano poszliśmy nad jezioro. Pływałem na swojej tratwie. Znad Cierzpięt wiatr przywiał ciemne chmury. Spadł ciepły deszcz. Schowaliśmy się pod olchy rosnące wokół polany. Zapach deszczu i mokrej trawy. Wracaliśmy drogą przez las, już w słońcu.
O mężu Frau Gutowski przypomniałem sobie w czasie obiadu. Znów zajrzał do sali jadalnej – wysoki, w szarej kamizeli, z laską. Stanął w drzwiach. Przechyliłem się przez stół i szeptem spytałem matkę: „Dlaczego Gutowskiego nie zamknęli w więzieniu? Przecież był żandarmem!”.
Zdaje się, że w tym momencie dziewczyna w białym fartuchu przyniosła zupę. Fajansowe talerze i wazę z chochlą ustawiła przed nami na stole. Zaczęliśmy jeść.
Dopiero po obiedzie, na drodze przez wieś, mama powiedziała: „Nie myśl, że wszyscy żandarmi byli źli. Na pewno trafiali się dobrzy. Na przykład ten, który był przed powstaniem, na Sienkiewicza. Mówił do mnie po niemiecku: «Mąż zaraz wróci, niech się pani nie martwi». Pamiętasz, Heniu – zwróciła się do ojca – jak ciebie wyprowadzał? Setki mężczyzn spędzili wtedy na plac Napoleona. Cudem ocalałeś”.
Ojciec uśmiechnął się. Nic nie powiedział. Szliśmy dalej w milczeniu. Patrzyłem pod nogi – stopy w sandałach stawiałem jedną za drugą, żeby nie wypaść z piaszczystej koleiny.
Kiedy byliśmy blisko domu Frau Szczepek, usłyszałem: „Kazik, szi pójdziesz z nami na riby?”. Koło furtki czekał Manfred Sitek – z wędką i puszką na robaki. Za płotem kolorowe dalie. Zielony klon nad domem, błękitne niebo.
„Jasne, że pójdę!” – Ucieszyłem się. Pchnąłem furtkę i pobiegłem po leszczynowy kij schowany pod daszkiem komórki.
2005
Nocny stróż
W czterdziestym ósmym lub czterdziestym dziewiątym pod ganek drewnianego domu Frau Szczepek przychodził wieczorami pan Poświadek – Franz, jak dowiedziałem się po latach. Starszy brat Wilhelma Poświadka, u którego pomieszkiwałem w czasach studenckich.
W czterdziestym dziewiątym nie było jeszcze tych wszystkich przesiedleńców zza Buga, Kurpiów zza dawnej granicy z Prusami lub wygnańców z beskidzkich i bieszczadzkich wsi, po akcji „Wisła”. Tylko kobiety z dziećmi – wdowy po żołnierzach Wehrmachtu. Bez światła – wieczorami w oknach domów mrugały naftowe lampy. Bez asfaltowej drogi, którą wybudowano w latach sześćdziesiątych. Wśród lasów i jezior, nad Krutynią. W lipcowe noce wiatr przywiewał zapach rzeki na nasz ganek.
Franz Poświadek ocalał, ponieważ był garbaty. Pamiętam jego niedużą sylwetkę, w burym płaszczu prawie do ziemi, w niemieckiej czapce polówce; opierał się na grubym kiju, którym zapewne opędzał się od psów. Był stróżem nocnym, jak wyjaśnił mamie, z którą rozmawiał po niemiecku. Czasem w tych rozmowach brał udział ojciec. Czasem ja przysłuchiwałem się, nie rozumiejąc ani słowa. Siedzieliśmy na ławkach za drewnianą barierką, wyżej. Franz Poświadek stał na drodze, niżej, tuż za płotem, przy którym rosły dalie Frau Szczepek.
Zwykle, znużony i senny, wstawałem po kilku minutach i szedłem położyć się w ciemnym pokoju z dwoma małymi okienkami. Na parapetach stały pelargonie, szyby przesłaniały ażurowe zasłonki. Słyszałem głosy z ganku, przez uchylone drzwi wiało chłodnym powietrzem. Mama coś mówiła, raz głośniej, raz ciszej, ojciec wtrącał dwa słowa. Głos pana Poświadka dudnił z dołu – donioślejszy, ostry. Czasem słyszałem jego śmiech. Za okienkami świeciły gwiazdy. Zamykałem oczy. Rodzice kładli się później, kiedy już spałem.
Przy śniadaniu wspominali czasem o nocnych rozmowach. Pan Poświadek, jak się zorientowali, był gorącym orędownikiem dawnego niemieckiego porządku. „Ordnung musi być – powtarzał podobno – a u Polaków co jest?”
– Może należał do NSDAP? – zastanawiała się mama.
Rodzice opowiadali o tym, co przeżyli w czasie wojny, o powstaniu warszawskim w czterdziestym czwartym, o zbrodniach, jakich byli świadkami. Franz Poświadek słuchał, stojąc za płotem, później mówił na przykład: „Wszyscy ludzie wojowali, wszyscy ginęli. Spójrzcie na naszą wieś: same kobiety zostały, chłopów nie ma. No nie jest tak?” – pytał po niemiecku.
„Warschau, Warschau – powtarzał, gdy mama opowiadała o zburzonej Warszawie – das ist jetzt unsere Hauptstadt, ha, ha!” – śmiał się.
– Nie przekonamy go. On nic nie rozumie – denerwowała się mama. – Przesiedział całą wojnę jak mysz pod miotłą, w tych lasach!
Kończyłem szybko śniadanie i biegłem z wędką nad rzekę. A po kolacji znów – jak wczoraj: czekaliśmy, siedząc na ganku, kiedy pan Poświadek wyłoni się z mroku. Oto już jest: pękata sylwetka, płaszcz do kostek, czapka polówka, leszczynowy kij. Staje za płotem, nad daliami: „Also, guten Abend, guten Abend! Dobrą pogodę dziś mamy!”.
Początek wieczornej rozmowy. Wstaję po kilku minutach, znużony – chce mi się spać.
– Uważaj na progu! – mówi mama.
Między gankiem a sienią jest wysoki próg. Idę w stronę łóżka, boso, po szmacianym chodniku. Chrzęści siennik wypchany słomą, pościel jest zimna. Spod zmrużonych powiek patrzę przez chwilę na okno, za którym mrugają gwiazdy. Słyszę jeszcze głos mamy – pan Poświadek odpowiada zza płotu. Naciągam pierzynę na głowę. Głosy milkną – gasną gwiazdy.
2003
Przypisy