Trzecie kłamstwo - Kazimierz Orłoś - ebook + książka

Trzecie kłamstwo ebook

Kazimierz Orłoś

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja Trzeciego kłamstwa rozgrywa się w latach 60., podczas rządów Władysława Gomułki (towarzysza Wiesława). Bohaterowie powieści – inżynierowie, robotnicy, dyrektorzy, partyjni i bezpartyjni pracownicy priorytetowej budowy zapory i elektrowni na Sanie, w Bieszczadach (chociaż nazwy miejscowości autor zmienił) – pozornie żyją w normalnym świecie. Są między nimi cynicy, cwaniacy, oportuniści. Ale są także ludzie przeciwstawiający się złu – demaskujący kłamstwa propagandy, walczący z nieuczciwością. Zaledwie po to, aby, jak mówi jeden z bohaterów, móc spojrzeć bez wstydu w lustro.

Autor zwraca także uwagę na społeczną niesprawiedliwość: na złe warunki życia robotników, wycieńczającą pracę pracy czy plagę pijaństwa. „Ciemny lud” traktowany był przez urzędników jako grupa gorszej kategorii, co jaskrawo kontrastowało z obowiązującą w PRL-u tezą o „dyktaturze proletariatu” i rządach robotników i chłopów.

W 1973 roku Kazimierz Orłoś w proteście przeciwko zatrzymaniu przez cenzurę w kraju wydania powieści Cudowna melina opublikował ją w Instytucie Literackim Jerzego Giedroycia we Francji. W rezultacie poniósł surowe konsekwencje: wyrzucono go z pracy, był pod stałą „opieką” SB, a na jego nazwisko przez kilkanaście lat obowiązywał zapis cenzury. Nad swoją drugą powieścią, Trzecim kłamstwem (także wydanym później w Instytucie Literackim), Orłoś pracował w warunkach konspiracyjnych i opisał to w nocie odautorskiej zamieszczonej w obecnym, poprawionym wydaniu.

Można powiedzieć, że każda władza autorytarna boi się prawdy i rządzi za pomocą kłamstw narzucanych społeczeństwu przez propagandę. Tym samym Trzecie kłamstwo nabiera dziś szczególnej aktualności. Jako powieść przypominająca i ostrzegająca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 318

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca. Zważajac na to kiedy była napisana i o czym jest, doskonały obraz PRL-u ujęty w opowieści o jednej budowie. Gorąco polecam starszym i młodszym.
00

Popularność




Opie­ka re­dak­cyj­na: EWE­LI­NA KO­RO­STY­ŃSKA
Re­dak­cja: KRZYSZ­TOF LI­SOW­SKI
Ko­rek­ta: ANNA DO­BOSZ, ANE­TA TKA­CZYK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: MA­REK PA­WŁOW­SKI
Re­dak­tor tech­nicz­ny: RO­BERT GĘBUŚ
© Co­py­ri­ght by Ka­zi­mierz Orłoś © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022
Wy­da­nie trze­cie zmie­nio­ne przez au­to­ra Wy­da­nie pierw­sze: In­sty­tut Li­te­rac­ki, Pa­ryż 1980
ISBN 978-83-08-07791-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Roz­dział 11

Sły­sze­li ści­szo­ne gło­sy, gdy or­kie­stra nie gra­ła. Jesz­cze nie po­la­ła się wód­ka. Wło­sy ko­biet błysz­cza­ły od la­kie­ru. Pa­ski ser­pen­tyn ko­ły­sa­ły się pod su­fi­tem.

Sza­ry­ńscy i So­cho­wie usie­dli ra­zem. Obok Ni­tec­ki z ka­sjer­ką i Pie­ni­ążko­wie. Stop­nio­wo na­strój w sali po­pra­wiał się. Roz­le­wa­no żyt­niów­kę do kie­lisz­ków. Mi­ędzy sto­li­ka­mi przy­by­wa­ło ta­ńczących par. Jesz­cze tro­chę sztyw­ni mężczy­źni w gar­ni­tu­rach i ko­bie­ty z la­kie­ro­wa­ny­mi fry­zu­ra­mi – ta­ńczy­li. Rósł gwar, spa­da­ły ma­ski. Wód­ka do­pie­ro za­częła ude­rzać do głów. W tym pierw­szym okre­sie jesz­cze nikt nie za­ta­czał się – ta­ńczy­li spo­koj­nie, w przy­ćmio­nych świa­tłach, w rytm gra­nych przez or­kie­strę szla­gie­rów – przy naj­częściej po­wta­rza­nym Moja dro­ga, ja cię ko­cham..., ale ta­kże przy Ra­mo­nie i Że­gnaj, że­gnaj, ko­cha­na!

Pie­ni­ążek roz­lał wód­kę, ob­cho­dząc dwa sto­li­ki, któ­re zsu­nęli. Kie­dy na­gle za­gra­li: O mnie się nie martw, o mnie się nie martw, ja so­bie radę dam..., So­cha za­żar­to­wał:

– W pani ręce! – zwró­cił się do Olgi, uno­sząc kie­li­szek. – Zdro­wie nie­obec­ne­go in­ży­nie­ra Mi­le­wi­cza!

Olga spoj­rza­ła na nie­go zdu­mio­na.

– Och, ty sło­niu! – po­wie­dzia­ła Ka­li­na. I trzep­nęła męża pal­ca­mi w usta.

In­spek­tor zre­flek­to­wał się:

– Prze­pra­szam, in­ży­nie­rze – zwró­cił się do Wit­ka. – Może nie ma pan ocho­ty pić zdro­wia ko­le­gi Mi­le­wi­cza?

Sza­ry­ński, spe­szo­ny, nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Ma­rian­na i Ka­li­na śmia­ły się.

Je­steś, to je­steś, a jak cię nie ma, to też nie­wiel­ki kram! – le­cia­ło z po­dium. Olga po­szła ta­ńczyć z Ni­tec­kim. Wi­tek po­pro­sił Ka­li­nę. Ta­ńczy­li w tło­ku – miej­sca po­środ­ku sali bra­ko­wa­ło. Ob­jął Ka­li­nę moc­no, schy­lił się i mu­snął cie­pły po­li­czek. Po­czuł za­pach wło­sów. Tu­li­la się do nie­go, jak­by chcia­ła, żeby za­uwa­żył. Ta­ńczy­li w mil­cze­niu. Kie­dy or­kie­stra za­mil­kła, po­ca­ło­wał Ka­li­nę w rękę. Wró­ci­li, po­trąca­ni, na miej­sce.

Przed dwu­na­stą za­częły się śpie­wy. Sala wtó­ro­wa­ła or­kie­strze. Czte­rech chło­pa­ków na po­dium gu­bi­ło rytm. Ro­bi­li co­raz częściej prze­rwy. Wte­dy śpie­wa­no Roz­szu­mia­ły się wierz­by i Szła dzie­wecz­ka do la­secz­ka. Wi­dzie­li mo­ment, kie­dy ope­ra­tor Go­leń upa­dł w ta­ńcu. Kra­ta i Zgód­ka wy­ci­ągnęli bez­wład­ne­go z tłu­mu. Wle­kli Go­le­nia mi­ędzy sto­li­ka­mi – czar­ne pó­łbu­ty szo­ro­wa­ły po par­kie­cie. Uło­ży­li nie­przy­tom­ne­go pod ścia­ną.

O dwu­na­stej, sto­jąc z kie­lisz­ka­mi przy sto­li­kach, słu­cha­li, jak bije ze­gar. Dwa­na­ście ude­rzeń. Strze­li­ły kor­ki szam­pa­na. Cierp­ki smak w ustach. Na­oko­ło skła­da­no so­bie ży­cze­nia – wy­lew­nie, dłu­go. Pod­cho­dzi­li nie­zna­jo­mi, ko­ro­wód ob­cych twa­rzy, uśmie­chów, uści­sków. Sza­ry­ńskie­mu twarz sztyw­nia­ła od wód­ki. A te­raz jesz­cze szam­pan!

Śpie­wa­li Sto lat z całą salą. Ktoś za­czął, inni pod­chwy­ci­li – wszy­scy zna­li sło­wa. Uczci­li nie­zna­jo­me­go so­le­ni­zan­ta. A po­tem na­gle or­kie­stra za­gra­ła Czer­wo­ne maki. I znów sala pod­chwy­ci­ła. Sta­li nad bia­ły­mi ob­ru­sa­mi, na któ­rych le­ża­ły po­przew­ra­ca­ne bu­tel­ki, sta­ły ta­le­rze z reszt­ka­mi je­dze­nia (piu­re, mi­ęso, sa­łat­ka), po­piel­nicz­ki pe­łne nie­do­pa­łków, pacz­ki pa­pie­ro­sów. W ko­szu­lach z pod­wi­ni­ęty­mi ręka­wa­mi, w zmi­ętych su­kien­kach i śpie­wa­li: Za­miast rosy piły pol­ską krew...

Pó­źniej znów ta­ńczy­li i znów pili. Sza­ry­ński nie li­czył kie­lisz­ków. Jak­by mniej wi­dział i sły­szał. Ciem­na sala, lu­dzie na­oko­ło, con­fet­ti, ser­pen­ty­ny, mru­ga­jące lam­py – wiel­ki ko­cioł. Pa­mi­ętał wy­bu­chy śmie­chu obok – może Pie­ni­ążek opo­wia­dał dow­ci­py? Olga i Ka­li­na coś mó­wi­ły. Strzępy roz­mów.

– Oso­bi­ście pre­fe­ru­ję dwu­su­wy – głos Pie­ni­ążka.

– A ja czte­ro – mó­wił Ni­tec­ki.

Pie­ni­ążek opry­skli­wie:

– Nie ga­daj głupstw! Tyl­ko dwu­su­wy.

– Ja wolę czte­ro.

– Ta­ńczyć, ta­ńczyć, chło­pa­ki! – to był głos Ma­rian­ny.

Ale Pie­ni­ążek i Ni­tec­ki nie mo­gli. Ni­tec­ki za­snął z gło­wą na sto­li­ku, obok ta­le­rza z reszt­ka­mi fa­sol­ki.

– Wit­ku, za­ta­ńcz ze mną – po­wie­dzia­ła Olga.

Chciał wstać. Za­chwiał się, opa­rł o ta­lerz sto­jący na kra­wędzi sto­li­ka i zrzu­cił go na podło­gę. Klęcząc, po­ma­gał Ol­dze zbie­rać sko­ru­py. Zgar­nia­li z podło­gi na bi­bu­łki reszt­ki piu­re.

– Chcia­łaś syl­we­stra, to masz! – po­wie­dział. I za­czął się śmiać nad roz­bi­tym ta­le­rzem. – Chcia­łaś syl­we­stra, to masz!

Wra­ca­li na dół o pi­ątej. Tyl­ko So­cha nie wy­trzy­mał do ko­ńca. Nie za­uwa­ży­li, kie­dy wy­sze­dł. Wzi­ęli się za ręce (pod­trzy­mu­jąc Ni­tec­kie­go) i szli, zaj­mu­jąc całą sze­ro­ko­ść dro­gi. Wi­tek pa­mi­ętał, że śpie­wa­li. Było śli­sko – po świ­ętach przy­szła od­wi­lż, śnieg top­niał w ci­ągu dnia, w nocy ka­łu­że ści­nał mróz. Koło mo­stu za­częli ob­rzu­cać się śnie­giem z pryzm le­żących na po­bo­czach. Sza­ry­ński le­pił kule i rzu­cał w Ka­li­nę. To tam, kie­dy bie­gł za nią, uklękła w śnie­gu, za­no­sząc się śmie­chem. Wte­dy schy­lił się, ob­jął gło­wę Ka­li­ny skost­nia­ły­mi ręka­mi i po­ca­ło­wał w cie­płe usta.

Po­tem, le­żąc na łó­żku Wit­ka, kłó­ci­li się o ten po­ca­łu­nek.

– My­ślisz, że nie wi­dzia­łam? My­ślisz, że nie wi­dzia­łam? – po­wta­rza­ła Olga.

– A ja wiem, że ca­ło­wa­łaś się z Mi­le­wi­czem!

– Głu­pi, głu­pi!

– Za­zdro­śni­ca! – Wi­tek przy­tu­lił żonę.

Prze­sta­li się kłó­cić. Jesz­cze ze sztyw­ną twa­rzą, z ob­ra­zem pi­ja­ne­go Go­le­nia w oczach, fa­sol­ki na bu­cie Ni­tec­kie­go, podło­gi pod sto­li­kiem – in­ży­nier Sza­ry­ński prze­żył mo­ment unie­sie­nia – ran­kiem, pierw­sze­go stycz­nia, no­we­go roku bu­do­wy.

Roz­dział 12

Przy­go­dy Fran­ka Cu­ba­ły – część pierw­sza

Wra­ca­jąc po świ­ętach i kil­ku dniach urlo­pu, Ra­dec­ki do­je­chał do Bia­ło­po­la o szó­stej wie­czo­rem. Cze­kał na oka­zję, sto­jąc przed prze­jaz­dem ko­le­jo­wym. Miał na­dzie­ję, że kur­su­ją jesz­cze ta­try z kru­szy­wem z bocz­ni­cy. Trzy­mał lek­ki mróz. Pola za to­ra­mi były bia­łe, pod śnie­giem. Nie­bo czy­ste. Przy­tu­py­wał na po­bo­czu dro­gi.

Ta­tra przy­je­cha­ła od stro­ny Strzel­na – usły­szał wy­cie sil­ni­ka na pe­łnych ob­ro­tach i ło­mot pu­stej skrzy­ni. Ci­ężki wóz wy­to­czył się zza za­krętu, ośle­pił Mi­cha­ła świa­tła­mi i nie zwal­nia­jąc, wje­chał na tory. Ra­dec­ki za­ma­chał roz­pacz­li­wie. Kie­row­ca mu­siał go za­uwa­żyć w ostat­niej chwi­li, za prze­jaz­dem – przy­ha­mo­wał ostro. Ty­łem wozu rzu­ci­ło. Mi­chał chwy­cił tor­bę i po­bie­gł za ta­trą. Drzwi ka­bi­ny cze­ka­ły uchy­lo­ne.

– Pro­szę, pa­nie in­ży­nie­rze! – usły­szał głos Fran­ka Cu­ba­ły.

Wdra­pał się do szo­fer­ki, po­dał Fran­ko­wi rękę. Ru­szy­li ostro.

Fra­nek od dwóch mie­si­ęcy je­ździł ci­ężkim wo­zem. Przy­sze­dł do Mi­cha­ła pro­sić o zgo­dę na prze­nie­sie­nie – po­dob­no kie­row­nik trans­por­tu go­dził się na zmia­nę, je­że­li in­ży­nier Ra­dec­ki „nie będzie miał nic na­prze­ciw”, jak po­wie­dział.

– Wi­ęcej mo­żna za­ro­bić, pa­nie in­ży­nie­rze – mó­wił Fra­nek. – Ja wiem, przy­wy­kli­śmy do sie­bie przez ten czas, co pana wo­zi­łem, ale ta­kie jest ży­cie.

Mi­chał zgo­dził się, choć żal mu było Fran­ka. Od pierw­szych dni na bu­do­wie je­ździ­li ra­zem. Nie­bie­ski żuk Cu­ba­ły za­wsze rano cze­kał na in­ży­nie­ra Ra­dec­kie­go. Wcze­śniej – przed ba­ra­ka­mi na dole, ostat­nio przed blo­kiem „C”. Je­ździ­li po bez­dro­żach wo­kół bu­do­wy, do Bia­ło­po­la na bocz­ni­cę i do Strzel­na. W cza­sie za­dym­ki w ubie­głym roku, kie­dy wozu nie dało się od­ko­pać, brnęli we dwóch, po ko­la­na w śnie­gu, kil­ka ki­lo­me­trów do Lub­czy­ny.

Ile ra­zem zje­dzo­nych śnia­dań, któ­re Cu­ba­ła ku­po­wał w wiej­skich skle­pach.

Gru­bo kra­ja­ne paj­dy chle­ba, bu­łki, po dwa­dzie­ścia deka sera lub kie­łba­sy pasz­te­to­wej. Je­dli w po­śpie­chu, sto­jąc na po­bo­czach. Mi­chał lu­bił Fran­ka: we­so­łe­go, uczyn­ne­go, sko­re­go do żar­tów.

Je­ździł te­raz z no­wym kie­row­cą – ga­zem ła­zi­kiem (te­re­no­wym wo­zem ru­mu­ńskim na li­cen­cji ra­dziec­kiej). Sa­mo­chód był lep­szy, zwłasz­cza w ci­ężkich wa­run­kach te­re­no­wych, ale Ra­dec­ki wo­la­łby Fran­ka z nie­bie­skim żu­kiem.

A Cu­ba­ła nie­źle so­bie ra­dził. Wo­ził kru­szy­wo z Bia­ło­po­la na bu­do­wę. Za­sa­da była pro­sta: im wi­ęcej prze­wie­ziesz, tym wi­ęcej za­ro­bisz. Dla­te­go kie­row­cy tatr i zi­łów, prze­zna­czo­nych do prze­wo­zu, za­ra­bia­li le­piej od in­nych. Mo­żna było zgar­nąć dzie­si­ęć i dwa­na­ście ty­si­ęcy na mie­si­ąc. To praw­da, trze­ba było się „uje­ździć”, jak mó­wił Fra­nek. Cały dzień, kto miał dzien­ną zmia­nę. Tak samo w nocy. Je­den kurs – bu­do­wa–Bia­ło­po­le – tam i z po­wro­tem, je­że­li gaz wci­snąć „do de­chy” – oko­ło go­dzi­ny. Dwa­na­ście go­dzin – dwa­na­ście ob­ro­tów. Tak je­ździ­li naj­lep­si. Inni ro­bi­li po osiem, sie­dem kur­sów. To wy­star­czy­ło, żeby wy­ci­ągnąć ósem­kę, a przy tym zje­ść obiad w sto­łów­ce. Pa­zer­ni nie mie­li cza­su.

Na bu­do­wie dużo mó­wio­no o kie­row­cach ci­ężkich wo­zów. Lu­dzie z wio­sek, przez któ­re je­ździ­li – z Ma­ry­no­wa i Kru­szy­ny – przy­cho­dzi­li do Za­wadz­kie­go ze skar­ga­mi. Kie­row­cy je­ździ­li, nie zmniej­sza­jąc szyb­ko­ści. Strach było pusz­czać same dzie­ci do szko­ły. Gi­nęły kury, kacz­ki, za­bi­te psy i koty le­ża­ły na po­bo­czach. Skar­gi, cho­ciaż słusz­ne, były ogól­ni­ko­we. Po­szko­do­wa­ni nie no­to­wa­li nu­me­rów. Nie wie­dzie­li na­wet, ja­kiej mar­ki był wóz. Dla­te­go od­cho­dzi­li z ni­czym.

A oni je­ździ­li z wy­ciem sil­ni­ków, z ło­mo­tem skrzyń, roz­rzu­ca­jąc gry­sy na za­krętach. Bu­do­wa–bocz­ni­ca, bocz­ni­ca–bu­do­wa. W dzień i w nocy. W do­mach przy dro­dze lu­dzie nie mo­gli spać.

Nie­daw­no dwóch roz­bi­ło wozy: jed­ne­mu ha­mul­ce wy­sia­dły, kie­dy zje­żdżał z góry za Kru­szy­ną. Usi­ło­wał się ra­to­wać, re­du­ku­jąc bie­gi, ale ci­ężar ła­dun­ku, jaki wió­zł, był za duży i skrzy­nia bie­gów po­szła. Wte­dy zje­chał do rowu – przed nim je­cha­ły fur­man­ki – i prze­wró­cił wóz ko­ła­mi do góry. Nie mo­gli go wy­ci­ągnąć z szo­fer­ki – jęczał w bla­chach przez go­dzi­nę. Ka­ret­ka cze­ka­ła na pró­żno. Mar­twe­go po­wie­źli do Strzel­na.

Dru­gi roz­bił się na drze­wie. Było po pierw­szych mro­zach, as­falt miej­sca­mi jak szklan­ka, tam gdzie woda za­ma­rzła. Pew­no przy­ha­mo­wał za ostro i znio­sło go na drze­wo – sta­ry klon. Wóz roz­bił do­szczęt­nie, ale sam wy­sze­dł cało. Do szpi­ta­la po­je­chał żywy – tyl­ko że­bra miał po­ła­ma­ne i twarz po­ci­ętą bla­chą. Mó­wio­no po­tem, że mi­li­cja ma kon­tro­lo­wać częściej – za­brać się ostro do nich. Raz i dru­gi przy­je­cha­li ze Strzel­na kon­tro­lo­wać. Były man­da­ty, za­bra­li pra­wa jaz­dy. Za trze­cim ra­zem kie­row­cy od­sta­wi­li wozy – ruch sta­nął. Za­wadz­ki za­dzwo­nił do ko­men­dan­ta wo­je­wódz­kie­go – pa­tro­le zje­cha­ły z tra­sy. Kru­szy­wo dla bu­do­wy było wa­żniej­sze. Ta­try i ziły mu­sia­ły kur­so­wać bez prze­szkód. Jak przed wy­pad­ka­mi: szyb­ciej, szyb­ciej. Na gaz!

– Do­brze ci leci, Fra­nek? – spy­tał Mi­chał.

– W po­rząd­ku, pa­nie in­ży­nie­rze. Nie na­rze­kam. – Od Cu­ba­ły za­le­cia­ło wód­ką. Skręci­li na dro­gę w kie­run­ku bocz­ni­cy – ostro, znów ty­łem wozu rzu­ci­ło.

– Nie na bu­do­wę? – zdzi­wił się Ra­dec­ki. – Wła­ści­wie jak ty je­dziesz? Ze Strzel­na?

– We­źmie­my nowy ła­du­ne­czek, pa­nie in­ży­nie­rze. Mi­giem. Po­tem na bu­do­wę. – Sta­nęli przy ko­par­ce. Fra­nek wy­sia­dł na chwi­lę. Roz­ma­wiał z ope­ra­to­rem. Wo­zem za­ko­le­ba­ło, kie­dy z czer­pa­ka po­le­ciał żwir. Od­je­cha­li po kil­ku mi­nu­tach.

– Pan wie, pa­nie in­ży­nie­rze – ode­zwał się, kie­dy wy­je­cha­li na dro­gę do Lub­czy­ny – czło­wiek bez le­wi­zny nie wyj­dzie na swo­je. A tak, jak ope­ra­tor zna­jo­my, mo­żna za­ro­bić.

– Uwa­żaj, Fra­nek – po­wie­dział Mi­chał. – Że­byś nie ża­ło­wał pó­źniej. Le­wi­zna, le­wi­zna, a po­tem zła­pią i po­sa­dzą. Ża­den cwa­niak ci wte­dy nie po­mo­że.

Usły­szał śmiech. Zno­wu za­le­cia­ło wód­ką.

– I pi­łeś chy­ba. Co się z tobą dzie­je?

– Pi­ęćdzie­si­ąt gram, pa­nie in­ży­nie­rze. Nie wi­ęcej. Pan wie, pod­rzu­ci się chło­pu żwi­ru, to za­raz z wód­ką wy­je­żdża. „Pa­nie kie­row­co, jed­ne­go! Pa­nie kie­row­co, jed­ne­go!” Nie mo­żna się opędzić. Często nie chce zro­zu­mieć, przed ma­ską sta­je z bu­tel­ką.

Mi­chał mil­czał. Sły­szał od Kra­ty o kie­row­cach z gru­py Fran­ka. Za­ra­bia­li naj­le­piej – z kur­sów, z tego pod­rzu­ca­nia chło­pom żwi­ru, bo wóz kosz­to­wał pół ty­si­ąca. I prze­pi­ja­li wszyst­ko. Taki był u nich fa­son: za­ro­bić i prze­pić.

– Nie wszy­scy, nie wszy­scy – mó­wił Kra­ta – ale ci naj­młod­si po to pra­cu­ją. Pa­nie in­ży­nie­rze, żeby pan wi­dział, jak tam wód­ka leje się po wy­pła­cie! Ja sam nie je­stem od tego, żeby od­ma­wiać. Ale tak, żeby tyl­ko pod stół i le­żeć! Po co? Je­den przed dru­gim uda­je moc­ne­go. Im­po­no­wać chcą so­bie. A po­tem taki je­den z dru­gim na­świ­ni, na­bru­dzi. Jak nie czło­wiek.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki