Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marta wiedzie szczęśliwe życie u boku doktora Miłosza. Po śmierci Ani wspólnie z mężem pełnią funkcję rodziny zastępczej dla dwunastoletniej Jagody. Kupują piękny dom w Konstancinie, który przez wiele lat był niezamieszkany. Zdawałoby się, że są szczęśliwi. Zupełnie przypadkiem kobieta dowiaduje się, że jej mąż skrywa tajemnicę, której nie chce wyjawić, jednocześnie zapewnia o swojej wielkiej miłości do żony. Nie znając odpowiedzi na nurtujące ją pytania, Marta ucieka do Zielnej, osady domków jednorodzinnych nad rzeką Narwią. Tam spotyka tajemniczego weterynarza, Marcela, właściciela domu pod lasem. Do czego Martę doprowadzą tajemnice obu mężczyzn? Jak ważna w związku jest szczera rozmowa? Jaką rolę w życiu Jagody odgrywa Łukasz, były narzeczony jej zmarłej matki? Odpowiedź na te pytania znajdziecie w książce, którą autor opatrzył tytułem „Dom przy brzozie”. Historii, która potwierdza, jak ważne są w życiu chwile dawane nam przez los.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Może się pani wspomóc moim ramieniem. Nie gryzę. Samej będzie ciężko – odparł, jakby odczuwając opór i bunt poszkodowanej atakiem dzikiej lochy.
Nie protestowała, bo czuła się źle, zauważając plamy krwi na swoich białych trampkach. Do Izy miała jakieś dwa kilometry, ale nie to ją niepokoiło. Tak naprawdę to nie wiedziała, gdzie jest. Nigdy nie była w tej części Zielnej. Miała wrażenie, że ten mały domek i ten facet pojawili się tak nagle, tak nieoczekiwanie, że być może jest w innej czasoprzestrzeni.
– Nie dziękuję. Poradzę sobie. Tu nieopodal mieszka moja przyjaciółka – rzekła.
– Wierzę w pani wiarę, że da sobie pani radę, ale nie sądzę, żeby był to dobry pomysł. W obszarze czterech kilometrów nikt nie mieszka, a pani z nieopatrzoną raną maksymalnie przejdzie kilka metrów. Proszę się mnie nie bać. Chcę tylko pomóc – powiedział ciepłym, ale jakby obojętnym tonem.
Gdyby teraz odmówiła, z pewnością nie powtórzyłby propozycji. Wyczuła to, mając świadomość, że nikt inny jej nie pomoże, a ona pomocy potrzebowała. Nie przypuszczała, że w swojej rozpaczy i zamyśleniu oddaliła się od osiedla aż cztery kilometry. Co najmniej cztery… Kiedy dotarli do posesji i zatrzymali się przy furtce. Marta, spoglądając na rzecz trzymaną przez mężczyznę w dłoni, zapytała:
– Czy to pana pistolet? Ma pan na niego pozwolenie?
– Mam na imię Marcel. A to nie jest pistolet, tylko wiatrówka. Niestety nie mam pozwolenia na pistolet – odpowiedział i pierwszy raz od spotkania z Martą uśmiechnął się. Rozbawiła go tym słowem pistolet. Kojarzył mu się raczej z westernami.
Zawstydziła się po raz drugi, a on szybko to dostrzegł. Gdy otwierał furtkę, ona stojąc na jednej nodze, rozejrzała się wokół. Domek był mały, drewniany, a może tylko obity drewnem? Widziała już takie konstrukcje w Zielnej. Domki całoroczne były murowane, ale część z nich zewnętrzną część miała drewnianą. Jednak ten domek różnił się od tych z wioski Izy. Wyglądał jakby był częścią gospodarstwa. Na posesji stały jeszcze dwa małe, murowane budynki z drewnianymi poddaszami. Była też studnia i gołębnik. Z lewej strony zobaczyła dwa krzaki porzeczki czerwonej. Przy jednym z budynków gospodarczych rosły maliny. Przed domem były rabaty kwiatowe, na których swoje kwitnienie rozpoczynały dalie. Zastanawiała się, co różniło to domostwo od całorocznych domków z innej części Zielnej? Miała nieodparte wrażenie jakby była w skansenie. Tylko co tu robił ten przystojniak? Wyglądał na całkiem współczesnego kolesia. Był łysy, ale na pewno nie miał więcej niż trzydzieści lat. Maksymalnie siedemdziesiąt siedem kilogramów wagi. Wzrost oszacowała na metr osiemdziesiąt trzy. Całość opatrzona sportowymi ciuchami, lekko przykurzonymi, ale wyglądał… Wyglądał zdecydowanie lepiej niż ona teraz – pomyślała i wróciła na ziemię do swojej krwawiącej rany.
Marcel otworzył jej drzwi do pierwszego pomieszczenia prowadzącego z niewielkiego korytarza. Z pewnością była to kuchnia. W niej poczuła się jak w bajce. Miętowy kredens, który pamiętała jeszcze z fotografii babci Leokadii. Kaflowy piec zamiast kominka. Zasłonki w kwiatki, a na stole ceratka w ziarenka kawy.
– Może pani zdjąć spodnie? Musimy opatrzyć tę ranę – powiedział do niej, gdy już siedziała na krześle. Kiedy zobaczył jej zakłopotanie, dodał: – Spokojnie, nie zrobię pani krzywdy. Chyba że woli pani, abyśmy rozcięli te dżinsy? W sumie i tak już ich chyba pani więcej nie założy.
– Jestem Marta – odpowiedziała.
– Dobrze, pani Marto, to co z tymi spodniami? – zapytał ponownie.
– Marta wystarczy. Bez pani. A spodnie rozcinamy.
Delikatnie uniósł jej nogę i stopę położył na stołku. Zdecydowanym ruchem zbadał kostkę. Nawet nie syknęła. Potem rozciął spodnie i oczyścił ranę
– Nie jest źle. Nie trzeba będzie szyć – powiedział.
Przyglądała się, w jakim skupieniu pracował nad jej raną. Jakby nic poza nogą, którą opatrywał, dla niego w tym momencie nie istniało. Dopiero teraz dostrzegła jego delikatne dłonie.
– Skąd ty się tam wziąłeś, Marcelu? Co robiłeś? – wyrwało się jej. – Jeśli mogę zapytać? – dodała.
Spojrzał się na nią i ponownie chyba rozśmieszyło go jej pytanie, bo uśmiechnął się.
– Tam...? Nic. Obok lasu mam pole. Grabiłem siano. Dostrzegłem ciebie i goniącego za tobą dzika, a że wiatrówkę zawsze mam przy sobie to…
– To ty strzelałeś z pistoletu? To ten huk, co słyszałam, to ty? – zapytała zdziwiona.